Na luzie, na kołach — rodzinna ucieczka od systemu - ebook
Na luzie, na kołach — rodzinna ucieczka od systemu - ebook
„Na luzie na kołach, rodzinna ucieczka od systemu” to opowieść o rodzinie, która rzuca codzienną rutynę i rusza w świat z przyczepą — ich małym, toczącym się domem. To pełna przygód podróż, gdzie asfalt zmienia się w wolność, a każdy zakręt kryje nowe historie i spotkania. Idealna dla tych, którzy marzą, by spakować życie do przyczepy i sprawdzić, co naprawdę znaczy „być w drodze”.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8431-272-8 |
| Rozmiar pliku: | 18 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podróżowanie
Pomysł na podróżowanie zrodził się podczas pandemii koronawirusa (i znów wszystko przez pandemie). Ale o tym już wiecie, bo pisałam o tym na początku książki we wstępie. Kiedy to rząd zamknął nas, Polaków w domach i mieliśmy przed sobą widmo dłuższego niewychodzenia poza granice naszej posesji, poza plac i swoje podwórko, zaczęliśmy kombinować co zrobić, by chociaż na weekend wyrwać się spoza naszego miejsca zamieszkania. Większość ludzi kota dostawała siedząc na dupie w domu. My mieliśmy podobnie. Choć mieliśmy własny domek, posesje, ogród, basen, huśtawki, a także piaskownicę dla Kacpra, mieliśmy dość oglądania czterech ścian i gapienia się w ekran telewizora, a jedyną rozrywką było co dany sąsiad konkretnego dnia zmalował. Albo jaką aferę ukręcił. A działo się. Obejrzałam wszystkie zaległe seriale i filmy, o które oglądanie bym siebie nie podejrzewała. Obejrzałam między innymi „Kobiety Mafii”, czy „Politykę”. Na tapetę wjechał też chyba setny raz „Kler”, czy „Teoria wielkiego podrywu”. Setny raz też oglądałam „Pępek świata” z moją ulubioną Patricią Heaton i wcale mnie się to nie znudziło. Do dzisiaj mogę oglądać ten serial cały dzień. Dlaczego? Bo utożsamiam się z serialową Francis Heck, matką, żoną i kurą domową, próbującą poskładać cały dom i trójkę dzieciaków do kupy. Najgorsze było to, że zaczęłam dziczeć i zaczęły mnie śmieszyć takie absurdy jak biegający na golasa, po plebanii pijani księża w filmie „Kler”. Dno totalne, ale mnie bawiło. Wiem co myślicie. Prostaczka, ale no takie były realia. Ale najbardziej chyba pragnęliśmy odpocząć na łonie natury. Wyjechać, zaczerpnąć świeżego powietrza. Przede wszystkim zmiany otoczenia. Robert chorował na tarczycę, przydałoby mu się pooddychać jodem. Ja uwielbiam morze i nie wyobrażałam sobie, by nie pojechać tam chociaż raz w roku. Miałam też duże obawy związane z Kacprem. Tu muszę się zatrzymać i wyjaśnić pewną kwestię. Gdy byłam w ciąży z Kacprem, dowiedziałam się, że synek nie będzie do końca normalnym dzieckiem. W 24 tygodniu ciąży wykryli u Kacpra wielotorbielowatość nerki lewej. Całą ciążę przechodziłam jak bomba zegarowa, leżąc plackiem, a z najmniejszą pierdołą latałam do lekarza a ten uspokajał mnie, że tak naprawdę to wszystko się okaże jak malec się urodzi. W ciąży nie robili mi żadnych badań, związanych z Kacpra chorobą. Nie mówiąc już o tym, że lekarze obwiniali mnie o zaistniałą sytuację. Koronnym zarzutem było to, że jestem za stara na kolejne dziecko i oczywiście za gruba, bo nie powróciłam do wagi sprzed ciąży bliźniaczej. Fakt, w ciąży bliźniaczej przytyłam znacznie, ale też podupadłam na zdrowiu. Zachorowałam na insulinooporność, Ujawniły się też problemy z tarczycą i endometrioza, o której w 2020 roku w ogóle się nie mówiło, nawet nie wiedziano co to takiego jest, a lekarze mówili „taka twoja uroda”. Cierpiałam w milczeniu. Znosiłam wszystkie lekarskie obelgi i miesiączkowe niedogodności. Podczas miesiączki miałam ciężkie bóle brzucha. Lała się ze mnie krew, jak z zarżniętej świni, że nie nadążałam zmieniać podpasek a spać chodziłam z podpaską wielką jak pielucha niemowlaka i dodatkowo tamponem i też nie zawsze zdawało to rezultat. Bo przeciekałam. Podczas okresu nie wychodziłam praktycznie z domu. A jak już musiałam gdzieś wyjść, bałam się usiąść na krześle, by nie zostawić czerwonej plamy. Wielu uznawało mnie za wariatkę, inni mówili, że sobie wymyślam. Po ciąży okazało się, że na szwie po cesarskim cięciu (niestety nie byłam w stanie urodzić Kacpra naturalnie, bo ważył 4,5 kilo a ja byłam po usunięciu woreczka żółciowego. Lekarze bali się, że podczas wysiłku przy porodzie pęknie mi otrzewna) Gdy wreszcie urodziłam trzeciego syna, a było do 14 grudnia 2015 roku, po 7 dniach pobytu w szpitalu przy ul. Karowej Kacper został przewieziony karetką do Centrum Zdrowia Dziecka w Międzylesiu, na oddział neonatologii noworodka, gdzie przebywał do święta Trzech Króli. Diagnoza dotyczyła wszystkiego, co było związane z nerkami. Ale oszczędzę wam szczegółów. Przeszedł masę badań. W końcu, po dwóch latach diagnozowania, nastąpiły przeżuty torbieli z nerki na moczowód, a sama nerka pracowała już tylko w 2 procentach. Zapadła decyzja o usunięciu nerki. Wreszcie. Po dwóch latach chorowania pobytach na szpitalnych salach, niepewności i strachu, nastał dzień operacji. Nerkę wycięli i sprawa zakończona. Przynajmniej w kwestii nerki.
Przez te dwa lata, do ostatecznej diagnozy i decyzji o usunięciu nerki, zaliczyliśmy więcej infekcji niż cały oddział neonatologii i pediatrii razem wzięty. Przechodziliśmy wielokrotne zapalenia układu moczowego, ucha, gardła, nosa, oskrzeli, a jedna infekcja obustronne zapalenia płuc niemalże doprowadziła go do zakończenia życia. Nie mówiąc już o tym, że wieczne pobyty w szpitalach, lekoterapia i antybiotykoterapia zaburzały nasze życie rodzinne a Kacprowi rujnowały zdrowie. Nie mówię tu już o kosztach, jakie ponieśliśmy, o prywatnych badaniach, bo to akurat jest najmniej istotne. Oddałabym wszystkie pieniądze świata by Kacper był zdrowy i w pełni sił. Tak więc skończyło się usunięciem nerki i wielomiesięczną rekonwalescencją, a gdy lekarz na wizycie kontrolnej stwierdził, że Kacprowi nic nie jest, pojechaliśmy na wymarzony odpoczynek, nad polskie morze, do miejscowości Łazy. To znaczy nie do końca nic nie jest. Chodziło tu głównie o to, by go obserwować i stawiać się co miesiąc na badaniach morfologii i moczu, dla kontrolowania jego stanu zdrowia. Z nerką było w porządku, to znaczy nerki nie było, ale ta, co pozostała, świetnie radziła sobie za dwie. Za to śpiączka, w którą został wprowadzony po obustronnym zapaleniu płuc, uszkodziła mu mózg w takim stopniu, że nabawiliśmy się afazji, dysfazji i paraliżu prawej raczki, które z czasem przerodziło się w niezręczność ruchową. Pisałam już wyżej o afazji i dysfazji. Pomagały nam zajęcia SI, terapia ręki, zajęcia logopedyczne, bo wystąpiły trudności z mową, czytaniem i pisaniem, w ośrodkach dla dzieci w podobnymi, a nawet większymi problemami, a gdy już Kacper poszedł do szkoły, to szkoła w ramach opinii z ośrodka psychologiczno-pedagogicznego zapewniała nam psychologa, pedagoga, logopedia, korektywę, SI i inne zajęcia wyrównawcze. Początkowo pomagała nam szkoła w Otwocku. To tam woziłam Kacpra w zerówce na zajęcia dodatkowe w ramach opinii ośrodka psychologiczno pedagogicznego. Później całą pieczę przejęła właśnie szkoła we Wiązownie, z którą jak wiecie bywało różnie, a nawet źle. I póki nie zorientowałam się, że Kacper nie robi żadnych postępów. Próbowałam sama z nim ćwiczyć. Ukończyłam nawet kurs terapii ręki, ale nie byłam przecież profesjonalistą, więc moja pomoc była znikoma i niewystarczająca. Byłam i jestem mamą. Ja byłam od przytulania, ocieranie łez, pocieszania, gdy się coś nie udało. Od edukowania i ćwiczeń, była szkoła. Ale to jest niestety kwestią sporną. Wreszcie przyszedł czas na pierwsze wakacje.Łazy
Były to pierwsze wakacje po tym jak udało się nam ustabilizować życie i zdrowie Kacpra. Postanowiliśmy wreszcie wyjechać, odstresować się, odciąć od frustrujących nas problemów i rzeczywistości. Odetchnąć pełną piersią. Był to 2017 rok. Oczywiście nie obyło się bez hejtu i złośliwości w moją stronę, ze strony bliskich, przyjaciół i osób zupełnie mi nieznanych. Nasłuchałam się od rodziny, koleżanek, dalszych czy bliższych, że jestem złą i wyrodną matką, bo narażam dziecko na infekcje, na zarazki, na bakterie, bo siedzi na brudnym piasku, kąpie się w brudnym morzu i kto to w ogóle słyszałby takie coś miało miejsce. Że ma kontakt z ludźmi niewiadomego pochodzenia i że najlepiej by było, jakbym siedziała z dzieckiem na dupie w domu, bo przecież jest niepełnosprawny. Prym wiodła moja znajoma z Piastowa, która urodziła syna z podobną wadą nerek. Tylko że dziecko jej było w o wiele gorszym stanie niż mój Kacper. Po Kacprze nie było widać, że mu coś dolega. Był i pozostał szczęśliwym, pogodnym i uśmiechniętym dzieckiem. Nigdy mi się na nic nie skarżył. Gdy coś go bolało, po prostu szedł spać. Koleżanka ta, była bardzo przewrażliwiona na punkcie swojego dziecka. Cały czas do mnie pisała pytając o wyniki badań Kacpra tłumacząc się, że to dla porównania. Wypytywała jakie badania robiłam, jakie mamy w planach i kiedy one będą wykonywane. Miałam dość. Nie chciało mi się dyskutować z tą osobą o życiu i zdrowiu mojego dziecka, zwłaszcza że nie przepadałam za tą osobą. Była to jedna z tych matek, nie tylko przewrażliwionych na swoim punkcie, ale i ta, która zawsze miała najgorzej. Zawsze miała rację, „bo ona jest doświadczona” i wszystko wiedziała najlepiej. W każdej rozmowie próbowała mi udowodnić, że właśnie ona ma gorzej, ona jest najbiedniejsza w życiu, a jej syn jest bardziej chory on mojego Kacpra i że powinnam bardziej się przejąć losem mojego syna, bo ona nie narażałaby dziecko na kontakt z morską wodą. Nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płatać a moje „tłumaczenia” wywoływały przeciwny skutek. Po prostu przestałam na te „paplaninę” reagować i ową panią zablokowałam na wszystkich możliwych mediach społecznościowych. Z całym szacunkiem, ale staram się odsuwać od siebie takich ludzi. Ludzi podsycających paranoje i strach. Ludzi toksycznych i złych. Skoro lekarz powiedział, że nie ma przeciwwskazań, by Kacper jechał nad morze i się w nim kąpał, czy siedział na piasku, to nie widzę potrzeby by pouczała mnie jakaś paranoiczka z kompleksem Edypa. Ludzie gadali, gadają i będą gadać. W końcu przestali. To znaczy prawdopodobnie nie przestali. Obrabiali mi dupę za plecami, bo bali się powiedzieć mi prawdę o nos. Zresztą pewnie obrabiają po dzień dzisiejszy, chociaż Kacper ma już dziesięć lat i od tamtych wydarzeń minęło ponad osiem. Ja widocznie przestałam to zauważać i zwracać na to uwagę. Najwięcej do powiedzenia mieli oczywiście ludzie, czytaj tak zwane matki wariatki, które totalnie nie miały pojęcia o temacie, ale oczywiście wiedzą najlepiej. Zobaczyły zdjęcie Kacpra siedzącego na piasku, połączyły to z nefrektomią i już zaczęły wyrażać różnego rodzaju opinie i teorie spiskowe, które z rzeczywistością miały niewiele wspólnego. Prawda jest taka, że jakby mi lekarz zabronił zabierać Kacpra nad morze i sadzać na jak twierdzono brudnym i zaszczanym przez psy i koty pisaku, nie robiłabym tego. Ludzie zapominają, że z jedną nerką można spokojnie żyć i funkcjonować. Ale co się nagadali, a ja nasłuchałam to moje.
Prawda jest taka, że całe nasze życie, zarówno teraźniejsze jak i przeszłe kręciło się wokół choroby Kacpra. I wokół potrzeb całej naszej trójki dzieci. Teraz może mniej, bo z biegiem lat i czasu jesteśmy bardziej uświadomieni i doświadczeni i jakoś tak mniej zwracam uwagę na te wszystkie uszczypliwe uwagi czy komentarze. Kocham swoje dzieci i zrobię dla nich wszystko, ale oczywiście w granicach rozsądku. Dlatego też takie wyjazdy jak te, dłuższe czy krótsze potęgowały u mnie bardzo duży stres, niepewność i strach. Bo co jeśli Kacper zachoruje podczas wyjazdu? Gdzie szukać pomocy? Przychodnia? Szpital? Może jakieś prywatne gabinety? Z drugiej strony, te dwa lata przed operacją wycięcia nerki nauczyły mnie bardzo dużo. Jak reagować w przypadku ataku bólu czy strachu, jak unikać różnych sytuacji a jak już coś się faktycznie zdarzy jak reagować. Mieliśmy sytuacje, że Kacper dość porządnie uszkodził sobie kolano, bo ukląkł na piasku a pod nim zakopana była mega wielka małża. Kolano było porządnie poharatane, a ja jako jedyna nie straciłam zimnej krwi. Opatrzyłam kolano uspokajając płaczącego syna, że przecież nic się nie stało, a to tylko małe „kuku”, które się zagoi
Jak uspokajać Kacpra, Roberta gdy panikują. Chociaż Robert ma twardszą skórę niż ja, bo ja zaraz beczę z byle powodu, na przykład jak jesteśmy w szpitalu. Często, gęsto podczas jakiejś infekcji reagowałam już automatycznie, bo wiedziałam, co i jak robić. Jak postępować. I nie mówię tu o jakimś małym nieznaczącym katarze czy kaszlu, ale np.: zapalenie płuc, oskrzeli czy ucha. Z drugiej strony nie dajmy się zwariować. Masę dzieci choruje gorzej i ciężej niż Kacper i rodzice sobie jakoś radzą. Panikują bardziej niż ja wtedy. Znałam matki, które z byle katarkiem latały do przychodni z „moje dziecko jest obłożnie chore”. Dlatego też ja może nie zaczęłam się mniej przejmować, ale nie panikowałam przy kolejnym zapaleniu układu moczowego czy przy bólu brzucha. Gdy był mniejszy, a miał wysoką temperaturę, po prostu jechało się na pogotowie, i dostawał antybiotyk dożylnie, a gdy już mógł brać antybiotyk do ustnie, po prostu odwiedzało się przychodnie lub gdy incydent dział się w nocy, nocną pomoc lekarską, i to oni decydowali, czy potrzebny jest oddział ratunkowy, czy wystarczą leki i antybiotyki. Kilka lat później zdecydowałam się na wykonanie kursu ratownika medycznego, co bardzo ułatwiło nam życie w Hiszpanii.
Podczas wycięcia nerki, lekarz znalazł przeżuty torbieli do moczowodu. Były one tak umiejscowione, że nie był w stanie do nich dotrzeć. Po zakończeniu operacji lekarz poinformował nas o tej sytuacji. Rozwiązanie było jedno. Kontrola średnio raz w miesiącu w postaci USG. Jeśli pojawią się kolejne, lub się nie wchłonie, kolejna operacja. Oczywiście była też możliwość, że te torbiele się wchłoną i taką mieliśmy nadzieję. Nie chcieliśmy kolejnej operacji, kolejnych pobytów w szpitalu, i kolejnego oderwania od życia rodzinnego, jakie miało miejsce gdy Kacper przebywał notorycznie w szpitalu. Za dużo już ten dzieciak przeszedł, by po raz kolejny narażać go na stres, strach i szpital. Na szczęście kolejne badania wykluczyły przerzuty a dotychczasowe torbiele po prostu się wchłonęły. To nie oznacza, że nasze. Kłopoty się zakończyły. Pozostały comiesięczne badania, kontrole lekarskie i ogólna, umiarkowana ostrożność. Oczywiście kłopoty z nerką to znaczy z nerkami w pewnym stopniu się zakończyły, ale w to miejsce pojawiły się powikłania po śpiączce farmakologicznej. W międzyczasie dowiedzieliśmy się o afazji i dysfazji i zaczął się kolejny waleczny etap w naszym życiu. Diagnozy, badania, poradnie. Wszystko to wykazało, że 2018 roku podczas śpiączki farmakologicznej, został uszkodzony mózg. Popadł w afazję i dysfazję. To sprawiło, że ma do dzisiaj problemy z czytaniem, pisaniem, ma częściowy paraliż prawej rączki. Ale wakacje w Łebie zaliczyliśmy, odpoczęliśmy i przygotowywaliśmy się do kolejnych życiowych wyzwań.
Plaża w Łebie. Archiwum rodzinne.Wyprawy bez przyczepy kempingowej
Po tych wszystkich perturbacjach z Kacprem, staraliśmy się wyjeżdżać jak najczęściej, mimo że nie mieliśmy jeszcze przyczepy kempingowej. Ani pomysłu, skąd wziąć na nią kasę. Wróć. W 2018 roku nie wiedzieliśmy jeszcze, że będziemy podróżować przyczepą i fascynować się karawaningiem. Wyjeżdżaliśmy na wakacje, jakieś dłuższe weekendy, majówkę, Boże Ciało. Nie zawsze daleko. Wybieraliśmy na przykład jakieś jeziora, rzeki w okolicy czy lasy. Osobiście uwielbiałam muzea, jakieś obiekty wojskowe. Staraliśmy się łączyć wypoczynek z edukacją.
Pierwszy raz w Sopocie byliśmy w 2009 roku. Była to nasza można powiedzieć, podróż poślubna. Po prostu wstaliśmy rano w niedziele, w sobotę wzięliśmy ślub cywilny i urządziliśmy małe przyjęcie weselne, w pobliskiej restauracji. Następnego dnia wzięliśmy koszulki na zmianę, ręczniki, łubiankę truskawek i udaliśmy się ku Bałtykowi. Zwiedziliśmy Sopot, zahaczyliśmy o Malbork i Elbląg. Taki nieplanowany wyjazd, można powiedzieć w nieznane. Gdy goście weselni dochodzili do siebie, po weselnym pijaństwie, my przemierzaliśmy autostradę w poszukiwaniu przygód i zwiedzaniu nieznanych lądów. W 2010 roku spakowaliśmy naszą białą astrę i wyruszyliśmy dalej. Na Wyspy Brytyjskie. Była to wspaniała przygoda. Dwa tygodnie zwiedzaliśmy Wyspy. Londyn, Brystol. Myśleliśmy nawet, by zostać tam na stałe, ale w pewnym momencie stwierdziliśmy, że pochmurny i wilgotny klimat wyspy nam nie służy i wracamy do Polski. Robert był po złamaniu kolana, ja łokcia. Wilgotny klimat sprawiał, że nie wytrzymywaliśmy bólu połamanych kości.
Naszym pierwszym samochodem, takim wspólnym małżeńskim był Volvo 850. Bardzo lubiłam to auto. Był niezawodny i zawsze zawoził nas tam gdzie chcieliśmy. Później tak naprawdę zaniechaliśmy nasze wojaże. Zajęliśmy się praca, zdobywaniem doświadczenia zawodowego i staraniem się o dzieci. Zatrudniliśmy się na poczcie polskiej. Ja jako „Panienka z okienka”, Robert jako listonosz. Pracowaliśmy tam praktycznie do narodzin bliźniaków. Ale ja nieco wcześniej zrezygnowałam. Trafiłam na urząd pocztowy gdzie był mobbing. Kierowniczka zmiany, niejaka Beatka traktowała nas jak konie pociągowe i o wszystko darła gębę. Dziewczyny nie tylko chodziły zestresowane, ale też sfrustrowane. Zarabiałyśmy marne grosze, a roboty nieraz było za dwie zmiany. Chociaż czasem, gdy odbieram tam listy widzę jeszcze niektóre dziewczyny, z którymi pracowałam w 2010 roku, dziwię się, że pracują tam tyle lat. Nie dość, że było dużo pracy jak to na urzędzie pocztowym, to jeszcze pensja była tak mierna, że ja, jakby nie Robert, to bym sama nie była w stanie się utrzymać. Nie mówiąc już, o wynajęciu jakiegoś mieszkania. Dobrze, że mieszkaliśmy wtedy z teściami. Jedzenie drożało, rachunki też. Opłaty za mieszkanie brali na siebie teściowie a my dokładaliśmy się tyle ile mogliśmy i robiliśmy zakupy do lodówki. Oczywiście teściowa stale kupowała dodatkowo jedzenie, nie tylko dla siebie i teścia, ale i dla nas. I gotowała, więc pewnie trzy czwarte osób czytających powie, że miałam dobrze. Nie do końca miałam dobrze. Musiałam się ze wszystkiego spowiadać, i ta do wszystkiego się wtrącała. Do wychowania dzieci też. Jeszcze teść nadużywał alkoholu więc nie raz przychodził podchmielony z roboty i wszczynał awantury. Ot, tak nam było dobrze. Marzyłam o wyprowadzce, własnym domu, lub mieszkaniu. Tak naprawdę dopiero w 2017 pierwszy raz wyjechaliśmy wspólnie na wakacje. Tak więc jak urodziłam, zajęłam się dziećmi, rodziną, ale tak naprawdę gdzieś tam podróżniczy duch w nas kiełkował.
O kupnie przyczepy pomyśleliśmy w pandemii podczas wyjazdu i pobytu w Łazach. Prawda jest taka, że jakby nie te bony turystyczne, o których pisałam, nie dalibyśmy rady nigdzie pojechać. Wszystko było drogie, zarówno jedzenie jak i kwatery. Wtedy zaczęliśmy myśleć o innych rozwiązaniach. Na kampera w życiu by nas nie było stać, więc zaczęliśmy szukać przyczepy i zbierać na nią pieniądze. Ale o tym opowiem troszkę później.
W 2017 roku na wakacje udaliśmy się do małej nadmorskiej miejscowości Łazy. Nie wiem, czy poprawnie się to odmienia. Łazy, to mała wieś położona w województwie zachodniopomorskim, w powiecie koszalińskim. Mieszkało tam 84 osoby a Robert znalazł jakiś kurort czy jak to się tam nazywa. Bardziej to przypominało pole z domkami letniskowymi. Na środku placu był grill, trampolina i piaskownica dla dzieci, w lesie niedaleko morza, ale z dwojga złego lepsze to niż nic. Ucieszyłam się bardzo, na ten krótki wyjazd nad morze, daleko od Warszawy. Był to naprawdę krótki wypad, bo na cztery dni. Pamiętam, że wiało tak, że nie dało się wysiedzieć na plaży. Ręczniki, majtki fruwały po plaży, że ciężko je było łapać. Mimo to wróciliśmy wszyscy zadowoleni i wypoczęci. Kolejne lata, to kolejne wakacje spędzane na bałtyckich plażach. 2020 rok — Jastarnia czy Sopot. Zawsze ciągnęło mnie do morza i staraliśmy się spędzać tam każdą wolną chwilę. Chłopaki też pokochali nadmorskie krajobrazy. Zawsze chętnie i z ochotą szykowali się na kolejne wakacje.
Wakacje w 2021 roku to wycieczka do Parku Ewolucji w Sławutówko, zwiedziliśmy park ewolucji pełen przepięknych ekspozycji, dinozaurów z różnych epok. Miło było patrzeć na Kacpra jak podziwiał widoki i dosłownie wszędzie było go pełno. Później już jeździliśmy coraz częściej. Muzeum Obrony Helu Skansen przy Muzeum Obrony Wybrzeża, Muzeum Helu, Skansen przy Muzeum Obrony Wybrzeża, czy Wieża kierowana ogniem. Co roku jeździliśmy na Hel, bo bardzo pokochaliśmy polskie wybrzeże, a ja uwielbiałam zwiedzać polskie wojskowe fortyfikacje.
Parku Ewolucji Sławutówko
Parku Ewolucji Sławutówko
Parku Ewolucji SławutówkoCypel Bateria im. H. Laskowskiego
Latem 2021 roku mieliśmy okazję odwiedzić miejsce, które dla wielu osób pozostaje jedynie punktem na mapie turystycznej Półwyspu Helskiego, a które dla mnie okazało się wyjątkowym świadectwem polskiej odwagi i wojennego kunsztu. Zaplanowaliśmy ten wyjazd ze szczegółami. Jak powiedziałam nie mieliśmy jeszcze przyczepy więc zatrzymaliśmy się w Jastarni, wynajęliśmy kwaterę, ale nie siedzieliśmy plaskiem na plaży. Pojechaliśmy na Hel. Mowa o Cyplu Helskim, a konkretnie o Baterii imienia Heliodora Laskowskiego — potężnym kompleksie artyleryjskim, który jeszcze w XX wieku stanowił jeden z najważniejszych elementów obrony Wybrzeża. Już sama droga na cypel była niezwykła, bo prowadziła przez kilometry sosnowych lasów i wydm, gdzie wiatr niósł słoną woń Bałtyku, a szum fal mieszał się z zapachem żywicy. Wyobrażałam sobie biegających po lesie żołnierzy. Nie wiem czemu ten obraz właśnie stanął mi przed oczami. Żołnierz z plecakiem na plecach, w ciężkich wojskowych butach z karabinem w ręku, a u boku przypięta menzurka z wodą. Ta przyroda kontrastowała z surowością militarnej architektury, która czekała na końcu półwyspu niczym strażnik historii, wytrwały i milczący.
Bateria im. Heliodora Laskowskiego to miejsce, w którym czas się zatrzymał, ale zarazem w którym można poczuć puls dawnych dramatycznych wydarzeń. Kiedy stanęłam przed stanowiskami ogniowymi, zrozumiałam, że patrzę na relikty nie tylko polskiej techniki wojskowej, ale przede wszystkim na symbol determinacji żołnierzy, którzy w 1939 roku stawiali tu opór hitlerowskiemu najeźdźcy. Na betonowych platformach do dziś widać resztki mocowań wielkich dział kalibru 152,4 mm, które miały bronić wejścia do Zatoki Gdańskiej. Nawet jeśli działa zniknęły dawno temu, ich ślady wciąż budzą respekt, lekki niepokój i strach przed najeźdźcą.
Spacer po terenie baterii prowadził mnie wśród potężnych bunkrów, korytarzy i stanowisk obserwacyjnych. Ściany pokryte były porostami i graffiti, które przypominały, że historia nie zawsze szanowana jest tak, jak powinna być szanowana. Jednak wystarczyło zamknąć oczy i wyobrazić sobie huk wystrzałów, rozkazy dowództwa, odgłosy wiatru mieszające się z krzykami załogi, by wrócić myślami do września 1939 roku. Wtedy bateria, dowodzona przez komandora Heliodora Laskowskiego, stawiała dumny opór, broniąc Helu aż do samego końca kampanii wrześniowej.
W jednym z zachowanych schronów znalazłam tablicę pamiątkową poświęconą dowódcy i jego ludziom. Chwila zadumy przed tym prostym napisem wywołała we mnie głęboką refleksję. Ci żołnierze, często bardzo młodzi ludzie, dzieci, młodzieńcy, mieli świadomość, że być może nigdy nie wrócą do domów. Że być może ostatnim, co zobaczą, będzie horyzont Bałtyku przesłonięty dymem walki. Że walczą o coś ważnego. O wolność i ojczyznę. A jednak nie opuścili stanowisk, nie poddali się, trwali wierni przysiędze, którą złożyli. Takie miejsca uczą pokory i szacunku, bardziej niż niejedna książka czy wykład historyczny. Uczą szacunku do tego co się ma. Szanuje się wolność i na usta ciśnie się hasło: „nigdy więcej wojny”.
Kiedy wyszłam z bunkra na światło dzienne, zachwycił mnie widok morza rozciągającego się po horyzont. Z jednej strony Zatoka Gdańska, z drugiej otwarte wody Bałtyku, a między nimi cienki pasek lądu, który przez wieki tak wiele razy stawał się areną zmagań wojennych. W tym miejscu szczególnie wyraźnie czułam, jak bardzo geografia potrafi determinować historię — wąski półwysep staje się tarczą, ale i pułapką, której zdobycie oznacza dominację nad całym wybrzeżem.
Na Cyplu przekonałam się także, jak wielkie znaczenie ma dziś edukacja historyczna. Dzięki pasjonatom i przewodnikom można usłyszeć tu opowieści o codziennym życiu marynarzy, o tym, jak wyglądały dyżury na statkach, jak działały systemy łączności, jak radzono sobie z brakiem zaopatrzenia w czasie oblężenia, czy z brakiem wody. Uświadomiłam sobie, że choć budowle zostały wzniesione z betonu i stali, i dzisiaj niekiedy zostają nadgryzione zębem czasu, to prawdziwym fundamentem obrony byli zawsze ludzie — ich wola walki, poczucie obowiązku i solidarność. Ich upór i samozwańcze niekiedy charaktery.
Na szczególne uznanie zasługuje fakt, że wiele elementów baterii przetrwało w stosunkowo dobrym stanie i można je zwiedzać w niemal oryginalnym układzie. Dzięki temu można przejść się dawnymi drogami technicznymi, zajrzeć do schronów amunicyjnych, obejrzeć stanowiska dowodzenia. Na chwilę można wyobrazić sobie siebie na miejscu kanoniera, gotowego wycelować w nieprzyjacielski okręt wpływający do zatoki. To doświadczenie naprawdę działa na wyobraźnię i na długo zostaje w pamięci.
Nie bez znaczenia jest też przyroda otaczająca ten obiekt. Sosnowe lasy, wydmy, ścieżki pełne miękkiego piasku tworzą kontrast wobec ciężaru militarnego dziedzictwa. Spacerując pomiędzy bunkrami, czułam jednocześnie kojący zapach morza i świeżej żywicy. To piękne, ale i niepokojące, bo uświadamia, że nawet najokrutniejsze wojny toczą się przecież w tych samych miejscach, które w czasie pokoju są zwyczajnie urokliwe, pełne życia i ciszy.
Dzień spędzony z rodziną i dzieciakami na Cyplu i w rejonie Baterii imienia Heliodora Laskowskiego był dla mnie nie tylko podróżą turystyczną, ale także podróżą duchową. Uczył refleksji nad tym, jak bardzo kruche są nasze bezpieczeństwo i stabilność, które dzisiaj bierzemy za pewnik. Te betonowe ściany przypomniały mi, że jeszcze nie tak dawno temu Polacy zmuszeni byli walczyć o każdą piędź wybrzeża, o każdy kilometr ziemi, która dziś wydaje się po prostu atrakcją wakacyjną, tak jak teraz walczy Ukraina czy Irak.
Wracaliśmy stamtąd w milczeniu, mając przed oczami obraz dział, które już nie grzmią, statki, które nie płyną i bunkry, po których zamiast uzbrojonych żołnierzy spacerują turyści, ale które przypominają o przeszłości bardziej skutecznie niż niejeden pomnik. Bateria imienia Heliodora Laskowskiego to dowód, że historia zostawia ślady, których nie wolno zatrzeć — i że to właśnie w takich miejscach można poczuć, jak wielka była cena wolności. Pamięć o tych ludziach, którzy tu służyli, zasługuje na najwyższy szacunek i cichą wdzięczność. I choć dziś na Cyplu królują mewy, turyści i rowerzyści, to w betonowych schronach wciąż ukryte są opowieści o odwadze, o wierze w sens walki, o niezłomności, która powinna być wzorem także dla współczesnych pokoleń.
Jestem pewna, że jeszcze tam wrócę, bo takie miejsca nigdy nie nudzą i nigdy nie przestają zadziwiać. W ich ciszy można usłyszeć historię, która mówi więcej niż słowa. Zadziwiło mnie tez jedno. Dzieciaki, mimo iż przecież były jeszcze małe, zadawały konkretne pytania. Nie chciałam za bardzo ich wtajemniczać w historię II wojny światowej. Miały jeszcze jak dla mnie za mało lat, by poznawać tak brutalną historię Polski. Mimo to ciekawiło ich wszystko, co zobaczyli. Wtedy już zaszczepiłam w nich nutkę patriotyzmu, bo pytali kiedy znów tam wrócimy, albo kiedy zwiedzimy kolejne podobne miejsce.
Wnętrze. Cypel Bateria im. H. Laskowskiego
Wnętrze. Cypel Bateria im. H. LaskowskiegoWieża kierowana ogniem Hel
W czasie naszej podróży po Półwyspie Helskim, która miała miejsce w słoneczne lato 2021 roku, postanowiliśmy też odwiedzić inne obiekty. Ten poniekąd wiązał się z poprzednim. Był to kolejny, wyjątkowy obiekt, który od dawna intrygował mnie swoim surowym wyglądem i legendą towarzyszącą jego historii. Chodziło o wieżę kierowania ogniem, jedną z najbardziej charakterystycznych konstrukcji militarnych zachowanych na Helu. Już z oddali robiła ogromne wrażenie — potężny, betonowy kolos wyrastający spomiędzy sosen, z geometrycznymi otworami i klatką schodową wznoszącą się jak spiralna ścieżka w górę. W tym miejscu czułam, że historia jest niemal namacalna i tylko czeka, by ją odkryć.
Wieża powstała w okresie dwudziestolecia międzywojennego, kiedy polskie dowództwo budowało potężny system obrony Wybrzeża przed atakiem od strony morza. To tutaj znajdowało się stanowisko dowodzenia słynnej baterii imienia Heliodora Laskowskiego, której działa miały powstrzymać każdą próbę wtargnięcia nieprzyjacielskich okrętów do Zatoki Gdańskiej. Wysoka, wzmocniona żelbetowa wieża służyła obserwatorom i oficerom ogniowym do wykrywania celów, obliczania nastaw artyleryjskich, a także przekazywania rozkazów za pomocą sieci telefonicznych i specjalnych sygnałów. Dzięki niej artyleria nadbrzeżna była w stanie precyzyjnie ostrzeliwać jednostki wroga znajdujące się wiele kilometrów od linii brzegu.
Gdy wchodziłam do środka, czułam nie tylko zaciekawienie, ale także respekt i potęgę obiektu, w której się znalazłam. Schody były wąskie, chłodne, pachniały wilgocią i wiekowym betonem. Ściany miejscami nosiły jeszcze ślady farby maskującej, gdzieniegdzie można było dostrzec rdzewiejące fragmenty instalacji telefonicznych, przez które dawniej przechodziły rozkazy ognia. Gdzieniegdzie można było dostrzec dziury po pociskach czy poodpadane fragmenty ścian. Z każdym krokiem w górę wyobrażałam sobie oficerów, którzy podczas oblężenia Helu we wrześniu 1939 roku trwali na posterunku, wypatrując przez dalmierze sylwetek niemieckich jednostek wojennych i w napięciu śledząc kolejne salwy dział. Miałam przed oczami obraz ludzi zmęczonych, zgnębionych ludzi, ale pełnych nadziei i poczucia obowiązku, którzy nie opuścili tego miejsca do samego końca walk.
Na najwyższym poziomie wieży znajdowało się stanowisko obserwacyjne z potężnymi, szklanymi oknami skierowanymi na morze. Widok był zachwycający — rozległa tafla Bałtyku, zielone lasy Półwyspu Helskiego i wydmy, które rozciągały się daleko w stronę Chałup. W takiej scenerii łatwo było zapomnieć, że to miejsce służyło wojnie, ale wystarczyło spojrzeć na podesty dla przyrządów optycznych, stare podstawy dalmierzy i oznaczenia ogniowe, aby poczuć powagę dawnych dni. Tutaj decydowały się losy obrony polskiego wybrzeża, tu wydawano rozkazy, które mogły oznaczać życie lub śmierć setek ludzi na froncie morskim.
Przez kilka minut stałam nieruchomo, patrząc w dal, a w głowie miałam odgłos syren alarmowych i wyobrażenie huku armat rozdzierającego powietrze. To była wyjątkowa chwila, która pozwalała przenieść się w wyobraźni do 1939 roku, do dni, gdy cały Hel był oblężoną twierdzą, a ci, którzy służyli w wieży kierowania ogniem, stanowili ostatnią linię dowodzenia. Ich praca wymagała ogromnej wiedzy, odporności na stres i gotowości do działania nawet wtedy, gdy wokół spadały pociski, a morze płonęło od eksplozji.
Schodząc w dół po stromych schodach, czułam się jak ktoś, kto został wpuszczony na moment do zamkniętego rozdziału dziejów. Przez chwilę byłam częścią historii, zarówno tak tragicznej, ale jak i pięknej. To wrażenie było tak silne, że nie opuszczało mnie jeszcze długo po wyjściu z wieży. Betonowe ściany, stalowe elementy, widok na Zatokę — wszystko to tworzyło niezwykłe muzeum bez szyb i gablot, muzeum prawdziwe i szczere, które samo opowiadało swoją historię.
Po wyjściu jeszcze przez chwilę wraz z dzieciakami spacerowaliśmy wokół stanowisk baterii, wdychając zapach lasu i słonego powietrza. Oglądaliśmy chrząszcze spacerujące po ziemi, a było ich naprawdę sporo. Świadomość, że tak potężne instalacje, stworzone do wojny, dziś są miejscem refleksji i pamięci, działała zarówno kojąco, jak i przerażająco. Wieża kierowania ogniem przypomniała mi, że pokój nigdy nie jest dany raz na zawsze, i że wolność, którą tak często uznajemy za oczywistą, kiedyś wymagała gotowości do największych poświęceń. Najlepsze było to, że mimo iż dzieciaki były małe — nie nudził ich widok i zwiedzanie tych przepięknych miejsc. Wręcz przeciwnie. W ich oczach widać było zachwyt i fascynacje. Nie tylko budowlami, ale także czasem, który spędziliśmy razem.
Patrząc na tę surową konstrukcję na tle błękitnego nieba, pomyślałam, że to nie tylko zabytek wojskowy, ale także symbol determinacji i profesjonalizmu polskich marynarzy. I choć dziś stoją tam turyści robiący zdjęcia, choć morze lśni spokojnie w słońcu, choć wokół słychać śmiechy dzieci, to wieża kierowania ogniem wciąż trwa — tak, jak trwa pamięć o tych, którzy z niej dowodzili, wierząc do ostatniego dnia w sens obrony polskiego wybrzeża. Dziś stoją tam turyści. Kiedyś stali Obrońcy Helu.
Wieża kierowana ogniem Hel. Archiwum rodzinne.
Wieża kierowana ogniem Hel. Archiwum rodzinne.Muzeum Obrony Wybrzeża
Nie zaniechaliśmy naszych militarnych pasji. Pragnęłam zobaczyć więcej i więcej. Co chwila wypatrywałam w helskich lasach, ruin bunkrów, fortec, czy starych masztów, które można by było zwiedzić. Bez przerwy śledziłam GoogleMap czy w okolicach nie ma jakiś, godnych zobaczenia miejsc. Podczas wakacyjnego pobytu nad Bałtykiem mieliśmy okazję odwiedzić niezwykłe miejsce, które na długo pozostanie w mojej pamięci na wiele, wiele lat — Muzeum Obrony Wybrzeża w Helu. Do dzisiaj, gdy myślę o tym miejscu, przypominają mi się obrazy tych masek przeciwgazowych czy innych pozostałości po II wojnie światowej i wojowniczych partyzantach. To nie tylko zbiór eksponatów, ale żywa lekcja historii, która przenosi zwiedzających w czasy wojny i walki o wolność Polski.
Muzeum mieści się na terenie dawnych niemieckich fortyfikacji z czasów II wojny światowej. Już sam teren muzeum zrobił na mnie ogromne wrażenie — otoczony był sosnowym lasem, co robi klimat nie tylko tajemniczości, ale też grozy wojennych dni i nocy, a z jego wnętrza wystają potężne betonowe bunkry i stanowiska artyleryjskie. Stanowisko artyleryjskie jest to miejsce zajęte lub przygotowane do prowadzenia ognia przez artylerię. Może to być konkretne miejsce, z którego oddział artyleryjski prowadzi ostrzał, lub obszar przygotowany do rozmieszczenia dział i ich obsługi. Stanowisko ogniowe baterii lub plutonu artyleryjskiego obejmuje nie tylko miejsca dla dział, ale także przestrzeń dla dowódcy i wozu dowodzenia. Największe wrażenie zrobiła na mnie sama wieża kierowania ogniem, z której rozpościera się przepiękny widok na Półwysep Helski. Wewnątrz wieży znajdowały się ciekawe wystawy dotyczące historii polskiej marynarki wojennej, postaci Karola Olgierda Borchardta oraz technik wojskowej łączności.
Kolejnym ważnym punktem była ekspozycja w dawnym stanowisku ogniowym B2 „Bruno”, gdzie zaprezentowano historię trzydziestodwu-dniowej obrony Helu we wrześniu 1939 roku. Dowiedziałam się tam o heroicznej postawie obrońców, zwłaszcza komandora Zbigniewa Przybyszewskiego, któremu poświęcono osobną część wystawy. Szczególne wrażenie zrobiły na mnie autentyczne pamiątki z tamtego okresu — mundury, broń, wspomniane wcześniej maski czy wojskowe buty. Była tam też specjalna szafka, lub jak kto woli stojak na broń palną z właśnie takową bronią, dokumenty oraz modele sprzętu wojskowego.
A teraz trochę o historii tego miejsca, bo jest bardzo fascynująca. Na krańcu Półwyspu Helskiego, tam gdzie morze spotyka się z lasem, a wiatr niesie echa minionych wojen, ukrywa się olbrzym z betonu. Stanowisko ogniowe B2 „Bruno” — część niedoszłej niemieckiej baterii Schleswig-Holstein — jest dziś niemym świadkiem czasów, gdy potęga militarna miała być wykuwana nie tylko z ideologii, ale i ze stali o grubości pół metra. Chociaż kiedyś był potężny, dzisiaj jego potęga pozostała, ale też został nadgryziony zębem czasu. Widać było gdzieniegdzie rozpadające się mury. Wrażenie robyły dziury po kulach. Do dziś są widoczne i budzą respekt, gdyż można z nich wyczytać, że kolos ten nie poddał sie niemieckiej agresji.
Po zajęciu Polski we wrześniu 1939 roku, Niemcy szybko dostrzegli strategiczne znaczenie Helu — półwysep był naturalnym punktem kontroli nad Zatoką Gdańską, a także dogodnym miejscem do obrony przed możliwym desantem aliantów. Na rozkaz admiralicji, rozpoczęto rozbudowę tzw. Rejonu Umocnionego Hel (RUHel), który jeszcze w czasach II RP miał być główną morską twierdzą Polski.
W tym kontekście, w 1940 roku zapadła decyzja o budowie baterii Schleswig-Holstein, złożonej z trzech stanowisk: B1 „Anton”, B2 „Bruno”, B3 „Cäsar” Ich wspólnym mianownikiem były gigantyczne działa kalibru 406 mm — przeznaczone pierwotnie dla niemieckich pancerników projektu H. Jeden pocisk ważył ponad 1 tonę i miał zasięg do 56 kilometrów. Dla porównania: to jakby próbować wycelować autobusem miejskim na drugi brzeg zatoki — i jeszcze w to trafić. Budowa była piekielnie kosztowna i skomplikowana — wymagała tysięcy ton betonu, stali, instalacji podziemnych i logistyki, która mogłaby obsłużyć małe miasto. Ludność lokalna, nierzadko przymusowo zaangażowana w prace, obserwowała z niedowierzaniem, jak w piasku helskim powstają obiekty na skalę znaną dotąd tylko z filmów propagandowych.
I choć Niemcy zdołali zainstalować przynajmniej jedno działo (według niektórych źródeł — tylko tymczasowo), żadne z nich nigdy nie zostało użyte w walce. W 1941 roku, gdy wojna na wschodzie pochłonęła niemiecką uwagę, prace zaczęły zwalniać. A w 1945 roku — uciekając przed Armią Czerwoną — Niemcy opuścili Hel, zostawiając po sobie potwora, który nigdy nie ryknął.
Po wojnie bateria Schleswig-Holstein znalazła się w rękach Wojska Polskiego. Obiekty badano, rozbrajano, czasem adaptowano do nowych potrzeb. Część infrastruktury została częściowo zniszczona, część — zasypana piaskiem i zarośnięta.
W latach zimnej wojny stanowiska te pozostawały w strefie wojskowej, a informacje o nich były objęte tajemnicą. Dopiero po 1990 roku teren zaczął być stopniowo udostępniany turystom i historykom, do badania ich historii i bytności. Dziś można wejść do wnętrza niektórych schronów, zajrzeć do dawnego magazynu amunicji, przejść się korytarzami, które miały prowadzić do windy podnoszącej półtoratonowe pociski
W czasie II wojny światowej powstawało wiele podobnych baterii — choć nie wszystkie były równie ambitne. Przykłady:
1. Bateria Lindemann w Calais (Francja) — uzbrojona w działa 406 mm, podobne do helskich. Oddawała ogień na terytorium Wielkiej Brytanii.
2. Bateria Todt w okolicach Boulogne — uzbrojona „tylko” w działa 380 mm, ale skutecznie ostrzeliwała kanał La Manche.
3. Bateria Vara w Norwegii — również miała być częścią sieci kontroli morskiej, jednak nie osiągnęła takiego poziomu zaawansowania.
Na tle tych kolosów „Bruno” jawi się jako projekt ambitny, ale niedokończony — symbol megalomanii hitlerowskiej wojny totalnej, która pochłonęła gigantyczne zasoby bez realnego wpływu na przebieg działań. Zachowały się wspomnienia robotników przymusowych, którzy opowiadali o ciężkich warunkach budowy, o pracy po 12–14 godzin dziennie, o walce z piaskiem, wodą, wiatrem czy mrozem.
Zdarzały się też relacje żołnierzy niemieckich — młodych, zdezorientowanych, wysyłanych na Hel z przekonaniem, że bronią kluczowej bazy Kriegsmarine, a nie błąkają się wśród niedokończonych konstrukcji. Pisząc te książkę udało mi się dotrzeć do jednego z archiwum, gdzie zanzlałam wspomnienie pewnego niemieckiego żołnierza. Hans-Dieter Mertens, młody artylerzysta z Bremy, miał nadzieję, że trafi na front. Miał już za sobą przeszkolenie w obsłudze dział przeciwlotniczych w Calais, wiedział, co to oznacza w praktyce: nieprzespane noce, piach w zębach, hałas i strach. A tutaj? Otrzymał łopatę i plan: wykopać kanał transportowy pod przyszłe stanowisko ogniowe „Bruno”. W dzienniku, który prowadził do lata 1942 roku, pisał:
W podobnym tonie wypowiadali się żołnierze, których los rzucił na wybrzeże zamiast do Rosji. W listach zebranych przez Volksbund Deutsche Kriegsgräberfürsorge — organizację zajmującą się grobami wojennymi i archiwizacją relacji — niejednokrotnie przewija się motyw pustki, oczekiwania i frustracji.
W innym liście, znalezionym w archiwum Museumsstiftung, młody łącznościowiec relacjonował:
Niemcy, których przydzielano do takich instalacji jak Schleswig-Holstein na Helu, trafiali w coś pomiędzy frontem a zawieszeniem. Z dala od bezpośrednich walk, ale nie od obowiązków. Ich zadania nie różniły się wiele od pracy przymusowych robotników, z tą różnicą, że nosili mundury i musieli salutować.
Hans-Dieter zmarł w 1983 roku. Jego dziennik odnalazł wnuk, który przekazał go do regionalnego archiwum w Bremie. Na ostatniej stronie widnieje zapisek, który mógłby być mottem wszystkich tych zapomnianych żołnierzy z Helu i podobnych miejsc.
Choć nie mamy jednej znanej, opublikowanej relacji konkretnego żołnierza ze stanowiska „Bruno”, to głosy ich rówieśników, rozrzucone po archiwach Niemiec i Europy, składają się na wspólną historię: młodych ludzi wplątanych w budowę czegoś, co miało być narzędziem zniszczenia — a zostało tylko reliktem porzuconej ambicji. I właśnie ta cisza, która panuje dziś wokół stanowiska „Bruno”, może być najwierniejszym świadectwem tamtego czasu.
Polscy żołnierze, którzy po wojnie przejęli obiekt, wspominają głównie ciszę. Ogromne, zimne wnętrza. Działa, które nigdy nie przemówiły. Beton, który wydaje się odporny nawet w czasie działań wojennych.
Dziś stanowisko B2 „Bruno” to nie tylko relikt, ale i pomnik niespełnionych ambicji. Można go zwiedzać — choć z zachowaniem ostrożności, bo natura niechętnie oddaje to, co już sobie zabrała.
Ale warto tam zajrzeć. Stanąć na betonowej płycie, zamknąć oczy i wyobrazić sobie, jak miał wyglądać ten świat, gdyby historia potoczyła się trochę inaczej. I poczuć ulgę, że nie wszystko, co wielkie, musiało strzelać.
Dodatkową atrakcją była przejażdżka zabytkową kolejką wąskotorową, która kiedyś służyła wojsku, a dziś wozi turystów pomiędzy poszczególnymi obiektami muzealnymi. Dzięki temu można było w wygodny i klimatyczny sposób zwiedzić cały kompleks.
Wizyta w Muzeum Obrony Wybrzeża nie była tylko rozrywką — była również ważnym doświadczeniem edukacyjnym. Pozwoliła mi lepiej zrozumieć, jak wiele poświęceń kosztowała wolność naszego kraju. Współczesne życie w pokoju i bezpieczeństwie często sprawia, że zapominamy o tych, którzy walczyli o nie w przeszłości. Takie miejsca jak to muzeum przypominają o wartościach, które powinny być dla nas ważne.
Uważam, że każdy, kto odwiedza Hel, powinien zatrzymać się, choć na chwilę w tym wyjątkowym muzeum. To miejsce nie tylko dla pasjonatów historii — to miejsce, które uczy szacunku, wzrusza i inspiruje.
Muzeum Obrony Wybrzeża. Archiwum rodzinne.
Muzeum Obrony Wybrzeża. Archiwum rodzinne.
Muzeum Obrony Wybrzeża. Archiwum rodzinne.
Pomysł na podróżowanie zrodził się podczas pandemii koronawirusa (i znów wszystko przez pandemie). Ale o tym już wiecie, bo pisałam o tym na początku książki we wstępie. Kiedy to rząd zamknął nas, Polaków w domach i mieliśmy przed sobą widmo dłuższego niewychodzenia poza granice naszej posesji, poza plac i swoje podwórko, zaczęliśmy kombinować co zrobić, by chociaż na weekend wyrwać się spoza naszego miejsca zamieszkania. Większość ludzi kota dostawała siedząc na dupie w domu. My mieliśmy podobnie. Choć mieliśmy własny domek, posesje, ogród, basen, huśtawki, a także piaskownicę dla Kacpra, mieliśmy dość oglądania czterech ścian i gapienia się w ekran telewizora, a jedyną rozrywką było co dany sąsiad konkretnego dnia zmalował. Albo jaką aferę ukręcił. A działo się. Obejrzałam wszystkie zaległe seriale i filmy, o które oglądanie bym siebie nie podejrzewała. Obejrzałam między innymi „Kobiety Mafii”, czy „Politykę”. Na tapetę wjechał też chyba setny raz „Kler”, czy „Teoria wielkiego podrywu”. Setny raz też oglądałam „Pępek świata” z moją ulubioną Patricią Heaton i wcale mnie się to nie znudziło. Do dzisiaj mogę oglądać ten serial cały dzień. Dlaczego? Bo utożsamiam się z serialową Francis Heck, matką, żoną i kurą domową, próbującą poskładać cały dom i trójkę dzieciaków do kupy. Najgorsze było to, że zaczęłam dziczeć i zaczęły mnie śmieszyć takie absurdy jak biegający na golasa, po plebanii pijani księża w filmie „Kler”. Dno totalne, ale mnie bawiło. Wiem co myślicie. Prostaczka, ale no takie były realia. Ale najbardziej chyba pragnęliśmy odpocząć na łonie natury. Wyjechać, zaczerpnąć świeżego powietrza. Przede wszystkim zmiany otoczenia. Robert chorował na tarczycę, przydałoby mu się pooddychać jodem. Ja uwielbiam morze i nie wyobrażałam sobie, by nie pojechać tam chociaż raz w roku. Miałam też duże obawy związane z Kacprem. Tu muszę się zatrzymać i wyjaśnić pewną kwestię. Gdy byłam w ciąży z Kacprem, dowiedziałam się, że synek nie będzie do końca normalnym dzieckiem. W 24 tygodniu ciąży wykryli u Kacpra wielotorbielowatość nerki lewej. Całą ciążę przechodziłam jak bomba zegarowa, leżąc plackiem, a z najmniejszą pierdołą latałam do lekarza a ten uspokajał mnie, że tak naprawdę to wszystko się okaże jak malec się urodzi. W ciąży nie robili mi żadnych badań, związanych z Kacpra chorobą. Nie mówiąc już o tym, że lekarze obwiniali mnie o zaistniałą sytuację. Koronnym zarzutem było to, że jestem za stara na kolejne dziecko i oczywiście za gruba, bo nie powróciłam do wagi sprzed ciąży bliźniaczej. Fakt, w ciąży bliźniaczej przytyłam znacznie, ale też podupadłam na zdrowiu. Zachorowałam na insulinooporność, Ujawniły się też problemy z tarczycą i endometrioza, o której w 2020 roku w ogóle się nie mówiło, nawet nie wiedziano co to takiego jest, a lekarze mówili „taka twoja uroda”. Cierpiałam w milczeniu. Znosiłam wszystkie lekarskie obelgi i miesiączkowe niedogodności. Podczas miesiączki miałam ciężkie bóle brzucha. Lała się ze mnie krew, jak z zarżniętej świni, że nie nadążałam zmieniać podpasek a spać chodziłam z podpaską wielką jak pielucha niemowlaka i dodatkowo tamponem i też nie zawsze zdawało to rezultat. Bo przeciekałam. Podczas okresu nie wychodziłam praktycznie z domu. A jak już musiałam gdzieś wyjść, bałam się usiąść na krześle, by nie zostawić czerwonej plamy. Wielu uznawało mnie za wariatkę, inni mówili, że sobie wymyślam. Po ciąży okazało się, że na szwie po cesarskim cięciu (niestety nie byłam w stanie urodzić Kacpra naturalnie, bo ważył 4,5 kilo a ja byłam po usunięciu woreczka żółciowego. Lekarze bali się, że podczas wysiłku przy porodzie pęknie mi otrzewna) Gdy wreszcie urodziłam trzeciego syna, a było do 14 grudnia 2015 roku, po 7 dniach pobytu w szpitalu przy ul. Karowej Kacper został przewieziony karetką do Centrum Zdrowia Dziecka w Międzylesiu, na oddział neonatologii noworodka, gdzie przebywał do święta Trzech Króli. Diagnoza dotyczyła wszystkiego, co było związane z nerkami. Ale oszczędzę wam szczegółów. Przeszedł masę badań. W końcu, po dwóch latach diagnozowania, nastąpiły przeżuty torbieli z nerki na moczowód, a sama nerka pracowała już tylko w 2 procentach. Zapadła decyzja o usunięciu nerki. Wreszcie. Po dwóch latach chorowania pobytach na szpitalnych salach, niepewności i strachu, nastał dzień operacji. Nerkę wycięli i sprawa zakończona. Przynajmniej w kwestii nerki.
Przez te dwa lata, do ostatecznej diagnozy i decyzji o usunięciu nerki, zaliczyliśmy więcej infekcji niż cały oddział neonatologii i pediatrii razem wzięty. Przechodziliśmy wielokrotne zapalenia układu moczowego, ucha, gardła, nosa, oskrzeli, a jedna infekcja obustronne zapalenia płuc niemalże doprowadziła go do zakończenia życia. Nie mówiąc już o tym, że wieczne pobyty w szpitalach, lekoterapia i antybiotykoterapia zaburzały nasze życie rodzinne a Kacprowi rujnowały zdrowie. Nie mówię tu już o kosztach, jakie ponieśliśmy, o prywatnych badaniach, bo to akurat jest najmniej istotne. Oddałabym wszystkie pieniądze świata by Kacper był zdrowy i w pełni sił. Tak więc skończyło się usunięciem nerki i wielomiesięczną rekonwalescencją, a gdy lekarz na wizycie kontrolnej stwierdził, że Kacprowi nic nie jest, pojechaliśmy na wymarzony odpoczynek, nad polskie morze, do miejscowości Łazy. To znaczy nie do końca nic nie jest. Chodziło tu głównie o to, by go obserwować i stawiać się co miesiąc na badaniach morfologii i moczu, dla kontrolowania jego stanu zdrowia. Z nerką było w porządku, to znaczy nerki nie było, ale ta, co pozostała, świetnie radziła sobie za dwie. Za to śpiączka, w którą został wprowadzony po obustronnym zapaleniu płuc, uszkodziła mu mózg w takim stopniu, że nabawiliśmy się afazji, dysfazji i paraliżu prawej raczki, które z czasem przerodziło się w niezręczność ruchową. Pisałam już wyżej o afazji i dysfazji. Pomagały nam zajęcia SI, terapia ręki, zajęcia logopedyczne, bo wystąpiły trudności z mową, czytaniem i pisaniem, w ośrodkach dla dzieci w podobnymi, a nawet większymi problemami, a gdy już Kacper poszedł do szkoły, to szkoła w ramach opinii z ośrodka psychologiczno-pedagogicznego zapewniała nam psychologa, pedagoga, logopedia, korektywę, SI i inne zajęcia wyrównawcze. Początkowo pomagała nam szkoła w Otwocku. To tam woziłam Kacpra w zerówce na zajęcia dodatkowe w ramach opinii ośrodka psychologiczno pedagogicznego. Później całą pieczę przejęła właśnie szkoła we Wiązownie, z którą jak wiecie bywało różnie, a nawet źle. I póki nie zorientowałam się, że Kacper nie robi żadnych postępów. Próbowałam sama z nim ćwiczyć. Ukończyłam nawet kurs terapii ręki, ale nie byłam przecież profesjonalistą, więc moja pomoc była znikoma i niewystarczająca. Byłam i jestem mamą. Ja byłam od przytulania, ocieranie łez, pocieszania, gdy się coś nie udało. Od edukowania i ćwiczeń, była szkoła. Ale to jest niestety kwestią sporną. Wreszcie przyszedł czas na pierwsze wakacje.Łazy
Były to pierwsze wakacje po tym jak udało się nam ustabilizować życie i zdrowie Kacpra. Postanowiliśmy wreszcie wyjechać, odstresować się, odciąć od frustrujących nas problemów i rzeczywistości. Odetchnąć pełną piersią. Był to 2017 rok. Oczywiście nie obyło się bez hejtu i złośliwości w moją stronę, ze strony bliskich, przyjaciół i osób zupełnie mi nieznanych. Nasłuchałam się od rodziny, koleżanek, dalszych czy bliższych, że jestem złą i wyrodną matką, bo narażam dziecko na infekcje, na zarazki, na bakterie, bo siedzi na brudnym piasku, kąpie się w brudnym morzu i kto to w ogóle słyszałby takie coś miało miejsce. Że ma kontakt z ludźmi niewiadomego pochodzenia i że najlepiej by było, jakbym siedziała z dzieckiem na dupie w domu, bo przecież jest niepełnosprawny. Prym wiodła moja znajoma z Piastowa, która urodziła syna z podobną wadą nerek. Tylko że dziecko jej było w o wiele gorszym stanie niż mój Kacper. Po Kacprze nie było widać, że mu coś dolega. Był i pozostał szczęśliwym, pogodnym i uśmiechniętym dzieckiem. Nigdy mi się na nic nie skarżył. Gdy coś go bolało, po prostu szedł spać. Koleżanka ta, była bardzo przewrażliwiona na punkcie swojego dziecka. Cały czas do mnie pisała pytając o wyniki badań Kacpra tłumacząc się, że to dla porównania. Wypytywała jakie badania robiłam, jakie mamy w planach i kiedy one będą wykonywane. Miałam dość. Nie chciało mi się dyskutować z tą osobą o życiu i zdrowiu mojego dziecka, zwłaszcza że nie przepadałam za tą osobą. Była to jedna z tych matek, nie tylko przewrażliwionych na swoim punkcie, ale i ta, która zawsze miała najgorzej. Zawsze miała rację, „bo ona jest doświadczona” i wszystko wiedziała najlepiej. W każdej rozmowie próbowała mi udowodnić, że właśnie ona ma gorzej, ona jest najbiedniejsza w życiu, a jej syn jest bardziej chory on mojego Kacpra i że powinnam bardziej się przejąć losem mojego syna, bo ona nie narażałaby dziecko na kontakt z morską wodą. Nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płatać a moje „tłumaczenia” wywoływały przeciwny skutek. Po prostu przestałam na te „paplaninę” reagować i ową panią zablokowałam na wszystkich możliwych mediach społecznościowych. Z całym szacunkiem, ale staram się odsuwać od siebie takich ludzi. Ludzi podsycających paranoje i strach. Ludzi toksycznych i złych. Skoro lekarz powiedział, że nie ma przeciwwskazań, by Kacper jechał nad morze i się w nim kąpał, czy siedział na piasku, to nie widzę potrzeby by pouczała mnie jakaś paranoiczka z kompleksem Edypa. Ludzie gadali, gadają i będą gadać. W końcu przestali. To znaczy prawdopodobnie nie przestali. Obrabiali mi dupę za plecami, bo bali się powiedzieć mi prawdę o nos. Zresztą pewnie obrabiają po dzień dzisiejszy, chociaż Kacper ma już dziesięć lat i od tamtych wydarzeń minęło ponad osiem. Ja widocznie przestałam to zauważać i zwracać na to uwagę. Najwięcej do powiedzenia mieli oczywiście ludzie, czytaj tak zwane matki wariatki, które totalnie nie miały pojęcia o temacie, ale oczywiście wiedzą najlepiej. Zobaczyły zdjęcie Kacpra siedzącego na piasku, połączyły to z nefrektomią i już zaczęły wyrażać różnego rodzaju opinie i teorie spiskowe, które z rzeczywistością miały niewiele wspólnego. Prawda jest taka, że jakby mi lekarz zabronił zabierać Kacpra nad morze i sadzać na jak twierdzono brudnym i zaszczanym przez psy i koty pisaku, nie robiłabym tego. Ludzie zapominają, że z jedną nerką można spokojnie żyć i funkcjonować. Ale co się nagadali, a ja nasłuchałam to moje.
Prawda jest taka, że całe nasze życie, zarówno teraźniejsze jak i przeszłe kręciło się wokół choroby Kacpra. I wokół potrzeb całej naszej trójki dzieci. Teraz może mniej, bo z biegiem lat i czasu jesteśmy bardziej uświadomieni i doświadczeni i jakoś tak mniej zwracam uwagę na te wszystkie uszczypliwe uwagi czy komentarze. Kocham swoje dzieci i zrobię dla nich wszystko, ale oczywiście w granicach rozsądku. Dlatego też takie wyjazdy jak te, dłuższe czy krótsze potęgowały u mnie bardzo duży stres, niepewność i strach. Bo co jeśli Kacper zachoruje podczas wyjazdu? Gdzie szukać pomocy? Przychodnia? Szpital? Może jakieś prywatne gabinety? Z drugiej strony, te dwa lata przed operacją wycięcia nerki nauczyły mnie bardzo dużo. Jak reagować w przypadku ataku bólu czy strachu, jak unikać różnych sytuacji a jak już coś się faktycznie zdarzy jak reagować. Mieliśmy sytuacje, że Kacper dość porządnie uszkodził sobie kolano, bo ukląkł na piasku a pod nim zakopana była mega wielka małża. Kolano było porządnie poharatane, a ja jako jedyna nie straciłam zimnej krwi. Opatrzyłam kolano uspokajając płaczącego syna, że przecież nic się nie stało, a to tylko małe „kuku”, które się zagoi
Jak uspokajać Kacpra, Roberta gdy panikują. Chociaż Robert ma twardszą skórę niż ja, bo ja zaraz beczę z byle powodu, na przykład jak jesteśmy w szpitalu. Często, gęsto podczas jakiejś infekcji reagowałam już automatycznie, bo wiedziałam, co i jak robić. Jak postępować. I nie mówię tu o jakimś małym nieznaczącym katarze czy kaszlu, ale np.: zapalenie płuc, oskrzeli czy ucha. Z drugiej strony nie dajmy się zwariować. Masę dzieci choruje gorzej i ciężej niż Kacper i rodzice sobie jakoś radzą. Panikują bardziej niż ja wtedy. Znałam matki, które z byle katarkiem latały do przychodni z „moje dziecko jest obłożnie chore”. Dlatego też ja może nie zaczęłam się mniej przejmować, ale nie panikowałam przy kolejnym zapaleniu układu moczowego czy przy bólu brzucha. Gdy był mniejszy, a miał wysoką temperaturę, po prostu jechało się na pogotowie, i dostawał antybiotyk dożylnie, a gdy już mógł brać antybiotyk do ustnie, po prostu odwiedzało się przychodnie lub gdy incydent dział się w nocy, nocną pomoc lekarską, i to oni decydowali, czy potrzebny jest oddział ratunkowy, czy wystarczą leki i antybiotyki. Kilka lat później zdecydowałam się na wykonanie kursu ratownika medycznego, co bardzo ułatwiło nam życie w Hiszpanii.
Podczas wycięcia nerki, lekarz znalazł przeżuty torbieli do moczowodu. Były one tak umiejscowione, że nie był w stanie do nich dotrzeć. Po zakończeniu operacji lekarz poinformował nas o tej sytuacji. Rozwiązanie było jedno. Kontrola średnio raz w miesiącu w postaci USG. Jeśli pojawią się kolejne, lub się nie wchłonie, kolejna operacja. Oczywiście była też możliwość, że te torbiele się wchłoną i taką mieliśmy nadzieję. Nie chcieliśmy kolejnej operacji, kolejnych pobytów w szpitalu, i kolejnego oderwania od życia rodzinnego, jakie miało miejsce gdy Kacper przebywał notorycznie w szpitalu. Za dużo już ten dzieciak przeszedł, by po raz kolejny narażać go na stres, strach i szpital. Na szczęście kolejne badania wykluczyły przerzuty a dotychczasowe torbiele po prostu się wchłonęły. To nie oznacza, że nasze. Kłopoty się zakończyły. Pozostały comiesięczne badania, kontrole lekarskie i ogólna, umiarkowana ostrożność. Oczywiście kłopoty z nerką to znaczy z nerkami w pewnym stopniu się zakończyły, ale w to miejsce pojawiły się powikłania po śpiączce farmakologicznej. W międzyczasie dowiedzieliśmy się o afazji i dysfazji i zaczął się kolejny waleczny etap w naszym życiu. Diagnozy, badania, poradnie. Wszystko to wykazało, że 2018 roku podczas śpiączki farmakologicznej, został uszkodzony mózg. Popadł w afazję i dysfazję. To sprawiło, że ma do dzisiaj problemy z czytaniem, pisaniem, ma częściowy paraliż prawej rączki. Ale wakacje w Łebie zaliczyliśmy, odpoczęliśmy i przygotowywaliśmy się do kolejnych życiowych wyzwań.
Plaża w Łebie. Archiwum rodzinne.Wyprawy bez przyczepy kempingowej
Po tych wszystkich perturbacjach z Kacprem, staraliśmy się wyjeżdżać jak najczęściej, mimo że nie mieliśmy jeszcze przyczepy kempingowej. Ani pomysłu, skąd wziąć na nią kasę. Wróć. W 2018 roku nie wiedzieliśmy jeszcze, że będziemy podróżować przyczepą i fascynować się karawaningiem. Wyjeżdżaliśmy na wakacje, jakieś dłuższe weekendy, majówkę, Boże Ciało. Nie zawsze daleko. Wybieraliśmy na przykład jakieś jeziora, rzeki w okolicy czy lasy. Osobiście uwielbiałam muzea, jakieś obiekty wojskowe. Staraliśmy się łączyć wypoczynek z edukacją.
Pierwszy raz w Sopocie byliśmy w 2009 roku. Była to nasza można powiedzieć, podróż poślubna. Po prostu wstaliśmy rano w niedziele, w sobotę wzięliśmy ślub cywilny i urządziliśmy małe przyjęcie weselne, w pobliskiej restauracji. Następnego dnia wzięliśmy koszulki na zmianę, ręczniki, łubiankę truskawek i udaliśmy się ku Bałtykowi. Zwiedziliśmy Sopot, zahaczyliśmy o Malbork i Elbląg. Taki nieplanowany wyjazd, można powiedzieć w nieznane. Gdy goście weselni dochodzili do siebie, po weselnym pijaństwie, my przemierzaliśmy autostradę w poszukiwaniu przygód i zwiedzaniu nieznanych lądów. W 2010 roku spakowaliśmy naszą białą astrę i wyruszyliśmy dalej. Na Wyspy Brytyjskie. Była to wspaniała przygoda. Dwa tygodnie zwiedzaliśmy Wyspy. Londyn, Brystol. Myśleliśmy nawet, by zostać tam na stałe, ale w pewnym momencie stwierdziliśmy, że pochmurny i wilgotny klimat wyspy nam nie służy i wracamy do Polski. Robert był po złamaniu kolana, ja łokcia. Wilgotny klimat sprawiał, że nie wytrzymywaliśmy bólu połamanych kości.
Naszym pierwszym samochodem, takim wspólnym małżeńskim był Volvo 850. Bardzo lubiłam to auto. Był niezawodny i zawsze zawoził nas tam gdzie chcieliśmy. Później tak naprawdę zaniechaliśmy nasze wojaże. Zajęliśmy się praca, zdobywaniem doświadczenia zawodowego i staraniem się o dzieci. Zatrudniliśmy się na poczcie polskiej. Ja jako „Panienka z okienka”, Robert jako listonosz. Pracowaliśmy tam praktycznie do narodzin bliźniaków. Ale ja nieco wcześniej zrezygnowałam. Trafiłam na urząd pocztowy gdzie był mobbing. Kierowniczka zmiany, niejaka Beatka traktowała nas jak konie pociągowe i o wszystko darła gębę. Dziewczyny nie tylko chodziły zestresowane, ale też sfrustrowane. Zarabiałyśmy marne grosze, a roboty nieraz było za dwie zmiany. Chociaż czasem, gdy odbieram tam listy widzę jeszcze niektóre dziewczyny, z którymi pracowałam w 2010 roku, dziwię się, że pracują tam tyle lat. Nie dość, że było dużo pracy jak to na urzędzie pocztowym, to jeszcze pensja była tak mierna, że ja, jakby nie Robert, to bym sama nie była w stanie się utrzymać. Nie mówiąc już, o wynajęciu jakiegoś mieszkania. Dobrze, że mieszkaliśmy wtedy z teściami. Jedzenie drożało, rachunki też. Opłaty za mieszkanie brali na siebie teściowie a my dokładaliśmy się tyle ile mogliśmy i robiliśmy zakupy do lodówki. Oczywiście teściowa stale kupowała dodatkowo jedzenie, nie tylko dla siebie i teścia, ale i dla nas. I gotowała, więc pewnie trzy czwarte osób czytających powie, że miałam dobrze. Nie do końca miałam dobrze. Musiałam się ze wszystkiego spowiadać, i ta do wszystkiego się wtrącała. Do wychowania dzieci też. Jeszcze teść nadużywał alkoholu więc nie raz przychodził podchmielony z roboty i wszczynał awantury. Ot, tak nam było dobrze. Marzyłam o wyprowadzce, własnym domu, lub mieszkaniu. Tak naprawdę dopiero w 2017 pierwszy raz wyjechaliśmy wspólnie na wakacje. Tak więc jak urodziłam, zajęłam się dziećmi, rodziną, ale tak naprawdę gdzieś tam podróżniczy duch w nas kiełkował.
O kupnie przyczepy pomyśleliśmy w pandemii podczas wyjazdu i pobytu w Łazach. Prawda jest taka, że jakby nie te bony turystyczne, o których pisałam, nie dalibyśmy rady nigdzie pojechać. Wszystko było drogie, zarówno jedzenie jak i kwatery. Wtedy zaczęliśmy myśleć o innych rozwiązaniach. Na kampera w życiu by nas nie było stać, więc zaczęliśmy szukać przyczepy i zbierać na nią pieniądze. Ale o tym opowiem troszkę później.
W 2017 roku na wakacje udaliśmy się do małej nadmorskiej miejscowości Łazy. Nie wiem, czy poprawnie się to odmienia. Łazy, to mała wieś położona w województwie zachodniopomorskim, w powiecie koszalińskim. Mieszkało tam 84 osoby a Robert znalazł jakiś kurort czy jak to się tam nazywa. Bardziej to przypominało pole z domkami letniskowymi. Na środku placu był grill, trampolina i piaskownica dla dzieci, w lesie niedaleko morza, ale z dwojga złego lepsze to niż nic. Ucieszyłam się bardzo, na ten krótki wyjazd nad morze, daleko od Warszawy. Był to naprawdę krótki wypad, bo na cztery dni. Pamiętam, że wiało tak, że nie dało się wysiedzieć na plaży. Ręczniki, majtki fruwały po plaży, że ciężko je było łapać. Mimo to wróciliśmy wszyscy zadowoleni i wypoczęci. Kolejne lata, to kolejne wakacje spędzane na bałtyckich plażach. 2020 rok — Jastarnia czy Sopot. Zawsze ciągnęło mnie do morza i staraliśmy się spędzać tam każdą wolną chwilę. Chłopaki też pokochali nadmorskie krajobrazy. Zawsze chętnie i z ochotą szykowali się na kolejne wakacje.
Wakacje w 2021 roku to wycieczka do Parku Ewolucji w Sławutówko, zwiedziliśmy park ewolucji pełen przepięknych ekspozycji, dinozaurów z różnych epok. Miło było patrzeć na Kacpra jak podziwiał widoki i dosłownie wszędzie było go pełno. Później już jeździliśmy coraz częściej. Muzeum Obrony Helu Skansen przy Muzeum Obrony Wybrzeża, Muzeum Helu, Skansen przy Muzeum Obrony Wybrzeża, czy Wieża kierowana ogniem. Co roku jeździliśmy na Hel, bo bardzo pokochaliśmy polskie wybrzeże, a ja uwielbiałam zwiedzać polskie wojskowe fortyfikacje.
Parku Ewolucji Sławutówko
Parku Ewolucji Sławutówko
Parku Ewolucji SławutówkoCypel Bateria im. H. Laskowskiego
Latem 2021 roku mieliśmy okazję odwiedzić miejsce, które dla wielu osób pozostaje jedynie punktem na mapie turystycznej Półwyspu Helskiego, a które dla mnie okazało się wyjątkowym świadectwem polskiej odwagi i wojennego kunsztu. Zaplanowaliśmy ten wyjazd ze szczegółami. Jak powiedziałam nie mieliśmy jeszcze przyczepy więc zatrzymaliśmy się w Jastarni, wynajęliśmy kwaterę, ale nie siedzieliśmy plaskiem na plaży. Pojechaliśmy na Hel. Mowa o Cyplu Helskim, a konkretnie o Baterii imienia Heliodora Laskowskiego — potężnym kompleksie artyleryjskim, który jeszcze w XX wieku stanowił jeden z najważniejszych elementów obrony Wybrzeża. Już sama droga na cypel była niezwykła, bo prowadziła przez kilometry sosnowych lasów i wydm, gdzie wiatr niósł słoną woń Bałtyku, a szum fal mieszał się z zapachem żywicy. Wyobrażałam sobie biegających po lesie żołnierzy. Nie wiem czemu ten obraz właśnie stanął mi przed oczami. Żołnierz z plecakiem na plecach, w ciężkich wojskowych butach z karabinem w ręku, a u boku przypięta menzurka z wodą. Ta przyroda kontrastowała z surowością militarnej architektury, która czekała na końcu półwyspu niczym strażnik historii, wytrwały i milczący.
Bateria im. Heliodora Laskowskiego to miejsce, w którym czas się zatrzymał, ale zarazem w którym można poczuć puls dawnych dramatycznych wydarzeń. Kiedy stanęłam przed stanowiskami ogniowymi, zrozumiałam, że patrzę na relikty nie tylko polskiej techniki wojskowej, ale przede wszystkim na symbol determinacji żołnierzy, którzy w 1939 roku stawiali tu opór hitlerowskiemu najeźdźcy. Na betonowych platformach do dziś widać resztki mocowań wielkich dział kalibru 152,4 mm, które miały bronić wejścia do Zatoki Gdańskiej. Nawet jeśli działa zniknęły dawno temu, ich ślady wciąż budzą respekt, lekki niepokój i strach przed najeźdźcą.
Spacer po terenie baterii prowadził mnie wśród potężnych bunkrów, korytarzy i stanowisk obserwacyjnych. Ściany pokryte były porostami i graffiti, które przypominały, że historia nie zawsze szanowana jest tak, jak powinna być szanowana. Jednak wystarczyło zamknąć oczy i wyobrazić sobie huk wystrzałów, rozkazy dowództwa, odgłosy wiatru mieszające się z krzykami załogi, by wrócić myślami do września 1939 roku. Wtedy bateria, dowodzona przez komandora Heliodora Laskowskiego, stawiała dumny opór, broniąc Helu aż do samego końca kampanii wrześniowej.
W jednym z zachowanych schronów znalazłam tablicę pamiątkową poświęconą dowódcy i jego ludziom. Chwila zadumy przed tym prostym napisem wywołała we mnie głęboką refleksję. Ci żołnierze, często bardzo młodzi ludzie, dzieci, młodzieńcy, mieli świadomość, że być może nigdy nie wrócą do domów. Że być może ostatnim, co zobaczą, będzie horyzont Bałtyku przesłonięty dymem walki. Że walczą o coś ważnego. O wolność i ojczyznę. A jednak nie opuścili stanowisk, nie poddali się, trwali wierni przysiędze, którą złożyli. Takie miejsca uczą pokory i szacunku, bardziej niż niejedna książka czy wykład historyczny. Uczą szacunku do tego co się ma. Szanuje się wolność i na usta ciśnie się hasło: „nigdy więcej wojny”.
Kiedy wyszłam z bunkra na światło dzienne, zachwycił mnie widok morza rozciągającego się po horyzont. Z jednej strony Zatoka Gdańska, z drugiej otwarte wody Bałtyku, a między nimi cienki pasek lądu, który przez wieki tak wiele razy stawał się areną zmagań wojennych. W tym miejscu szczególnie wyraźnie czułam, jak bardzo geografia potrafi determinować historię — wąski półwysep staje się tarczą, ale i pułapką, której zdobycie oznacza dominację nad całym wybrzeżem.
Na Cyplu przekonałam się także, jak wielkie znaczenie ma dziś edukacja historyczna. Dzięki pasjonatom i przewodnikom można usłyszeć tu opowieści o codziennym życiu marynarzy, o tym, jak wyglądały dyżury na statkach, jak działały systemy łączności, jak radzono sobie z brakiem zaopatrzenia w czasie oblężenia, czy z brakiem wody. Uświadomiłam sobie, że choć budowle zostały wzniesione z betonu i stali, i dzisiaj niekiedy zostają nadgryzione zębem czasu, to prawdziwym fundamentem obrony byli zawsze ludzie — ich wola walki, poczucie obowiązku i solidarność. Ich upór i samozwańcze niekiedy charaktery.
Na szczególne uznanie zasługuje fakt, że wiele elementów baterii przetrwało w stosunkowo dobrym stanie i można je zwiedzać w niemal oryginalnym układzie. Dzięki temu można przejść się dawnymi drogami technicznymi, zajrzeć do schronów amunicyjnych, obejrzeć stanowiska dowodzenia. Na chwilę można wyobrazić sobie siebie na miejscu kanoniera, gotowego wycelować w nieprzyjacielski okręt wpływający do zatoki. To doświadczenie naprawdę działa na wyobraźnię i na długo zostaje w pamięci.
Nie bez znaczenia jest też przyroda otaczająca ten obiekt. Sosnowe lasy, wydmy, ścieżki pełne miękkiego piasku tworzą kontrast wobec ciężaru militarnego dziedzictwa. Spacerując pomiędzy bunkrami, czułam jednocześnie kojący zapach morza i świeżej żywicy. To piękne, ale i niepokojące, bo uświadamia, że nawet najokrutniejsze wojny toczą się przecież w tych samych miejscach, które w czasie pokoju są zwyczajnie urokliwe, pełne życia i ciszy.
Dzień spędzony z rodziną i dzieciakami na Cyplu i w rejonie Baterii imienia Heliodora Laskowskiego był dla mnie nie tylko podróżą turystyczną, ale także podróżą duchową. Uczył refleksji nad tym, jak bardzo kruche są nasze bezpieczeństwo i stabilność, które dzisiaj bierzemy za pewnik. Te betonowe ściany przypomniały mi, że jeszcze nie tak dawno temu Polacy zmuszeni byli walczyć o każdą piędź wybrzeża, o każdy kilometr ziemi, która dziś wydaje się po prostu atrakcją wakacyjną, tak jak teraz walczy Ukraina czy Irak.
Wracaliśmy stamtąd w milczeniu, mając przed oczami obraz dział, które już nie grzmią, statki, które nie płyną i bunkry, po których zamiast uzbrojonych żołnierzy spacerują turyści, ale które przypominają o przeszłości bardziej skutecznie niż niejeden pomnik. Bateria imienia Heliodora Laskowskiego to dowód, że historia zostawia ślady, których nie wolno zatrzeć — i że to właśnie w takich miejscach można poczuć, jak wielka była cena wolności. Pamięć o tych ludziach, którzy tu służyli, zasługuje na najwyższy szacunek i cichą wdzięczność. I choć dziś na Cyplu królują mewy, turyści i rowerzyści, to w betonowych schronach wciąż ukryte są opowieści o odwadze, o wierze w sens walki, o niezłomności, która powinna być wzorem także dla współczesnych pokoleń.
Jestem pewna, że jeszcze tam wrócę, bo takie miejsca nigdy nie nudzą i nigdy nie przestają zadziwiać. W ich ciszy można usłyszeć historię, która mówi więcej niż słowa. Zadziwiło mnie tez jedno. Dzieciaki, mimo iż przecież były jeszcze małe, zadawały konkretne pytania. Nie chciałam za bardzo ich wtajemniczać w historię II wojny światowej. Miały jeszcze jak dla mnie za mało lat, by poznawać tak brutalną historię Polski. Mimo to ciekawiło ich wszystko, co zobaczyli. Wtedy już zaszczepiłam w nich nutkę patriotyzmu, bo pytali kiedy znów tam wrócimy, albo kiedy zwiedzimy kolejne podobne miejsce.
Wnętrze. Cypel Bateria im. H. Laskowskiego
Wnętrze. Cypel Bateria im. H. LaskowskiegoWieża kierowana ogniem Hel
W czasie naszej podróży po Półwyspie Helskim, która miała miejsce w słoneczne lato 2021 roku, postanowiliśmy też odwiedzić inne obiekty. Ten poniekąd wiązał się z poprzednim. Był to kolejny, wyjątkowy obiekt, który od dawna intrygował mnie swoim surowym wyglądem i legendą towarzyszącą jego historii. Chodziło o wieżę kierowania ogniem, jedną z najbardziej charakterystycznych konstrukcji militarnych zachowanych na Helu. Już z oddali robiła ogromne wrażenie — potężny, betonowy kolos wyrastający spomiędzy sosen, z geometrycznymi otworami i klatką schodową wznoszącą się jak spiralna ścieżka w górę. W tym miejscu czułam, że historia jest niemal namacalna i tylko czeka, by ją odkryć.
Wieża powstała w okresie dwudziestolecia międzywojennego, kiedy polskie dowództwo budowało potężny system obrony Wybrzeża przed atakiem od strony morza. To tutaj znajdowało się stanowisko dowodzenia słynnej baterii imienia Heliodora Laskowskiego, której działa miały powstrzymać każdą próbę wtargnięcia nieprzyjacielskich okrętów do Zatoki Gdańskiej. Wysoka, wzmocniona żelbetowa wieża służyła obserwatorom i oficerom ogniowym do wykrywania celów, obliczania nastaw artyleryjskich, a także przekazywania rozkazów za pomocą sieci telefonicznych i specjalnych sygnałów. Dzięki niej artyleria nadbrzeżna była w stanie precyzyjnie ostrzeliwać jednostki wroga znajdujące się wiele kilometrów od linii brzegu.
Gdy wchodziłam do środka, czułam nie tylko zaciekawienie, ale także respekt i potęgę obiektu, w której się znalazłam. Schody były wąskie, chłodne, pachniały wilgocią i wiekowym betonem. Ściany miejscami nosiły jeszcze ślady farby maskującej, gdzieniegdzie można było dostrzec rdzewiejące fragmenty instalacji telefonicznych, przez które dawniej przechodziły rozkazy ognia. Gdzieniegdzie można było dostrzec dziury po pociskach czy poodpadane fragmenty ścian. Z każdym krokiem w górę wyobrażałam sobie oficerów, którzy podczas oblężenia Helu we wrześniu 1939 roku trwali na posterunku, wypatrując przez dalmierze sylwetek niemieckich jednostek wojennych i w napięciu śledząc kolejne salwy dział. Miałam przed oczami obraz ludzi zmęczonych, zgnębionych ludzi, ale pełnych nadziei i poczucia obowiązku, którzy nie opuścili tego miejsca do samego końca walk.
Na najwyższym poziomie wieży znajdowało się stanowisko obserwacyjne z potężnymi, szklanymi oknami skierowanymi na morze. Widok był zachwycający — rozległa tafla Bałtyku, zielone lasy Półwyspu Helskiego i wydmy, które rozciągały się daleko w stronę Chałup. W takiej scenerii łatwo było zapomnieć, że to miejsce służyło wojnie, ale wystarczyło spojrzeć na podesty dla przyrządów optycznych, stare podstawy dalmierzy i oznaczenia ogniowe, aby poczuć powagę dawnych dni. Tutaj decydowały się losy obrony polskiego wybrzeża, tu wydawano rozkazy, które mogły oznaczać życie lub śmierć setek ludzi na froncie morskim.
Przez kilka minut stałam nieruchomo, patrząc w dal, a w głowie miałam odgłos syren alarmowych i wyobrażenie huku armat rozdzierającego powietrze. To była wyjątkowa chwila, która pozwalała przenieść się w wyobraźni do 1939 roku, do dni, gdy cały Hel był oblężoną twierdzą, a ci, którzy służyli w wieży kierowania ogniem, stanowili ostatnią linię dowodzenia. Ich praca wymagała ogromnej wiedzy, odporności na stres i gotowości do działania nawet wtedy, gdy wokół spadały pociski, a morze płonęło od eksplozji.
Schodząc w dół po stromych schodach, czułam się jak ktoś, kto został wpuszczony na moment do zamkniętego rozdziału dziejów. Przez chwilę byłam częścią historii, zarówno tak tragicznej, ale jak i pięknej. To wrażenie było tak silne, że nie opuszczało mnie jeszcze długo po wyjściu z wieży. Betonowe ściany, stalowe elementy, widok na Zatokę — wszystko to tworzyło niezwykłe muzeum bez szyb i gablot, muzeum prawdziwe i szczere, które samo opowiadało swoją historię.
Po wyjściu jeszcze przez chwilę wraz z dzieciakami spacerowaliśmy wokół stanowisk baterii, wdychając zapach lasu i słonego powietrza. Oglądaliśmy chrząszcze spacerujące po ziemi, a było ich naprawdę sporo. Świadomość, że tak potężne instalacje, stworzone do wojny, dziś są miejscem refleksji i pamięci, działała zarówno kojąco, jak i przerażająco. Wieża kierowania ogniem przypomniała mi, że pokój nigdy nie jest dany raz na zawsze, i że wolność, którą tak często uznajemy za oczywistą, kiedyś wymagała gotowości do największych poświęceń. Najlepsze było to, że mimo iż dzieciaki były małe — nie nudził ich widok i zwiedzanie tych przepięknych miejsc. Wręcz przeciwnie. W ich oczach widać było zachwyt i fascynacje. Nie tylko budowlami, ale także czasem, który spędziliśmy razem.
Patrząc na tę surową konstrukcję na tle błękitnego nieba, pomyślałam, że to nie tylko zabytek wojskowy, ale także symbol determinacji i profesjonalizmu polskich marynarzy. I choć dziś stoją tam turyści robiący zdjęcia, choć morze lśni spokojnie w słońcu, choć wokół słychać śmiechy dzieci, to wieża kierowania ogniem wciąż trwa — tak, jak trwa pamięć o tych, którzy z niej dowodzili, wierząc do ostatniego dnia w sens obrony polskiego wybrzeża. Dziś stoją tam turyści. Kiedyś stali Obrońcy Helu.
Wieża kierowana ogniem Hel. Archiwum rodzinne.
Wieża kierowana ogniem Hel. Archiwum rodzinne.Muzeum Obrony Wybrzeża
Nie zaniechaliśmy naszych militarnych pasji. Pragnęłam zobaczyć więcej i więcej. Co chwila wypatrywałam w helskich lasach, ruin bunkrów, fortec, czy starych masztów, które można by było zwiedzić. Bez przerwy śledziłam GoogleMap czy w okolicach nie ma jakiś, godnych zobaczenia miejsc. Podczas wakacyjnego pobytu nad Bałtykiem mieliśmy okazję odwiedzić niezwykłe miejsce, które na długo pozostanie w mojej pamięci na wiele, wiele lat — Muzeum Obrony Wybrzeża w Helu. Do dzisiaj, gdy myślę o tym miejscu, przypominają mi się obrazy tych masek przeciwgazowych czy innych pozostałości po II wojnie światowej i wojowniczych partyzantach. To nie tylko zbiór eksponatów, ale żywa lekcja historii, która przenosi zwiedzających w czasy wojny i walki o wolność Polski.
Muzeum mieści się na terenie dawnych niemieckich fortyfikacji z czasów II wojny światowej. Już sam teren muzeum zrobił na mnie ogromne wrażenie — otoczony był sosnowym lasem, co robi klimat nie tylko tajemniczości, ale też grozy wojennych dni i nocy, a z jego wnętrza wystają potężne betonowe bunkry i stanowiska artyleryjskie. Stanowisko artyleryjskie jest to miejsce zajęte lub przygotowane do prowadzenia ognia przez artylerię. Może to być konkretne miejsce, z którego oddział artyleryjski prowadzi ostrzał, lub obszar przygotowany do rozmieszczenia dział i ich obsługi. Stanowisko ogniowe baterii lub plutonu artyleryjskiego obejmuje nie tylko miejsca dla dział, ale także przestrzeń dla dowódcy i wozu dowodzenia. Największe wrażenie zrobiła na mnie sama wieża kierowania ogniem, z której rozpościera się przepiękny widok na Półwysep Helski. Wewnątrz wieży znajdowały się ciekawe wystawy dotyczące historii polskiej marynarki wojennej, postaci Karola Olgierda Borchardta oraz technik wojskowej łączności.
Kolejnym ważnym punktem była ekspozycja w dawnym stanowisku ogniowym B2 „Bruno”, gdzie zaprezentowano historię trzydziestodwu-dniowej obrony Helu we wrześniu 1939 roku. Dowiedziałam się tam o heroicznej postawie obrońców, zwłaszcza komandora Zbigniewa Przybyszewskiego, któremu poświęcono osobną część wystawy. Szczególne wrażenie zrobiły na mnie autentyczne pamiątki z tamtego okresu — mundury, broń, wspomniane wcześniej maski czy wojskowe buty. Była tam też specjalna szafka, lub jak kto woli stojak na broń palną z właśnie takową bronią, dokumenty oraz modele sprzętu wojskowego.
A teraz trochę o historii tego miejsca, bo jest bardzo fascynująca. Na krańcu Półwyspu Helskiego, tam gdzie morze spotyka się z lasem, a wiatr niesie echa minionych wojen, ukrywa się olbrzym z betonu. Stanowisko ogniowe B2 „Bruno” — część niedoszłej niemieckiej baterii Schleswig-Holstein — jest dziś niemym świadkiem czasów, gdy potęga militarna miała być wykuwana nie tylko z ideologii, ale i ze stali o grubości pół metra. Chociaż kiedyś był potężny, dzisiaj jego potęga pozostała, ale też został nadgryziony zębem czasu. Widać było gdzieniegdzie rozpadające się mury. Wrażenie robyły dziury po kulach. Do dziś są widoczne i budzą respekt, gdyż można z nich wyczytać, że kolos ten nie poddał sie niemieckiej agresji.
Po zajęciu Polski we wrześniu 1939 roku, Niemcy szybko dostrzegli strategiczne znaczenie Helu — półwysep był naturalnym punktem kontroli nad Zatoką Gdańską, a także dogodnym miejscem do obrony przed możliwym desantem aliantów. Na rozkaz admiralicji, rozpoczęto rozbudowę tzw. Rejonu Umocnionego Hel (RUHel), który jeszcze w czasach II RP miał być główną morską twierdzą Polski.
W tym kontekście, w 1940 roku zapadła decyzja o budowie baterii Schleswig-Holstein, złożonej z trzech stanowisk: B1 „Anton”, B2 „Bruno”, B3 „Cäsar” Ich wspólnym mianownikiem były gigantyczne działa kalibru 406 mm — przeznaczone pierwotnie dla niemieckich pancerników projektu H. Jeden pocisk ważył ponad 1 tonę i miał zasięg do 56 kilometrów. Dla porównania: to jakby próbować wycelować autobusem miejskim na drugi brzeg zatoki — i jeszcze w to trafić. Budowa była piekielnie kosztowna i skomplikowana — wymagała tysięcy ton betonu, stali, instalacji podziemnych i logistyki, która mogłaby obsłużyć małe miasto. Ludność lokalna, nierzadko przymusowo zaangażowana w prace, obserwowała z niedowierzaniem, jak w piasku helskim powstają obiekty na skalę znaną dotąd tylko z filmów propagandowych.
I choć Niemcy zdołali zainstalować przynajmniej jedno działo (według niektórych źródeł — tylko tymczasowo), żadne z nich nigdy nie zostało użyte w walce. W 1941 roku, gdy wojna na wschodzie pochłonęła niemiecką uwagę, prace zaczęły zwalniać. A w 1945 roku — uciekając przed Armią Czerwoną — Niemcy opuścili Hel, zostawiając po sobie potwora, który nigdy nie ryknął.
Po wojnie bateria Schleswig-Holstein znalazła się w rękach Wojska Polskiego. Obiekty badano, rozbrajano, czasem adaptowano do nowych potrzeb. Część infrastruktury została częściowo zniszczona, część — zasypana piaskiem i zarośnięta.
W latach zimnej wojny stanowiska te pozostawały w strefie wojskowej, a informacje o nich były objęte tajemnicą. Dopiero po 1990 roku teren zaczął być stopniowo udostępniany turystom i historykom, do badania ich historii i bytności. Dziś można wejść do wnętrza niektórych schronów, zajrzeć do dawnego magazynu amunicji, przejść się korytarzami, które miały prowadzić do windy podnoszącej półtoratonowe pociski
W czasie II wojny światowej powstawało wiele podobnych baterii — choć nie wszystkie były równie ambitne. Przykłady:
1. Bateria Lindemann w Calais (Francja) — uzbrojona w działa 406 mm, podobne do helskich. Oddawała ogień na terytorium Wielkiej Brytanii.
2. Bateria Todt w okolicach Boulogne — uzbrojona „tylko” w działa 380 mm, ale skutecznie ostrzeliwała kanał La Manche.
3. Bateria Vara w Norwegii — również miała być częścią sieci kontroli morskiej, jednak nie osiągnęła takiego poziomu zaawansowania.
Na tle tych kolosów „Bruno” jawi się jako projekt ambitny, ale niedokończony — symbol megalomanii hitlerowskiej wojny totalnej, która pochłonęła gigantyczne zasoby bez realnego wpływu na przebieg działań. Zachowały się wspomnienia robotników przymusowych, którzy opowiadali o ciężkich warunkach budowy, o pracy po 12–14 godzin dziennie, o walce z piaskiem, wodą, wiatrem czy mrozem.
Zdarzały się też relacje żołnierzy niemieckich — młodych, zdezorientowanych, wysyłanych na Hel z przekonaniem, że bronią kluczowej bazy Kriegsmarine, a nie błąkają się wśród niedokończonych konstrukcji. Pisząc te książkę udało mi się dotrzeć do jednego z archiwum, gdzie zanzlałam wspomnienie pewnego niemieckiego żołnierza. Hans-Dieter Mertens, młody artylerzysta z Bremy, miał nadzieję, że trafi na front. Miał już za sobą przeszkolenie w obsłudze dział przeciwlotniczych w Calais, wiedział, co to oznacza w praktyce: nieprzespane noce, piach w zębach, hałas i strach. A tutaj? Otrzymał łopatę i plan: wykopać kanał transportowy pod przyszłe stanowisko ogniowe „Bruno”. W dzienniku, który prowadził do lata 1942 roku, pisał:
W podobnym tonie wypowiadali się żołnierze, których los rzucił na wybrzeże zamiast do Rosji. W listach zebranych przez Volksbund Deutsche Kriegsgräberfürsorge — organizację zajmującą się grobami wojennymi i archiwizacją relacji — niejednokrotnie przewija się motyw pustki, oczekiwania i frustracji.
W innym liście, znalezionym w archiwum Museumsstiftung, młody łącznościowiec relacjonował:
Niemcy, których przydzielano do takich instalacji jak Schleswig-Holstein na Helu, trafiali w coś pomiędzy frontem a zawieszeniem. Z dala od bezpośrednich walk, ale nie od obowiązków. Ich zadania nie różniły się wiele od pracy przymusowych robotników, z tą różnicą, że nosili mundury i musieli salutować.
Hans-Dieter zmarł w 1983 roku. Jego dziennik odnalazł wnuk, który przekazał go do regionalnego archiwum w Bremie. Na ostatniej stronie widnieje zapisek, który mógłby być mottem wszystkich tych zapomnianych żołnierzy z Helu i podobnych miejsc.
Choć nie mamy jednej znanej, opublikowanej relacji konkretnego żołnierza ze stanowiska „Bruno”, to głosy ich rówieśników, rozrzucone po archiwach Niemiec i Europy, składają się na wspólną historię: młodych ludzi wplątanych w budowę czegoś, co miało być narzędziem zniszczenia — a zostało tylko reliktem porzuconej ambicji. I właśnie ta cisza, która panuje dziś wokół stanowiska „Bruno”, może być najwierniejszym świadectwem tamtego czasu.
Polscy żołnierze, którzy po wojnie przejęli obiekt, wspominają głównie ciszę. Ogromne, zimne wnętrza. Działa, które nigdy nie przemówiły. Beton, który wydaje się odporny nawet w czasie działań wojennych.
Dziś stanowisko B2 „Bruno” to nie tylko relikt, ale i pomnik niespełnionych ambicji. Można go zwiedzać — choć z zachowaniem ostrożności, bo natura niechętnie oddaje to, co już sobie zabrała.
Ale warto tam zajrzeć. Stanąć na betonowej płycie, zamknąć oczy i wyobrazić sobie, jak miał wyglądać ten świat, gdyby historia potoczyła się trochę inaczej. I poczuć ulgę, że nie wszystko, co wielkie, musiało strzelać.
Dodatkową atrakcją była przejażdżka zabytkową kolejką wąskotorową, która kiedyś służyła wojsku, a dziś wozi turystów pomiędzy poszczególnymi obiektami muzealnymi. Dzięki temu można było w wygodny i klimatyczny sposób zwiedzić cały kompleks.
Wizyta w Muzeum Obrony Wybrzeża nie była tylko rozrywką — była również ważnym doświadczeniem edukacyjnym. Pozwoliła mi lepiej zrozumieć, jak wiele poświęceń kosztowała wolność naszego kraju. Współczesne życie w pokoju i bezpieczeństwie często sprawia, że zapominamy o tych, którzy walczyli o nie w przeszłości. Takie miejsca jak to muzeum przypominają o wartościach, które powinny być dla nas ważne.
Uważam, że każdy, kto odwiedza Hel, powinien zatrzymać się, choć na chwilę w tym wyjątkowym muzeum. To miejsce nie tylko dla pasjonatów historii — to miejsce, które uczy szacunku, wzrusza i inspiruje.
Muzeum Obrony Wybrzeża. Archiwum rodzinne.
Muzeum Obrony Wybrzeża. Archiwum rodzinne.
Muzeum Obrony Wybrzeża. Archiwum rodzinne.
więcej..