- W empik go
Na oczach wszystkich - ebook
Na oczach wszystkich - ebook
Nie było w ostatnich latach głośniejszej historii.
Mariusz, nazwany przez media „polskim Fritzlem”, przez dwa lata więził żonę w piwnicy. Gdy sprawa wyszła na jaw, okazało się, że prokuratura maltretowanej kobiecie – oraz jej córce – trzykrotnie nie uwierzyła.
Katarzyna Włodkowska, autorka głośnego reportażu prasowego Dom zły, kilka lat pracowała nad książką, w której stara się odpowiedzieć na kluczowe pytanie – czy rodzina i sąsiedzi wiedzieli? Na oczach wszystkich to świetnie udokumentowany reportaż, oparty na dowodach, relacjach, rozmowach z prokuratorami, policjantami, psychologami i osobami z najbliższego otoczenia sprawcy. To opowieść o tym, jak się rodzi zło, próba dotarcia do źródeł znieczulicy instytucji zobowiązanych do reagowania, portret lokalnej społeczności. Włodkowska pokazuje też, jak trauma wpływa na życie, i podejmuje się rekonstrukcji przełomowych momentów śledztwa wszczętego po publikacji jej reportażu. Śledztwa, w którym decydująca okazała się psychologia zapachu i pamięci.
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-807-5 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Takie rzeczy mogą zdarzyć się wszędzie. Ta wydarzyła się na Kaszubach i jest jedną z najbardziej czarnych i złożonych historii ostatnich lat.
Materiały zawarte w książce powstały głównie na podstawie rozmów z osobami bezpośrednio lub pośrednio zaangażowanymi w te wydarzenia. Aby nie polegać wyłącznie na czyjejś pamięci, każdą relację starałam się zweryfikować w różnych źródłach. Szczegóły umożliwiające identyfikację informatorów zostały zmienione.
Nie podaję nazw wszystkich miejscowości, zmieniłam imiona i nazwiska głównej bohaterki oraz jej córek, rodziców i rodzeństwa, a także kilka szczegółów pozwalających na ich rozpoznanie. Rodzina jej byłego już męża również jest w książce anonimowa.
Praca nad tym reportażem zajęła mi ponad cztery lata. Pragnę podziękować zwłaszcza osobom, których z nazwiska wymienić nie mogę, a które w sposób szczególny przyczyniły się do jego powstania.
Katarzyna WłodkowskaUcieczka
Grudzień 2010, północne Kaszuby
Stół. Sznurek. Albo szkło. Czysty, błyszczący kawałek szkła. Wolnym ruchem głęboko natnę skórę i będę patrzeć, jak wypływa ze mnie krew. Mogę też uciec. Chcę uciec. Wystarczy wyjść na podwórko i zacząć biec. Dokąd? Nie wiem. Gorzej nigdzie być nie może.
Cicho! Słyszę kroki. Też je słyszysz? Idą po mnie. Czuję ich oddechy. Szybkie, ciepłe, cuchnące. Krzyczeć? Zacząć krzyczeć? Kroki cichną, oddalają się na schodach. Spójrz na mnie. Jestem jak spłoszone zwierzę, wciskam się w najdalszy kąt piwnicy i czekam. Czekam, bo wiem, że wrócą. Ale nie dziś. Dziś nikt nie przyjdzie. A jutro?
Nie ma jutra, jest tylko dziś. Zimna ciemność, język chropowaty, usta suche. W brzuchu mdlące uczucie pustki. Musisz wstać, trzeba wstać. Zawrót głowy. Kucam, kolana przytulam do piersi, zaczynam się kołysać. Choć wokół gęsto, oczy mam otwarte. Przede mną plaża. Mam dziesięć lat i biegnę gorącym brzegiem w zwiewnej białej sukience, której nigdy nie miałam. Gdy już myślę, że wreszcie dowiem się, co jest na końcu lądu, chrzęst kroków, brzęk kłódki.
– Możesz spać w domu. Jest za zimno – powiedział, świecąc mi latarką w oczy.
Położyć się do łóżka i już nigdy nie obudzić.
Podnoszę się powoli. Równie wolno przypominam sobie, gdzie jestem. Chwiejąc się, wkraczam w ciemny, wąski korytarz, robię kilka kroków. Staję przed szarymi betonowymi schodami. Głęboki oddech, gorzka ślina.
On, stojąc za moimi plecami: – Kurwa, ile będzie tak szła?
Sześć długich stopni.
*
Okno, słońce, ból. Otwieram oczy, natychmiast je zamykam. Na zewnątrz mróz i śnieg. Leżę pod starym, pocerowanym kocem, w zagraconym pomieszczeniu znajdującym się na parterze domu. Wsłuchuję się w ciszę. Wstać? Wstaję, chcę pić. W łazience jest wiadro, w wiadrze woda, zanurzę twarz.
Widzę swoje odbicie. Skóra bladosina, oczy pośród czarnych, opuchniętych worów, włosy tłuste. Koszula tak cienka i znoszona, że wydaje się przeźroczysta. Ręce długie i wąskie, o niekończących się palcach. Paznokci nie mam. Zjadłam.
Wtedy jego głos z piętra: „A teraz mamusia zrobi dzieciom śniadanie”.
M a m u s i a z r o b i d z i e c i o m ś n i a d a n i e. Na śniadanie chleb z masłem i cienko pokrojoną mortadelą. Herbata też będzie, tylko rozpalę ogień pod kuchnią. Nad nią plastikowy zegar imitujący żeglarskie koło sterowe. Jest ósma. Dobrze, że mówi mi, co mam robić, bo w głowie już tylko szum.
Nie, czekaj, jest jeszcze mój głos. Cichy, metaliczny, ledwo go poznaję. Ale jest.
Do kuchni wbiegają dziewczynki. Na białym drewnianym stole czeka na nie talerz z kanapkami. Ten stary stół to jedyne, co nas jeszcze jednoczy. Młodsza, podobna do mnie, kurczowo łapie się matczynej nogawki. Starsza, podobna do niego, wskakuje na obdrapany, chybotliwy taboret i sadowi się plecami do okna. Uporczywie wpatruje się we mnie, jakby chciała mi coś powiedzieć. Smaruję chleb i powtarzam po cichu: „Matką, jesteś jej matką”.
– Siadaj i patrz – mówi on.
Gdy tak siedziałam i patrzyłam, zadzwoniła jego komórka. Rozejrzał się wokół, leżała na szafce pod oknem. Wstał, spojrzał na wyświetlacz.
– Twoja matka.
Skinęłam głową. „Moja matka”. Rzadko okazywała uczucia, chyba, że była zła, ale to do niej chcę teraz najbardziej.
– Przyjedzie jutro z twoim bratem, musisz się przygotować.
Odkłada telefon. Łapie kanapkę, wpycha do gęby, unosi brew. A ja myślę, że gdybym to była ja, część chleba schowałabym do kieszeni. Na później.
Dzień wcześniej nie zasmakował mu obiad. Talerz rozbił o podłogę, dziewczynki wyprosił do pokoju obok, ich pokoju o różowych ścianach i białym suficie, złapał mnie za włosy, szarpnął do tyłu. Syknął do ucha: „Ty kurwo!”. Krzyknęłam z bólu.
Zaczął walić moją głową o ścianę, szybko i rytmicznie, raz, dwa, raz, dwa, aż osunęłam się na chłodny brązowy gumolit. Wydawało mi się, że znikam. Ta ciepła, przyjemna myśl już rozeszła się po moim ciele, kiedy poczułam, że ciągnie mnie do przedpokoju. Wrzeszczy, ślina kapie mu z ust, żyły na skroniach pulsują. Przy schodach każe mi wstać. Wstaję i czekam na koniec. Wtedy on chwyta za połę mojej koszuli i wlecze do piwnicy. Nie ma końca.
Teraz siedzę na taborecie i wpatruję się w ścianę, w tę samą, w którą jeszcze wczoraj walił moją głową. Zerkam na niego. Nigdy bym nie pomyślała, że człowiek o tak kruchej sylwetce i twarzy jakiegoś rzadkiego ptaka może mieć tyle siły.
Wstaje, otwiera lodówkę. Ma wzrok pełen obojętności. Wraca z majonezem, wzrusza ramionami, smaruje chleb.
Nie wytrzymam kolejnej takiej nocy. A jeśli wytrzymam?
Dziewczynki z powrotem w swoim różowym pokoiku. Bawią się cicho i grzecznie. Albo ja tak chcę to pamiętać. – Muszę zapalić – on informuje po chwili, jakby to miało dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Zdejmuje z oparcia krzesła kurtkę, schodzi na parter. Odgłos zamykanych drzwi.
Przesuwam wzrok na leżącą na szafce nokię, tę, której nie wolno mi dotykać. Z wytartymi przyciskami, porysowanym ekranem i ledwie kilkoma zapisanymi numerami. Wstaję, biorę do ręki komórkę i patrząc w puste pole za oknem, dzwonię do matki: „Jeśli mnie kochasz, zabierz mnie stąd. Nie, nie jutro. Dziś”.
Jeszcze kilka kromek, obok kiszone ogórki. Wróci, chętnie zje. Potem sięgnie po niedopitą butelkę wódki i zacznie mi tłumaczyć, że jestem tu, bo on się na to zgadza. Chcesz iść, to precz, ale to tu masz dach nad głową. Kto cię weźmie, kto cię pokocha?
Jest już trochę pijany, kiedy ponownie się podrywa i wychodzi na mróz. Przechodzi przez podwórko, zatrzymuje się przed starą, drewnianą chatą z białymi okiennicami. W środku jego matka i niemłodzi już bracia. Wyjmuje z kieszeni zmiętą paczkę mocnych, odpala papierosa, z dumą spogląda na nasz dom: murowany, piętrowy, wyglądający na opuszczony.
Pali łapczywie, byle szybciej, jak to w pojedynkę. Już ma rzucić peta w brudny śnieg, kiedy przez żałośnie wykrzywioną bramę wjeżdża stare zielone bmw. Mariusz nie lubi gości. Ciska niedopałkiem, rusza ku drzwiom. A ja stoję w oknie i żałuję, że zadzwoniłam.
Matka bierze z tylnego siedzenia reklamówkę z ciastkami i bez słowa wchodzi do domu. Robert, mój młodszy brat, przez moment zastanawia się, czy powinien poczekać w samochodzie, ale zaciąga ręczny, wyjmuje kluczyki ze stacyjki i idzie za matką. Siadamy w kuchni, kurtek nie zdejmują. Nie wszystko potoczy się po ich myśli.
Próbujemy rozmawiać na neutralne tematy. Od Mariusza czuć alkohol, ode mnie pot. Matka świdruje nas oczami, za długo, mamo, czekałaś, za długo. W końcu dukam, że może pojadę na kilka dni do rodziców. Przy okazji załatwię zaległe sprawy w urzędzie pracy. Jego oczy lodowacieją, twarz robi się purpurowa. Tylko Robert jest spokojny. Bierze ciastko, usta otwiera jak wrota, krem spływa mu po palcach. Odwracam głowę w stronę okna. Nie chcę, by zobaczył mój głód.
Patrzyłam w pomazane rozkwieconym mrozem okno i poczułam, że to teraz on, ten głód, chwyta mnie za włosy, wyciąga z kuchni i ciągnie po ziemi prosto do piwnicy. Zrobiło mi się gorąco. Dotarło do mnie, że droga ucieczki jest prosta: w lewo, kilka kroków korytarzem i w dół po tych samych schodach, z których wielokrotnie spadałam. Będę potem pytana, dlaczego nie zrobiłam tego wcześniej. Nie ma jednej odpowiedzi.
Łapię dziewczynki za ręce i stojąc, mówię: – Zabierzcie mnie stąd.
On rzuca się w moją stronę z „zabiję was” na ustach, ale Robert, nabity mięśniami i wyższy o głowę, pewnie go przytrzymuje. Stoję sparaliżowana strachem.
Robert: – Nie bój się, idź!
Zbiegamy na dół, ja w kapciach. Matka za nami. Po chwili jeszcze brat.
On nie od razu za nami ruszył. Wybiegł, kiedy wsiadłyśmy do samochodu. Robert stanął na jego drodze, sprawnie wykręcił mu rękę, odepchnął, aż ten się zatoczył. Bmw powoli cofa, Mariusz wali jeszcze ręką w szybę:
– Nie zabieraj mi dziewczynek! Potrzebuję ich!
Rzuca się na maskę, wymachuje pięścią, przekleństwem wykrzywia wargi. Nikt go już nie słyszy.
*
Jadą w milczeniu. To najdłuższe dwadzieścia kilometrów w ich życiu.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------