Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Na koniec świata i jeszcze bliżej - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 marca 2025
10,00
1000 pkt
punktów Virtualo

Na koniec świata i jeszcze bliżej - ebook

Kilkanaście z moich podróży po świecie. Tanzania, Kenia, Nepal, Rosja, Peru, Chile, Argentyna, Peru, USA, Kanada, Indie, Norwegia, Islandia, RPA, Nowa Zelandia, Australia, Wyspa Wielkanocna, Galapagos, Hawaje. Tanio, samotnie, ekstremalnie. Samochodem, autobusami, pociągami, autostopem, pieszo.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 18 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

SŁAWOMIR PROCHOCKI

NA KONIEC ŚWIATA

I JESZCZE BLIŻEJ

Ta książka to nie jest przewodnik. Świat zmienia się intensywnie, wciąż powstają nowe trasy, atrakcje, platformy widokowe, ceny biletów rosną się z sezonu na sezon. Aby mieć aktualne wiadomości trzeba wszystko sprawdzić bezpośrednio przed wyjazdem. Ale warto jest wiedzieć co trzeba zobaczyć, jak wygląda kraj, do którego jedziemy, posiąść ogólną wiedzę o rejonie, ona nie zmienia się tak szybko. Ta książka to zbiór opowieści z niektórych miejsc, które odwiedziłem. Nie wszystkich, bo choć byłem chyba prawie wszędzie, gdzie uważałem, że warto być (odwiedziłem prawie 90 państw) to czasu by mi nie starczyło by wszystko opisać.

Podróżowałem sam. Jestem dosyć twardym człowiekiem, niewygody mi nie przeszkadzają. Gdy waga plecaka była istotna, nie zabierałem namiotu tylko bivy-bag z goretexu, rodzaj dużej torby, w której spałem. Jadłem najczęściej salami, kaloryczne i nie psujące się pożywienie, które zabierałem z Polski i kilka kilogramów starczało mi na dwa miesiące podróży. Potrafiłem przejść dziennie 60 kilometrów, tygodniami pić wodę wyłącznie ze strumieni, spać na kamieniach. Gdy wynajmowałem samochód, spałem w nim przez cały czas podróży, a więc najczęściej dwa czy trzy miesiące, myłem się na stacjach benzynowych, w supermarketach czy w publicznych toaletach. Nie szukałem towarzystwa do takiego sposobu podróżowania, bo i tak bym go nie znalazł. Poza tym, a właściwie przede wszystkim, samotne podróżowanie daje całkowitą swobodę i bezkompromisową wolność. Jestem odważnym i zaradnym człowiekiem, mam przekonanie, że w każdej sytuacji dam sobie radę samodzielnie i drugi człowiek byłby dla mnie wyłącznie obciążeniem. No i nigdy się ze sobą nie nudzę.

Nie wszystkie moje wyprawy dawały mi radość i piękne widoki. Marsz przez grenlandzki lodowiec był wyjątkowo głupim pomysłem. Widziałem tylko 300 kilometrów bieli i gdyby nie wejście i zejście z lodowca oraz wpadnięcie do zamarzniętego jeziora przy temperaturze ok -10 stopni nawet nie byłoby co pamiętać. Przejście pieszo na ukos przez Islandię to także był durny plan, prawie 500 kilometrów mordęgi, właściwie cały czas byłem mokry bo Islandia to kraj tysiąca rzek i niemal codziennego deszczu. Mordercze przejście dzikim szlakiem przez Hallingskarvet w Norwegi o mało nie skończyło się zamarznięciem. Takich chybionych wypraw było jednak niewiele. Zwykle na miesiąc przed wyjazdem robiłem dokładny wywiad w internecie, oglądałem mapy, czytałem relacje. Cały wyjazd miałem dokładnie zaplanowany, trasę, obiekty do zobaczenia, plan b, plan c itd., aż do końca alfabetu. Zdarzały się niespodziewane sytuacje, jak cios nożem w brzuch w Argentynie, dwóch rosyjskich rybaków, którzy uparli się mnie utopić na środku Bajkału bo spodobał im się mój zegarek i aparat fotograficzny, nocna wizyta niedźwiedzia w moim namiocie w Listwiance, sparaliżowanie prawej dłoni przez jad grzechotnika itp. Ale zawsze udało mi się z tego wykaraskać, z niewielkimi lub pomijalnymi stratami, dzięki przygotowaniu, spokojowi i szczęściu. Goniła mnie niedźwiedzica, użądlił skorpion, ścigało stado pawianów, wielki Indianin celował do mnie z kolta, z Katmandu wyleciałem 14 godzin przed wielkim trzęsieniem ziemi w 2015 roku. Słowem, jest o czym pisać, więc do dzieła.

2

SPIS TREŚCI

DOOKOŁA BAJKAŁU .... ROSJA – 3

ZORZA POLARNA .... Norwegia – 11

W GÓRĘ .... Nepal – 16

KRAJ CUDÓW .... RPA - 21

NA MOKRO …. Islandia – 27

WŚRÓD ZWIERZĄT .... Galapagos – 34

SŁONIE, LWY I BAWOŁY .... Kenia i Tanzania - 37

SIEDEM WULKANÓW .… INDOZNEZJA – 44

ŚWIAT WIELKIEGO NIEBA .... Australia - 49

OGIEŃ I OCEAN .... Hawaje – 54

DO ZIEMI OGNISTEJ .... Chile i Argentyna – 58

SKAŁY, WODA I PIASEK ....Jordania – 63

MOAI I PSY .... Wyspa Wielkanocna – 65

DWIE WYSPY, DWA ŚWIATY...Nowa Zelandia – 67

ZOBACZYĆ I NIGDY NIE WRACAĆ .... Indie – 73

KRAJ NA LUZIE .... Kanada - 79

W GÓRĘ I W DÓŁ .... Peru - 82

OD PARKU DO PARKU .... USA - 85

3

DOOKOŁA BAJKAŁU

Rosja

Lipiec i Sierpień 2014

Bajkał mnie przyciągał magią największego jeziora na świecie, najgłębszego, najstarszego. Rosyjską wizę załatwiałem za pośrednictwem agencji wizowej, złożyłem podanie i po 3 tygodniach uzyskałem informację, że paszport z wbitą wizą czeka na odbiór. Po drodze do agencji wstąpiłem na Dworzec Centralny by w specjalnym oddziale kolei zagranicznych kupić bilet z Moskwy do Irkucka. Jeździła tamtędy kolej transsyberyjska, 5 dni jazdy przez całą Rosję, przygoda sama w sobie. Pani z okienka, gdy tylko usłyszała o co chodzi, lekko pobladła a potem poszła po kierownika zmiany. Ten już przyszedł blady. Uważnie zanotował o co mi chodzi a potem zniknął na pół godziny. Czekałem spokojnie, ale gdy po trzydziestu minutach przyszedł i ponownie zaczął zadawać te same pytania, lekko się zniecierpliwiłem. Po kolejnych dwudziestu minutach przyszedł jakiś jeszcze ważniejszy pan (poznałem po dobrym garniturze) i z pewnym zażenowaniem poprosił mnie o numer telefonu. Mieli oddzwonić w ciągu tygodnia i poinformować ile kosztuje taki bilet i czy na podany przeze mnie termin jest dostępny. Popędziłem do agencji bo czas gonił i tam odbierając paszport wspomniałem o swoich trudnościach z nabyciem biletu. Miła pani usiadła przy komputerze i zapytała jaki chcę bilet i na kiedy. Po dziesięciu minutach trzymałem bilet w dłoni.

Pociągiem z Warszawy dojechałem do Moskwy, tam przejechałem na inny dworzec, skąd następnego dnia odchodził mój pociąg do Irkucka, zostawiłem plecak w przechowalni i ruszyłem na zwiedzanie Moskwy. Byłem tu już kiedyś, ale jako siedmiolatek, więc niewiele pamiętałem. Plac Czerwony, Kreml, GUM, wieża Ostankino, cerkwie, centrum, metro, jakieś muzeum. Wieczorem wróciłem na dworzec, przespałem się w poczekalni i rano zaokrętowałem się do pociągu. Wymagane było przybycie najpóźniej na dwie godziny przed planowym odjazdem. Przedziały były bez drzwi, otwarte, piętrowe łóżka z każdej strony, na korytarzu też łóżka. Na końcu wagonu był przedział pani, która dbała by było czysto i działał automat do wrzątku. Panowała przyjazna atmosfera, każdy gadał z każdym, grano w karty, palić wolno było

4

jedynie na peronie, żadnego alkoholu, głośniej muzyki czy niestosownego zachowania.

Doskonale mówię po rosyjsku (9 lat nauki nie poszło w las) więc od razu zapoznałem się z połową pasażerów. Byłem jedynym obcokrajowcem w tym wagonie, ludzie przychodzili mnie oglądać jak jakieś dziwo. Zawarłem bliższe znajomości z kilkoma Rosjanami, pograłem z nimi w karty, pogadałem o życiu. Najlepiej gadało mi się z mężczyzną około 40 lat, myśliwym mieszkającym właśnie w Irkucku. Gdy usłyszał o moich planach przejścia przez tajgę, popukał się w czoło i powiedział, że nie dam rady. Po pierwsze w tajgę nie chodzi się w pojedynkę, po drugie nie bez broni. Snuł opowieści o zaginionych i zjedzonych, ale widząc, że nie odwiedzie mnie od tego zamiaru udzielił mi kilku wskazówek, które pomogły mi przetrwać. Z perspektywy czasu wiem jednak, że miał rację. Ale o tym potem.

Podróż koleją transsyberyjską, wbrew moim oczekiwaniom, nie okazała się interesująca. Obserwowałem krajobraz za oknem. Las, las, las, pole, pole, wiocha, las, las, pole, jeszcze więcej lasu. Pociąg nie jechał jakoś szczególnie szybko, miałem czas przypatrywać się szczegółom i pewne zdziwienie wzbudziły we mnie wielkie stalowe płyty sterczące z jezdni na każdym przejeździe kolejowym. Wyjaśniono mi, że są potrzebne by zatrzymać chętnych do przejeżdżania przez przejazd mimo opuszczonych zapór. Podobno były w stanie zatrzymać nawet sporą ciężarówkę. Cóż, co kraj to obyczaj.

Co kilkanaście godzin zatrzymywaliśmy się na stacjach. Wtedy do wagonów podbiegała cała chmara sprzedawców oferujących właściwie wszystko, od wędzonych ryb i kiełbas, poprzez kapelusze, czapki i szaliki, sukienki, spodnie i buty, do świętych obrazów i żyrandoli. Ponieważ postój zwykle trwał dwie godziny, wychodziłem na zwiedzanie.

Miasta były takie same, nieco ponure, zatłoczone, z pomnikami Lenina i rewolucji, milicjantami w pomiętych mundurach, pełne bud sprzedających jedzenie. Jekaterynburg, Omsk, Nowosybirsk, Krasnojarsk, wszystkie identyczne, nie licząc napisów na dworcach. Nuda.

Irkuck to specyficzne miasto. Z jednej strony stare drewniane chałupy, pamiętające czasy cara Mikołaja, z drugiej osiedla wysokich, nowoczesnych domów. Obie te strony czasem mieszały się w jedną i tak na podwórku wieżowca, obok placu zabaw, babcia mieszkają tuż obok w chałupie pasła swoje kozy. Nikomu to nie przeszkadzało.

W Rosji jest obowiązek meldunkowy. Miejsce noclegu należy zgłaszać do lokalnej administracji, która potwierdza ten fakt specjalnym pokwitowaniem. Pokwitowania te należy pokazać przy wyjeździe urzędnikom granicznym a braki w papierach mogą być przyczyną kłopotów. Miałem na to swój plan bo śpiąc w namiocie nad Bajkałem żadnych kwitów nie zamierzałem kolekcjonować, ale te pierwsze, z Irkucka, musiałem mieć. Wybrałem więc mały hotelik zapewniający takie pokwitowanie i po spędzonej w nim nocy udałem się na lokalny dworzec autobusowy.

Na prowincji Rosji głównym środkiem komunikacji lokalnej są tzw marszrutki. To niewielkie busiki, zabierające do ośmiu osób. I taką marszrutką pojechałem na Olchon, wielką wyspę na Bajkale, gdzie zamierzałem spędzić pierwszych kilka dni.

Bajkał ma powierzchnię ponad 30 tys km kw, czyli niemal 10 procent powierzchni Polski. Największa wyspa, właśnie Olchon, jest sporo większa od Warszawy czy Singapuru. Mieszka na niej niepełna 1,5 tys ludzi, głównie w Hużyrze, drewnianej wiosce na zachodnim brzegu wyspy. Reszta wyspy jest słabo zamieszkała, pokryta lasem i stepem.

W kilka godzin dotarłem na Olchon. Po drodze czekała przeprawa promem, z olbrzymią kolejką oczekujących pojazdów. Na szczęście marszrutki miały swoją własną, niewielką kolejkę więc czekanie na przeprawę nie trwało długo.

Wysiadłem w centrum Hużyru. W informacji turystycznej, która była jednocześnie kawiarenką internetową i barem, zapytałem gdzie najlepiej rozbić namiot, poprawiłem plecak i ruszyłem we wskazanym kierunku. Pół godziny potem dotarłem na łagodny z tej strony brzeg jeziora. Stało tu około 20 namiotów, rozrzuconych na długości około pół kilometra. Nie było żadnej bazy kuchenno-toaletowej, po prostu wielka łąka. Rozbiłem swój namiocik i ruszyłem na zwiedzanie.

Niewiele było do zobaczenia. Słynna skała Szamanka, port z zardzewiałymi resztkami floty

5

rybackiej, plaża miejska, na której akurat kapało się stado krów, przystań statku żeglującego po jeziorze, Hużyr z pętającymi się wszędzie psami i krowami, zalegającymi często pośrodku skrzyżowań gruntowych ulic. Wróciłem na pole namiotowe, założyłem kąpielówki i wszedłem do wody.

Ciepła nie była, trochę ponad 10 stopni. Temperatura Bajkału zależy od pogody i lokalizacji. Okolice wioski to najlepsze miejsce do kąpieli na całej wyspie. W tym roku zimą jezioro podobno całe nie zamarzło więc było cieplej, co nie znaczyło, że ciepło. Niemniej dało się popływać.

W nocy zerwał się wiatr, jeden ze słynnych nadbajkalskich wiatrów. Jest tu ok 30 typów różnych wiatrów, od słabszych po takie które wieją ponad sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę i zdzierają ziemię z pobliskich gór, zwanych przez to golcami, bo są to tylko nagie skały. Nie była to pora wichur, ta zaczyna się w sierpniu a był dopiero lipiec, więc wiatr nie był ani bardzo silny ani nie trwał bardzo długo. Niemniej powyrywał kilka namiotów i cisnął je do jeziora. Mój ostał się w całkiem dobrej kondycji, gdyż zawsze przykładam się do mocowań linek do gruntu, właśnie na taki wypadek.

Rano pomogłem młodemu mężczyźnie wyjąć jego namiot z wody i pozbierać rzeczy porozwiewane po polanie. Okazało się, że to entuzjasta alpinizmu i survivalu. Pokazał mi w rewanżu jak wspiąć się na Szamankę, wysoką na dwieście metrów świętą górę Buriatów. On wchodził w klapkach, ja w butach trekkingowych, on skakał jak kozica po skałach, ja ostrożnie, bo gdybym spadł, połamałbym się w najlepszym wypadku całkiem porządnie a to był dopiero początek wycieczki. Powiedział mi też, że takich świętych gór wokół Bajkału jest kilka. Po południu na plaże przyjechał motolotniarz i za pieniądze (ok 40$) proponował piętnastominutowy lot nad okolicą. Oczywiście skorzystałem.

Następnego dnia wybrałem się na drugi brzeg wyspy. Około dziesięciokilometrowa wędrówka przez las szeroką ścieżką miała tylko jedną atrakcję – spotkałem samotnego wilka, który ominął mnie szerokim łukiem i poszedł w swoją stronę. Musiał tu zostać po zimie, gdy stada wilków przechodzą na wyspę po lodzie w poszukiwaniu jedzenia.

Wschodni brzeg Olchonu jest bardzo stromy, właściwie niedostępny. Nie miałem nawet jak zaczerpnąć wody do butelki. Posiedziałem, popatrzyłem na taflę jeziora i wróciłem do obozu. Wilka już nie spotkałem.

Rano postanowiłem zwiedzić wyspę przy pomocy tutejszej agencji turystycznej. Za 600 rubli (ok 55 pln) oferowała ona całodniową wycieczkę konwojem uazów (sowieckich wozów terenowych) po wyspie oraz piknik z zupą ze słynnej tutejszej endemicznej ryby – omula. Wyjechaliśmy o 9 rano i od razu stanęliśmy na granicy parku przyrody (północny Olchon to obszar chroniony). Straż parku domagała się 50 rubli od osoby, osoby zaś odmówiły twierdząc, że bilet do parku powinien być wliczony w cenę wycieczki. Pertraktacje trwały pół godziny, straż parku poddała się i konwój ruszył.

Takich kolein nie widziałem nawet na Islandii. Miały bez przesady niemal metr głębokości. Wysoko zawieszone uazy, przypominające monster tracki dla ubogich, jęczały, skrzypiały i bujały jak diabelskie huśtawki, ale powolutku jechaliśmy wgłąb wyspy. Po dwóch godzinach z kilkoma postojami dotarliśmy do krańca półwyspu Khoboy, Uszu Bajkału – charakterystycznych skał na północnym końcu wyspy. Tam kierowcy rozbili namiot i przygotowali posiłek. Ryb nie lubię, zupy rybnej to już w ogóle, ale zjadłem z apetytem.

Potem zajechaliśmy na północno-wschodni brzeg Olchonu by podziwiać strome skały, zwiedziliśmy Uzury, wioskę buriacką, gdzie część wycieczki zaopatrzyła w tutejszy ekwiwalent ciupag, czyli drewniane posążki i plecione kapcie, oraz zajechaliśmy na pozostałości po dawnym gułagu. Potem niemal w komplecie wróciliśmy do Hużyru. Piszę niemal, bo z ośmiu uazów popsuły się tylko dwa, co podobno było średnim wynikiem, przewidzianym przez organizatorów przy załadunku pasażerów. Dziwiły mnie wolne miejsca w samochodzie gdy startowaliśmy, ale przy powrocie wolnych miejsc już nie było. Zajęli je pasażerowie z popsutych aut.

Po Bajkale kursują statki pasażerskie. Przewożą ludzi do Siewierobajkalska czy Ust-Barguzina. Kupiłem bilet do Siewierobajkalska na północy Bajkału, wszedłem na statek i po kilku godzinach wysiadłem na stały ląd.

6

Siewierobajkalsk to niewielkie miasteczko, dosyć ponure, typowa post komuna. Jest tam kilka hotelików i choć nie miałem rezerwacji, już w pierwszym znalazłem wolny pokój. Mój plan był prosty – dostać się następnego dnia do odległego o 20 kilometrów Niżnieangarska i korzystając z podłużnych piaszczystych mierzei, przeprawić się na wschodni brzeg jeziora. Niewielką część drogi będę musiał przebyć wpław, ale po wycieczce przez Islandię wiedziałem jak to zrobić. Miałem nieprzemakalny duży worek z goretexu, w który chciałem zapakować swój plecak i korzystając z worka jak z pływaka przepłynąć kilka kilkudziesięciometrowych przerw w mierzei. Tak z sukcesem przekraczałem większe rzeki na Islandii więc tu nie widziałem problemu. Po przeprawie zamierzałem ruszyć brzegiem jeziora na południe. Uznałem, że dam radę, bo brzeg, mimo że mocno kamienisty, ponoć był do przejścia.

Idąc na dworzec marszrutek przechodziłem przez port w Siewierobajkalsku i zatrzymałem się by popatrzeć na łódki. Zaczepił mnie młody rybak, pytając co tu robię. Odróżniałem się od tubylców ubiorem i aparatem fotograficznym, którym co jakiś czas pstrykałem zdjęcie.

Wyjawiłem swój plan na co rybak powiedział mi, że w tym roku poziom jeziora jest wysoki i mogę nie dać rady pokonać przerw w piaszczystej mierzei. Ale on i jego znajomy za godzinę płyną do Chakus, niewielkiej nadbrzeżnej wioski, którą też chciałem odwiedzić. Za dwa tysiące rubli mnie tam zabiorą. Uradowany przystałem na te warunki.

Wypłynęliśmy. Podróż z początku była dosyć miła, do momentu gdy kilka kilometrów od brzegu rybak i jego towarzysz nie zażądali ode mnie zegarka i aparatu fotograficznego oraz reszty moich pieniędzy. Gdybym nawet im to oddał, wiedziałem, że szansa by pozwolili mi wysiąść z łódki na brzeg i tak była mizerna, więc nie pertraktowałem i dzięki sporej dozie szczęścia udało mi się zachować zarówno zegarek, aparat jak i pieniądze oraz życie.

Chakusy to tak naprawdę kilkanaście chat na brzegu, kilka w lesie i niewielki kompleks gorących źródeł. Nie wiem czy mieszka tam trzydziestu ludzi. Do wioski nie prowadzą żadne drogi, w lecie można dostać się się do wioski jedynie łódką, zimą samochodem po lodzie. Mimo to jest sporo przyjezdnych z jachtów. Ponieważ nie uśmiechała mi się ponad stukilometrowa wędrówka brzegiem jeziora, zwłaszcza, że gdy mieszkańcy Chakus usłyszeli o moim planie aż zanieśli się śmiechem nad moją głupotą, zacząłem szukać podwózki, czy raczej podpływki do Dawszy, innej niewielkiej wioski rybackiej leżącej na południe od Chakus. Znalazłem niemal od razu. Był to spory motorowy jacht, którym podróżowało małżeństwo z dwójką dzieci. Zgodzili się podrzucić mnie tam gdzie chciałem. Płynęli do Ust-Barguzina i namawiali mnie bym wysiadł tam, ale tym razem nie dałem się przekonać.

Wypłynęliśmy rano i po południu znalazłem się w Dawszy. Dawsza to kilka drewnianych chałup nad niewielką rzeczką wpadającą do Bajkału. Wzbudziłem nie lada sensację gdy wszedłem do wioski. Ponieważ chciałem wyruszyć dopiero następnego dnia rano, musiałem znaleźć miejsce na namiot. Kilku mieszkańców o mało się nie pobiło o to, w czyim domu mam nocować, bo o spaniu w namiocie nawet mowy nie było. Pewnym rozczarowaniem było to, że nie piję wódki, ale udobruchałem gospodarzy pochłaniając trzy szklanki herbaty z miodem. Kiwali głowami, gdy usłyszeli, że chcę przez tajgę i góry przejść do Kurumkan. Z Dawszy do Kurumkan prowadzi coś w rodzaju drogi, ale jest to raczej pieszy szlak myśliwski, zanikający zupełnie w górach, całkowicie nieoznaczony i łatwy do zgubienia. Ale ja byłem dobrej myśli, miałem GPS, cztery kilogramy salami, namiot, moskitiery, liny i mocne buty. Poszedłem.

Następne półtora tygodnia to było chyba najgorsze dziesięć dni w moim życiu. Ścieżkę zgubiłem już pierwszego dnia, a może nie zgubiłem, tylko ona się zgubiła. Tajga jest straszna, pełna bagien, powalonych drzew, jeziorek, gęstych krzaków. Do zmroku przeszedłem ledwo osiem kilometrów, a czułem jakby przebiegł cztery maratony. Byłem cały ubłocony, mokry, pogryziony przez miliony meszek tak drobnych, że przechodziły przez moją moskitierę na czapce. Na rozbicie namiotu nie miałem ani siły ani miejsca. Zdjąłem tylko mokre buty i wlazłem do bivy baga. Zasnąłem natychmiast.

Rano naszły mnie wątpliwości, ale świeciło ładne słońce więc postanowiłem iść dalej. Tajga miała się skończyć za około 15 kilometrów, potem były góry, nie wiedziałem czy to lepiej, ale gorzej być

7

nie mogło.

Kolejne dwa dni były walką o przetrwanie. Bagna, śmierdzące jeziorka, zwalone drzewa, błoto, meszki. Cieszyłem się, że są takie małe, bo gdyby były wielkości biedronki, zabiłyby mnie jednym ukąszeniem, takie były jadowite. Skończyła mi się woda, a na żaden strumyk nie natrafiłem. Półprzytomny ze zmęczenia parłem do przodu na wskazanie kompasu, na wschód, na wschód. Nie nudziło mi się bo nieustannie kląłem własną głupotę, od rana do wieczora. Już nie miałem odwrotu, musiałem dotrzeć do gór, inaczej byłoby po mnie.

Pod koniec trzeciego dnia wędrówki las nagle zaczął się przerzedzać. Bagienka zniknęły, razem z nimi meszki. W doskonałym nastroju rozbiłem namiot i po raz pierwszy od trzech dni przebrałem się w suche ubranie. Znalazłem nawet niewielki strumyk i zaspokoiłem pragnienie.

Rano ruszyłem w dalszą wędrówkę. Było łatwiej choć teren zaczął się lekko wznosić.

Niedźwiadki zauważyłem z odległości około stu metrów. Dwa, ciemnobrunatne, wielkości dzików, grzebały w ziemi pod drzewem. Stanąłem i sięgnąłem po aparat. Ale zanim wycelowałem dotarło do mnie, że niedźwiadki na pewno nie są tu same. Wiatr wiał mi delikatnie w plecy, niedźwiedzie mają węch lepszy od psów, zaraz mnie wyczują albo usłyszą.

Nie ryczała, po prostu wstała na dwie łapy i w pozycji pionowej gnała w moją stronę. Widok był jak z filmu, nie zapomnę go do końca życia. Miałem do niej kilkadziesiąt metrów. Nieco z lewej strony, musiała mnie zobaczyć zaraz po tym jak ja spostrzegłem jej dzieci. Wielka jak góra niedźwiedzica biegła do mnie na dwóch nogach z uniesionymi łapami. Jasny gwint!

Plecak sam mi spadł z ramion a ja obróciłem się i jak strzała pognałem w dół. Na szczęście las był tu suchy i dosyć rzadki, gdybym spotkał niedźwiedzie dzień wcześniej, nie dałbym rady uciec. Biegłem nie oglądając się i przeskakując leżące gałęzie, bardzo uważając by nie upaść.

Gdyby tylko chciała to by mnie dogoniła. Niedźwiedzie po płaskim biegają ponad pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, prawie dwa razy szybciej niż byłem w stanie uciekać. Ale najwyraźniej chodziło jej wyłącznie o to by mnie przegonić.

Pierwszy raz obejrzałem się po około pięciu minutach biegu. Byłem sam. Las był tu wciąż dosyć rzadki, widziałem wokół na ponad dwieście metrów, niedźwiedzicy nie było. Oparłem się o drzewo i wyrównałem oddech. Musiałem odnaleźć plecak. Bez niego przepadłem.

Odczekałem godzinę i ruszyłem z powrotem. Na szczęście uciekając biegłem prosto w dół, więc idąc prosto pod górę powinienem natknąć się na swój bagaż. Było jeszcze rano, na znalezienie plecaka miałem czas do zmroku. Szedłem bardzo powoli i cicho, uważnie obserwując teren bo nie wiedziałem, w którą stronę poszły misie. Co kilka minut stawałem i nasłuchiwałem, ale poza wiatrem nic nie słyszałem. Zacząłem iść obszernym zygzakiem, zwiększając swoje szanse na odnalezienie bagażu.

Plecak znalazłem po ponad czterech godzinach, sturlał się za pień drzewa, trudno go było dostrzec. Był nietknięty. Miałem tam wciąż salami, co prawda szczelnie zawinięte w trzy torby plastykowe, ale z bliska na pewno niedźwiedzica wyczułaby jedzenie i rozpruła plecak by się do niego dobrać. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że udało mi się uciec wyłącznie dlatego, że miś chciał mnie tylko wystraszyć. Nie ma co mówić, wyszło się to mu bezbłędnie.

W plecaku miałem pistolet startowy i spray na niedźwiedzie. Głupich nie sieją, tylko zjadają ich złe misie. Na niewiele przydały się schowane w bocznej kieszeni plecaka więc teraz przełożyłem je do spodni i ruszyłem w dalszą drogę.

Na swoje szczęście odnalazłem szlak przez góry. Wąska, ledwo widoczna ścieżka, często znikała pod kamieniami, ale jej kierunek był łatwy do odgadnięcia na kamienistych zboczach. Wiodła najpierw doliną niewielkiego strumyczka, potem ostro pod górę i znowu dolinką. Musiałem się wspinać, ale była to raczej uciążliwa wędrówka niż alpinistyczne wyczyny. Przypominała mi skróconą wersję Haute Route w Alpach. Przewyższenia szacowałem najwyżej na około trzysta metrów, ale gdyby nie szlak, miałbym spore kłopoty z pokonaniem obfitych osypisk skalnych. Na północnych zacienionych zboczach leżał śnieg, pełno było małych czystych jeziorek, w których uzupełniałem zapas wody. Szedłem dolinkami, czasami wspinając się po kamieniach, potem zaraz schodząc do następnej przełęczy. Męczące ale nie wyczerpujące.

8

W nocy było zimno, najwyżej kilka stopni. Na szczęście nie padało, więc było mi całkiem wygodnie. Wiatr był umiarkowany, umiarkowanie więc tylko przeszkadzał w rozbiciu namiotu gdy szukałem pod wieczór osłoniętego miejsca na nocleg. Raz nie dałem rozbić mojego domku na kamienistym podłożu, spałem w bivy bagu. GPS pokazywał, że jestem coraz bliżej celu jakim była wioska Kurumkan.

Ósmego dnia wędrówki teren się obniżył, góry zniknęły, wróciła meszka i bagienka, ale nie w takiej obfitości jak po zachodniej stronie gór. Szło się o wiele łatwiej, miejscami nawet przyjemnie. W końcu doszedłem do rzeki Kurumkan, która według mojej mapy prowadziła do wioski.

Rzeka, a właściwie spory strumień, wiodła mnie bezbłędnie. Generalnie nie szedłem jej brzegiem, było za bardzo kamieniście, ale tuż obok. Zwalone drzewa spowalniały mój marsz, ale do tego już przywykłem. Co jakiś czas natrafiałem na polanki, na których odpoczywałem. Rzeka stawał się coraz szersza, iść było coraz łatwiej. Zrozumiałem, że mi się uda.

Do Kurumkan dotarłem po południu dziesiątego dnia wędrówki. Wioska przypominała Hużyr, drewniane chałupy, bite drogi zamiast ulic, psy, krowy itd. Szedłem główną ulicą wypatrując miejsca na nocleg. Przy okazji zakupów zapytałem w sklepie o miejsce do spania, wskazano mi okazałą chałupę kilkaset metrów dalej. Pięćset rubli za pokój, niedużo.

Z Kurumkan do Ust-Barguzin, miasteczka nad Bajkałem, będącego celem następnego etapu mojej podróży, było 150 km asfaltową drogą. Regularnie jeździły marszrutki, więc w południe wysiadłem w Ust-Barguzin. Przeszedłem przez most na rzece Barguzin i ruszyłem w stronę Świętego Nosa, wielkiego półwyspu na Bajkale.

Tu Bajkał ma łagodny brzeg z ładną plażą, zaraz dalej jest linia lasu. Meszka dokucza tylko rano i wieczorem, koniec półwyspu jest pokryty górami, z których najwyższym szczytem jest Góra Markowa. Pełno tu turystów, namioty stoją co kilkadziesiąt metrów. Spotkałem nawet wycieczkę młodych ludzi z Politechniki Wrocławskiej.

Spędziłem tu tydzień. Wlazłem na Górę Markowa, to wycieczka na pół dnia, widok z góry jest piękny. Poszedłem kamienistym brzegiem aż na sam południowy koniec półwyspu, to wyprawa na dwa dni, niemal 50 km w obie strony, nie bardzo jest po co. Byłem nad Bormaszowym Jeziorem, fajny spacer na cały dzień. Zwiedziłem też północną stronę półwyspu, bardzo turystyczną, z portem dla jachtów i plażami. Na najbardziej popularnej tu plaży, Polustrow, namiot stał obok namiotu.

Na Świętym Nosie żyje około 40 niedźwiedzi, ale zaraz po zimie przenoszą się na zachodni brzeg półwyspu, tam jest dziko i pusto. Niemniej co jakiś czas miś trafia latem na wschodnią stronę i jest wtedy spora rozróba. Rok wcześniej niedźwiedź dobrał się do namiotów na plaży i nie dając się wystraszyć klaksonami pruł jeden namiot po drugim. Dopiero milicja z kałasznikowami zastrzeliła zwierzę.

Podczas dwudniowej wycieczki na koniec półwyspu widziałem sporo odchodów niedźwiedzi, ale samego misia nie spotkałem choć prawie. Idąc brzegiem jeziora usłyszałem straszny szum łamanych gałęzi lesie tuż obok. Bez namysłu wyjąłem straszak i strzeliłem dwa razy. Szum ustał natychmiast. Po chwili z krzaków wyszedł lekko wystraszony mężczyzna. Porozmawialiśmy chwilę i wszystko się wyjaśniło. Poszedł do lasu po drzewo na ognisko, znalazł dwie wielkie gałęzie i ciągnął je po ścieżce gdy usłyszał strzały. Jego łódka stała zaraz za zakrętem plaży, pomogłem mu z gałęziami i ogniskiem, w zamian dostałem kubek herbaty.

Opowiedział mi historię ośrodka wypoczynkowego, który powstał nad brzegiem niedaleko stąd. Budowali go dwa lata, spalił się doszczętnie pierwszego dnia po otwarciu. Fakt, mijałem jakieś spalone ruiny kilka kilometrów wcześniej. Dwa dni później jeden z milicjantów, podwożący mnie do Ust-Barguzin po zakupy strasznie dziurawą bitą drogą przez półwysep, mówił mi, że już kilkukrotnie chciano ją wyasfaltować, ale mieszkańcy protestowali obawiając się napływu turystów. Opowieści pasowały do siebie.

Zawarłem znajomość przy ognisku ze starszym małżeństwem z odległego o sto metrów namiotu. Oni pokazali mi jak łupać cedrowe orzechy a w zamian pomogłem im w postawieniu bani – łaźni z folii z drewnianym szkieletem. Znali moje plany i gdy nadszedł dzień ich wyjazdu zaproponowali mi, że zabiorą mnie do Ułan Ude, miasta słynącego z największej na świecie głowy Lenina.

9

Ułan Ude to jak na Rosję dosyć ładne miasto, choć widać tu wyraźnie ślady urbanistycznego socrealizmu. Wynająłem pokój w hotelu, poszedłem obejrzeć głowę Lenina i wymienić dolary na ruble w banku. Nazajutrz kupiłem bilet na pociąg do stacji Pieriemnaja. Starsze małżeństwo, z którym jechałem, bardzo zachwalało okolicę płynącej tam rzeczki o tej samej nazwie, postanowiłem więc sprawdzić jak tam jest i trochę odpocząć śpiąc w namiocie z dala od ludzi.

Spędziłem tam dwa dni bycząc się, paląc ognisko, piekąc kartofle, obserwując przez lornetkę dziką zwierzynę i ptaki, słuchając jak w rzecze pluskają się ryby, w nocy gapiąc się na najpiękniejsze niebo jakie widziałem. Byłem kilkanaście kilometrów od drogi i żaden człowiek nie zakłócił mojego spokoju przez te dwa dni. Dopiero gdy składałem namiot na moją polankę trafiło dwóch studentów z uniwersytetu we Władywostoku. Chwile pogadaliśmy i poszedłem do szosy szukać stopa do Sliudanki, mojego następnego etapu wycieczki. Nie stałem nawet piętnastu minut gdy na mój znak zatrzymała się wielka ciężarówka i bardzo malowniczą drogą nad brzegiem jeziora ruszyliśmy do celu.

Do Sliudanki dotarłem po południu. Miałem zamiar wejść na najwyższą górę nad Bajkałem, Pik Czerskiego. Szlak liczył około dwudziestu kilometrów w jedną stronę, pewien problem stanowiło jednak to, że nikt z zapytanych na ulicy nie potrafił mi wskazać, którędy mam tam iść. Dopiero starszy gość popukał się w czoło patrząc na mój wielki plecak i z wyraźnym sceptycyzmem wskazał kierunek. Ruszyłem, do zmroku było jeszcze sporo czasu.

Szlak jest łatwy, lekko wznosi się do góry, droga jest kamienista i ocieniona przez drzewa. Po kilku kilometrach minąłem pierwsze pole namiotowe, po kilku następnych dotarłem do kawiarni, drewnianego domku gdzie można było kupić herbatę i coś zjeść. Posiedziałem kilkanaście minut i ruszyłem dalej w nadziei, że przed zmrokiem dotrę do stacji meteo, ostatniej ludzkiej siedziby przed szczytem.

Nie udało mi się. Od dłuższego czasu zbierało się na burzę i ledwo zdążyłem rozbić namiot zanim zaczęło lać i grzmieć. Rano pogoda była średnia, padał lekki deszczyk więc złożyłem mokry namiot i ruszyłem dalej. Do stacji meteo dotarłem akurat gdy zaczęło lać mocniej. Pracownik stacji przyszedł się przywitać i powiedział, że ma padać do jutra, nie mam co siedzieć w namiocie więc zapraszają. Istotnie cały dzień lało, przesiedziałem go w budynku stacji gadając z pracującymi w niej ludźmi i jakimiś przyjezdnymi.

Następnego dnia niebo było błękitne, więc w towarzystwie młodego człowieka z namiotu obok poszliśmy na szczyt. On dotarł tu poprzedniego dnia i od razu próbowała wejść na górę. Nie doszedł do końca szlaku, była mgła i ślisko, więc zawrócił. Ale znał dobrze drogę więc ruszyliśmy razem.

Droga na Pik Czerskiego jest łatwa, ma tylko jeden trudniejszy moment, stromą skałę zwaną żandarmem, bo każdego zatrzymuje. Jak zawsze w takich momentach, nie wolno się spieszyć ani wygłupiać. Góry nie mają poczucia humoru, jak zaczniesz się wydurniać to cię zabiją. Przypominało o tym kilka tabliczek poświęconym ofiarom żandarma.

Ze szczytu widać niewielkie jeziorko Serce, mające dokładnie kształt serca. Jeziorko jest pozbawione życia, gdyż w zimie zamarza do dna.

Jeszcze tego samego dnia wróciłem nad Bajkał. Szedłem przez las cały dzień, ale szedłem w dół więc było łatwiej. Akurat był coroczny maraton szlakiem na górę i z powrotem, więc mijali mnie zadyszani sportowcy, najpierw biegnąc pod górę, potem w dół. Dotarłem nad jezioro wieczorem, rozbiłem namiot na plaży i zasnąłem przy szumie fal.

Rano ruszyłem torami kolejowymi do Kułtuka. Stąd miałem zamiar pójść pieszo około stukilometrową trasą torami kolejowymi Kolei Krugobajkalskiej. To bardzo fajna wycieczka, nad samym brzegiem Bajkału, po drodze jest kilka wiosek gdzie teoretycznie można uzupełnić zapasy, choć gdy szedłem to wszystkie sklepy widziałem zamknięte. Kupiłem kilka kilogramów ziemniaków w jednym z ośrodków wypoczynkowych nad brzegiem i przez cztery dni żywiłem się ziemniakami pieczonymi w wieczornych ogniskach.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij