- W empik go
Na końcu będzie słowo - ebook
Na końcu będzie słowo - ebook
"Odczuła liźnięcie strachu. Chyba ich nie wyłączą? Może już lepiej zgodzić się na bycie rzeczą wśród rzeczy?" - zastanawia się Alicja, bohaterka pierwszego opowiadania z serii 13 utworów science fiction wchodzących w skład zbioru. Autor konstruuje niesamowite światy i stawia swoich protagonistów w wyjątkowych sytuacjach, a jednocześnie prowokuje uniwersalne filozoficzne pytania, które czytelnik może łatwo odnieść do własnej codzienności. Ciekawa propozycja dla miłośników refleksyjnej fantastyki w stylu Janusza Zajdla.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-283-6394-2 |
Rozmiar pliku: | 722 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przy furtce czekała dłużej niż zwykle, aż zapali się kocie, zielone oko. Ogród. Wilgotne alejki, pełne brudnych kałuż, labirynt żywopłotów. Schody, ganek.
Drzwi nie chciały ustąpić. Mocowała się z nimi przez chwilę, wreszcie dała za wygraną i oparła się o balustradę, którą obsiadły tłuste krople, zabielone refleksem nieba. Niecierpliwie poruszyła ramionami, pod ochronnym płaszczem było jej niewygodnie.
Wreszcie drzwi odemknęły się z cichym cmoknięciem uszczelniającego kołnierza. Z nerwowym pośpiechem opuściła wszystkie dźwignie i poddała się zabiegom odkażającym. Myślami była przy dzieciach.
Za zasłoną dezynfekcyjnej mgły widziała kontury wejść do trzech pancernych kabin. Ich okna wypełniała ciemność. Czy Ralph już wrócił, czy stoi za mroczną szybą, cierpliwie wyczekując na sygnał? Za każdym razem myślała o tym samym, a potem w duchu śmiała się z określenia „cierpliwie”.
Odświeżona i wymyta, przeszła przez śluzę do mieszkania. Wszyscy byli w komplecie: Ralph czyścił srebrne łyżeczki, dzieci grały na błyskającej światłami planszy, zajmującej połowę podłogi pokoju.
- Cześć, Mike, jak się masz, Rob.
Całowała ich piegowate buzie, wystawione na przywitanie. Były zwyczajnie ciepłe i miękkie, normalne.
- Jak to jest, mamo, z tymi drzewami? Zawsze były zielone, a w tej grze są szare. Widziałaś kiedyś prawdziwe drzewo? - Młodszy, jak zwykle, miał wątpliwości.
- Drzewa są zbyt daleko, żeby je oglądać. W grach mogą przybierać różne barwy. - W zasadzie była zadowolona ze swojej odpowiedzi.
Podeszła do męża, wsunęła dłoń w jego bujne włosy. Jednocześnie rozejrzała się po mieszkaniu, pełnym wzorzystych dywanów, kilimów i dużych abażurów, rozsiewających przyćmione światło. Było przytulne, stanowiło oazę.
- Co robisz, kochanie? - spytała trochę bezmyślnie. Tutaj nie musiała myśleć, tu zawsze wszystko powinno układać się dobrze.
Rozłożył na stole srebro: sztućce, popielniczki, lichtarze. Każdy przedmiot oglądał i czyścił bawełnianą szmatką.
- Te łyżeczki pokrywają się nalotem, poza tym u nasady trzonków widoczne są czarne plamki - zauważył, nie podnosząc głowy.
- Nie przejmuj się tym. Zamówimy nowe.
- Teraz już nie ma takich. - Spojrzał z wyrzutem.
- Nie powiedziałam „kupimy”, lecz „zamówimy”. Wykonają je według starych wzorów - odparła i usiłowała uśmiechnąć się, lecz nagle poczuła wielkie zmęczenie. Jak długo można żyć wten sposób?
- Zrobię coś do jedzenia - stwierdziła i poszła do kuchni. Po drodze zapalały się lampy, ciężkie abażury nabrzmiewały purpurowym lub żółtomorelowym światłem, wyłaniając z mroku wykładziny podłogowe i grube gobeliny. Jak w domu dla wariatów, nikt nie może rozbić sobie głowy, pomyślała, stając przed wpuszczonym w ścianę lustrem.
Młoda, przystojna brunetka. Świeże wargi, żywe spojrzenie, gładka skóra, która dopiero za kilka lat zacznie marszczyć się w kącikach oczu. Figura jak u dziewczyny.
Należą mi się jeszcze potańcówki i dyskoteki, męskie spojrzenia, ukradkowe uściski rąk. Chciałabym jeszcze czegoś od życia oprócz rodziny... Tych dzieci i tego Ralpha.
Łzy zamazywały obraz, paliły powieki. Wytarła je wierzchem dłoni i pobiegła do kuchni, drogą tak znaną, że równie dobrze mogłaby zamknąć oczy.
Jedli powoli, celebrując wspólny posiłek. Chłopcy nakładali sobie ogromne porcje i wchłaniali je bez słowa, Ralph błądził nieobecnym wzrokiem ponad ich głowami i po twarzy żony, kończąc nieodmiennie na ułożonych przy nakryciach srebrnych łyżeczkach. Spożywał niewiele, ale zawsze tyle samo. Czy on naprawdę tyle jada?, nieraz zastanawiała się Alicja, a potem uśmiechała się do siebie. Jeszcze jedno niedorzeczne pytanie.
- Ile dni ma rok świetlny? - spytał Mike ojca, kopiąc brata pod stołem.
- Cztery, a piąty to niedziela - odpowiedział Ralph, mrugając porozumiewawczo do Roba.
- Lubię was takimi, jacy jesteście. - Alicja zamknęła oczy i przycisnęła je dłońmi.
- Czy możemy już iść? - Chłopcy byli gotowi.
- Biegnijcie.
Jak chłopcy poszli, wzięła Ralpha za rękę i poprowadziła go korytarzami pośród makat i gobelinów. Ich stąpnięcia wnikały w warstwy pluszu, rozpuszczały się w nich. Sunęli jak duchy przez mroczne przejście i pokoje w amfiladzie.
Gdy rozpinała mu koszulę, jej palce lekko drżały. Zawsze obawiała się czegoś, czuła się jak przed próbą w teatrze lub przed egzaminem.
- Chcesz teraz? - spytał nieco sennie, lecz bez sprzeciwu. Skinęła głową. Wolała nic nie mówić.
Skórę miał zwyczajną, białą z miejscowymi przebarwieniami, znamionami i bliznami po wietrznej ospie. Normalną, całkowicie normalną. Wtuliła w niego twarz, pragnęła wniknąć głęboko, żeby zapomnieć o wszystkim.
- Pomyśl o synchroniczności czasu - mówiła do siebie tak cicho, że ruch jej warg mógł być odczytany jako pieszczota. - I o symetryczności zdarzeń. A teraz skoncentruj się na swoim wnętrzu, które tak pragnie, żeby tym razem się udało.
Znów był z nią Ralph, ten pogodny i niefrasobliwy chłopak, który nie potrafił kłamać. Przycisnęła go mocno do siebie i zapadła w studnię nieświadomości.
Potem zmierzwiła mu włosy i powiedziała:
- Byłeś wspaniały... kochanie.
Ostatnie słowa ledwie przeszły jej przez gardło. Z niezwykłą ostrością powrócił obraz, zapamiętany z któregoś z pornograficznych filmów: kobieta zaspokajająca się protezą, napędzaną kołowrotkiem. Natręctwo myślowe, z którego nie potrafiła jej wyleczyć nawet firma Escutcheon.
- Pójdę położyć dzieci - rzuciła gwałtownie. Wyskoczyła z łóżka i chwyciła szlafrok. Biegła, jakby miała dokąd uciekać. W mroku korytarza ciągle widziała wulgarne, rozchylone usta tamtej kobiety i jej rozhuśtane piersi.
Znów przystanęła przed panoramicznym lustrem. Ściana w tym miejscu była cieńsza. Przyłożyła ucho do chłodnej tafli, nasłuchując, lecz i z tej, i z tamtej strony panowała cisza. Symetryczna i synchroniczna cisza. Tupnęła; bosa stopa bez najmniejszego szmeru zagłębiła się w warstwę wykładziny. Uderzyła pięścią w srebrzystą powierzchnię. Ściana odpowiedziała dudnieniem, musiała być w tym miejscu wyjątkowo cienka. Uderzenie powinno zabrzmieć jak echo w całym domu, powtórzyć się bez zwłoki w jego czterech apartamentach. Lecz jak miała to usłyszeć?
Wszelkie komunikowanie się z sąsiadami było zabronione dla ich wspólnego dobra. Wiedziała o tym, ale jeszcze raz przypadła do lustra. Tam, za cienką ścianą, powinna znajdować się sypialnia chłopców. Mike i Rob wciąż grali, słyszała zza siebie ich przytłumione głosy. Zaś przestrzeń za lustrem pozostawała cicha i groźna. Dlaczego nie było ich słychać?
Odsunęła się, usiadła na dywanie. Jej odbicie było małe i śmieszne, mogło wzbudzać litość.
... wyglądam jak lalka szmaciana lalka porzucona na podłodze ale powinnam być zadowolona mam rodzinę i wszyscy są zdrowi jutro jest dzień wymiany chłopcy podrosną a Ralphowi przybędzie kilka zmarszczek i parę siwych włosów nie będzie ich z pięć minut wtedy w domu pozostaną tylko pierwowzory nie wolno nam się dotknąć ale może chociaż sobie pogadamy postukamy w ściany kto wie czy te ściany nie są izolowane przecież przez warstwę próżni nie przeniknie żadne stukanie może spotkam ich kiedyś na ulicy będę tak długo chodzić aż zobaczę prawdziwego Ralpha tylko czy go rozpoznam wszyscy w mieście są zakapturowani i w maskach no i wymijają się z daleka obchodzą szerokimi łukami co za świat do diabła przed orchideą można było pić kawę przy stolikach rozmawiać z ludźmi całować się i przytulać przepychać przez tłum dobrze że chłopcy nic o tym nie wiedzą byli jeszcze mali jak wyrósł ten grzyb ale nie atomowy jak przypuszczano tylko po prostu orchidea może lepszy byłby atomowy ale ty chrzanisz dziewczyno ciesz się że masz fajne dzieci i że mąż czasem cię zaspokaja ciesz się i nie grzesz więcej...
Alicja poszła położyć chłopców. Wracając wstąpiła do kuchni po tasak. Chciała lekko zastukać w lustro i posłuchać, czy jej sobowtóry uczynią to samo. Umyśliła sobie, że skoro tak, to ich stukanie dotrze do niej z opóźnieniem i musi odróżnić je od swojego.
Nie odróżniła. Stukała coraz mocniej, aż po lustrze rozbiegły się czarne krechy pęknięć. Nie przestała nawet wtedy, gdy kawały szkła spadły na dywan, z trzaskiem rozbijając się jedne o drugie. Z zimną furią tłukła w ścianę, nie bacząc na krew, zalewającą jej przedramię.
Cienka gipsowa przegroda nie wytrzymała ciosów i rozsypała się na znacznej powierzchni, odsłaniając nieregularny otwór. Po drugiej stronie było ciemno i w pierwszej chwili wionęło stęchlizną. Czujniki kinetyczne zareagowały natychmiast, rozpalając abażury bliźniaczych lamp. Alicja poczekała, aż łomot w skroniach nieco ucichnie. Potem przeszła przez wyrwę.
...nie dam się niczym zaskoczyć nie dam się niczym zaskoczyć nie dam się niczym zaskoczyć...
Sąsiednie mieszkanie było puste.
Na dywanach i gobelinach osiadł kurz, w powietrzu unosił się zapach plastiku i długo stojącej wody. Cisza i zaduch. Nic więcej.
Dopadła do wifonu, lecz przez chwilę stała przed nim bezradna. Dopiero gdy przypomniała sobie, co należy robić, wywołała z pamięci numer Escutcheonu.
...prędzej prędzej dlaczego to trwa tak długo może to nie są godziny urzędowania ale oni przecież pełnią dyżury prędzej no nareszcie...
Z zieleni ekranu wynurzyła się twarz łysiejącego grubasa. Jego uśmiech był rutyniarski, lecz sympatyczny, trochę protekcjonalny. Odezwał się ojcowskim tonem, jakby od niechcenia.
- Witam cię. Jeśli masz jakieś kłopoty, damy sobie z nimi radę.
- Ja... tak. Nie dotrzymaliście umowy. - Dopiero teraz zaczęły jej latać szczęki. Nie była w stanie opanować nasilających się dreszczy.
- Czy mógłbym zapytać cię o imię i nazwisko'?
- Alicja Vermilion.
- Ach tak... - Spojrzał gdzieś w dół, pewnie sprawdzał dane. - Cóż cię trapi? - Zręcznie balansował na granicy opiekuńczego tonu i kpiny.
- Rozbiłam lustro... i przeszłam do sąsiedniego mieszkania. Jest puste! - Próbowała wyrzucić złość ze słowami, lecz rozdrażnienie tylko narastało.
- Aaa... - Jego szeroka twarz stężała na ułamek sekundy, aby zaraz potem przybrać poprzedni wyraz życzliwego zatroskania. - Wygląda na to, że to ty nie dotrzymałaś warunków.
- Czy mam sprawdzić pozostałe dwa mieszkania? - Zerwała się z fotela.
- Nie... - wycedził, zbyt długo zatrzymując wzrok na jej zranionej ręce, która znalazła się na wprost oka wifonu. - Wszystkie apartamenty są puste, oczywiście z wyjątkiem twojego.
...oto umowa w każdym mieszkaniu znajdzie się jeden żywy pierwowzór i reszta członków rodziny w postaci czasowo-przestrzennie zsynchronizowanych z oryginałami androidów oto zakichana umowa w każdym mieszkaniu ma być pełna rodzina cholerna umowa coś się stało...
- Dlaczego? Co się stało?! Gdzie Ralph i chłopcy?
- Uspokój się, Alicjo. Niepotrzebnie zaspokajałaś ciekawość, mogłaś żyć szczęśliwie w rodzinnym gronie przez całe lata. Ale... mało jest błędów nie da naprawienia. Nasza firma...
- Czy... - Usiłowała okiełznać łomot serca. - Czy oni... nie żyją?
- Niestety. - Dobry wujaszek Escutcheon spuścił wzrok. - Nie zdołaliśmy ich uratować.
Puls Alicji zatrzymał się chyba na całą wieczność, a potem zaczął tętnić powoli i mocno, jak u kogoś innego.
...dlaczego za co za czyje winy ten łagodny chłopak który nie umiał kłamać i dzieci mogła pójść z nimi na co mi imitacje bez świadomości że za ścianą są oni żywi chcę iść za nimi przecież teraz będę zupełnie sama nie zwiążę się z nikim bo ludziom nie wolno się dotykać chcę iść za nimi dlaczego nie zacięłam się głębiej mogę to zrobić sięgnąć do tętnic...
Spojrzała na zranioną rękę. Szerokie cięcie widniało na przedramieniu, obnażając wierzchnią tkankę pokrytą zakrzepami krwi, białą, podobną do słoniny substancję w głębi i metalowy wspornik w miejscu kości.
- Co?! Czy... ja... też? - spytała półprzytomnie, wciąż nie mogąc lub nie chcąc zrozumieć. Niektóre prawdy, zwłaszcza dotyczące nas samych, opornie torują sobie drogę do świadomości.
- Tak - przyznał wujaszek z jeszcze bardziej spuszczoną głową. - To naprawdę nie nasza wina. Próbowaliśmy chociaż częściowo dotrzymać umowy, szanując wasze wyobrażenia i pragnienia, mimo że, ujmując rzecz profesjonalnie, organiczna komponenta rodziny przestała istnieć.
Kobieta potrzebowała trzech minut. Potem znów zaczęła reagować.
- Co proponujesz? - Jej głos stał się twardy. Widocznie została przekroczona miara, lub włączyły się awaryjne boczniki przeciążeniowe.
- Mówisz rozsądnie. - Grubas uśmiechnął się. - Możemy zreperować cię i zasklepić dziurę w ścianie. Chłopcy ani Ralph nie wiedzą o niczym i... lepiej tak to zostawić, przynajmniej według mnie.
- I myślisz, że będę żyła ze świadomością _takiej_ prawdy? - wysyczała. - Kochała się z Ralphem, ha! Miłość dwóch maszyn, polukrowanych ekstraktem człowieczej świadomości! Że będę obcierała plastikowe buźki swoim dzieciom, i... i... Ty draniu! To wasza wina! - Przypadła z pięściami do monitora.
- Ależ, Alicjo - stwierdził przedstawiciel firmy z jowialnym uśmiechem, choć nie bez zakłopotania. - Zrobiliśmy, co w naszej mocy. I wciąż możemy zrobić wiele. - Odchrząknął, poprawił krawat. - Możemy mianowicie cofnąć twoją świadomość do czasu sprzed wypadku.
- Będę szczęśliwa z niewiedzy - powiedziała powoli. - Może to najlepsze wyjście.
- Tylko - zaczął grubas i odchrząknął. Przypominał Alicji spasioną świnię, nawet zaczęło ją bawić to skojarzenie. - Jest pewien problem, bardzo prozaiczny, niestety. Taka operacja jest kosztowna, a nie mamy źródła finansowania, bo wasze ubezpieczenie nie pokrywa tego rodzaju wydatków.
- Ach tak. Mimo że utrzymujecie jedną rodzinę zamiast czterech.
- Niestety tak. Usiłując was ratować musieliśmy zabezpieczyć koszty leczenia, a wiesz, jak wysokie są one w przypadku zakażenia orchideą.
- Więc co? - Odczuła liźnięcie strachu. Chyba ich nie wyłączą? Może już lepiej zgodzić się na bycie rzeczą wśród rzeczy? No, protezą z ludzką świadomością, to brzmi lepiej. Lepiej, czy całkiem nieźle?
- Mam pewną propozycję. - Wujaszek strzepywał pyłki z poły marynarki. - Nie musisz jej akceptować, to tylko możliwość, jedna z wielu. Istnieje sposób zdobycia wystarczających pieniędzy. Możemy... udostępnić was opinii publicznej.
- Och... W jaki sposób?
- Robić audycje z wami w rolach głównych. W telewizji, w kinie, na żywo. Każda chwila waszego istnienia będzie własnością społeczną. W końcu rodzinne i społeczne zachowania takich, hm... hybryd, mogą być ciekawe i pouczające. A jakie pole do badań!
- Po co mi to mówisz!? Moglibyście prowadzić obserwacje bez naszej wiedzy.
- Ależ, Alicjo! - Dobry człowiek zamachał rękami. - Firma Escutcheon uczciwie wywiązuje się z obowiązków. Stanowicie przecież pełnoprawne jednostki mentalne. Trzeba tylko podpisać zmienioną umowę, a potem wszyscy będziecie mieli zapewniony dostatni i szczęśliwy byt do końca życia.
- Zaraz... coś tutaj się nie zgadza. Takie maszynki jak ja też potrafią myśleć. Komu chcecie nas pokazywać? Ludzie się kończą, pozostały niedobitki, strachliwie przemykające pod murami, myślące tylko o niezakażonym jedzeniu. Więc?
- Jak by ci to powiedzieć... - Mężczyzna po tamtej stronie wił się, jego czoło lśniło od potu. - Wiadomo, że _Stratomycenae orchidei_ tworzy z ludzkim DNA hybrydę, nieszkodliwą dla nosiciela, lecz zabójczą dla każdego innego człowieka...
- Tyle też wiem - ucięła.
- Znaleźliśmy substancję rozszczepiającą te hybrydy. Jest to prosty peptyd, który dodajemy do wody pitnej, chleba, cukru.
- Antidotum - jęknęła i podniosła dłonie do skroni. - Więc dlaczego Ralph i chłopcy...?
- Przykro mi. Byli jednymi z ostatnich.
Zwinęła tułów w kabłąk, położyła twarz na kolanach. Gdy wyprostowała się, była już spokojna. Zbyt spokojna.
- Kłamiesz - powiedziała. - Ludzie wciąż boją się siebie. Byłam dziś w mieście.
- W zaistniałej sytuacji próbowaliśmy jak najlepiej wywiązać się z umowy. W wyjściowej śluzie byliście każdorazowo poddawani nagranej specjalnie dla was sugestii wizualno-dźwiękowej. Takie miasto już nie istnieje, to obraz sprzed pięciu lat. Uff - sapnął - o ile wszystko byłoby prostsze, gdybyś nie przechodziła przez to lustro i pozostała w swoim świecie. Nic nie jest dobre w nadmiarze, a wiedza - przede wszystkim.
- Pięć lat - wyszeptała. - Pięć lat.
- Zastanów się, Alicjo. Może jutro...
- Nie. Powiem ci już dzisiaj. Zaraz przyprowadzę tu Ralpha, Mike'a i Roba. Wszystkich. Oni też muszą wiedzieć. Możecie nas obserwować, badać, pokazywać. Za uzyskane pieniądze nie chcemy wymazywania czy korekt pamięci. Wręcz przeciwnie, umieścimy w umowie punkt zakazujący takich operacji. Żądamy natomiast prawa do... prokreacji.
- Słucham? - Wujaszek Escutcheon po raz pierwszy wytrzeszczył oczy.
- Chcemy mieć dzieci. Jak to rozwiążecie, wasza sprawa. Teraz potrafię czuć, jeść, kochać, dlaczego nie mogłabym mieć dzieci? Zaprojektowanych według mojego indywidualnego kodu genetycznego, mojego i partnera, w taki sposób, żeby posiadały cechy prawdziwego potomstwa, gdyby takie się miało narodzić. Kwestia czysto techniczna, nieprawdaż? Próbki indywidualnego DNA przechowywane są w bankach genów i mogą być użyte do określenia cech osobniczych.
- Aaa... no... Może i tak. To wygląda interesująco. Nowy rodzaj społeczności ludzkiej. Inne typy zachowań grupowych przy rozszerzonym profilu aktywności. Może _Homo cosmicus_? Chyba kupione, Alicjo, przynajmniej przeze mnie, bo na taki ruch zgodę muszą wyrazić bardzo wysokie czynniki. Ale powinno przejść, bo nasza firma już od dawna produkuje i sprzedaje androidy, tyle że mentalnie ograniczone do wykonywanych funkcji. Powiedziałbym, że nie są to, hm, stworzenia z rodzaju społecznych.
- Powiedziałeś _stworzenia_, ciekawe, co pomyślałeś. I co o nas myślisz. Ale, prawdę mówiąc, mało mnie to obchodzi. Po pewnym czasie wszystko obrośnie legendą, ideologią, chciejstwem. Raz będziemy lepsi, raz gorsi. Raz szczęśliwi, raz mniej. Czasem prześladowani, czasem wywyższani. Ale po latach przestaniemy być imitacją, namiastką, protezą. Staniemy się jednym z rodzajów istnienia.
- Czy taka nadzieja ułatwi ci życie? - ze spontaniczną życzliwością spytał wujaszek Escutcheon. Lecz nie usiłował ukryć zadowolenia z faktu, że rozmowa dobiega końca.
- Świadomość tego pozwoli mi żyć - odparła. Pomyślała, że być może kiedyś wujaszek przyjdzie do niej.
Wyłączyła wifon i po krótkim wahaniu przekroczyła strzaskane lustro, powracając do przytulnego świata bezpiecznej niemożności. Przez chwilę walczyła z pragnieniem, aby schować się pośród przytulnych gobelinów, ale moment słabości nie trwał długo.MIŁOSNE DOTKNIĘCIE NOWEGO WIEKU
Wujaszkowi Brechtowi, wynalazcy okrętu o siedmiu
żaglach i czterdziestu armatach, który bierze kurs na Wyspy
Szczęśliwe, poświęcam
Gdy zmierzchało nad kiczowatą zielenią pagórków, Gruba Berta wcierała w skronie kroplę muzycznego olejku „Die Klassik von Lotte Lenja” i rozpoczynała swój codzienny, prywatny taniec. Wtedy wszystko wychodziło jej lepiej: na kolorowo potrafiła wyobrazić sobie bombardowanie, pożary, walkę półnagich najeźdźców z policjantami w wykrochmalonych koszulach, rabunki na bogatych i pełne finezji gwałty na damach. Krzyczała, śmiała się i skakała po kajucie, obijając się o szafy i waląc kolanami w Uważny Monitor. Potem nagle stawała przed lustrem i oglądała swój beczułkowaty tors i wielką, kudłatą głowę. Wyglądała przez okno, zakrywała dłonią usta i biegła do schowka. Grzebała w kieckach jak szalona, jakby od tego zależało jej życie. Ubierała się w szeroką suknię sięgającą podłogi, na głowę wciskała kapelusz z satynowymi kwiatami, a w rękę brała małą torebkę z prawdziwej skóry. W zamieszaniu mogła wyglądać jak prawdziwa pani, której przytyło się po kilku ciążach.
Teraz nadchodziło najlepsze. Drzwi powinien wyważyć herszt tych kochanych skurwysynów. Tak samo jak wczoraj, przedwczoraj i trzy miesiące temu, nie poznawał jej w przebraniu i od razu zabierał się do gwałcenia. Takiej damulce przecież nie przepuści!
Berta zmagała się z nim oczywiście przed lustrem. Jedną ręką zadzierała sukienkę, drugą ją obciągała. Wpychała dłoń pod bieliznę, jednocześnie wymyślając napastnikowi od najgorszych. I jedno, i drugie wychodziło jej zupełnie nieźle. Potem, już po tym haniebnym uczynku, intruz rozpoznawał ją i w chwili panicznej trwogi chciał się zastrzelić. Klękał, bił się w piersi, takie szerokie i owłosione, i przed śmiercią prosił o przebaczenie. Oczywiście wybaczała mu, nie certoląc się zbyt długo, a on stawał z pochyloną głową i pytał: na kim spośród mieszkańców Stacji wykonać wyrok śmierci? Odpowiadała: na wszystkich! Wtedy, zawsze w tym samym momencie, muzyka szczęśliwie kończyła się, a ona szła do baru myć szklanki, zbierać pety i przetykać kanalizację. I wysłuchiwać tych idiotycznych dowcipów.
Tamtego dnia nie zdążyła dojść do najsmaczniejszego epizodu, bo już podczas przepychanki przed lustrem ktoś otworzył drzwi. Nie zamknęła ich na klucz, zresztą nigdy tego nie robiła. Od samego początku nikt niczego u niej nie szukał.
Bluznęła, rzuciła się z pazurami. Ale to był tylko Adonis. Grek, grajek, dupodajek. Taki fiut. Drobny, z talią kobiety, śniadą cerą i długimi rzęsami, w sam raz dla amatorów. Oficjalnie zatrudniony jako nadzmysłowiec. Wszedł jak automat, z opuszczoną głową, powłócząc nogami. Pod pachą targał nieodłączną gitarę.
- Czego? - warknęła, i tak dość uprzejmie.
- Tutaj jest najlepiej. Najcieplej, naj... spokojniej. Mogę zostać?
Berta wytrzeszczyła oczy. W ciągu ośmiu lat rozmawiali najwyżej kilka razy, on zajęty głównie rozdysponowywaniem swoich wdzięków i śpiewaniem modnych przed laty piosenek, ona kuflami i kieliszkami. Czub? Zboczony ze zboczenia, czyli normalny z odzysku? Musiał być chyba potrójnie zboczony, bo ona, Gruba Berta, tylko raz w życiu się spodobała. Została wybranką rosłego psa z dziwnej rasy włochatych buldogów, którego musiała zastrzelić, bo był cholernie uparty.
- Siedź, jak chcesz. - Wzruszyła ramionami. - Ale ja idę do roboty.
Ze złością zdarła z siebie przebranie, zwinęła w kłąb i wcisnęła do szafy. Wychodząc trzasnęła drzwiami.
Szła wąskimi, zagraconymi korytarzami, nie odnawianymi od czasu montażu. Za zakrętem był bar i sceneria jej życia: szklanki, kufle, kieliszki. Fusy po kawie, szminka na szkle, rzygocina na talerzu. Maszyna do zmywania zepsuła się pięć lat temu i tak już zostało. Brak części. Niezupełnie, bo częścią wyposażenia jest przecież ona, Berta.
Naładowana jak front atmosferyczny, z wściekłością zaatakowała górę brudnego szkła. Chętnie by coś rozbiła, ale teraz robili same nietłukące skorupy, do licha. Regulowała temperaturę wody, gdy ktoś dotknął jej ramienia. Znów Adonis, ta cholerna baba z wąsami.
- Mogę tu posiedzieć? A może... w czymś pomóc?
Tego już było za wiele. Odbiło mu zupełnie, czy tylko dostał kosza od innego palanta? Nachyliła się i zasyczała:
- Zjeżdżaj stąd, gnojku, bo dostaniesz takiego kopa, że umrzesz z głodu w locie na Matkę Ziemię!
- Ale... ja przepraszam... ja tylko... chcę posiedzieć - jąkał się niemiłosiernie. Ja nic złego... ja się boję. Boję się, bo ich jest tylu. I są źli, wszyscy. Ani jednego przyjaciela.
- O czym ty ględzisz? - Berta aż zapomniała o złości. - Tylko nie opowiadaj o swoich przyjaciołach, bo mdło się robi!
- Och, przepraszam, ja nie mówię. Przy tobie jest lepiej, mniej strachu. Nie wiem, ale tak jest.
- Do diaska, nijak nie idzie cię zrozumieć. Gadaj wreszcie jak człowiek!
- Oni lecą gdzieś z pełnego kosmosu, dużo, mnóstwo, źli, bardzo źli. Mówiłem Komendantowi, ale on tylko się śmiał i mnie wyrzucił. Mówił, że idzie transport uranu dla Orbity. Ale to nie tak, transport zawsze czułem inaczej, zupełnie inaczej. Chcę być przy tobie, blisko. Mogę zmywać, albo nawet mogę zrobić ci dobrze, tak jak zechcesz. Tylko nie każ mi iść.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.