- W empik go
Na krótko - ebook
Na krótko - ebook
Ta książka poprowadzi nas zaułkami tajemniczego miasta przyszłości, oderwanego od Unii Europejskiej, gdzie każdy może zgubić życiowy balast, ale i zachłysnąć się chwilą wolności.
Dwie kobiety, Ruta i Sylwia, poznają się w salonie fryzjerskim. Jest to początek ciekawej relacji - każda z nich ma do przemyślenia swoją biografię, niełatwe związki z mężczyznami i zawodowe decyzje…
Świat wokół zmienia się w wielkie muzeum, pamięć męczy i zawodzi, a one szukają kluczy do swoich życiowych wyborów, odtwarzając obraz niedawnej przeszłości wschodniej Europy.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63387-10-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Domyśla się tych słów z gestu i intonacji.
– Czy pan mówi po rosyjsku? – próbuje naiwnie, a kiedy tamten odpowiada stanowczo: Niet! – ryzykuje i dodaje na jednym oddechu: – Po polsku? Po angielsku?
– Wycofać, wycofać – upiera się mężczyzna, opuszczając wartowniczą budkę i idąc w kierunku biurowca. Wraca z młodą kobietą ubraną w podobny do jego uniform; klapy przy kobiecym mniejsze, spodnie z mankietami zakrywają buty na obcasie.
– Pani nie może wjechać, bo system ewidencji nie rozpoznaje numerów rejestracyjnych pani auta. Samochód nie zostanie zarejestrowany i będzie kłopot z wyjechaniem. Nie zaistnieje w systemie – mówi „nie zaistnieje”, zauważa Sylwia, dosłownie używa takiego określenia. Kobieta uśmiecha się współczująco. Mówi płynną angielszczyzną, wyszukaną, w jakiejś oficjalnej konwersacji. Absolwentka studiów komparatystycznych? Eto wazmożna. Sylwia czuje narastanie paniki, słowna rozsypanka szeleści jej w głowie. Nie rozumiem, myśli, nie rozumiem.
– Dlaczego? – pyta, patrząc kobiecie w oczy, starając się wyczytać z ładnej twarzy coś oprócz zakazu, instrukcję postępowania, dopuszczalnego zachowania.
– W pani numerach rejestracyjnych występuje niewystępująca w alfabecie litera. – Kobieta stara się balansować między empatią a obowiązkiem. – Po prostu skaner pani nie widzi, więc lepiej zostawić samochód na ulicy. Nasze zabezpieczenia mają na względzie maksymalną ochronę bezpieczeństwa. Full secure, można powiedzieć. – Puszcza do niej oko?
– Myślałam, że na parkingu byłoby bezpieczniej. To wypożyczony samochód. – Sylwia próbuje się usprawiedliwić.
Nie wybierała numerów, wiedza o zasadach działania skanera nie zmieniłaby stanu rzeczy. Czy Europacarservice nie powinien uprzedzić klientki? W końcu kupiła nietanie ubezpieczenie, wpłaciła im nawet kaucję ze względu na pozastrefowy cel podróży. W przewodnikach internetowych nie zauważyła żadnego ostrzeżenia, instrukcja z fundacji „Odzyskiwanie”, absurdalnie precyzyjna w punkcie „parkingi”, wspominała jedynie o stawkach, możliwości wnoszenia opłaty kartą oraz o wysokim wskaźniku bezpieczeństwa związanym z niewielką przestępczością, samoistnie wycofującą się za granice, podobno aż pod Ural. Raj. Wysokie kary, skuteczna prewencja. Mały kraj, idylla. O alfabecie nigdzie ani słowa, Sylwia przypomina sobie jakieś prasowe enuncjacje sprzed lat, kiedy chodziło jeszcze o wewnątrzunijne ustalenia. O co mogło chodzić teraz? Wszystkie tego rodzaju kwestie, sądziła, są przeszłością.
– Cóż, nic nie poradzę. Po prostu nie mamy takiej opcji. – Kobieta daje do zrozumienia, że z rzeczywistością nie można dyskutować.
Sylwia spogląda na numery. Standardowa, warszawska, ogólnopolska i unijna rejestracja. Z „W” na początku. No tak, właśnie o „W” tu idzie. Tej litery nie ma w alfabecie. Jazda wypożyczonym po polskiej stronie samochodem miała ułatwić podróż. Loty odbywały się zaledwie raz w tygodniu, za mało chętnych na ten kierunek, oferta turystyczna skręciła w ostatniej dekadzie ostro na obszary wcześniej uznawane za ekskluzywne: ludzie latali do Sydney jak niegdyś do Paryża i na Antarktydę jak niedawno do Egiptu. Europa się zaczopowała i osiadła w wydzielonych przegródkach. Pociągi ze Szczecina, z przesiadkami, jechały do tego miejsca jakieś trzydzieści godzin i potrzebne były dwie wizy – wydawały je dwa buforowe państwa po drodze, obrażone na resztę kontynentu, wydzielone z większego tortu dwudziestowiecznych wspólnot, zlepione z okruszków niczym bajaderka w peerelowskiej cukierni. Samochód wzięła przy granicy, dokąd doleciała flexi-linią z Berlina. Wewnątrz Unii Europejskiej popularna ostatnio usługa, półczarter do miejsc, do których nie opłacało się ciągnąć linii kolejowych i autostrad. Miało być łatwo, o zakazie używania „W” nikt jej nie uprzedzał. Tyle zostało z ryzyka dawnych podróży – litera. Starała się ironizować, żeby powstrzymać napad lęku. Jazda na wstecznym biegu, szukanie parkingu w ciasnej uliczce, ryzyko zadrapania karoserii, ryzyko kradzieży, te idiotyczne negocjacje z umundurowanymi strażnikami to zła wróżba na początek, jak odwołanie lotu, zagubienie bagażu, nieoczekiwane spotkanie kogoś niepożądanego w windzie. Lepiej było zostać, spędzić wakacje z mężem, przygotować e-wykład dla nowych studentów, pilnować ostatnich kierunkowych godzin na wydziale. Nie poddawać się, udawać, że nic się nie dzieje, filologia narodowa nie dyszy ciężko za peletonem mistrzowskich dyscyplin. Dialektycznie patrząc, ostatni są pierwszymi, język i literaturę ojczystą należy traktować jako przodujące. Przynajmniej próbować. Zostać, przyjąć do wiadomości ograniczenia, zwolnić.
– Czy nie znajdziemy jakiegoś wyjścia? W przewodniku ten parking został wyróżniony... – podejmuje ostatnią próbę.
– Jest wyjście. Zapiszemy pani numery na kartce i spróbujemy odblokować system ręcznie. To załatwi sprawę na dzisiaj, jednak w przyszłości radzę dostosować się do naszych zasad. Mamy wypożyczalnie samochodów z właściwymi tablicami. – Kobieta tłumaczy długą kwestię wypowiadaną przez mężczyznę o zaczerwienionej twarzy. Piją tu, pod tym względem podtrzymują tradycję. Piją. Oboje nie mają ochoty dłużej zajmować się jej parkowaniem. Kobieta przestaje wysyłać sygnały zrozumienia. Jest w pracy. Trzymają te stanowiska mimo w pełni zautomatyzowanego systemu, żeby wypłacać ludziom pensje, ale ci nie mogą wobec tego komplikować działania elektronicznej bramki. Przy następnej wypłacie mogliby się dowiedzieć, że zawiedli. Nie współpracują z nową technologią. Tak to działa: tradycja każe dawać ludziom pracę, pod warunkiem że uznają reguły ustalone przez nowoczesność. Dlatego lubią nazywać państwo „nową Szwajcarią”. Ze względu na połączenie nowoczesności z tradycją i własną walutę, a także ze względu na neutralność, przez zazdrosnych unitów nazywaną izolacją.
Sylwia postanawia odjechać. Wyobraża sobie próbę wyjechania, zaginięcie kartki, udowadnianie, że nie podrobiła „W”. W najgorszym razie zniknięcie samochodu z nieistniejącą rejestracją. Lepiej będzie postawić go na tę noc poza parkingiem, może w hotelu wskażą jej jakiś sposób na obejście tego absurdu, jeśli nie będą się bali złamania schematu, grożącego z kolei im zwolnienia lub nie podejdą do sprawy ambicjonalnie: kto do nas przyjeżdża, powinien znać zasady.
Cóż, sama chciała tu przyjechać. Miało być łatwo, łatwiej niż gdzie indziej. Swojsko.– Właściwie nie wiem, co tu robię – słyszy. Sylwia odbiera dopiero po kilku nieudanych próbach nawiązania kontaktu.
– Plan nie wypalił? Zebrałaś dane? Miałaś zacząć pisać – próbuje być przekonujący, wymieniając wszystkie oficjalne powody jej podróży, przedyskutowane z ołówkiem w ręku podczas narady kuchennej. Nie wierzy w pisanie, w niskonakładowe publikacje nieczytane nawet przez recenzentów, w jej oddanie jakimś niekonkretnym sprawom, przydatnym najwyżej podczas towarzyskich konwersacji, na które oboje nie znajdują czasu. Pisanie, pisać – synonimy godzin, dni, miesięcy spędzanych osobno. Nigdy tego nie powiedział. Kariera? Zawód? Pociągała go jej zimna uroda i sposób, w jaki pochylała się nad przyniesionymi z pracy kartkówkami studentów w czasach, gdy pisywali kartkówki, zanim jeszcze wszystko przeszło ostatecznie na kontakt wirtualny. Zajmował się dzieckiem, żeby mogła przeglądać książki, zaznaczać w nich fragmenty żółtymi karteczkami, gryźć ołówki i zostawiać tłuste plamy od ciastek na wydrukach komputerowych. Mogłaby być kimkolwiek, skoro zechciała żyć obok niego. Nie zmieniła obyczajów, prawie nie zmieniła, chociaż w końcu nawet wydział filologiczny wyposażył wszystkich w tablety, dostęp do wirtualnych bibliotek, e-learningowe oprogramowanie i konsotery domowe i mogłaby obyć się bez papieru. Korzystała ze starego modelu laptopa, swoją drogą, w sklepach było tego sporo, ludzie wcale nie mieli ochoty przerzucić się na ultra-system, potrzebowali jakiegoś punktu zaczepienia, więc w stare z wyglądu skorupy pakowano te wszystkie nowe, niewiarygodne bebechy. Uwierzył w pomysł, uczepił się go, robiąc dobrą minę (choć karty pod stołem sugerowały jak najgorszą), poparł zamiar: przy okazji delegacji, podczas wyjazdu w roli ekspertki, wróci do przerwanej pracy nad książką, jeżeli z pierwotnego, niezłego pomysłu coś się uratowało. Trzy lata przerwy, załamanie w momencie, gdy wszystko wyglądało tak dobrze: awans, małżeństwo, Tomuś. Miał nadzieję, że ona odbiera wspólne życie w kategoriach niezbędnego sukcesu, nie rejestruje małych wstrząsów, kryzysów i dopiero kłopoty zdrowotne sprzed trzech lat zatrzymały ruch, który ją niósł. Bo on, tak, on gorzej. Jej wyjazdy były mu na rękę. Kolejny miesiąc spokoju, miesiąc bez decyzji, zamrożenie stanu, w którym tkwili we troje: ona, on i dziecko. On od dawna, nie wiedział od kiedy ona. Przeszedł z fazy zachwytu i akceptacji do fazy podziwu i dystansu. Nie umiał pomyśleć o rezygnacji, dobrowolnym wyrzeczeniu się jej ciała, jej łatwych ekstaz, jej szybkiego przechodzenia od chłodu do żaru.
Lepiej absorbował rzeczywistość. Przyjmował te wszystkie zmiany relacjonowane przez programy informacyjne, tablety i portale, wyskakujące przed otwarciem stron osobistych w touchtopach jako niemal obojętne dla własnego życia. Ot, kilka nowych narzędzi, jakieś ustawy usprawniające pracę, kilka dobrych kontraktów. Szło ku lepszemu, z jego punktu widzenia szło ku lepszemu. Z nią, niestety, było gorzej. Z drugiej strony, w domu czuł się źle, ciągnęło go do czegoś, gdzieś, sam nie wiedział. Seks nie łatał odstępów powiększanych z każdym dniem. Brak seksu nie pomógł podjąć decyzji. Myślał, że nie ma granicy między pożądaniem a jego przygasającymi szczątkami – oba stany trzymały go na pasku. – Jesteście ostatnią nierozwiedzioną parą, jaką znam – powiedziała mu jedna z przelotnych kochanek. Nie wierzyła w trwałość, bo miała nadzieję na coś trwalszego niż paromiesięczny romans. Poza tym mówiła prawdę. Coraz mniej ludzi żyło w wieloletnich stadłach.
– Nie rozumiesz, co mówię. – Lepiej nie kończyć zdania, więc Sylwia nie kończy.
Jej praca, jej samopoczucie, jej walka o zapomniany sektor tradycji. Wyprawa na nieznany ląd, myśli sarkastycznie.
– Tak? – pyta ostrożnie, bez zachęty.
Ona oczekuje podpórki, otwarcia tego pudełka z kolejnymi, duszonymi przez lata słowami. Milczy, słyszy jego oddech, powstrzymywane świstanie w zapadających się z wysiłku płucach. On zna to uczucie przepychania oddechu przez piec, podobne towarzyszyło mu podczas biegów w miejskich maratonach. Kierunki wybierane teraz przez nią omijały maratońskie aglomeracje. Mniej mieszkańców, węższe uliczki. Nie byłoby którędy pobiec.
– Chciałabym wrócić, ale nie wiem skąd dokąd – mówi nieoczekiwanie.
Intymność tego zdania odcina go od zaplanowanych pytań. Nie wie? Cóż łatwiejszego niż włączenie lokalizatora? Pewnie przygnębia ją prowincjonalność miasta. Całe to gadanie o źródłach, korzeniach, ten zwrot neolokalny, wydawały się mu od początku jałowe. Sami nie wiedzieli, kiedy weszli na inną orbitę, dołączyli ostatecznie do Zachodu, którego przedmurzem mienili się przez wieki. Owszem, musieli zapłacić pewną cenę, ale bez przesady. A jej podróże do krain niewinnych, do neoarkadii, były jakimś niezrozumiałym buntem. Wiele osób zmieniło zawód, ona też mogłaby rozważyć taki wariant, zamiast szukać niszy.
Sylwia milczy, nabiera powietrza i milczy.
Powinien wyczuć moment, odciąć ją miłosiernie od tej dryfującej tratwy. Widzi przez chwilę, jak by to było. Inny dom, inna kobieta, poranki w rozmemłanej pościeli, wyjazdy na wakacje. Szczęście bez niej. Aż go przydusiło, przycisnął swoją starą komórkę do ucha.
– Książka nie ma sensu.
– Bo?
– Nie wiem nic o tych ludziach, o tematach, o świecie.
– Nieprawda – próbuje ją powstrzymać, nie chce usłyszeć przez telefon tej nagle sformułowanej prawdy. – Bardzo dużo wiesz o ludziach.
– O kim? O tych martwych, o tych z raportu, o tych tutaj? O emigrantach? O nowym podziale? – Walczy o jego zgodę na powiedzenie do końca. – Zmieniłam hotel, musiałam odesłać samochód – mówi szybko, o kilku rzeczach naraz.
– Po co nagle o ludziach? Do tej pory wystarczało ci pisanie o książkach. No, o statystyce. Statystycznie o ludziach. – Przestraja głos. – Co z samochodem?
– Komplikacje, parking i tak dalej. Opowiem ci po powrocie. Nie mam na razie samochodu, ale jest w porządku. Z komunikacją – dodaje, żeby nie pomyślał, że w porządku w ogóle. Nie, nie zwalnia go z obowiązku martwienia się o przebieg tej podróży.
– Jak ci tam idzie? Załatwiasz sprawy? Miasto ci się podoba? Książka książką, miałaś robić raport. – Dać jej powód, by nie chciała mówić. Potwierdzić znaczenie zadania.
– Raport? Raport? Zaczynam. Tymczasem nic nie wiem. O nich. Ktoś te książki czyta, czy raczej ktoś ich nie czyta. Rozumiesz? Dotują miejsca przechowywania nieczytanych książek, bo w tym jednym nie odbiegają od Unii. Też mają niski wskaźnik czytelnictwa papieru i jak my próbują zachować jego enklawy w imię tradycji. Przecież to blisko, nie przesadzajmy z tym neopodziałem. Wszystko jak u nas z wyjątkiem unijnej biurokracji. Mają swoją, mniej zanglicyzowaną. – Zawiesza głos. – Ale nie, nie wiem. Nic o nich. – Milknie. – Wszystko o nas. – Delikatnie odkłada słuchawkę.
W hotelowych pokojach vintage można odłożyć słuchawkę. On swoją musi przesunąć przed oczami, żeby wybrać właściwą kombinację: zapisz numer. Zna miejsce jej pobytu, inne niż zapowiedziane. Zmieniła hotel. Po czterech dniach wygasła rezerwacja. Zamierzała zebrać dane w trzy dni do tygodnia. Hotel musiał mieć tak zwane pełne obłożenie. Tam? Kto odwiedza takie miejsca poza turystami korzystającymi z hosteli? Ostatni przedstawiciele byłych mieszkańców nie mieli sił na sentymentalne podróże. Potomków, do niedawna wskrzeszających chętnie duchy nostalgii, odstraszały kłopoty komunikacyjne. Mimo to ktoś płacił w ich absurdalnie wysoko szacowanej walucie za nieodnawiane od dwu dekad pokoje.
Znał numer do hotelu, w głosie żony usłyszał prośbę. Co niczego nie zmieniało. Bo co? Miałby za nią jechać? Od lat tak z nim rozmawia, jakby małżeństwo oznaczało dzielenie się ciężarem, nigdy szczęściem. Teraz ma ważkie powody. Ciężar przeważający ewentualne powiewy szczęścia. Przynajmniej mają o czym rozmawiać, jeśli odbierze na jednym z łączy.– Pojedzie Sylwia, i tym razem. – Decyzja wypowiadana dobitnie, chociaż nie ma innych chętnych na ten wyjazd. Mają obowiązki: wakacje, rodziny, eskapady do ciepłych lub zimnych krajów. Nikt nie używa takich argumentów, mówią o rozpoczętych książkach, niedomkniętych seminariach, konferencjach. Gdyby to były intratne posady, tłuste stypendia, wówczas pewnie nienapisane rozdziały mogłyby poczekać. Nawet synowie i córki, mężowie i teściowie mieliby więcej cierpliwości.
Odbyli już wycieczkę zakładową śladami Pana Tadeusza i Stepów akermańskich, byli w stacjach Solaris, które udostępniała od pewnego czasu Rosja, i w supernowoczesnym Ośrodku Badań nad Neopostkolonializmem w Baku. Wystarczy. Brak motywacji do penetrowania Starej Europy. Skurczony Instytut badał przede wszystkim wpływy postamerykańskie w literaturze, od staropolszczyzny zaczynając. Ostatnie odkrycia pozwoliły przerzucić komparatystyczne mosty także nad powieścią angielską, siostrą Kochanowskiego i starogreckimi bukolikami gejowskimi. Proste następstwo wieków XIX, XX i XXI mieściło się w jednym pokoju, dawniej Centrum Badań Literackiej Tożsamości, jeszcze dawniej zaś Women Studies.
– Chodzi o research na miejscu, przyjrzenie się zbiorom. Wypełnienie ankiety: gdzie są przechowywane, co z dostępnością. Marysiu, puść handouty.
Senior assistant director włączyła projektor, rozpoczynając panoramiczną prezentację.
– Będą nas bodźcować – szepnął Marek.
Pracownica fundacji „Odzyskiwanie” tłumaczyła rzeczowo zasadę programu podczas kolejnej nasiadówki. Kompetentna, ubrana w połyskujące beże tej nowej marki, której nigdzie nie reklamowano, patrzyła im po kolei w oczy. Na stole równo ułożone łyżeczki, porcelitowe filiżanki z eleganckim logo, w termosach kawa, na tacce woda mineralna, orzeszki z nabieraczką, żeby nikt się niczym od nikogo nie zaraził; nawet ten zmutowany odkleszczowy retrowirus ambocyklofrezominiczny bulimii lubi wleźć pod sól oblepiającą przekąski. Handouty – słowo odklejone od urządzenia przypominało na co dzień przekreślenie wywodów o znaczonym i znaczącym, czyli staroświeckiej teorii znaku – oprawione w jednakowe fosforyzujące ramki, treść z podkreśleniami, mała czcionka, co przestało mieć znaczenie, odkąd każda strona mogła zostać przeniesiona na osobiste wyświetlacze uczestników spotkania. Asystentka, ubrana podobnie – coś jak nowe mundury dla zarabiających powyżej średniej kontynentalnej – umawiała ich dziesięcioro z tą jedną trzydziestolatką. Szefowa miała kłopot z dotarciem na uniwersytet – za małe przerwy między kolejnymi obowiązkami. Poza tym ich sala konferencyjna... Patrzyli na orzeszki, wiedząc, że ktoś musi zacząć, pociągnąć za sobą grupę, inaczej przemielą ich w tym pokazywaniu pokazywania, rozdadzą po pamiątkowej elektronicznej ramce do filmów lub zakończonym miniskanerem dotykowym osobistym ekspresie do kawy, a jeśli będą mieli gest, zafundują po minidozowniku ze szczepionką przeciwalergiczną i elegancko wyproszą. Mają mało czasu, kolejne projekty w długiej kolejce, zwłaszcza zaś kolejne budżetowania. Znajdą, trudno się mówi, niezależnych ekspertów poza uniwersytetem. Kontakt wzrokowy – zabrzmiało Sylwii w głowie przypomnienie filmowej parodii zasad komunikacji społecznej. Przedponowoczesnej komunikacji. Nie do zastosowania w czasach, gdy rzadko dochodziło do spotkań twarzą w twarz, a zebrania były archaicznymi rytuałami, kultywowanymi ze względu na potrzeby społeczne, mniej elastyczne od postępu technologicznego, który zwalniałby już niemal wszystkich ze wszystkiego poza sprawdzaniem skrzynek telefonicznych. Pracownica profesjonalnego NTO (Non-Territorial-Organization), w średniej szarży występująca z asystentką, miała przewagę. Na pierwszym spotkaniu potencjalni podwykonawcy projektu, stłoczeni w ciasnym pokoju szefowej, nie pozwalali spojrzeć sobie w oczy. Oglądali swoje dłonie, buty, sufit, zaglądali pilnie w kalendarze, podczytywali niedbale rozłożone na biurkach gazety, symbolizujące swym papierowym bytem przywiązanie do tradycji. Byle nie w oczy. W sali konferencyjnej „Odzyskiwania” nie mieli na czym, poza orzeszkami, zaczepić wzroku. Gładkie, szaroniebieskie ściany, zasłonięte żaluzjami okna. Te rozdane zajawki i prezentacja. Kobieta akcentowała głosem zmiany czcionki i obrazu widoczne na schemacie. Wypiła szybko szklankę niegazowanej wody z dosypanym dyskretnie proszkiem. Multiwitaminy, suplementy lub środki antyprzeziębieniowe – wszyscy coś brali.
– Musimy przynajmniej spróbować, wysłuchać tego, co ma nam do powiedzenia – próbowała ich przekonywać tydzień wcześniej Małgorzata, choć trudno byłoby wyobrazić sobie osobę mniej przekonaną. – W końcu to nasza działka, nasza dziedzina. Warto z tego skorzystać, ostatnia transza raportowa, kto nie napisze raportu, straci pracę – zniecierpliwienie w głosie ją zdradzało: nie zamierzała się nagiąć. Jej to zresztą mogło już nie dotyczyć. Najwyżej przejdzie na emeryturę. Mówiła to wszystko dla ich dobra. Należeli do niedobitków harcujących na marginesie uznawanym przez niezorientowaną w faktycznym stanie rzeczy większość za uprzywilejowany. Do czasu, aż nie dostali żadnego grantu na badania. Nie zmieścili się w kryteriach, nie dołączyli do mainstreamu. Miała obowiązek im to powiedzieć, mogli podjąć starania, jeszcze nie było za późno. Póki mieli studentów, a jakoś mieli. W każdym pokoleniu zdarzały się te nieuleczalne przypadki miłośników książek i sztuki, ostatnio liczące na pracę w działach muzealnych, tworzonych w każdej miejscowości. Społeczeństwo na forach internetowych wyrażało zadowolenie z faktu, że ten bezproduktywny dział nauki kisił się we własnym sosiku, i popierało politykę dokręcania śruby. Inni mogli zarabiać, niech się państwo byli humaniści wezmą do roboty i zajmą symulacjami tradycji jako obsługa muzeów. Mogą być ewentualnie przydatni w takich działach jak komunikacja międzykulturowa, w ramach której mieściło się tłumaczenie cytatów z literatury, rozsianych w językach etnicznych i następnie transferowanych do międzynarodowej angielszczyzny. Mogli przeczesywać cierpliwie Internet, wyłapując tendencje nowego języka. Nikt im nie zabraniał komentować pisanych powszechnie e-booków. Upieranie się przy podstawach metodologicznych, żądanie nauczania w szkołach historii literatury, szlachetne samo w sobie, nie dawało prawa do konsumowania grantów i pobierania prestiżowych stypendiów.
Nie wiadomo kiedy stracili resztki gruntu pod nogami. Każda nowa ekipa ministerialna pisała kolejne poprawki do ustawy. Senaty uczelni prowadziły niekończące się dyskusje o zabijaniu nauki. Odpowiadały im komunikaty omawiające skandaliczne dane. Gdzie listy cytowań, gdzie profesury wizytujące na prestiżowych uczelniach? Gdzie erasmusy? Studia unikatowe? Patenty? Wdrożenia? Nie zdążyli pozytywnie odpowiedzieć na zapotrzebowanie, a erasmusy i patenty brzmiały jak łacińskie słówka. System odszedł od punktowania oczywistego faktu fleksybilnej mobilności, a patenty zostały zabronione Ustawą o Powszechnej Własności Wspólnej. Mieli rację? Nie pasowali do Najnowszego, tak jak nie zdążyli dopasować się do Nowego. Trwali, czasem pytając się nawzajem: gdzie jesteśmy? Statystycznie – w czarnej dziurze.
– W dupie? – prowokował Marek.
Nie zwracali na niego uwagi. Był gwiazdą spadającą czasem na ich koślawe krzesła, na biurka pamiętające lata siedemdziesiąte, prehistorię jeszcze ustrojowego porządku, i zupełnie inną szkołę, inne egzekutywy. Mógł powiedzieć, co chciał, pobłażliwie kiwali głowami. Dziś tu, jutro na Księżycu, pojutrze w syberyjskim domu wariatów na kuracji przeciw melancholii, kiedyś tam w Unii Psychointelektualnej. Inny gatunek.
Nowe narastało jak dzikie mięso wycinane sterylnymi, ministerialnymi narzędziami. Kolejne wskaźniki, wskazówki do ankietyzacji, benchmarki. Potem okazało się, że prawdziwi specjaliści są poza uczelniami, że szkoda czasu na uczenie tego nowego języka sprawozdawczości, warto oddać sprawy w ręce profesjonalistów, menadżerów. Zarządzanie firmą, nawet uniwersytetem, stanowi wiedzę odrębną. Lepiej wynająć do wykonywania zadań właściwych ludzi. Coraz więcej ludzi na kontrakty finansowane ze specjalnych programów. Na kontrakty wypierające ich dawne, ciepłe posadki.
Aż w Nowym Parlamencie czasową przewagę zdobyła grupa francuskich intelektualistów. Ich faktyczne wpływy nie pozostawiały złudzeń, a długie przemowy bywały transmitowane w porze programów telewizji śniadaniowej i podobały się ludziom. Przystojny pięćdziesięciolatek udowadniał przydatność tradycji materialnej. Jego młoda partyjna koleżanka (mówiło się, „bliska”) umiała fascynująco przełożyć to na język sprawiedliwego zysku, energicznie odrzucając opadającą na czoło grzywkę i przestarzałe, nieludzkie doktryny ekonomiczne, wśród których najbardziej gardziła monetaryzmem i liberalizmem, widząc w nich jednego diabła. Wartość, o jakiej śnili, była zdecydowanie wartością dodaną, niewyrażalną w prostackich pieniądzach i konsumenckich wizjach raju. Oni mieli wizję Europy indywidualno-zbiorowej, Europy opisanej i uwolnionej od przesądów, upostaciowanych w przywódcach korporacji finansowych. Europy śladów, do których zaliczali słowo pisane. Po męczących negocjacjach i długim procesie legislacyjnym wprowadzono zasadę FLAK – fachowość, lokalność, autopsja, książka (po angielsku PLAB, tłumaczone automatycznie, zgodnie z nowym trendem, na lokalne języki). Chodziło o to, żeby nie przepisywać w kółko tych samych danych z anglojęzycznych raportów, lecz delegować do raportowanych miejsc i sektorów ludzi, którzy reprezentują dany fach, znają region, zaczerpną wiedzy u źródeł, wejdą do bibliotek, zajrzą tam, gdzie nikt od dwudziestu lat nie odkurzał. Znów zobaczyć, dotknąć, opisać, nie tylko za pośrednictwem satelitów, ale też starym sposobem – piękna utopia. Potem wpisać dane w rubryki zestandaryzowanego raportu (potrzebne będą szkolenia, osoby FLAK, flany, nie muszą znać podstaw statystyki, poddane zostaną kształceniu ustawicznemu, wyposażone w materiały i narzędzia). Dzięki temu raporty zyskają na wiarygodności, nikt nie będzie mógł robić nikomu wyrzutów, że unijne miliony są topione w niepotrzebnych opisach. Regiony odzyskają tożsamość, resztki mentalności postkolonialnej padną pod naporem otwartej edukacji i ofensywy kultury równościowej, a zarazem nie zostaną zaprzepaszczone zdobycze nowoczesnej wiedzy, bo odwrotu od raportowania nie ma, chodzi raczej o wprowadzenie nowych kryteriów i wskaźników, o synergię statystyki z podejściem humanistycznym, wygnanie mamony z raju ekspertów. O wytropienie niejawnych przepływów, determinujących samopoczucie i wybory polityczne mieszkańców globu. O przekierowanie potencjału z interwencji militarnych, walk o rynki, spekulacji paliwowych na to wszystko, co tak piękne w myśli ludzkiej, a co czeka na opisanie. Przypadkowo ten trend trafił w czas, gdy z Unii występowały państwa zdecydowane tworzyć neoutopie oparte na założeniach niepokojąco podobnych do jej nowych tendencji. Te „nowe Szwajcarie”, nazywane tak z powodu ostentacyjnej i nieżyciowej neutralności ekonomicznej (w praktyce chodziło o niezależną bankowość, nierealistyczne zasady fiskalne), okopywały się w odwecie na nowych pozycjach, w obawie że zwrot w Unii odbiera im po raz kolejny autonomię. Mali, wyglądali na przedrzeźniaczy wielkiego planu, tymczasem było odwrotnie – francuska prezydencja wyczuła koniunkturę i przerobiła ją na życiodajną papkę.
Ktoś od nich musiał jechać, odwiedzać te wszystkie miejsca z polskimi bibliotekami, z działami poloników w muzeach, z wydziałami, instytutami, czasem zaledwie dwu-trzyosobowymi, na lokalnych uczelniach. Należało zrozumieć specyfikę i potem określić ją w procentach, wyrazić na skali, czasem wpisać w rubrykę parę zdań analiz. Stare sposoby, zgodnie z doktryną neoadekwatności, miały święcić triumfy. Chętnych w instytucie nie było. Nie dali się nabrać, nie widzieli w tym szansy dla siebie. Za małe diety, za dużo papierów, elektronicznych w dodatku. Nauczyciele wciąż są potrzebni, więc będą uczyć nauczycieli. Choćby e-learningu.
Po pobycie w Kazachstanie Sylwia napisała dziesięć stron. Młodzieniec z fundacji-córki „Prawda” – chain „Odzyskiwanie” – delikatnie ją zganił: opisy nie wchodzą do systemu. Trzy zdania rozwinięte lub pięć równoważników, tyle przyjmie program. Nie więcej. Resztę może wykorzystać w swojej pracy, pisać blog, może wydać zbiór reportaży. Oczywiście, w monografii naukowej także, skoro musi pisać monografie, chociaż blog byłby lepszy dla ludzi. Rozliczają z monografii? Hmmm. Jego zdaniem absurd, nikt nie czyta grubych książek z przypisami. Nie są grube, chociaż powinny? Nie są w ogóle książkami? Dajmy spokój. Macie swoją specyfikę, nie wnikam. Skoro te wasze wydziały zostały na garnuszku dochodowych kierunków, to widocznie komuś są potrzebne. Niech pisze, co może. Fundacja nie ma nic do tego, wyraża zgodę, chyba że użyje danych zastrzeżonych.
– Jakich danych? – zapytała.
– Te, które obejmuje kontrakt – odpowiadał cierpliwie na niedorzeczne pytania.
– Czyli?
– Zebranych podczas pobytu.
– Wszystko zebrałam podczas pobytu.
– To jest naszą własnością.
– Nie mieści się w rubryce...
– Wobec tego może zostać użyte w pani pozostałych pracach. I doradzałbym blog. Proszę tylko zobaczyć, kto dziś bloguje i jaki ma wpływ na życie publiczne. Premier nie podejmuje żadnej decyzji bez konsultacji z internautami.
– Pan w to wierzy?
– W co?
– We wpływ internautów?
– A pani nie? Moja babcia miała takie wątpliwości, ale dziś to chyba oczywista rzeczywistość?
– Oczywiście, że nie. W latach dziewięćdziesiątych na tym uniwersytecie organizowaliśmy jedną z pierwszych w kraju konferencji o perswazji w świecie ponowoczesnym. – Wiedziała, że nie powinna z nim dyskutować, bezcelowe obstawanie przy nieistniejącym prawie do autorytetu.
– Oczywiście, oczywiście, pani patrzy na to z punktu widzenia tradycji, dziś już nie używamy takich... takich...
– Przestarzałych? – podrzuciła.
– Nie to chciałem powiedzieć. Na pewno konferencja była interesująca, ale bardzo dawno... W każdym razie lata dziewięćdziesiąte nie miały tych możliwości, którymi dziś dysponujemy. To było inne tysiąclecie! Tak. Może powinna pani spróbować z blogiem? W końcu też bardzo już tradycyjnym.
– A co z powszechnością dostępu? Nie obowiązuje? – Chciała wygrać tę potyczkę.
– Nasze kontrakty są wyłączone. Raport będzie dostępny po zakończeniu projektu i z naszym logo. – Miał ostatnie słowo.
Nie pytała więcej. Dane łatwo było zdobyć, mogłaby nie latać po świecie, wystarczyłoby poprosić mejlowo pracownice bibliotek, zwykle w którymś pokoleniu emigrantki, zachwycone okazanym im przez „Unię-Prawdę-Odzyskiwanie-FLAK” zainteresowaniem. Nie wszystkie, nie wszędzie, na niektóre mejle nie otrzymywała odpowiedzi. To też była triangulacja wskaźnikowa, zerowa. Po drugiej stronie siedziała osoba niepolskiego pochodzenia, niezainteresowana tropieniem śladów polskości lub ktoś, kto nie lubił żadnych dodatkowych zadań, ewentualnie ktoś, kto nie zauważał specjalnego charakteru zbiorów. Po prostu pilnował papierowych, bo tam bywało jak w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, lub często już elektronicznych kart, bo jednak zasilili kulturę z kasy unijnej, zanim się odłączyli, ktoś obojętny na to, do jakich książek fiszki stanowią wytrychy. Mógł to być też ktoś zajęty, zabiegany, spełniony w życiu prywatnym – matka niesprawdzająca poczty elektronicznej, zakochany w koledze z sąsiedniego działu czterdziestolatek wystraszony własną odwagą właśnie w zgodzie z zeszłomilenijnymi standardami. Ktoś uważający mejle za relikt przeszłości, używany tylko w biednych instytucjach. Teoretycznie, potencjalnie można by wyciągnąć większość informacji na odległość. Do rozliczenia projektów i kontraktów potrzebowała kliknięć-rachunków za hotele, przejazdy, posiłki. Dlaczego wzięła i tym razem niedorzeczne zlecenie? Od pewnego czasu lubiła podróże. Po innej trajektorii, w odwrotną stronę. Na skos podejmowanych najczęściej przemieszczeń. Do krajów, w których nie pracują ani polscy specjaliści na stanowiskach średniej kadry technicznej, ani wysoko wyspecjalizowani gastarbeiterzy; gdzie nie biega się w ekologicznych maratonach. Można spotkać, owszem, polską sprzątaczkę, usłyszeć mieszankę polsko-jakiegoś języka. Potrzebowała tych podróży tak samo jak pigułek powstrzymujących wymazywanie. Miała cel – zgodny z polityką nowoparlamentarną.Myśli sobie – dobrze, tak dobrze – wychodząc z domu rano. Oczywiście latem o wiele lepiej niż zimą. Obłoki nad miastem tworzą niewielkie skupiska, słońce obejmuje place, jeszcze omija zaułki, między murami panuje ożywczy chłód. Przyjemny, chociaż zza starego płotu, spomiędzy kamieni, z dzikiego trawnika paruje już intensywnie miasto, niezmyte anemicznym deszczem, przycupnięte za ogrodzeniami, między płytami chodnika, w zaułkach. Najlepsze tu są takie poranki. Nawet pracownicy kawiarni i marketów nie zaczęli sprzątać swojego terenu, pracują nieliczne sklepiki, w tym piekarnie i kioski; wózki przed hipermarketem Prohima stoją w paradnym szyku, stukają kosze na śmieci przed biurowcami, a za rogiem buczy śmieciarka zbierająca urobek z prawej strony ulicy. Józef – zna imiona wszystkich pracujących na porannej trasie ludzi – gorliwie zamiata ulicę, żeby zasłużyć na przerwę, podczas której schowany w bramie poczyta bezpłatną (inne trudno dostać, te rozprowadzają w abonamencie wyspecjalizowane firmy przemytnicze) rosyjską gazetę (trzeba wiedzieć, co tam znów szykują, on dobrze zna Ruskich!) albo wda się w głośną rozmowę z mieszkańcami parteru cierpiącymi na bezsenność. Jeden z nich, emerytowany oficer, komentuje ruch uliczny i czasem pyta o szczegóły: czy trolejbus wjechał w zatoczkę przystanku? Otwierają pocztę? Bułki na śniadanie smaczne? Sąsiadka dziś wstawała w nocy? Powinna pójść do lekarza. Albo iść za mąż.
Lekko ubrane dziewczyny idą pod górę, w kierunku uniwersytetu, skupione na muzyce puszczanej z xPoda – chyba mają letnie kursy. Dołączają do nich słuchacze wykładów z postmarketingu izolacyjnego, wydający ostatnie pieniądze rodziców na wiedzę podawaną w biurowym lokalu blisko uniwersytetu. Rowerzyści dzwonią raz, delikatnie, żeby uprzedzić o swojej obecności na wąskim chodniku. Ktoś pijany najprawdopodobniej od wczoraj wraca skądś dokądś powoli, mając nadzieję na odnalezienie kierunku, ale rezygnuje i siada pod drzewem.
Jak dobrze, jak pięknie – mówi do siebie Ruta. – Można mieć miasto u stóp bez żadnych dodatkowych zabiegów. Ot, idziesz, siadasz, miasto zawsze gotowe, jak sto lat temu, jak dwieście. Mimo rozstawionych rzadko po drugiej stronie rzeki wieżowców, miejscowego downtown, mimo zagospodarowania polan i umieszczenia na nich, jak pisano, nowoczesnych obiektów rozrywkowych, wszystko ma rytm zeszłowieczny, ludzki. Nie ty, abstynent po alkoholu, prosisz miasto o przytulenie, miasto samo się ściele do stóp, rozkłada przed oczami, daje chwilę wytchnienia w drodze do domu po nieprzespanej nocy. Czasem rozkłada też nogi, myśli Ruta, wysłuchując opowieści w salonie. – Miasto bywa dziwką, dlatego warto je wyplakatować ostrzeżeniami, nawoływać do dyscypliny. Miasto jest skłonne być twoim, kimkolwiek jesteś, a powinno uważać – tak myśli Ruta o innej porze dnia, bo nie rano, nie wówczas, gdy po prostu idzie do pracy, ignorując nagłówki wyświetlanych na cityboardach gazet i dialogi w kolejkach. Zaczyna tak myśleć dopiero, rozmawiając o mieście z innymi mieszkańcami.
Jeszcze nie pachnie kawą, z okien nie dobiega dźwięk włączanych po otwarciu oczu telewizorów i domowych palmtopów, dostawcy dopiero wiozą bezpłatną gazetę reaktywowaną z chwilą wystąpienia z Unii, tymczasem kosze na nią ustawione przed dużymi restauracjami i sklepami są prawie puste; wczorajsze egzemplarze zakrywają dno, trzeba by sięgać głęboko, gdyby ktoś chciał wziąć aktualne wczoraj. Zainstalowane w poprzedniej dekadzie interaktywne ekrany miejskie nie zawsze dobrze działają, nieruchomieją w kryzysie nazywanym progresją recesywno-impresywną, do łask wrócił tańszy papier. Nawet lepiej, na tych ekranach więcej było reklam niż informacji, namawiały do kupowania nieruchomości na Majorce, do wakacji w Emiratach Arabskich, do zmiany samochodu na hybrydowy. Kto to wszystko miał robić? Te cztery miliony mieszkańców, w tym emeryci i niemowlaki? Nic dziwnego, że po zainstalowaniu infosystemu zaobserwowano wzmożoną falę samobójstw i emigracji. Ruta, porannie refleksyjna, ochoczo zmierzająca do pracy, woli świeżą gazetę. Wyjdzie po nią krótko przed dziesiątą, gdy skończy czesać pierwszą, a przyjmie drugą klientkę, może kupi od razu coś w piekarni na rogu, słodkie bułeczki, słone paluszki, chleb z bakaliami? Widomości i bułki muszą być świeżuteńkie, pachnieć, zostawiać ślady na palcach. Wybierze coś apetycznego.
Urodziła się w tym mieście, przeżywała jego przemianę, gwałtowny proces zapobiegawczy, etap zakończony kilkanaście lat temu, cofający erozję. Z radością patrzyła na poranne objawy ruchu wstecz, przyspieszającego od początku robotniczej dniówki: odnawianie kościołów, manewrowanie wielkimi dźwigami nad dachami zamków, niegdyś wznoszonych chyba cudem boskim, wmontowywanie tablic pamiątkowych, stawianie drogowskazów w podlegającym ochronie języku, wynoszenie stolików przed coraz liczniejsze knajpki, otwieranie sklepików z rękodziełem i salonów z luksusowymi szmatami, zwanymi kolekcjami odzieżowymi, parkowanie aut z imionami właścicieli zamiast numerów na tablicach rejestracyjnych; na to całe wielkie dołączanie do świata. Turyści niejeden raz zaczepiali ją, pytając, co znaczą napisy na drogowskazach. Chętnie udzielała informacji. Dołączała i ona, razem z gołębiami zataczającymi kręgi nad fontannami i rudymi kotami rasy staromiejskiej, obojętnymi na obecność ptaków. Ruch wskazówek wielkiego zegara sięgał gdzieś do XIII wieku, zgarniając po drodze wszystkie style architektoniczne, zmurszałe kamienie, wyblakłe freski, zakrwawione mury, kopane naprędce groby i romantycznie usytuowane cmentarze. Stare mapy nie prowadziły dość precyzyjnie do rewitalizowanych sektorów miasta; nowe nie dawały się nakładać na pamiętaną przez ludzi przestrzeń. Turyści błądzili, gapiąc się w proste rysunki i usiłując przeniknąć trudne formuły miejscowego języka. Coraz mniej ich przyjeżdżało, gospodarka oparta na przeszłości, skonfrontowana z gwałtownie podgrzewaną przyszłościową wizją europejską, przypominała wielką, narodową kluchę zgłoszoną do Księgi rekordów Guinnessa. Ruta nie lubiła polityki, ale decyzja o odłączeniu wydała jej się słuszna. Nie potrzebowali tu tego galopu donikąd. Mieli własną tradycję.
Wychodząc rano na ulice przesycone świeżym, ruchliwym jak młode wino (snobistyczny przysmak wczesnej jesieni) powietrzem, stawiając ostrożnie stopy, żeby trafić obcasami między kostki starego bruku, czuła rozpęd, sprawdzanie silnika, mające doprowadzić do wielkiego skoku łączącego przeszłość i przyszłość na ich własnych zasadach. Oczywiście, tak pięknie było przede wszystkim latem. Jesiennej szarugi w centrum nie łagodziły kolory drzew, tu prawie nieobecnych, choć tak bujnie rozrośniętych w licznych parkach. Kasztany zaczęły chorować na początku XXI wieku, epidemia podobno rozwleczona po całej Europie. Kwietniki w parkach podlewano wówczas wciąż jeszcze z polewaczek pamiętających Stalina, bezawaryjnie prostych: mężczyźni kierowali pojazdem, kobiety szły z długim szlauchem, kierując szeroki strumień czerpanej z hydrantu wody na kompozycje ogrodowych roślin pomieszanych z polnymi. Polne uginały się pod tą sztuczną ulewą, ale szybko wstawały. Inna rzecz, że nawet upalne lato zwykle łagodziły gwałtowne deszcze, chmury zawsze wisiały nad miastem, zdobiąc zmienne niebo, rzeki wzbierały tyle ile trzeba, żeby przykryć stare śmieci i nie odkrywać nowych. W zimie kopuły świątyń i dachy kamienic wyglądały jak polukrowane ciastka, lubiła i ten widok; zalodzony bruk groził wypadkiem, a nie nosiła, skądże znowu, płaskiego obuwia. Poza upalnymi dniami lipca po Starym Mieście hulał wiatr, to zamierając, to nabierając animuszu na licznych dziedzińcach. Stanowczo najbardziej lubiła letnie poranki, chociaż obłoki jesienią i odblaski słońca zimą też skłaniały do spowolnienia kroku, zatrzymywały dzień w tym punkcie przed przecięciem wstęgi, kiedy wszyscy czekają na znak. Tylko nieliczni motorniczy poranka już się spieszą, miasto właściwie śpi, nie wiadomo, czy cały dzień będzie ciepły, czy koło południa nastąpi chwilowa odmiana, deszcz zmyje kostkę brukową, gołębie i koty będą na to patrzeć pochowane w zagłębieniach murów. W zakładzie fryzjerskim zapadnie cisza, wilgotne powietrze rozleniwi siedzące na wygodnych fotelach klientki, utrudni układanie fryzur, więc i ona zrobi sobie krótką przerwę na parę głębokich wdechów, rzuci spojrzenie miastu, zatrzyma, w oczekiwaniu na odpowiedź, dopiero po chwili wróci.
Trochę to wszystko przyhamowało, budowy zamków i biurowców stanęły w połowie, nie nazywano tego kryzysem, dano trawie wyjść w starych miejscach. Zwrot zwrotu, kolejny. Nadal lubiła te same pory doby.
Tak, nie przestawała patrzeć z zachwytem, satysfakcją, w gorsze dni przynajmniej bez bólu, zawsze przez niewidoczne różowe okulary. „Ty oczeń sientymentalna” – mówił jej Kazik lata temu, z czasem w tym zdaniu przestawało chodzić o miłość, wyczuwała w nim naganę, złość, zniecierpliwienie, w końcu niemal obojętność (nieco podkręcaną, udaną), gdy pakował ostatnią walizkę, chociaż brał niewiele, bo jechał na lepsze, nie będzie potrzebował starych rzeczy, zarobi na nowe. Siadywali niemal do końca, choć na początku częściej, na wzgórzach, w parkach, na skwerach, patrząc na przerastanie starych murów idealnie dobranymi łatami i potem na naturalne patynowanie się tych nowych, zamieniających się w stare. Spakował także fotografie z początku – ona na tle miasta, po uśmiechu sądząc, bardzo sentymentalna. Pani Wanda, pozbawiona wieku przez to, jak ją traktowały klientki, też tak do niej mówiła, gdy stawały przed zakładem, paląc cienkie papierosy. Wzrok pani Wandy, przyzwyczajony do szukania pyłków, plamek, włosków na gładkich powierzchniach sprzątanego lokalu, podążał za wzrokiem Ruty, błyszczącym na widok par nastolatków ustawiających kadr kolejnej fotografii. Lubiły pogadać, chociaż długie przerwy na papierosa niepokoiły obie. Coraz większa konkurencja wokół, malutka firma, zakład fryzjerski Ruty, urządzony w jednopokojowym mieszkaniu po ciotce – z korytarzyka szło się do toalety i magazynku, drzwi na klatkę schodową zastawiał wieszak – nie mógł zatrudnić manicurzystki, przyciągać jakimś oryginalnym wystrojem wnętrza, oferować nowoczesności. Ba! Słowo „nowoczesność” nie było dobre, więc może były na czasie z tym brakiem możliwości ekspansji i poszerzenia oferty? Klientki wchodziły wprost na dwa fotele stojące przed dużymi lustrami, to nawet miało w sobie coś stylowego, taki rzemieślniczy vintage, każda widziała i ogarniała całość. Czekać na swoją kolejkę mogły przy małym stoliku, dwie najwyżej, więc obowiązywały zapisy do Ruty i nowych fryzjerek, przyjmowanych po odejściu Kazika. Wspólna praca nie jest dobrym pomysłem na małżeństwo, pani Wanda miała w tej sprawie jakieś doświadczenia, nie lubiła za dużo mówić o sobie, można było mieć nadzieję, że zachowuje dyskrecję także, gdy rzecz dotyczy innych. Dyskrecja bywała wartością pożądaną, oczywiście nie bezwarunkowo. O sukcesach, powodzeniu w świecie, spodziewanej poprawie bytu, mariażach i wielkich zakupach chciało się mówić innym. Pani Wanda mogła pomóc w tej propagandzie szczęścia.
Ruta nie nazwałaby swego porannego stanu miejską euforią, a stosunku do pracy – miłością. W gruncie rzeczy żarliwie kochała miasto, piła poranki jak kwas chlebowy z przewoźnej beczki, uśmiechała się do ludzi, wierzyła w pomyślne rozwiązanie spraw najbardziej skomplikowanych. Nawet długie, zimowe, samotne dni wypełniała tą żarliwą miłością. Wolała wypuścić z objęć męża niż opuścić ekspozycję któregoś poranka. Przynajmniej tak myślała. Nie spróbowała niczego innego. Była pewna wartości swojego świata.– Moglibyśmy wziąć uczennicę – mówił rozsądnie Kazik, miał potrzebę uczenia kogoś, przekazywania swoich wyjątkowych umiejętności; faktycznie, marnował jakoś tam talent, ale cóż... Był i taki plan: z czasem podnajmą coś większego, przyjmą fryzjerki, uczniów. Bo tym sposobem: ona głównie na miejscu, on chodził po domach, zatrudniany przez biznes i gwiazdy miewał dobre zlecenia, zamiast pracować razem, mieli wspólne rachunki. Wandzie płacili mało, zgodnie ze stawkami obowiązującymi w mieście; przychodziła rano i potem po zamknięciu, pozostałe sprzątania miała nieopodal, nie zmieniała roboczego fartucha na cywilne, śmiała się, sukienki, cały dzień krążyła po rynku jak po jakimś wielkim mieszkaniu. W przerwach stawała z Rutą na papierosa. W lecie narzekały na gorąco, w zimie na zimno, z rozkoszą mrużąc oczy, wciągając na zmianę substancje smoliste i miejskie powietrze doprawione wonią naturalnych procesów gnilnych, z ledwie wyczuwalną nutką cywilizacyjnych wyziewów. Gdzie indziej, za granicą, było gorzej. Mniej ludzi, mniejszy ruch, lepsze powietrze. Kto wie, jak sobie radzą mieszkańcy Unii i Stanów? Z tymi tykającymi na ostatniej kwarcie budzikami ekologicznymi?
Odejście Kazika, początkowo zwane rekonesansem lub próbą, zniechęciło Rutę do wprowadzenia radykalnej zmiany. Po co? Nie lubiła uczyć nikogo strzyżenia i układania włosów, lepiej było mieć doświadczoną fryzjerkę pod bokiem, gwarancję, że nie będzie przestojów, gdyby ona sama na przykład wyjechała, a taki plan jeszcze obowiązywał. Nie likwidować wszystkiego, podjąć najwyżej próbę. Uczenie wymagałoby wyprzedzenia słowem ruchu palców, bo nawijanie, przesuwanie, rozdzielanie, dopinanie, smarowanie, dogładzanie, po latach praktyki, weszło w krew, nie wymagało namysłu czy nazwy. Więc lepsza była sprawna fryzjerka, nakładająca szybkimi ruchami pędzla farbę na pasemka wyciągnięte niemal w ciemno, bezbłędnie (dziewięć włosków, nigdy dziesięć) przez czepek. I Wanda, dbająca o czystość, ręczniki, lustra, a jak trzeba było – przynosząca zakupy do zakładu. Drobne ciastka i mleko do kawy dla klientek, owoce z małą zawartością cukru (uwzględniały indeks glikemiczny) dla nich. Musiałyby zjadać kilogram słodyczy dziennie, gdyby każda zaparzona kawa równała się ciasteczku. Większość klientek była na diecie, żądały z tego powodu uznania, podziwu i namawiania do dietetycznego szaleństwa. One chrupały jabłka, udając, że stosują dietę oczyszczającą. Bo ile tych słodyczy w ciągu dnia można? Ciążyły w brzuchu, a głodu nie odganiały. Jabłka też kaloryczne? Cóż z tego?
Zżyły się, minęły wieki od tego popołudnia, gdy Wanda stanęła na progu właśnie odnowionego zakładu i zapytała: – Nie będziesz czasem potrzebowała sprzątania? – Kazik uważał, że będą potrzebowali, fryzjerstwo jest zawodem artystycznym, nie powinni sami myć umywalek. Zatrudnili Wandę, choć nie wiedzieli, czy będzie jej czym płacić. Kazik odszedł, ona została. One zostały, kobiety w kobiecym zawodzie. Niektóre klientki lubiły mężczyzn w tym fachu, trzeba przyznać. Kazik miał większe powodzenie od niej i którejkolwiek z koleżanek, właściwie przyjmował tylko na zapisy w te dni, gdy dyżurował na miejscu. Długi termin oczekiwania podbijał mu markę. Stracił co prawda kilkoro ważnych klientów jakoś zaraz po tym, gdy zaostrzył się konflikt o szkoły. Ktoś go zapytał, jak właściwie ma, tak w oryginale, z domu, na imię? Mógł skłamać, mógł załagodzić, ale szlag go trafił. Kogo obchodziło, jak do niego mówiła matka? A żona? Żona mogłaby, ewentualnie, mieć prawo do takich pytań, tymczasem jej naprawdę było wszystko jedno, wiedziała swoje, do Wandy mówiła „Wanda”, do niego „Kazik”, o sobie „Ruta”, bez zmieniania na nasze, bo wszystko tu było bardziej nasze niż tam jakieś. Ojciec opowiadał co prawda, że ludzie stąd nie są stąd, a gdzieś z Azji, z daleka. W szkole o tym nie uczyli, ale Kazik potwierdził, wyjaśnił jej wszystko, zwracając uwagę na fakt, że nie da się teraz porozdzielać splątanych genealogii. W tej sprawie nie miał racji, czas pokazał, że najbardziej splątane gałęzie można rozplątać, a slogany wspólnej Europy zastąpić równym tempem wznoszącym, dostosowanym do potrzeb ich społeczeństwa.
Ciąg dalszy w wersji pełnej