Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Na ostrzu noża - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
4 czerwca 2025
40,90
4090 pkt
punktów Virtualo

Na ostrzu noża - ebook

Dojrzałe kobiety często pozostają niezauważone. Nierzadko to ich największy atut.

Przez całe życie były elitarnymi zabójczyniami, działającymi na zlecenie tajnej międzynarodowej organizacji. Cztery sześćdziesięcioletnie przyjaciółki teraz już wiedzą, że nie mogą po prostu przejść na emeryturę, ponieważ w ich świecie obowiązuje zasada „zabij albo zgiń”.

Billie, Mary Alice, Helen i Natalie przez cztery dekady pracowały dla Muzeum, sieci zrzeszającej najlepszych na świecie zabójców. Jednak w czasach, gdy technologia wypiera ludzkie umiejętności, ich metody uważane są za przestarzałe. Zostają wysłane na luksusowe wakacje, które mają uczcić zakończenie ich kariery. Na miejscu odkrywają, że to pułapka. Dowództwo organizacji wydało na nie wyrok śmierci.

Aby przeżyć, muszą wykorzystać lata doświadczeń i zaufanie, które je łączy. Wiedzą, że tylko współpraca da szanse na przetrwanie. Przyjaciółki zamierzają pokazać, że dla zabójczyń (i kobiet) wiek to tylko liczba.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788368370881
Rozmiar pliku: 853 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy

LISTOPAD 1979

– Moja matka mawia, że chodzenie z oczkiem w pończosze niczym się nie różni od paradowania z cyckami na wierzchu – mówi Helen, przyglądając się krytycznie pończochom Billie.

Billie przewraca oczami.

– To morderstwo, a nie herbatka u królowej.

– Nie morderstwo, a zabójstwo – klaruje Helen. – A ty możesz zadbać o to, żeby wyglądać schludnie. Poza tym mają przecież uważać, że należymy do personelu pokładowego, a żadna stewardesa nie dałaby się przyłapać z dziurawymi pończochami. – W jej ręce pojawia się znajome plastikowe opakowanie w kształcie jajka. – Wzięłam zapasowe. Przebierz się, proszę, dopóki jest czas. Wstawię wodę na kawę.

Tylko Helen mogła zauważyć tak maleńkie oczko. Billie otwiera usta, by zaprotestować, po czym zamyka je z powrotem na widok napięcia malującego się na twarzy koleżanki. Helen jest spięta, co oznacza, że nadmiernie skupia się teraz na wyszukiwaniu powodów do zmartwień. Lepiej, żeby robiła aferę z tytułu dziurawej pończochy niż którejś z tysiąca innych rzeczy, jakie mogą pójść źle podczas ich pierwszej misji, uznaje Billie.

– Mary Alice odpowiada za kawę. Sprawdź, jak sobie radzi Nat – mówi, wyjmując plastikowe jajo z dłoni Helen. Potem znika na krótko w toalecie, żeby ściągnąć zniszczone pończochy i założyć nową parę. Wychodząc, słyszy dobiegającą z kokpitu rozmowę. O filmach, jakżeby inaczej. Kiedy nie oceniają swoich szans na zaciągnięcie Goldie Hawn do łóżka, Gilchrist i Sweeney próbują zagiąć się nawzajem znajomością cytatów filmowych.

– „Jelenia trzeba powalić jednym strzałem. Gadam to w kółko, ale nikt mnie nie słucha”. – Kapitan zawiesza głos, a pierwszy oficer przerywa procedurę przedstartową i mruży oczy.

– Monty Python i Święty Graal? – strzela.

Kapitan przewraca oczami.

– Na boga, nie, to nie z Monty Pythona. Czy ten cytat wydaje ci się zabawny?

Sweeney wzrusza ramionami.

– Czemu nie? – Pierwszy oficer odwraca nagle głowę w stronę kambuza. – Spódniczko!

Billie staje w drzwiach kokpitu.

– Tak, Sweeney?

Wykrzywia usta, udatnie naśladując manieryzm Bogarta, po czym mierzy ją wzrokiem.

– Nie można było jej nazwać pięknością, ale z nawiązką nadrabiała głosem. Niski i ponętny, był to tego rodzaju głos, którym zamawia się czystą whiskey i mówi barmanowi, by nie wydawał reszty.

– Nie przypominam sobie tego fragmentu z Sokoła maltańskiego.

– To mój autorski tekst! – mówi z oburzoną miną. – No już, przyznaj, że świetny ze mnie Sam Spade.

– Lepiej nie porzucaj pracy dla aktorstwa. Po co mnie wezwałeś?

Sweeney powtarza cytat.

– Z jakiego to filmu? Vance rzucił nim, a gdy go nie rozpoznałem, zachowywał się, jakbym skrzywdził jego babcię.

– Łowca jeleni – odpowiada Billie i wskazuje palcem drugiego mężczyznę. – A następny będzie z Ojca chrzestnego.

– Skąd wiesz? – Kapitan szczerzy zęby w uśmiechu.

– Co drugi z twoich cytatów pochodzi z Ojca chrzestnego.

Milknie, a on przygląda się jej oceniająco. Kobieta prezentuje się nienagannie, począwszy od schludnego, uprasowanego mundurka, a skończywszy na gładkich ciemnoblond włosach zaczesanych w wysokie upięcie. Nie strzela oczami na boki, ręce jej nie drżą. Jest jednak wyraźnie podenerwowana… albo podekscytowana. Coś buzuje pod jej skórą, niemal to wyczuwa. A jego zadanie polega na tym, żeby ją uspokoić.

– Poradzisz sobie, Billie – mówi cicho. – Ty i pozostałe dziewczyny znacie się na robocie, inaczej nie wybrano by was do tego zadania.

– Dzięki, Gilchrist – rzuca z uśmiechem.

Kapitan wzrusza ramionami.

– Przypieprzałem się do was na szkoleniu, ale wasza czwórka ma przed sobą karierę… oczywiście zakładając, że przetrwacie dzisiejszy wieczór – dodaje bezlitośnie.

– Krzepiące – komentuje Billie, a Sweeney wybucha śmiechem.

– Po prostu nie zapominaj, na czym polega misja, i będzie cacy – zapewnia ją Gilchrist. – My przypilnujemy, żeby ptak miał stabilny lot, więc będziecie tam z tyłu zdane na siebie, chyba że coś się dokumentnie spierdoli. – „Lepiej, żeby do tego nie doszło!”, zdaje się mówić jego mina, a Billie przysięga w duchu, że prędzej otworzy sobie żyły spinaczem, niż poprosi go o pomoc.

– Wszystko jasne – odpowiada. Przygląda się przez chwilę jego dłoniom, które tańczą na przełącznikach i dźwigniach podczas kolejnych etapów procedury przedstartowej. Kapitan jest wyraźnie odprężony, spokojny niczym zawodnik, który wystarczająco długo trenował i ćwiczył, aż pozostał mu już tylko udział w wielkiej grze.

Sweeney ją szturcha.

– Przekaż brunetce, że chcę postawić jej drinka, jak już będzie po wszystkim.

– Znasz zasady: żadnego spoufalania się – przypomina mu Gilchrist.

Pierwszy oficer kwili jak zraniony szczeniaczek.

– Łatwo ci mówić, skoro masz Antheę – dogryza mu, przeciągając sylaby imienia. – Annnn-theeee-ęęęę – powtarza rozwlekle, naśladując członka klubu golfowego.

– Jesteś w stałym związku? – Billie zwraca się do kapitana. – Taki to pożyje.

Odchyla osłonę przeciwsłoneczną, za którą zatknięto niewielką fotografię dziewczyny z ciemną czupryną w stylu Jackie Onassis i poważnym spojrzeniem wielkich oczu.

– Śliczna – komentuje Billie.

– I bogaaaaata – dorzuca nadąsanym tonem pierwszy oficer.

– Masz jakiś problem, Sweeney? – pyta kobieta.

– Jestem zazdrosny, to oczywiste. Przygruchał sobie bogatą, śliczną młodą damę, a mi co najwyżej staje na widok tamtej drobnej lokatej brunetki.

– Ta drobna brunetka ma imię – poucza go Billie. – Natalie.

– Przyszła pani McSween – oświadcza uroczyście Swee­ney. – Przynajmniej w ten weekend. – Unosi rękę w obronnym geście. – Tylko nie mów mi, że to zakazane. Dzięki temu cała sprawa jest tym bardziej ekscytująca. Zupełnie jakby rzucali mi wyzwanie, żebym się z nią umówił.

Billie patrzy to na jednego, to na drugiego.

– Dziwne, że żaden z was nie ugania się za Helen. Jest z nas najładniejsza.

Piloci wzruszają ramionami.

– Ładna, prawda – przyznaje Gilchrist. – Nawet piękna. Ale reprezentuje to, co my, Kanadyjczycy, nazywamy „zimą w Winnipeg”.

– Zimą w Winnipeg?

– Wspaniały cud natury zdolny jednakowoż odmrozić fiuta, jeśli facet będzie na tyle głupi, żeby się rozebrać – wy­jaśnia Sweeney. Ocenia Billie spojrzeniem fachowca. – Oczywiście ty mogłabyś po prostu…

Kobieta unosi dłoń.

– Nieważne, nie chcę wiedzieć. Kawa już się parzy. Poproszę Mary Alice, żeby wam ją przyniosła.

Mary Alice właśnie napełnia dwa kubki, gdy Billie wkracza do kambuza. W powietrzu unosi się zapach przypalonej kawy, a koleżanka posyła jej przepraszające spojrzenie.

– Wylałam trochę na palnik.

Billie zbywa ją machnięciem ręki.

– Kto by się tym przejmował? – Sięga po torebkę foliową z mieszanką orzechów i wrzuca ją do szuflady grzewczej.

– Jak tam nasi nieustraszeni dowódcy? – Mary Alice kiwa głową w stronę kokpitu.

– Przerzucają się cytatami z filmów i próbują zdecydować, którą z nas zabrać do domu na weekend.

– Boże, nie cierpię ich – komentuje, krzywiąc się.

Billie unosi brew.

– Nie są tacy znowu najgorsi. Vance Gilchrist właśnie udzielił mi wotum zaufania, wygłosił małą gadkę motywacyjną przed wieczorną przygodą.

Mary Alice prycha.

– Tylko dlatego, że jest odpowiedzialny za tę misję i pierwszy oberwie, jeśli skrewimy.

– Może i tak – przyznaje Billie. Poprawia identyfikator koleżanki, na którym wydrukowano „Margaret Ann”. Na jej własnym widnieje „Bridget”.

„Pseudonimy zawsze powinny mieć takie same inicjały co wasze prawdziwe personalia”, mówiła ich mentorka. „Może się zdarzyć, że będziecie zmęczone lub roztargnione i zaczniecie pisać albo wymawiać swoje prawdziwe imię zamiast pseudonimu. Łatwiej naprawić ten błąd bez wzbudzania podejrzeń, jeśli zaczniecie od właściwej litery. Dzięki temu nie będziecie musiały też nigdy zmieniać swojego monogramu. Pamiętajcie, drogie panie, wasze życie jest od teraz złożone z kłamstw, lecz im mniej ich opowiecie, tym łatwiej będziecie mogły nad nimi zapanować”.

Zjawia się Helen. Oczy lśnią jej nienaturalnie, ale poza tym zachowuje spokój.

– Przyjechali Bułgarzy – informuje koleżanki. – Zaczynamy.

Dołącza do nich Natalie i wspólnie spieszą ku owalnym okienkom samolotu, by obserwować przez nie zbliżającą się czarną bryłę długiej limuzyny.

– O boże – mamrocze Natalie. – To się naprawdę dzieje. Nareszcie.

Helen kładzie dłoń na jej nadgarstku.

– Oddychaj, Nat.

Tamta bierze głęboki wdech, rozszerzając nozdrza i jednocześnie patrząc na hamujące auto. Wysiada z niego spodziewana czwórka pasażerów: szef (mężczyzna, którego nazywają X), jego osobisty sekretarz i dwóch goryli.

– O cholera – klnie nagle Mary Alice.

Billie nachyla się, przyciskając nos do szybki. Ochroniarze mają wolne ręce na wypadek, gdyby musieli dobyć broni. Z gęstymi brodami i potarganymi włosami przypominają parę niedźwiedzi. Z kolei sekretarz jest schludnie ogolony, a włosy zaczesał gładko do tyłu. Garbi się nad ściskanym w rękach neseserem z cielęcej skóry, starając się osłonić go przed tłustymi kroplami deszczu, który właśnie zaczął padać. X unosi w ramionach małego psa: morelowego pudla z sierścią zebraną na głowie jedwabną kokardą.

– Nie było mowy o żadnym psie! – mówi słabo Helen.

– Nie zabiję psa. – Natalie odsuwa się od okna i robi wielkie oczy. – Nie dam rady.

– Nie będziesz musiała – obiecuje jej Billie. Pozostałe gapią się na nią i w tym momencie zdaje sobie sprawę z wady całego planu. Każda z nich dostała swoje wytyczne, a poza tym powinny podlegać rozkazom Gilchrista. Tyle że on będzie sobie siedział bezpiecznie w kokpicie, odcięty od wszystkiego, co może wydarzyć się w kabinie. Będą tu potrzebowały kogoś decyzyjnego. Popełnianie tego typu podstawowych błędów nie jest w stylu ich firmy, dlatego Billie zastanawia się, czy nie zaaranżowano tego celowo, żeby sprawdzić, jak zachowają się pod presją.

Postanawia wziąć sprawy w swoje ręce.

– Pies stanowi komplikację. Ale nie jest to problem na teraz, tylko na później. Nasze aktualne zadanie polega na wprowadzeniu gości na pokład i usadzeniu ich. Na pozycje. Ruszamy.

Ku jej zdumieniu koleżanki się podporządkowują i spieszą utworzyć reprezentacyjny szpaler przy wejściu, podczas gdy szef zaczyna wspinać się po schodach do samolotu. To ten rodzaj człowieka, który powinien latać raczej luksusowym odrzutowcem, beechcraftem albo gulfstreamem, z eleganckim wnętrzem wyłożonym drewnem tekowym i wyposażonym w najnowsze zdobycze techniki. Lecz w jego dossier można wyczytać, że jest tradycjonalistą preferującym dwusilnikowe maszyny turbośmigłowe, im większe, tym lepsze. A ta tutaj ma dwa silniki zamontowane na przedzie każdego skrzydła, które z furkotem budzą się do życia, gdy zaczynają pracować wirniki.

Kwartet stewardes uśmiecha się do X, posępnego mężczyzny po pięćdziesiątce, który zatrzymuje się tuż po przekroczeniu progu i pstryka palcami, strząsając krople deszczu z włosów. Sekretarz czeka cierpliwie za nim, wciąż osłaniając neseser własnym ciałem. Jeden z mięśniaków zabezpiecza tyły, niemal wrośnięty w schody, a drugi wtarabania się do kabiny. Kark ma szeroki, a spojrzenie beznamiętne i nieprzyjazne. Wściubia głowę do kokpitu na szybką kontrolę.

Piloci odwracają się, a Gilchrist szczerzy się do niego wesoło.

– Jezu, mógłbyś ostrzegać. – Czeka na odwzajemnienie uśmiechu, które nie nadchodzi, wzrusza więc ramionami i wraca do procedury przedstartowej.

– Nie jesteś Hendersonem – zauważa goryl oskarżycielsko.

– Ano nie. Biedny sukinsyn dostał zatrucia pokarmowego – informuje Gilchrist z uciechą. – Mówiłem mu: nie jedz tej zupy rybnej, ale upierał się spróbować lokalnej kuchni. Teraz kuli się na podłodze łazienki w Hiltonie, chlustając z obu końców. – Wybucha śmiechem i patrzy na Sweeneya, który przyłącza się do niego o pół sekundy za późno.

– Nie jesteś Hendersonem – powtarza ochroniarz.

– Bystry jesteś, nie ma co – docina mu kapitan, dając całym sobą do zrozumienia, że kończy mu się cierpliwość.

– Nie odlatujemy bez Hendersona – oznajmia tamten.

Przepycha się do nich szef.

– Jakiś problem?

– To nie jest Henderson. – Wielkolud kiwa w stronę Gilchrista, który w odpowiedzi przewraca oczami.

– Słuchajcie, możemy sobie darować powtórkę? Nie, nie jestem Hendersonem. Henderson zaniemógł i wezwali mnie. Tu są moje uprawnienia. – Wskazuje zalaminowany identyfikator przypięty do koszuli.

– Zobaczmy. – Kafar wyciąga rękę.

– Chryste – mamrocze kapitan, wręczając mu plakietkę. Lewą, oczywiście, ale fachowo wykonaną, więc Gilchrist się nie martwi.

Gdy obok rozgrywa się ten mały spektakl, Sweeney kon­ty­nuuje skrupulatny przegląd, koncentrując się na liście kontrol­nej i panelu instrumentów przed sobą.

Goryl analizuje identyfikator.

– Vincent Griffin – odczytuje wolno.

– Brawo – komentuje Vance Gilchrist. – Widzę, że ktoś tu wziął sobie do serca przesłanie, że umiejętność czytania to podstawa. – Uśmiecha się nieszczerze. Zazwyczaj woli luźne podejście, ale czasami udawanie dupka przynosi lepsze efekty. No i z reguły dostarcza więcej rozrywki.

Wyciąga dłoń, żeby odzyskać plakietkę, lecz ochroniarz nie kwapi się z nią rozstawać.

– I co zrobisz, wkleisz go sobie do pamiętniczka, a potem zaprosisz mnie na bal maturalny? To mój identyfikator. Jeśli masz jakiś problem, zgłoś go przez radio. A jak nie, to oddawaj – żąda Gilchrist.

Mierzą się wzrokiem, zjeżeni jak psy.

– Proszę wybaczyć, kapitanie, ale muszę już przyjąć zamówienie od pana i pierwszego oficera – odzywa się Billie zza pleców szefa, ściągając na siebie uwagę wszystkich mężczyzn. Kiedy X odwraca się, by na nią spojrzeć, posyła mu chłodny uśmiech. – Dobry wieczór panu. Czy życzy pan sobie czegoś z kambuza przed startem?

Stoją tuż obok siebie i Bułgar cofa się o krok, żeby móc objąć spojrzeniem całe jej sto sześćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu. Ciemnoszary, prosty uniform wyświadcza jej przysługę, z jednej strony odsłaniając sporą część dekoltu, a z drugiej kolano, z którym pragnąłby się bliżej zapoznać.

Mężczyzna odwzajemnia uśmiech, lecz jego oczy pozostają zimne i przymrużone.

– Wódkę. Z lodem. I żadnego taniego gówna. Płacę za najlepszy towar.

– Oczywiście, proszę pana – odpowiada, podtrzymując z nim kontakt wzrokowy nieco dłużej, niżby wypadało. – Czy byłby pan uprzejmy zająć miejsce? Moja koleżanka przygotowuje wybór przekąsek, a obiad podamy w ciągu godziny od startu.

Wskazuje gestem kabinę za sobą. Ochroniarz protestuje, lecz szef zbywa go kilkoma słowami po bułgarsku popartymi machnięciem ręki. Billie prowadzi go do pierwszego rzędu skórzanych foteli. Sekretarz zajął już miejsce w drugim rzędzie i wyciera neseser z mokrych plam ręcznikiem podanym mu przez Helen. Natalie stoi na palcach, siłując się z zamknięciem schowka bagażowego, a drugi z goryli jak urzeczony patrzy na jej podskakujące piersi.

Zwraca się po bułgarsku do sekretarza i wybucha ordynarnym rechotem, ale tamten tylko zaciska usta z niesmakiem. Mary Alice przygotowuje drinki w kambuzie i posypuje ciepłe orzechy w miseczkach solą, która ma sprawić, by mężczyznom chciało się pić. Wygładza spódnicę munduru na krągłych biodrach, wynosi tacę i z uśmiechem rozdaje przekąski. Upewnia się, że wielkoludy mają pod ręką pękate szklanki z zimnymi napojami, po czym zachęca do szybkiego opróżnienia ich przed startem.

– Dla każdego coś miłego – komentuje X, zajmując swoje miejsce, lecz nie patrzy na orzeszki. Billie wskazuje mu pas bezpieczeństwa, zostaje jednak odprawiona niecierpliwym gestem. – Znam zasady. Wódka – przypomina jej. Psa sadza sobie na kolanach i zagłębia w jego sierści mięsiste paluchy. Grzbiety dłoni ma blade, poznaczone wyraźnie widocznymi żyłami, które wiją się pod skórą ciemno­niebieskimi pasmami. Billie przypomina sobie wszystko, co czytała o tych rękach, o czynach, których się dopuściły, i ich nieodwracalnych konsekwencjach.

Bułgar zerka w górę, a kiedy dostrzega, że kobieta mu się przygląda, unosi siwą brew, tym władczym gestem milcząco przypominając, gdzie jest jej miejsce. Billie się uśmiecha. Pudel podnosi łepek, rzuca jej pogardliwe spojrzenie i się odwraca. Nawet jego pies jest kutasiarzem.

Stewardesa schyla głowę z szacunkiem.

– Oczywiście, proszę pana. – Idzie do kambuza i chwilę później wyłania się z niego z oszronioną szklanką i serwetką. Odkładając naczynie na jego tacę, ugina złączone kolana: to technika wykorzystywana przez króliczki Playboya, pełna gracji, atrakcyjna, rzucająca sukę na kolana, myśli, prostując się płynnym ruchem. – Czy mogę czymś jeszcze służyć przed startem?

Mężczyzna nie odpowiada, lecz opuszcza leniwie dłoń i łapie ją za tyłek, gdy Billie odwraca się, żeby odejść. Staje jak wryta, otwiera szeroko oczy. Helen krótko i gwałtownie kręci głową, a wtedy Billie się opanowuje i ostrożnie wyswobadza z jego uścisku, obdarzając X dwuznacznym uśmiechem, w którym kryje się obietnica przyjemnej podróży.

Pasażerowie wymieniają jeszcze kilka obleśnych uwag po bułgarsku, gdy stewardesy moszczą się na swoich fotelach z tyłu kabiny. Mary Alice siedzi obok Natalie, a Billie i Helen zajmują miejsca naprzeciwko. Helen dotyka dłoni Billie, gdy ta zapina pas.

– Zachowaj zimną krew – szepcze.

Koleżanka potakuje i bierze głęboki wdech. To wszystko jest częścią pracy, doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Nikt nie udawał, że nie spotkają się z molestowaniem czy propozycjami złożonymi paskudnymi słowami w służbie jeszcze paskudniejszych intencji. A wręcz zapewniono je, że do tego dojdzie.

– Wiedziałyśmy, na co się piszemy – odpowiada krótko. Dzwoni interkom zawieszony na ściance działowej za jej plecami i Billie sięga po słuchawkę. – Kabina.

– Zapinajcie pasy, spódniczki – w jej uchu rozbrzmiewa wesoły głos Sweeneya. – Kapitan mówi, że jesteśmy gotowi.

– Tak, proszę pana – potwierdza i trzaska słuchawką odrobinę mocniej, niż to konieczne. Silniki zaczynają śpiewać. Ruszają, najpierw powoli, nabierając prędkości, gdy Gilchrist otwiera przepustnicę, gnając ich pasem startowym i w górę ku ciemniejącemu niebu.

Kiedy wyrównują lot nad Morzem Śródziemnym, Gilchrist osobiście sięga po interkom. Helen rzuca Billie surowe spojrzenie i odbiera.

– Tak, kapitanie?

– Wysokość przelotowa. Już czas – informuje krótko.

Helen rozłącza się bez słowa i kiwa głową pozostałym. Wszystkie równocześnie wstają, wygładzając spódnice. Mary Alice sięga po walizkę i otwiera ją. W środku znajdują się cztery strzykawki do infuzji podskórnych, napełnione i zabezpieczone – to pomysł Nat, Mary Alice proponowała ładunki wybuchowe. Tiopental. W odpowiednich dawkach, podany dożylnie, wykazuje działanie anestetyczne. Wstrzyknięty domięśniowo w dużej ilości zabija w kilka minut, powodując łagodną, bezbolesną śmierć, pozwalającą zachować ofierze jaką taką godność. Ma tę zaletę, że jest szybki i nie zostawia bałaganu, w przeciwieństwie do innych metod, z których mogłyby skorzystać, myśli Billie, przypominając sobie, że Nat na początku sugerowała użycie szpikulców do lodu.

Jedna po drugiej wyciągają strzykawki z walizki. Helen się waha, ledwie muskając palcami swoją. Na odprawie jako jedyna zapytała, czy koniecznie muszą pozbawiać tych mężczyzn życia, biorąc pod uwagę, co wydarzy się potem.

„Nie można niczego pozostawiać przypadkowi, panno Randolph. To jedyna praca, w której przesada jest cnotą”, wyjaśniła mentorka.

Helen w końcu wyjmuje swoją strzykawkę z walizki i cztery kobiety wymieniają ostatnie spojrzenia. Ostrożnie trzymając narzędzia, ruszają na przód samolotu, gdzie pasażerowie przysypiają w ciszy, upojeni wodzianem chloralu rozpuszczonym w drinkach. Szef porusza się, gdy podchodzą, i chwyta Billie za nadgarstek. Powieki ma otwarte do połowy, stara się coś powiedzieć, z trudem opierając się mocarnemu działaniu chloralu zmieszanego z alkoholem.

– Dlaczego? – pyta niewyraźnie.

Billie jednym płynnym ruchem wbija mu strzykawkę w szyję i dociska tłoczek.

– Myślę, że wiesz.

X próbuje sięgnąć do szyi, lecz tiopental już zaczyna działać i powieki mężczyzny opadają. Billie patrzy, jak osuwa się w otchłań, poluzowując uścisk na jej nadgarstku, w miarę jak opuszcza go życie. Rzuca okiem na koleżanki, które przyglądają się swoim celom z podobną obojętnością. Po upływie minuty każda z nich przykłada palec do szyi ofiary w poszukiwaniu pulsu.

– Czysto – oznajmia Billie.

– Czysto – melduje Natalie.

– Czysto – odpowiada echem Helen.

– Cholera! – Mary Alice zatacza się do tyłu z zaciśniętą na gardle ręką goryla, któremu zwisa z szyi strzykawka. Wyszarpuje ją i ciska pod stopy Billie, która szybko orientuje się, że cylinder wciąż jest pełen. Mary Alice nie nacis­nęła tłoczka, a igła się złamała.

Stewardesa upada ciężko na podłogę pod naporem próbującego udusić ją kafara, a jej twarz purpurowieje. Przestraszony kotłowaniną pudel zaczyna szczekać i podskakiwać. Helen zgarnia zwierzę z podłogi, a Nat rzuca się na ochroniarza przygważdżającego koleżankę, lądując na jego plecach mniej więcej z takim samym efektem jak pchła na psie. Facet spycha ją z siebie jedną ręką, posyłając na rozkładany stolik i pozbawiając tchu. Natalie zanosi się kaszlem, walcząc o oddech. Pudel nie przestaje ujadać, szamocząc się w ramionach Helen. Billie uświadamia sobie, że ich rutynowa, starannie zaplanowana misja przeobraziła się w pieprzony cyrk, i to od niej zależy, czy mimo wszystko uda się ją pomyślnie zakończyć.

Chwyta rozcięcie w spódnicy obiema rękami i rozdziera materiał aż do pasa, odsłaniając przypiętą do uda pochwę z nożem. Wyszarpuje ostrze, jednocześnie siadając okrakiem na wielkoludzie. Dzięki bogu, że się tak zapuścił, myśli, owijając jego włosy wokół dłoni i szarpiąc gwałtownie. Głowa mężczyzny odskakuje, odsłaniając gardło, które Billie otwiera jednym szybkim pchnięciem, przecinając żyłę szyjną z taką łatwością, jakby kroiła steka. Skręt nadgarstka i dociera do tętnicy. Teraz już oba naczynia krwionośne zasilają fontannę krwi opryskującą Mary Alice, która wytacza się spod ochroniarza, rozpaczliwie wciągając powietrze.

– Jezu – jęczy Helen. Pies w jej ramionach nieruchomieje i zaczyna rozpaczliwie wyć.

– Nie stawiaj go na podłodze, bo zacznie lizać krew – ostrzega ją Billie.

– O boże – wydusza z siebie Mary Alice. – Zaraz się porzygam.

– Nie ma takiej pieprzonej możliwości. Jeszcze tu nie skończyłyśmy – fuka na nią Billie.

W tym momencie z kokpitu wynurza się Gilchrist.

– Co to, do diabła, był za odgłos… – Staje jak wryty na widok szarego dywanu, pociemniałego i lepkiego od rozlewającej się kałuży krwi. – Na rany Chrystusa…

– Panujemy nad sytuacją – rzuca zwięźle Billie.

– Właśnie widzę – komentuje i zwraca się do Helen: – Spadochrony.

Kobieta wyciąga ze schowka bagażowego dwa ogromne pakunki i dwa mniejsze (główne spadochrony oraz zapasowe) i podaje mu je.

– Proszę bardzo.

Kapitan przekazuje je Sweeneyowi, a potem znowu się do nich odwraca.

– Wiecie, co macie robić. Kończcie i zmykajcie stąd. Będziemy tuż za wami. I nie zapomnijcie o walizce. – Zerka ku sekretarzowi, który oklapł w fotelu wskutek cichego i sprawnego działania Nat. – Inaczej wszystko na nic.

Wraca do kokpitu, przez co nie dostrzega uniesionego środkowego palca Billie.

Mary Alice wstaje i zdejmuje przesiąknięty krwią mundur, śmiejąc się przy tym nerwowo. Nat podaje jej dopasowany, gładki czarny kombinezon zrobiony z materiału opracowanego na potrzeby armii: dostawca z radością sprzedał im pod stołem kilka tysięcy metrów bieżących. Choć jej skóra lepi się od krwi, Mary Alice zmusza się do założenia kombinezonu, podpięcia uprzęży i starannego zamocowania plecaka spadochronowego. Pozostałe idą w jej ślady, zasuwając zamki błyskawiczne, zapinając sprzączki i sprawdzając gotowość sprzętu.

– Mamy problem – ogłasza Nat. Unosi neseser wraz z ręką sekretarza. – Kajdanki. I żadnych kluczyków.

– Nie czas na zabawy – mamrocze Billie. Wkracza do akcji z nożem i robi to, co konieczne, a Natalie przygląda się z zainteresowaniem, jakby robiła notatki podczas zajęć z biologii. Billie chwyta neseser z dyndającą oderżniętą dłonią w roli makabrycznej ozdoby i przymocowuje go sobie do klatki piersiowej.

Helen wpycha pudla do swojego kombinezonu, przycis­ka do ciała na wysokości torby ze spadochronem rezerwowym i zasuwa zamek.

– Nie ma opcji, żeby pies przeżył skok – mówi Mary Alice.

– Nie ma opcji, żebym chociaż nie spróbowała – odpowiada tamta chłodno.

Nat patrzy na nią z wdzięcznością i wszystkie ruszają na tył maszyny, gdzie przygotowują się do skoku. Nagle Vance gwałtownie nurkuje samolotem kilkaset metrów w dół, niemal tracąc sterowność.

– Błazen – komentuje Helen.

Światła w kabinie mrugają dwukrotnie w umówionym sygnale. Mary Alice otwiera tylne drzwi. Vance leciał na południowy wschód od Nicei, wzdłuż wybrzeża, odbił nieznacznie w głąb lądu i skręcił ostro w lewo na południe. Zostawili za sobą góry i przesuwają się teraz ponad rezerwatem Plaine des Maures: obszarem nieco bardziej równinnym od urwistych wyżyn na wschodzie, lecz wciąż dalekim od płaskiego. Według danych topograficznych, z którymi zapoznały się na odprawie, teren rozciągający się pod nimi w długiej plamie ciemności jest nierówny, zakrzewiony, upstrzony piniami i niebezpiecznymi skałami. Daleko na zachodzie wąska fioletowa linia wyznacza kres dnia, a tuż nad horyzontem migoczą pierwsze gwiazdy.

Natalie zsuwa gogle na nos, salutuje i skacze w noc.

Mary Alice jest następna, odpycha się od najniższego stopnia niczym pływaczka nurkująca w najgłębszą część basenu. Helen po prostu odchyla się z gracją, machając na pożegnanie Billie.

Billie stoi w progu, biorąc powolny, głęboki wdech. Powietrze przesycone jest zapachem soli znad Saint-Tropez i ostrą wonią paliwa. Kobieta uśmiecha się szeroko, rzucając w czerń.

Spadając, liczy: dopiero po upływie trzydziestu sekund będzie mogła otworzyć spadochron. To najspokojniejsze pół minuty w jej życiu. Koncentruje się na świadomym odliczaniu z palcami oczekującymi na uchwycie przy lince wyzwalającej, jednocześnie rozważając, czy nie odpuścić. Gdyby spadła z tej wysokości, nie pozostałoby z niej wiele po zderzeniu z ziemią, nawet niczego by nie poczuła. Nie byłoby nic poza piękną, pustą czernią kuszącą niczym kres czasu.

Trzydzieści. Jej palce ciągną mocno i zostaje wyszarpnięta ze swobodnego spadania, gdy czasza spadochronu napełnia się powietrzem. Billie wisi z luźnymi nogami jak marionetka, opadając ku równinie. Po lewej dostrzega trzy mrugające światełka oznaczające pozycje Helen, Mary Alice i Natalie znoszonych ku ziemi. Billie zalicza twarde lądowanie, którego się nie spodziewała, a impet uderzenia pozbawia ją tchu.

Wiotczeje i przetacza się po ziemi, tak jak ją uczono. Zderza się boleśnie z pniem pinii, płosząc jakiegoś ptaka, który skrzeczy raz czy dwa i odlatuje, gniewnie trzepocząc skrzydłami. Billie widzi rozproszone po terenie latarki pozo­stałych, migoczące niczym świetliki. Unosi głowę, by popatrzeć, jak dwa kolejne świetliki odrywają się od ciemnej bryły samolotu. Maszyna leci na niskim pułapie ku Morzu Śródziemnemu, rysując się na tle chmur jak w scenie z filmu. Ilość paliwa została tak skalkulowana, żeby skończyło się gdzieś pomiędzy Balearami a Sardynią w ciemności poprzedzającej północ, gdzie jedynymi pamiątkami po dwusilnikowcu będą unoszące się na wodzie fragmenty zniszczonego kadłuba i plama ropy. Billie czytała, że wraki statków i kości żeglarzy spoczywają tam od tysięcy lat na głębokości sięgającej niemal trzech kilometrów. Nikt nie zauważy kilku więcej.

Kobieta czuje, jak coś ociera się o jej nogę. Żółw? A może szczur? Wstaje i rozgląda się za pozostałymi, którzy oznaczyli już swoje pozycje za pomocą dużych lamp sygnałowych. Włącza własną i zasłania dłonią oczy, żeby nie oślepnąć od jaskrawego białego światła. Słychać zbliżający się helikopter, który obniża lot, by zabrać ją ze skalistej równiny. Jest czwarta w kolejności do podwózki, czuje już drżenie mięśni po ustępującej adrenalinie. Potyka się, gramoląc na pokład, i ląduje płasko na brzuchu, od razu żałując tego mało eleganckiego pojawienia się przed obliczem ich mentorki i szefowej Projektu Sfinks, Constance Halliday (pseudonim Pasterka), siedzącej na jednym ze strapontenów. Halliday ma siedemdziesiąt lat, a na sobie kombinezon lotniczy i biały jedwabny szal owinięty szczelnie wokół szyi dla ochrony przed chłodem. O jej nogę stoi oparta laska.

Helen siedzi już przypięta pasem i właśnie rozpina kombinezon, by zajrzeć do psa, który ujada wściekle, lecz poza tym nie wygląda, jakby stała mu się jakaś krzywda podczas skoku. Nat rozczula się nad nim, a tymczasem Mary Alice siedzi odchylona z zamkniętymi oczami, jak gdyby pogrążona w modlitwie. Panów zabierze drugi, mniejszy śmigłowiec i wszyscy spotkają się na podsumowaniu misji w tajnej lokalizacji na przedmieściach Paryża. Będą musieli drobiazgowo omówić każdą minutę przeprowadzonej akcji, zrekapitulować błędy, przeanalizować każdą decyzję i zastanowić się, co poprawić w przyszłości. Lecz teraz najważniejsze, że są bezpieczne. Zakończyły swoją pierwszą misję bez strat, nie licząc pękniętego żebra Nat i wciąż sklejonych zakrzepłą krwią włosów Mary Alice.

Halliday bez słowa wyciąga rękę, a Billie odpina neseser i wręcza go przełożonej. Z wciąż przypiętej dłoni odpłynęła krew, przez co zbladła i zwiotczała: przypomina teraz rękawiczkę wypełnioną budyniem waniliowym. Pasterka ją ignoruje. Dobywa jakiegoś narzędzia, otwiera neseser i wyciąga z niego teczkę. Poświęca kilka kolejnych minut na przejrzenie jej zawartości, a gdy kończy, pozwala sobie na przelotny uśmieszek.

– Dobra robota, panno Webster – mówi właściwym sobie wytwornym tonem.

Billie kiwa jej głową, po czym bez ostrzeżenia opada na czworaka i wymiotuje.

To najlepszy dzień w jej życiu.

Jak na razie.Rozdział drugi

Kłopoty. Wiele rzeczy w moim życiu śmierdziało nimi na odległość. Misja, która przybrała niepomyślny obrót. Jednokierunkowa ulica, w którą nigdy nie powinnam była skręcać. Facet w spłowiałych lewisach z uśmiechem, który sześć razy złamał mi serce, a potem znów je poskładał. Na „Amfitrycie” kłopoty miały zapach gardenii i pieniędzy. Łódź była przepiękna, najnowsza luksusowa propozycja w ofercie firmy specjalizującej się w miniliniowcach: tylko pięćdziesiąt kabin (w tym dwie należące do właścicieli) i po członku załogi na pasażera. Foldery zapewniały, że wszystko zostało tu zrobione na specjalne zamówienie albo co najmniej wykonane ręcznie przez tradycyjnych rzemieślników. Każda z nas otrzymała pocztą paczkę grubości połowy starej książki telefonicznej, wypełnioną błyszczącymi fotografiami, mapami i listem powitalnym od kapitana spisanym na tłoczonym papierze firmowym, którego nie powstydziłoby się żadne zaproszenie ślubne. Wszystko, od menu trzech pokładowych restauracji („oferujących najświeższe owoce morza od lokalnych dostawców oraz ekologiczne warzywa uprawiane zgodnie z zasadą zrównoważonego rozwoju”) po ofertę wycieczek fakultatywnych („suń ponad rafami koralowymi w swojej prywatnej miniaturowej łodzi podwodnej”), zostało tak dobrane, żebyśmy poczuły się mile widziane i dopieszczone. Do przesyłki dołączono także imienny list skreślony turkusowym atramentem, w którym kropki w literach „i” zastąpiono malutkimi rozgwiazdami.

Drogie Mary Alice, Helen, Natalie i Billie,

z przyjemnością witam Was na pokładzie „Amfitryty”! Zdajemy sobie sprawę, że to ważny moment dla Waszej czwórki. Wszystkiego najlepszego z okazji przejścia na emeryturę! Czterdzieści lat w jednej pracy to niesamowite osiągnięcie – jesteśmy szczęśliwi, mogąc świętować je z Wami. Dajcie znać, co jeszcze możemy zrobić, i pomóżcie nam sprawić, by początek Waszego nowego życiowego rozdziału celebrowany podczas naszego rejsu był jeszcze bardziej niezapomniany!

Serdecznie pozdrawiam,

Heather Fanning

Menedżerka ds. obsługi gości

#emerytura #luksusowerejsy #amfitryta

Kręcę głową. Czterdzieści lat w jednym z najbardziej elitarnych zespołów zabójczyń na świecie i tak to się kończy: darmowym rejsem i entuzjastycznym listem od dziewczyny, która podpisuje się hasztagami.

Jeżeli oczekujecie, że zdradzę, dla jakiej dokładnie organizacji pracuję, natychmiast przestańcie czytać. To sekret tak wielki, że nawet my nigdy nie używamy oficjalnej nazwy. Zamiast tego posługujemy się kryptonimem „Muzeum” i terminologią muzealną, żeby dla każdego przypadkowego słuchacza było nieco mniej oczywiste, że nasza praca polega na eliminowaniu ludzi, którzy na to zasługują.

Założyciele Muzeum, mężczyźni i kobiety, stanowili międzynarodową zbieraninę byłych agentów Zarządu Operacji Specjalnych i Biura Służb Strategicznych, członków francuskiego, polskiego i duńskiego ruchu oporu oraz kilku działaczy Monuments Men, którzy zabezpieczali europejskie kolekcje sztuki, podczas gdy brunatni szturmowcy maszerowali przez kontynent. Krótko mówiąc: wszyscy, którzy chcieli polować na nazistów, a nie mieli do tego upoważnienia od rządów swoich krajów, połączyli siły i zdecydowali się wystawić sobie własne.

Dziwacy i ekscentryczki, szaleńcy, którzy dokonywali wspaniałych wolt logicznych i nie tylko nie działali zgodnie z przyjętymi zasadami, ale wręcz mieli je w głębokim poważaniu. Tropili dawne trybiki w mechanizmie Trzeciej Rzeszy, wszystkich bez wyjątku, od pucybuta Hitlera po strażników Treblinki. Przemierzali brazylijską dżunglę, robili naloty na burdele w Buenos Aires i wille na przedmieściach Pretorii, aż dopadli każdego, kogo byli w stanie znaleźć. A kiedy wyczerpali listę nazistów, których należało ukarać, zwrócili się ku innym zbrodniarzom: dyktatorom, handlarzom bronią i żywym towarem oraz przemytnikom narkotyków.

To był Dziki Zachód nieuznający żadnych norm poza prawem natury i podejrzewam, że to właśnie były te osławione stare, dobre czasy. Nie w każdym aspekcie, rzecz jasna. Mimo przyświecających mu szlachetnych idei Muzeum pozostawało w tyle pod względem sprawiedliwości społecznej. Nawet nie chce mi się liczyć, ile razy złapano mnie za tyłek, a przez pierwszych dwanaście lat mojej pracy spotkałam tylko jednego czarnoskórego agenta polowego. No ale przynajmniej kiedy zaczynałyśmy, panowała atmosfera elektryzującej ekscytacji, że będziemy robić coś wartościowego, i to lepiej niż ktokolwiek inny.

Oczywiście tym mnie przekonali. Byłam wtedy w college’u, nosiłam dżinsy wyszywane pacyfkami i dałam się złapać na przynętę obietnic o zmienianiu historii. Zrekrutowano mnie pod koniec 1978 roku razem z Mary Alice, Helen i Natalie w ramach Projektu Sfinks, pierwszego zespołu złożonego wyłącznie z kobiet. Odłożyłam transparenty, ugasiłam płonący biustonosz i pozwoliłam im zrobić z siebie zabójczynię.

Helen nie przepada za tym słowem i zawsze, kiedy daje temu wyraz, pytam ją: Po co próbować wymyślać jakieś inne? To jest proste i prawdziwe. Zabijamy, żeby zarobić na życie. Całkiem niezłe życie, w razie jakbyście byli ciekawi, z godziwym wynagrodzeniem zasadniczym, premiami i benefitami – z pełnym pakietem stomatologicznym i funduszem emerytalnym włącznie. No i likwidujemy tylko tych, których nam wskazano. Wyjaśnijmy to sobie od razu: nie jesteśmy psychopatkami. Nie mordujemy dla zabawy albo za darmo. Posyłamy ludzi do piachu, żeby nam zapłacono. Przy czym idealistka Mary Alice wciąż kurczowo trzyma się wersji, że zabijamy dla dobra społeczeństwa. Obowiązywała taka naczelna zasada, kiedy nas rekrutowano, a chociaż czasy się zmieniły – przybyło komputerów oraz gryzipiórków dokonujących analizy kosztów i korzyści – ten aspekt nie podlega negocjacjom. Eliminujemy wyłącznie jednostki, które znalazły się na celowniku Muzeum, i nigdy nie dorabiamy sobie na boku. Nie zabijamy w dni wolne od pracy, podobnie jak kardiochirurg nie otwiera klatki piersiowej pacjenta dla jaj. Mamy wysokie standardy.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij