Na końcu czeka miłość - ebook
Na końcu czeka miłość - ebook
Są takie rany na duszy i sercu, których nawet czas nie uleczy.
Historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami.
Kiedy wybucha II wojna światowa – Otylia akurat jest w ciąży. Wojna zastaje innych członków rodziny w różnych miejscach na świecie. Ojciec Otylii, nestor rodu, profesor Uniwersytetu Wileńskiego, zostaje aresztowany przez NKWD i słuch po nim ginie. Jej matka wraz ze swoją siostrą zostają wywiezione do Kazachstanu, gdzie przeżywają piekło. Natomiast mąż, wracając z ostatnich, jeszcze spokojnych wakacji z Grecji, traci syna, który wypada za burtę statku. Zrozpaczony Feliks przedostaje się do Anglii. Miotany niepokojem o pozostawioną w Polsce żonę, która samotnie boryka się z grozą okupacji, nie wie, jak powiedzieć jej o tragedii. Sam bierze udział w walce o Narwik, szkoli się w brytyjskim ośrodku szkoleniowym dla spadochroniarzy i nawet nie przypuszcza, że jego delikatna żona również jest zdolna do heroicznych czynów.
Na końcu zawsze czeka miłość, ale jej ścieżki bywają nieraz cierniste.
Czy wszystkim bohaterom uda się przeżyć wojnę i czy rodzina znów będzie mogła się połączyć?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67295-65-9 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To absolutnie wykluczone, panie dziekanie. Zresztą i tak miałem już za dwa tygodnie wracać. Wiem, że trzeba jeszcze przeprowadzić poprawkowe egzaminy, ale porozumiem się w tej sprawie z moim asystentem i sądzę, że zgodzi się mnie zastąpić. Jest stąd, więc myślę, że nie wybiera się w żadną podróż. Mam nadzieję, że mnie pan rozumie? – Profesor, który zwykle był uważany za oazę spokoju i opanowania, tym razem nie krył zdenerwowania. Mówił pospiesznie, niecodziennie jak na niego, urywając słowa, widać było, że myślami błądzi gdzieś daleko. – W sytuacji, która zaistniała, chcę jak najszybciej znaleźć się w domu.
– Panie profesorze, właśnie w tej sytuacji proponowałbym, aby pan został tu jeszcze nie tylko przez wcześniej ustalone dwa tygodnie, ale dłużej. Nieco z dala poobserwował, co się dzieje i dopiero wtedy podjął decyzję. Porozumiałem się już z rektorem i bylibyśmy bardzo zadowoleni, gdyby przyjął pan naszą ofertę i kontynuował wykłady w jesiennym semestrze.
– Bardzo dziękuję, świetnie mi się tu pracowało. W murach tak szacownej uczelni jak uniwersytet ateński panuje specyficzna, sprzyjająca umysłowemu wysiłkowi atmosfera. W normalnych warunkach pewnie z radością przystałbym na panów propozycję, ale teraz muszę wracać do kraju, i to jak najszybciej.
– Oczywiście zdaje pan sobie sprawę z licznych niebezpieczeństw… W takich zawieruchach ze społeczeństw zawsze wyłuskuje się jednostki pana pokroju, uważając je, no i nie bez racji, za najgroźniejsze.
– Nie przesadzajmy, panie dziekanie. W jaki sposób może zagrozić planom mocarstwowej III Rzeszy jakiś tam medyk zajmujący się w dodatku zdrowiem kobiet, i to na wschodnich rubieżach Rzeczypospolitej.
– Profesorze, przemawia przez pana zbytnia skromność. Znam pana nie od dziś i nie chodzi mi tylko o pańską działalność naukową, ale i społeczno-polityczną. Nie docenia pan pracy niemieckiego wywiadu. Proszę się jeszcze zastanowić, sprawę uważam za otwartą.
– Panie dziekanie, jestem zdecydowany, by wyjechać do Wilna najszybciej jak się da. Pewnie na moim biurku czeka już powołanie do wojska, a poza tym muszę zabezpieczyć klinikę na ten trudny czas. Część asystentów z pewnością też włoży mundur, trzeba więc wszystko przemyśleć. Mam tylko wielką prośbę do pana o pomoc w zorganizowaniu wyjazdu z Aten.
– No cóż, skoro tak się pan upiera…. A już myślałem, że przez następny semestr znów będziemy zawzięcie dyskutować na różne ciekawe tematy, wracając z zajęć, jak to często bywało. Bardzo miło wspominam te powroty. Tylu ciekawych rzeczy się od pana dowiedziałem. I wie pan co? Ani razu, o ile pamiętam, nie rozmawialiśmy na tematy medyczne, choć w naszym środowisku przeważnie dyskutuje się w zakresie własnych specjalizacji. Mam nadzieję, że kiedy na świecie się uspokoi, przyjedzie pan jeszcze kiedyś do nas.
– Ja też te przedłużane rozmową powroty wspominam miło, tym bardziej że mogłem do woli napatrzeć się na wasz piękny Akropol. Z wielką ochotą wrócę tu kiedyś, choć…
– Czy coś się panu u nas nie podobało?
– Nie, nie, to nie w tym rzecz. Wie pan, od dłuższego czasu obserwuję politykę międzynarodową, szczególnie europejską, i mam przeświadczenie, że to, co obecnie się dzieje, to nie jakiś lokalny konflikt, o którym za kilka miesięcy nikt nie będzie pamiętał. Myślę, że jesteśmy świadkami czegoś znacznie poważniejszego. To tak szybko się nie skończy. I dla nikogo raczej nie skończy się dobrze.
– Profesorze, czemu tak posępnie patrzy pan w przyszłość? Czasem z dużej chmury zaledwie siąpi.
– Niekiedy tak się zdarza. Dotąd byłem optymistą, racjonalnym, ale optymistą, a teraz jakoś nie mogę. Panu pierwszemu mówię o tych moich, być może ponad miarę ponurych, odczuciach. Nie zwierzałem się nawet żonie. Jest poważnie chora na serce i staram się odsuwać od niej jak najwięcej trosk. Właśnie w związku z tym proszę mi poradzić, jak tę podróż do Wilna zorganizować, by była dla niej jak najmniej uciążliwa?
– Rozejrzę się, jakie są możliwości i dam panu znać. Rozumiem, że chodzi o dwie osoby?
– Jesteśmy tu teraz we czwórkę, bo przyjechał do nas na miesiąc zięć z czteroletnim wnukiem. Oni chcą wracać do Warszawy, bo tam mieszkają, ale Feliks jest młody, wysportowany, więc jakoś sobie da radę. Najbardziej zależy mi na wygodnej podróży dla żony.
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby państwo możliwie bezpiecznie i wygodnie dotarli do Wilna.
*
To miały być ich pierwsze wspólne, zagraniczne wakacje. Zaplanowali je już w listopadzie, wkrótce po tym jak ojciec Otylii otrzymał propozycję prowadzenia wykładów na Uniwersytecie Narodowym w Atenach. Postanowili skorzystać z tej okazji. Mieli przyjechać pod koniec pobytu rodziców w Grecji i trochę pozwiedzać ten kraj. Wcześniej obawiali się, że daleka podróż może być nazbyt męcząca dla małego Syrenia, ale teraz, gdy niebawem kończył cztery lata, mieli nadzieję, że będzie to dla niego wielka przygoda. Podobnie jak dla nich.
Feliks co rusz przynosił do domu nowe przewodniki turystyczne, bo chcieli jak najlepiej zaplanować tę wycieczkę. Często wieczorami podróżowali palcami po mapach, zaznaczając, dokąd pojadą, co będą zwiedzać, gdzie się zatrzymają na noc.
W kwietniu Otylia zorientowała się, że jest w ciąży. Ucieszyli się obydwoje, gdyż nie chcieli wychować Syrenia na samolubnego jedynaka, ale nie sądzili, by ten fakt miał w jakiś sposób wpłynąć na ich wakacyjne plany. Kiedy w czerwcu się okazało, że ciąża jest zagrożona, zaczęli poważnie zastanawiać się nad weryfikacją zamierzeń.
– To może razem pojedziemy do Aten – proponował Feliks – i ty zostaniesz u rodziców, a my z Syreniem trochę pozwiedzamy, mniej, niż planowaliśmy, i wrócimy do was. Zobaczyć same Ateny też warto.
Otylia się ucieszyła.
– Dobry pomysł. Co prawda to przeszło dwa tysiące kilometrów, ale już potem będę w dobrych, domowych warunkach.
Snucie kolejnych podróżniczych wizji przerwała wizyta Otylii u lekarza, który absolutnie zabronił jej jakichkolwiek wyjazdów i zalecił spokojny, oszczędny w wysiłek i emocje tryb życia.
Tego samego dnia wieczorem, ku zdziwieniu Mili, która przyzwyczaiła się już, że zaraz po kolacji, gdy tylko zebrała ze stołu naczynia, rozkładali na nim mapy, w kiepskich humorach usiedli w salonie.
– Dziś już za późno – smętnym tonem stwierdził Feliks. – Ale jutro trzeba będzie zamówić rozmowę do Aten i zawiadomić rodziców, że nie przyjedziemy.
Otylia też nie była radosna, ale w tonie jej głosu wyczuć można było pewne podniecenie.
– Wiesz co, a ja myślę, że nie można takiej okazji zmarnować. Drugi raz może się nie powtórzyć, bo ojciec niechętnie wyjeżdża z Wilna i choć propozycje wykładów przychodziły już z różnych miejsc, dopiero teraz się zdecydował. Nie wiadomo, czy jeszcze gdzieś pojedzie i czy to ewentualne miejsce będzie tak ciekawe jak Grecja.
– Otylio, ale nie możemy narażać was, ciebie i dziecka, na niebezpieczeństwo. Sama mówiłaś, że doktor Jakubowski nie jest panikarzem.
– Nie jest, wierzę mu i nie zamierzam działać wbrew jego zaleceniom.
– Więc w jaki sposób chcesz to wszystko pogodzić ze sobą?
– Myślę, że powinniście jechać we dwóch, a ja zostanę w Warszawie.
– No nie, to miały być wspólne wakacje – z zawodem w głosie powiedział Feliks. – My będziemy tam mieli mnóstwo atrakcji, a ty tu, biedna, sama będziesz siedziała?
– Nie będę sama, Mila na pewno będzie się o mnie wspaniale troszczyć, jak to zresztą robi od mego urodzenia. Czasem mam wrażenie, że dla niej czas stanął w miejscu. Traktuje mnie trochę jak niesforną dziewczynkę, ale jest tak do naszej rodziny przywiązana, że zrobi wszystko, by kolejny jej członek przyszedł na świat w dobrym stanie. Pewnie, że będę wam zazdrościć wrażeń, ale opowiecie mi o wszystkim po powrocie. No i oczywiście musisz robić jak najwięcej zdjęć tym nowym aparatem. Nazywasz go cudem techniki, to udowodnij, że nim jest.
Feliks początkowo nie był przekonany do pomysłu żony, ale stopniowo się z nim oswajał i w końcu pierwszego sierpnia wyruszyli z Syreniem w wielką podróż.
Teraz, gdy po bajkowym miesiącu mieli wracać do Warszawy, by zdać Otylii relację z wakacji i wywołać mnóstwo zdjęć przedstawiających miejsca, które odwiedzili, okazało się, że z dotarciem do Polski nie będzie łatwo.
*
Pogromy żydowskie w Rzeszy Niemieckiej, Anschluss Austrii, przyłączenie do Rzeszy sudeckich terenów Czechosłowacji, zajęcie litewskiej Kłajpedy – te i wiele innych zdarzeń z drugiej połowy lat trzydziestych dwudziestego wieku dla większości świadomych, myślących i odpornych na optymistyczną propagandę uprawianą w wielu krajach Europejczyków stanowiło oczywisty sygnał nieuchronnie zbliżającej się wojny.
Od dłuższego czasu odnotować można było wzmożone przemieszczanie się ludzi po Starym Kontynencie, ale gdy pierwszego września 1939 roku to wydarzenie, odsuwane pewnie przez wielu w najdalszy kąt świadomości, stało się faktem zapanowała powszechna „wędrówka ludów”. Choć wedle założeń logiki najbardziej usprawiedliwiony byłby ruch odśrodkowy, a więc związany z ucieczką z epicentrum, którym na początku września była Polska, z dworców, lotnisk i z portów wyruszano we wszelkie możliwe strony świata.
Dziekan dotrzymał danego słowa. Posiłkując się swymi rozlicznymi znajomościami oraz wynikającymi z zajmowanego stanowiska wpływami, wykupił dla profesora i jego żony dwa ostatnie miejsca w samolocie do Bukaresztu. Pierwsza część podróży była więc dosyć wygodna i przebiegła bez zakłóceń. W stolicy Rumunii profesorostwo wsiadło w pociąg, który do granicy z Polską przemieszczał się w miarę płynnie. Potem jednak zaczęły im towarzyszyć najpierw odległe, a w miarę pokonywanych kilometrów coraz donośniejsze odgłosy bombardowań. Wreszcie stanęli w polu. Dalej pociąg nie mógł jechać ze względu na uszkodzone bombami tory. Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów przebyli więc samochodem przysłanym z Wilna przez władze uniwersyteckie.
Już następnego dnia rano profesor znalazł się w murach swej ukochanej uczelni i rozpoczął proces maksymalnego zabezpieczania szpitala akademickiego przed skutkami działań wojennych oraz ustalania zasad jego funkcjonowania w nowych, nienormalnych warunkach.
Temat nie był mu obcy, bowiem za młodu, jako lekarz przebył cały szlak bojowy z I Brygadą Legionów Piłsudskiego. Nie miał wojowniczego temperamentu, przemoc uważał za zło, ale od wczesnej młodości nosił w sobie poczucie obywatelskiego obowiązku. Razem z wiernym Kubą, nie podstarzałym gniadoszem, który, podobnie jak profesor, nie przepadał za odgłosami wystrzałów, przemierzał więc legionowy szlak, większy użytek czyniąc z bandaży i skalpela niźli z przydziałowej strzelby.
Obecnie, mimo że „wiek poborowy” miał daleko za sobą, nie zamierzał biernie przyglądać się z boku napaści hitlerowców na Polskę. Z natury był tolerancyjny wobec różnych zapatrywań i poglądów na życie, ale nie znosił postawy pasywnej, neutralnej. Twierdził, że zawsze trzeba opowiedzieć się po którejś ze stron, a dla niego tą najwłaściwszą niezmiennie była ojczyzna.
Żona profesora długo musiała dochodzić do siebie po trudach dalekiej, niepozbawionej emocji podróży. Nocne naloty, które coraz częściej dotykały Wilno, spędzała w suterenie kliniki, z której profesor niemal nie wychodził, by wszystko było gotowe na wypadek konieczności przyjmowania rannych. Było to wygodne i pokrzepiające dla obydwojga. Szczególnie profesor potrzebował wtedy bliskości rodziny, jakby przeczuwał, że ostateczne rozstanie zbliża się wielkimi krokami.
Z żoną łączyła go szczególna więź. Była nie tylko miłością jego życia, ale również obiektem nieustannej troski i opieki. Poznali się u schyłku I wojny światowej w wojskowym szpitalu w Chełmie Lubelskim. On był tam lekarzem, jeszcze bez naukowych ostróg. Ona, po krótkim kursie, pracowała jako pielęgniarka. Już wtedy poważnie chorowała na serce. Dolegliwość, która trapiła ją przez całe życie i z pewnością znacznie je skróciła, była pozostałością po przebytej szkarlatynie. Profesor roztoczył nad nią parasol ochronny i zasięgał medycznej porady u największych sław krajowych w tej dziedzinie. Zapewnił jej idealne, cieplarniane warunki i choć sam czuwał nad całością spraw dnia codziennego, jak rasowy dyplomata przekonująco tworzył wrażenie, że to żona stoi na czele domowego wehikułu.
Niezwykle dobitny przykład tej taktyki dostał się do annałów rodzinnych opowieści. Pani profesorowa lubiła zmieniać mieszkania. Profesor się temu nie sprzeciwiał do momentu, aż osiedli w takim, które szczerze polubił, więc żal byłoby mu je opuszczać. Gdy nadszedł moment, że żona wyraziła chęć przeprowadzki, jak zwykle się z nią zgodził. Nim jednak wyruszyli dorożką na objazd lokali do wynajęcia, poprosił pośrednika, który im przewodził, by pokazał im najgorsze z dostępnych nieruchomości. Agent, nie dociekając przyczyn dziwnej prośby klienta, zaprezentował im lokale o drastycznie niskim standardzie. Po kilku wizytach zniesmaczona profesorowa doszła do wniosku, że na tym tle ich obecne mieszkanie wyróżnia się pod każdym względem i przestała myśleć o przeprowadzce.
Teraz, kiedy warkot samolotów i świst spuszczanych nad Wilnem bomb nie pozwalały zapomnieć o brutalnej rzeczywistości, profesor nie mógł przestać myśleć o tym, jak zapewnić w miarę spokojną egzystencję swej żonie, szczególnie w przypadku, gdyby jego zabrakło przy jej boku.
*
Dziekanowi udało się załatwić tylko dwa bilety na samolot, więc Feliks sam musiał działać, by wydostać się z Grecji i dotrzeć jak najszybciej do Polski. Początkowo nawet na myśl mu nie przychodziło, że mogą być jakieś problemy z powrotem do kraju. Najbardziej denerwował się tym, że urlop kończył mu się czwartego września i już piątego powinien stawić się w pracy.
Od czterech lat był urzędnikiem w siedzibie głównej Banku Polskiego w Warszawie. Choć początkowo wydawało mu się, że to zajęcie na krótko, bo praca będzie nudna, wciągnął się w nią, a kiedy przed rokiem awansował na wyższe, bardziej odpowiedzialne, stanowisko o znużeniu już nie było mowy. Zaczęło mu zależeć, by jak najlepiej wywiązywać się ze swych obowiązków i piąć się po dalszych szczeblach bankowej kariery. Nie dopuszczał więc myśli, że piątego września może nie zasiąść przy swym biurku w budynku przy Bielańskiej w Warszawie.
Dzięki uprzejmości władz uniwersyteckich w Atenach nadal mógł mieszkać z Syreniem w apartamencie zajmowanym przez ostatnie pół roku przez profesorostwo. Nie byli więc w tragicznej sytuacji, ale zdobycie biletów na jakikolwiek środek lokomocji, który choć przybliżyłby ich do kraju, wydawało się coraz trudniejsze. Mimo że do dużego portu w Pireusie, który znajdował się o kilka kilometrów od centrum Aten, zawijało wiele statków, ich pokłady zajęte były przeważnie przez wojsko albo sprzęt służący do prowadzenia działań wojennych. Nawet te niewielkie, wcześniej pasażerskie, służyły teraz temu celowi.
Codziennie spędzał z synem w porcie po kilka godzin, by znaleźć jakąś jednostkę pływającą, która by ich zabrała, i wciąż wracał, nie załatwiwszy dręczącej sprawy. Na duchu podtrzymywała go dziecięca beztroska Syrenia, który z łapczywością spragnionego wędrowca chłonął nowy, bo inny od polskiego świat, i wszystkim się zachwycał. Tęsknił już trochę za mamą, co bardziej zaczęło dawać mu się we znaki od chwili wyjazdu dziadków, ale od kiedy zaprzyjaźnił się z wnukiem dziekana, często w zabawach zapominał o całym świecie i nie chciał już nawet jeździć z tatą do portu.
Feliks już tak nie denerwował się niespodziewanym wydłużeniem urlopu, bowiem udało mu się raz dodzwonić do Otylii. Co prawda nie miała uspokajających wieści, bo w Warszawie działy się coraz okropniejsze rzeczy, ale zapewniła go, że wszelkie instytucje, jeśli w ogóle funkcjonują, to na zupełnie innych, nienormalnych warunkach.
Mimo to Feliks uparcie kołatał do wszelkich możliwych drzwi, szukając kogoś, kto pomógłby mu w końcu wyruszyć do kraju.
Pewnego dnia, gdy znów wracał z niczym z codziennego „polowania”, wstąpił w porcie do baru. Był spragniony, bo choć minęła już połowa września, w Grecji nie odczuwało się nadchodzącej jesieni i temperatura powietrza oscylowała wokół trzydziestu stopni. Silne, niczym nieprzyćmione słońce kładło się blaskiem na przejaskrawionym błękicie wody. Kilkanaście dni wcześniej jeszcze go zachwycało, ale teraz, szczególnie od rozmowy z żoną, zaczynało irytować. Tam, w Warszawie, płoną i zawalają się budynki, giną ludzie, a tu nic nie zakłóca sielankowych widoków, nie zaburza normalnego toku życia. To przecież ten sam kontynent, a wydaje się, że inna planeta, odległa o tysiące lat świetlnych od wojennego centrum – myślał z niedowierzaniem i pewnym buntem w sercu.
Z kuflem piwa usiadł w kącie zatłoczonej tawerny. Było głośno, marynarze rozmawiali i przekrzykiwali się w różnych językach. Nie rozumiał przeważnie słów, które do niego docierały, jednak potrafił odgrodzić się mentalnie od tego tumultu i skupić na swoich myślach.
Na początku przeciwny był wyjazdowi bez Otylii, ale teraz cieszył się, że jej z nimi nie ma. Nie wiadomo w jakich warunkach przyjdzie im podróżować, a w jej przypadku byłoby to przecież istotne. Miał świadomość, że jeśli uda im się dostać na jakiś statek, to nikt nie zaproponuje im luksusowej kabiny. Będą musieli zadowolić się samą możliwością wejścia na pokład.
Był zadowolony, że udało im się sporo zwiedzić, czas spędzony z teściami też uważał za udany, ale w głowie wciąż kołatała mu wątpliwość, czy ze względu na napiętą sytuację międzynarodową nie powinni byli jednak zostać w domu.
Teraz Otylia tam, my tu – dumał dalej, nie wiadomo, kiedy znów będziemy razem. Jeśli wreszcie popłyniemy to przecież nie od razu do Polski. Z Włoch czy z Francji znów trzeba będzie załatwiać jakiś transport..
– Cholera jasna!
Głośne przekleństwo, tym razem w dobrze mu znanym języku, ściągnęło Feliksa na ziemię. Popatrzył w stronę, z której dotarło. Wysoki, tyczkowaty marynarz szedł od baru do stolika z na wpół opróżnionym kuflem. Za nim, na brudnej posadzce, rozciągała się błyszcząca, żółtawa plama. Postawił kufel na jedynym wolnym stoliku, który akurat sąsiadował ze stolikiem Feliksa, i zaczął serwetką wycierać dłoń. Spojrzał na Feliksa, który być może ściągnął go wzrokiem, i się uśmiechnął.
– Trochę mało zostało – wskazał na kufel – ale właściciel powinien postawić mi drugi, bo to przez jego parszywą, nierówną podłogę – powiedział łamaną angielszczyzną.
– Niech pan nie męczy się z angielskim, jestem z Warszawy – zaśmiał się Feliks.
– O, krajan. A skąd…. a już wiem „cholera” mnie zdradziła. Jak się wkurzę, to zawsze polski ze mnie wychodzi.
– Pływa pan na którymś ze statków? – Feliks od razu przystąpił do dzieła, bo poczuł, że może tym razem…
– Tak, tak, nie na jednym, ale ciągle na innym. Tam, gdzie kogoś akurat potrzeba. Trochę nerwowo, bo jak kończy się jeden rejs to nie wiadomo, czy będzie następny. Ale jakoś już przeszło dwa lata udaje mi się zarobić tyle, że nie zdycham z głodu. Właściwie to teraz pierwszy raz jestem na jednostce, na której byłem poprzednio. Stary to fajny chłop i w dodatku jak szedł z Konstancy do Stambułu to zaprzyjaźnił się z Polakami, więc gdy zapytałem, czy by nie wziął mnie teraz, od razu się zgodził.
– Przewoził jakąś polską wycieczkę?
– Nie, to jest łajba towarowa, nie bawi się w wożenie bogatych emerytów. Tankowiec, należący do amerykańskiej firmy naftowej. Teraz na przykład wieziemy ropę do Tulonu.
– To jak to było z tymi Polakami?
– Ano właśnie, to ciekawa historia… Ale muszę się jeszcze napić, bo mi w gardle zaschło, pewnie nie doczekam się od właściciela tej budy zadośćuczynienia.
– Ja stawiam – powiedział Feliks coraz bardziej zaciekawiony i po chwili już płacił przy barze za kolejny kufel piwa.
– Mów mi Włodek. – Marynarz upił piankę z wypełnionego po brzegi naczynia i wyciągnął rękę.
– Jestem Feliks.
– Tu wołają na mnie Wlodek, bo tego „ł” to nie mogą wymówić.
– Wiadomo, polski to najtrudniejszy język świata. Ale powiedz, co było z tymi Polakami…? – Feliks zaczął się niecierpliwić, miał przeczucie, że los się do niego uśmiechnął i stoi przed szansą załatwienia wyjazdu.
– Ano więc to było tak. Siedziałem sobie w takiej knajpie mniej więcej jak ta, tylko w Konstancy, a tu przychodzi niczego wyglądający sobie kapitan, staje pośrodku i pyta, czy ktoś chciałby się do niego zaciągnąć? Płynie niebawem do Stambułu i szuka kilku ochotników. Nie miałem wtedy niczego na oku, więc od razu jako pierwszy się zgłosiłem. Zdziwiłem się, że oprócz mnie było jeszcze tylko dwóch chętnych, bo knajpa była nabita, ani szpilki by nie wcisnął. Dopiero potem, jak już byłem z nim po słowie, powiedzieli mi, że to będzie trefny rejs i dlatego tak słabo z tymi zgłoszeniami.
– Dlaczego trefny?
– Bo towar, co go mieliśmy przewozić, był na tyle cenny, że piraci tylko czekali, by na niego się rzucić. I Niemcy na niego czatowali w łodziach podwodnych.
– Co to mogło być, jakieś brylanty? – zaśmiał się Feliks.
– Tak bardzo się nie pomyliłeś. – Marynarz zarechotał i upił potężny łyk piwa. – To było złoto.
– Złoto też trzeba jakoś przewozić, ale wciąż nie wiem, co to miało za związek z Polakami.
– Bo to było polskie złoto.
– Polskie złoto płynęło z Konstancy do Stambułu? A skąd się tam wzięło?
– Jak wsiadałem na ten statek, też nie miałem pojęcia, zresztą było mi wszystko jedno, jaki towar przewozi. Złapałem pracę i to było najważniejsze. Ale z tym złotem jechało sporo urzędników z Warszawy i oni mi wszystko opowiedzieli.
– Złoto i urzędnicy?
– No tak, bo to było złoto Banku Polskiego, rozumiesz, przez lata zgromadzone w takich ogromnych skarbcach. Tak mi opowiadali. No i wieźli je urzędnicy, którzy w tym banku pracowali.
– Coś podobnego! – Feliks aż podskoczył na krześle. W pierwszej chwili chciał powiedzieć, że też tam pracuje, ale powstrzymał się, bo doszedł do wniosku, że przecież nie zna Włodka, więc nie będzie niczego o sobie opowiadał. – Ale dlaczego zabrali złoto z Warszawy i jak dostało się do Konstancy? I dlaczego dalej z nim podróżowali?
– Oj, aleś się napalił. Nie odpowiem ci na wszystko, bo nie wiem. Powiedzieli mi tylko dlatego, że jestem Polakiem, no i oczywiście w sekrecie, bo to była tajna podróż, że jak szkopy weszły do Polski, to żeby nie położyły łapy na naszym skarbie narodowym, trzeba było go wywieźć. A dlaczego tu, a nie gdzie indziej, i co dalej, nie wiem.
– To niesamowite! – Feliks powiedział to bardziej do siebie.
– Pewnie, że niesamowite. Powiem ci, że tego złota było tyle, że cała ładownia to było za mało. Popakowane w nieduże skrzynki, ale ciężkie jak diabli. Jak już szliśmy pełną parą, to nagle boss zawołał, żeby przylecieć do ładowni. Byłem najbliżej i pierwszy zeszedłem po schodach i…. poczułem się, jakbym był Alibabą, jakbym powiedział – sezamie otwórz się! Bo dużo tych skrzynek rozwaliło się i na podłodze leżało czyste złoto, łyskało się na żółto że hej! Stanąłem jak wryty, a za mną inni. Przez chwilę wszystkich zamurowało. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, co wieziemy, tylko w porcie mówili, że trefny towar i że Rumuni, którzy przedtem mieli płynąć, uciekli i dlatego stary przyszedł łapać innych. Jak już wyszło szydło z worka, to mi jeden tam potem naopowiadał, to co ci powiedziałem, ale też błagał, bym nikomu nie mówił. No, ale boss nie dał długo stać i się gapić. Kazał nam zbijać te skrzynki i na powrót ładować do nich złoto. Roboty była kupa.
– I w Stambule je wyładowaliście?
– Oj, z tym to też było zamieszania. Pod Stambułem dłużej staliśmy na kotwicy, niż wcześniej płynęliśmy. Nie można było schodzić na ląd, nawet kapitana zabierała tylko policyjna motorówka. Ciągle trwały jakieś targi, a to wszystko dlatego, że było tam dużo niemieckich okrętów, a szwaby wciąż się czaiły, żeby to złoto zabrać. Niby nikt nie wiedział, co jest pod pokładem, ale oni wiedzieli.
– I w końcu je wyładowaliście, czy popłynęliście z nim dalej? – Feliks, choć ta historia bardzo go ciekawiła, gdyż przecież dotyczyła jego firmy, już się trochę niecierpliwił. Słuchając, wciąż się zastanawiał: powiedzieć Włodkowi o tym, że chciałby z Syreniem zabrać się jego statkiem do Tulonu, czy raczej dowiedzieć się, jak można spotkać się z kapitanem.
– No tak, po czterech… tak, chyba po czterech dniach, wreszcie ruszyliśmy się z miejsca i przycumowaliśmy po drugiej stronie Bosforu, tam, gdzie już brzeg Azji. Na towar czekał tam specjalny pociąg, dziwny nieco, bo niby towarowy, ale miał też wagony do spania i z żarciem. Widać przystosowany, no bo przecież z tym złotem, a wyobraź sobie, ile tego było! Załadowaliśmy dziewięć wagonów, i to upychając kolanem; było sporo ludzi. Ja wiem…? Na pewno ponad dwudziestu. Nie sami urzędnicy czy strażnicy, ale też kobiety, dzieci… A przecież też jakoś musieli jechać, nie? Całą noc ładowaliśmy, a taki jeden, chyba szef całości, ciągle nas popędzał, bo mówił, że trzeba jechać jak najszybciej.
– To kapitan tak się zaprzyjaźnił z tymi urzędnikami?
– No tak, szczególnie z tym jednym, co mówię, że chyba był szefem. Jak nie było żadnych problemów, to ciągle w szachy grali i widać było, że się polubili. Z innymi stary też gadał. Nawet kilku słów po polsku się nauczył i cały czas widać było, że robi wszystko, by szkopy nie dorwały się do złota. Tak płynął, żeby omijać ich łajby podwodne, a było ich tam mnóstwo.
– To co, pociąg odjechał, a wy…
– Odjechał ino mig, ostatnia skrzynka w wagon i już parę puszczał. A my zawróciliśmy. Ja od razu starego przydybałem i pytam, czy mogę dalej z nim jechać? Oczywiście od razu walę, że Polak jestem, na wypadek gdyby nie pamiętał. No i się zgodził. Może wreszcie będę miał stałą krypę.
– Słuchaj, Włodek. – Feliks wreszcie na coś się zdecydował. – Niedługo muszę wracać, syn na mnie czeka, ale mam sprawę do ciebie.
– No wal, widzę, że jesteś jak szczupak bez wody. Niby słuchasz, ale co innego masz w głowie, a ja się tak rozgadał, bo dawno po polsku nie mówiłem.
– Razem z synem, wiesz, on ma cztery lata, muszę się dostać jak najbliżej kraju. Żona tam czeka, w dodatku z drugim w drodze.
– O, pogratulować!
– Może na te czasy to nie najlepiej, ale tak się stało i już. No więc czy nie udałoby się z wami popłynąć do Tulonu?
– Trudna sprawa. Wiesz, to towarówka a nie spacerówka. Choć na szczęście jeszcze nas nie wzięli do floty wojennej, bo na takich krypach, to już nikogo z zewnątrz nie może być. Niech się zastanowię. Miejsce to właściwie jest, bo załogi dużo nie ma, ale nie wiem, czy stary by się zgodził.
– Może z nim pogadam, gdzie można go teraz znaleźć?
– Nie, nie radzę, on fajny chłop, ale bez pływania nie może żyć. Opowiadał, że kiedyś dwa miesiące siedział na lądzie i myślał, że zwariuje. Dlatego stara się nie robić nic, co niezgodne z regulaminem, rozkazami i takimi tam pierdołami, bo boi się zdjęcia z mostka. A teraz, w czasie wojny, jeszcze bardziej patrzy wszystkim na ręce. Potrafi też zaszaleć, jak z tym naszym złotem. Choć dostał rozkaz, ale nikt nie kazał mu aż tak troszczyć się o towar, by płynąć jak najbliżej brzegu, narażając statek na wejście na mieliznę. Wszystko po to, aby ominąć niemieckie podwodniaki, które…
– No to, co mam zrobić? – przerwał mu Feliks, bo był już zniecierpliwiony gadulstwem swego rozmówcy, który znów szykował się do kolejnej opowieści.
– Trzeba starego postawić przed faktem dokonanym, a już na morzu, jak jeszcze się dowie, żeście Polacy, to machnie ręką. To w końcu niedaleko, jakieś trzy dni drogi z kawałkiem…
– Więc jak go postawić przed tym faktem dokonanym?
Włodek przez chwilę milczał, widać było, że intensywnie myśli, po czym odezwał się pewnym tonem, przedstawiając gotowy plan.
– Wychodzimy pojutrze rano, pewnie między szóstą a siódmą. Musicie więc wejść na pokład gdzieś między dwunastą a pierwszą w nocy, bo później pewnie stopniowo zacznie się ruch, jak to przed drogą.
– Ale tak po prostu mamy wejść po trapie na pokład?
– Nie po prostu ani nie po trapie. Stoimy na redzie, a nie w porcie, więc musicie przypłynąć łódką.
– A skąd my łódkę weźmiemy – zmartwił się Feliks. – Poza tym z małym, w nocy, łódką? Jak ja sobie dam radę?
– Spokojnie, nie denerwuj się. Umówimy się w konkretnym miejscu na skraju portu przy naszej łódce i popłyniemy razem. Schowam was w pomieszczeniach gospodarczych pod pokładem koło ładowni, a jak oddalimy się od brzegu, to pójdziecie do starego. Wolałbym, żebyś sam z nim rozmawiał i jeśli nie będzie wypytywał, żebyś nie wspominał o mnie. Ktoś z załogi nam pomógł – tak powiedz i już. Jak się uprze, to się przyznam, ale nie marzę o tym.
– No dobra, dzięki, chłopie, ratujesz nas z opresji.
– Jeszcze nie dziękuj, zobaczymy czy plan wypali.
*
Feliks dotąd nie miał pojęcia, że księżyc odbijający się w morskiej toni to spektakl nie mniej piękny od tworzonych przez słońce błyszczących refleksów na wodzie. Może nawet bardziej ciekawy i zajmujący, bo ciemność spowijająca wszystko wokół przydaje tej kreacji natury tajemniczości i niemego dramatyzmu.
Tuż po północy opuścili z Syreniem wygodny apartament w centrum Aten i udali się w stronę portu. O tej porze żadna komunikacja nie kursowała, a mieli do pokonania ponad siedem kilometrów. Rozbudzony w środku nocy chłopiec na początku marudził, ciągle przystawał i popłakiwał, więc ojciec wziął go na barana, by nie tracić czasu. Dopiero mniej więcej w połowie drogi mógł iść samodzielnie, choć bez ponaglania i lekkiego pociągania za rękę się nie obeszło.
Feliks był umówiony przy łódce za dziesięć pierwsza i za żadne skarby nie chciał się spóźnić. To jemu przecież zależało na tym, by wreszcie wydostać się z Aten, a Włodek robił mu uprzejmość, sam nieco ryzykując, bo nie można było przewidzieć, jak zachowa się kapitan.
Mijali znane im z dość już długiego pobytu w Atenach miejsca kojarzące się z konkretnymi epizodami spędzonych tam dni. Tu jedli pierwszy obiad po przyjeździe z Polski, zaproszeni przez profesora, szczęśliwego, że ma przy sobie wnuka, którego rzadko, jak twierdził, zbyt rzadko, widywał. Tam, kiedy po raz pierwszy wybierali się na plażę, kupili dla Syrenia koło ratunkowe – żółtą poduszkę z dziurą w środku, by bezpiecznie mógł bawić się w wodzie. Przed oczyma maszerującego szybko Feliksa przewijały się kolejne obrazy związane z przedłużonym urlopem. Znienacka zaatakowała go nostalgia za tym, co minęło i pewna obawa przed tym, co go czeka. Te uczucia były mu dotąd raczej obce i sam się zdziwił, że pozwolił im wtargnąć do swej, zwykle racjonalnej i precyzyjnie poukładanej, świadomości.
Skręcili na nadbrzeże w miejscu, gdzie było niemal całkiem ciemno; nie docierało tu światło ostatniej portowej lampy. Włodek wybrał je celowo, aby nie kręcili się tam żadni ludzie. To właśnie tu, oderwany od rozświetlonego miasta księżyc tak zauroczył Feliksa. Dotąd oglądał go zwykle w innych warunkach. Tak się zagapił w złocistoszarą kulę, że prawie nie zauważył siedzącego na brzegu łódki Włodka.
– Hej, hej, tu jestem – szepnął marynarz.
– Przepraszam, zapatrzyłem się na ten niesamowity księżyc – powiedział Feliks ze śmiechem.
– No właśnie zaczynałem się zastanawiać, czy przypadkiem nie włożyłem czapki niewidki. – Włodek zarechotał pod nosem.
Po przywitaniu się z najmłodszym pasażerem, półgłosem zaczął udzielać im instrukcji, gdzie i jak mają usiąść w łódce i jak się zachowywać, gdy odbiją od brzegu.
– Przez cały czas milczymy, bo woda niesie głos nieprawdopodobnie daleko. Gdy będzie już blisko do statku, wskażę wam ręką. Wtedy się kładziecie, a ja zarzucam na was plandekę. Nie bójcie się, nie udusicie się, ta szmata jest niemiłosiernie dziurawa. Wyjdziecie spod niej dopiero, jak szepnę „już”, i zaczniecie wdrapywać się na pokład. Rozumiecie?
Feliks i Syreń skinęli głowami.
– Ty, mały, ani mru mru. Żadne płacze, jęki, świergolenia, bo rzucę cię na pożarcie wielorybom. – Włodek pogroził palcem.
Przerażonemu chłopczykowi buzia już układała się do płaczu, ale Feliks wziął go na ręce i zaczął coś spokojnie tłumaczyć. Po chwili w niebieskich oczach chłopca pojawił się uśmiech zrozumienia, a Feliks znacząco popatrzył na marynarza.
– No dobrze już, wujek przecież żartował – zwrócił się Włodek do małego. – Tu nie ma żadnych wielorybów. No, wskakujcie, za dużo już czasu zmarnowaliśmy.
Statek nie wyglądał na tankowiec o sporej pojemności, ale na większy kuter rybacki. Kiedy podpłynęli do niego na tyle blisko, że Feliks mógł przeczytać namalowaną na burcie niebieską farbą jego nazwę: Eocene – zobaczyli, że Włodek daje znak ręką. Błyskawicznie położyli się jeden przy drugim i po chwili poczuli, że okrywa ich dość szorstka, śmierdząca rybami płachta.
Włodka oślepił blask silnej latarki, a wszyscy trzej usłyszeli zawołanie:
– Hej, kto tam, kto idzie?!
Feliks odruchowo położył dłoń na ustach syna.
– Aleksy, to ja, Wlodek.
– A co ty tam u licha wyprawiasz? Spać nie możesz, czy co?
– No wiesz, trochę zabalowałem w mieście, jutro odpływamy, to nie będzie okazji, rozumiesz….
Aleksy roześmiał się znacząco.
– Ja byłem tam wczoraj, niezłe kobitki serwują, nie?
– No, jedna w drugą, ciężko wybrać.
– To dlatego tak zabalowałeś, że nie mogłeś wybrać…. Ha, ha, najlepiej wziąć trzy na raz..
– Dzięki za radę, następnym razem spróbuję.
– Mam nadzieję, że za dużo nie wypiłeś i sam wtranżolisz się na łajbę?
– Tak, tak, dam sobie radę.
– To ja schodzę z wachty, zaraz przyjdzie Andre.
To był dobry moment – zmiana wachty. Włodek ściągnął z pasażerów plandekę i kazał Feliksowi szybko wchodzić po sznurowej drabince. Sam wziął Syrenia na ręce i zaczął się wspinać jako drugi. Następnie przemierzyli wąski korytarz i znaleźli się w malutkim pomieszczeniu pełnym jakichś sprzętów.
– Tu rzadko kto zagląda – szepnął Włodek. – Ale dla pewności, gdybyś usłyszał, że ktoś zbliża się do drzwi, ukucnijcie tam, w rogu, za tym kotłem. Rano, jak już będziemy na pełnym morzu, przyjdę po was.
Zgasił latarkę, wyszedł i dokładnie zamknął za sobą drzwi.
Ogarnęła ich całkowita ciemność, która stopniowo łagodniała, gdy wzrok się do niej przyzwyczajał; już po chwili pozwalała odkrywać zarysy przedmiotów.
Feliks, trzymając synka za rękę, ostrożnie przesunął się w róg, który Włodek wskazał im jako najbezpieczniejszy, bo najmniej widoczny od strony drzwi. Usiadł na podłodze, skłonił Syrenia, by zrobił to samo, a potem szeptem zaproponował, aby położył głowę na jego kolanach.
– Spróbuj zasnąć – szepnął chłopcu do ucha. –To tylko kilka godzin, potem stąd wyjdziemy.
Jakoś to przetrwamy, pomyślał i sam dość szybko zapadł w drzemkę.
Obudziły go jakieś gwizdki i ruch za ścianą. Mały nadal spał z głową na jego kolanach, więc Feliks bał się poruszyć, by go nie obudzić. W pomieszczeniu nie było okna, więc nie wiedział, czy się rozwidniło, ale słychać było, że statek już tętni życiem. Po dłuższej chwili nasłuchiwania poczuł drgania i do jego uszu dobiegł dźwięk świadczący o tym, że uruchomiono silnik. Niebawem, wraz z charakterystycznym chlupotem, oznaczającym uderzanie wody o burtę, rozpoczęło się lekkie kołysanie, a praca silnika stała się cichsza.
Feliks poruszył nogą, bo zaczęła już mu drętwieć. Syreń mlasnął, przeciągnął się i spał dalej. Feliks zaczął go delikatnie budzić, bo obawiał się, że będą z tym trudności, gdy przyjdzie Włodek.
Kiedy zaspany chłopiec wreszcie usiadł, drzwi lekko się uchyliły, po czym momentalnie znów zamknęły. Usłyszeli stłumiony szept:
– Wstawajcie, już wyszliśmy z portu. Podprowadzę was w stronę mostka i dalej pójdziecie sami, tak jak się umawialiśmy. Stary jest w dobrym humorze, bo miał już dosyć stania na redzie, więc może wszystko pójdzie gładko.
Mrużąc oczy po nocy spędzonej w ciemnościach, podążyli do królestwa kapitana.
Kapitan Baker był wściekły. Wymyślał Feliksowi od oszustów, przestępców, oskarżał, że nie tylko naraża siebie i swoje dziecko, ale również jego, kapitana. Krzyczał, że na frachtowce nawet w czasie pokoju nie wolno zabierać pasażerów, a teraz przestrzega się tego jeszcze bardziej rygorystycznie, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że Eocene wozi surowce uważane za strategiczne. Poważnie ostrzegał, że przy najbliższej okazji wpłyną do jakiegoś portu, by wysadzić ich na ląd.
Pod wpływem tej ostrej tyrady Syreń skulił się w sobie i robił wrażenie jeszcze mniejszego, niż był. Nagle zobaczył na biurku czapkę marynarską i zaczął się w nią wpatrywać z taką mocą, jakby chciał, by ożyła. Nie słuchał już tego, co mówił pan w mundurze. Gdy nastała chwila ciszy, kiedy Feliks zastanawiał się nad tym, co powiedzieć, by udobruchać kapitana, znienacka się odezwał.
– Wujku, czy mogę założyć na chwilę tę czapkę? – zapytał i wskazał rączką obiekt swego uwielbienia.
Oficer, który przed chwilą, krzycząc, przemierzał szybkim, nerwowym krokiem odległość dzielącą biurko od drzwi kajuty, zamarł w bezruchu. Po chwili wziął czapkę, ukucnął i delikatnie nałożył ją na głowę malca. Czapka była oczywiście zbyt duża i natychmiast spadła chłopcu na oczy i nos.
Syreń nieco się przestraszył, ale jedną ręką podniósł ją do góry, a drugą zasalutował. Wyglądało to na tyle komicznie, że kapitan, w gruncie rzeczy dobry, ciepły człowiek, który sam miał już dwoje wnuków, roześmiał się na głos.
Od tego momentu rozmowa przebiegała w zupełnie innej, przyjaznej atmosferze. Pod jej koniec marynarz usiadł za biurkiem i wziął na kolana bawiącego się czapką Syrenia. Feliks już miał nawiązać do poprzedniego rejsu, kiedy to przewożono złoto Banku Polskiego, w nadziei, że relacja z kapitanem jeszcze się poprawi, gdy wyjawi mu, że sam jest pracownikiem tej instytucji, ale ugryzł się w język. W ten sposób mógł wsypać Włodka, a jak dotąd udawało mu się zachować w tajemnicy osobę ich pomagiera, choć kapitan dwukrotnie poruszył tę kwestię.
– No, chłopaki, macie dużo szczęścia – spuentował kapitan, ruszając do swych obowiązków. – To krótki rejs, więc nie mam pełnej obsady załogi i dwie kajuty są wolne. W jednej z nich możecie zamieszkać. Nigdzie po drodze nie zawijamy, więc nie powinno być problemów.
Mrugając okiem, zasalutował do Syrenia, otworzył drzwi i puścił ich przodem.
Jak to dobrze, że wszedłem do tej tawerny na piwo, pomyślał Feliks i odetchnął z ulgą.