Na pastwiska zielone - ebook
Na pastwiska zielone - ebook
Trzecia część bestsellerowej współczesnej sagi norweskiej autorki Anne B. Ragde. W powieści „Na pastwiska zielone” śledzimy dalsze losy ludzi i gospodarstwa, których poznaliśmy w powieściach „Ziemia kłamstw” i „Raki pustelniki”. Wiele może jeszcze Czytelnika zaskoczyć…
Torunn walczy o utrzymanie rodzinnego gospodarstwa, mając do pomocy młodego zmiennika – Kaja Rogera. Margido jest zajęty modernizacją i rozwojem działalności swojego biura pogrzebowego w Trondheim. Tymczasem w Kopenhadze panuje ożywione podniecenie, ponieważ Erlend i Krumme spodziewają się dzieci z Jytte i Lizzi. Zamierzają przebudować silosy w Neshov i korzystać z gospodarstwa jako miejsca wakacyjnego wypoczynku. Obie pary jadą tam z planami na przyszłość i własnym architektem. Tego lata wiele zmieni się w Byneset, gdy wszyscy – tak od siebie różni –członkowie rodziny ponownie zbiorą się razem…
Powieść norweskiej pisarki Anne B. Ragde zdobyła nie tylko rzesze czytelników, ale też uznanie krytyki i jurorów prestiżowych nagród. Ragde napisała wspaniałą wielowątkową powieść o postępującym rozpadzie dysfunkcjonalnej rodziny i nieudolnych próbach walki z chorymi emocjami. Norweska pisarka dowiodła, że „popularna saga norweska” wcale nie musi być określeniem pejoratywnym…
Grzegorz Wysocki, „Tygodnik Powszechny”
Anne B. Ragde jest jedną z najbardziej znanych współczesnych pisarek norweskich. Jej twórczość cieszy się uznaniem zarówno wśród czytelników, jak i krytyków. Trylogia o rodzinie Neshov biła rekordy sprzedaży w Norwegii oraz została przetłumaczona na ponad 20 języków. Na jej podstawie nakręcono również niezwykle popularny serial telewizyjny.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65731-10-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stała pośrodku podwórka, kiedy przyjechał. Tkwiąc w miejscu ze zwisającymi bezwładnie ramionami, zobaczyła, jak parkuje tam gdzie zawsze, pomiędzy stodołą a drewutnią. Wyskakując z samochodu, zawołał: – Sorry za małe spóźnienie! I dzięki za wczorajszy miły wieczór.
Słuchała jego słów, w brudnoszarym świetle poranka widziała kontur jego ciała, ruchy. Ale przede wszystkim widziała, jak do niej podchodzi, a musiał to zrobić, zanim upadnie, liczyły się sekundy.
– Kaj...
– Idę! – krzyknął.
– Kaj Roger.
Nagle usłyszał coś w jej głosie, może szloch, coś w oddechu, sam nie wiedział, ale jego ciało błyskawicznie zesztywniało na chwilę przed tym, jak do niej dotarł jednym skokiem.
– Co się stało?
– Ojciec. On... Udało mi się go wyciągnąć na korytarz i zamknąć w boksie, z dala od Siri.
– Ale co on...
– Sam sobie to zrobił. Leżała tam fiolka z jego pigułkami. Dostał je na nogę. I chyba jakieś butelki po piwie. Nie udało mi się całkiem... W każdym razie nie żyje. A Siri... nie wiem... jego nos i kilka palców...
Objął ją ramionami. – Ależ, Boże mój, Torunn.
Czuła ciężar jego ramion, zamknęła oczy i pomyślała o ciężarze kostek ojca w swoich dłoniach, o bucie, który zsunął się, kiedy zaczęła go ciągnąć, o pełnym podniecenia spojrzeniu Siri, zakrzepłej krwi wokół jej ryja, kwikach pozostałych świń.
– To moja wina – powiedziała.
– Torunn.
– Poddał się, a to moja wina.
Kaj Roger wypuścił ją z objęć, ale jednocześnie chwycił dłońmi jej barki i odsunął ją od siebie.
– Spójrz na mnie.
– Nie.
– No to chociaż posłuchaj. Pójdę do chlewu i przeniosę go do gospodarczego.
Czy płakała? Torunn wydawało się, że nie. Stała i próbowała wyczuć własne łzy, ale nic nie czuła. Własne łzy pachną w szczególny sposób. Jedynym, co wyraźnie odbierała, były obrazy. Ciemna krew przy wielkich, dyndających uszach, wytarty kołnierzyk flanelowej koszuli, z którego wystawały zmechacone nitki, szara, ubrana w wełnianą skarpetę pięta, która wpadła w przesiąkniętą moczem słomę, kiedy stopa wysunęła się z ciągniętego przez nią buta, kąciki jego oczu wypełnione krwią z grzbietu nosa. I dziura w tym miejscu.
– Idź do kuchni i zadzwoń do Margida. A ja zajmę się chlewem.
– Nie dam rady.
– Musisz. Pójdziesz teraz zadzwonić do Margida. A ja oporządzę chlew.
– Chlew? – spytała. Oporządzi chlew. Słowa brzmiały dziwnie.
– Tak. Ktoś musi to zrobić. Mimo wszystko. Świnie muszą dostać jeść, przecież nic nie rozumieją. Ktoś musi je obrządzić.
– Nie poradzę sobie z tym – szepnęła.
Znów ją objął, mocno przycisnął do siebie i dmuchał ciepłym oddechem w jej włosy.
– Nie dam rady.
– Dasz – powiedział. – Ja ci pomogę. Pomogę ci, Torunn.
Ponad jego ramieniem patrzyła w stronę kuchennego okna. Kuchnia w Neshov. Oto stała tutaj, a on nie żył.
– Idź do środka. Zadzwoń. I zaparz kawę. Będzie mi potem potrzebna, przyda się nam obojgu.
– Siri trzeba zarżnąć. Jeszcze dziś – powiedziała.
– To nie wina maciory. Świnie, one...
– Trzeba ją zarżnąć. I TO MOJA WINA!
Kaj Roger odsunął ją od siebie na odległość wyciągniętych ramion, ściskając mocno jej barki.
– Nie wolno ci tak myśleć, Torunn!
– ALE TO PRAWDA!
I poczuła, jak wszystko w niej nagle się zawaliło, poczuła płacz tak potężny, że była pewna, że zwymiotuje, płacz, który przemienił się w niekończący się wdech, a potem wysoki jęk. Odchyliła w tył głowę, jego ręce trzymały ją, ale tylko kilka sekund, potem osunęła się na kolana, a Kaj Roger przy niej. Nie mogła się powstrzymać od jęku, sama słyszała, że brzmi to jak lament jakiegoś zwierzątka, słuchała samej siebie i głosu Kaja Rogera, dochodzącego jakby z oddali, ale nie rozumiała, co mówi, dopiero kiedy mocno ścisnął jej policzki i ryknął:
– POPATRZ NA MNIE, TORUNN!
Uspokoiła się, poczuła zapach łez.
– Spójrz na mnie... Moja kochana, słodka Torunn.
– Nie.
– To nie twoja wina.
– Właśnie że tak. A ją zarżniemy.
– Okej. Wstań. Chodź tu. Idź do środka i wstaw kawę. Ja się pospieszę. Załatwię resztę. A potem przyjdę do ciebie.
Długo stała, trzymając klamkę, zanim ją nacisnęła. Była zimna. Znajdowała się tam od zawsze, tak jej się wydawało. A w każdym razie bardzo długo przed nią. To dłoń ojca naciskała tę klamkę, dzień po dniu, codziennie. Ona sama była tu przecież tylko gościem.ROZDZIAŁ 1
Znalazła wolne miejsce prawie na samym końcu ulicy Søndre, skręciła i wyłączyła zapłon, ale dalej siedziała, gapiąc się przed siebie. W jej polu widzenia pojawił się stary człowiek. Szedł w rozchylonym płaszczu, mozolnie, nierówno pchając przed sobą balkonik po chodniku. Poruszał się wzdłuż okien wystawowych banku. Gigantyczny plakat reklamowy przedstawiał mężczyznę i kobietę obok staroświeckiej przyczepy kempingowej, przymocowanej do maleńkiego, przerdzewiałego samochodu. Oboje wpatrywali się smutno i bezradnie prosto w kamerę, a napis poniżej zachęcał: „Po co czekać na milion w lotto? Z nami ruszysz z kopyta!”
Mężczyzna z balkonikiem oddychał szybko i ciężko przez otwarte usta, reklamie w oknie nie poświęcił nawet jednego spojrzenia. Dość miał zajęcia z każdym kolejnym krokiem, a jego buty, przypominające kapcie, szurały po zakurzonym chodniku.
Przyjemnie było tak siedzieć. Położyła przedramiona na górnej części kierownicy, powoli złożyła na nich czoło, przymknęła oczy. Na pewno jechało od niej świńskim łajnem, od tygodnia nawozili pola. Chociaż dopiero co wyszła spod prysznica, najprawdopodobniej właśnie to będzie tematem pierwszego komentarza matki: zapach, który przebija się przez wszystkie inne. Wyprostowała się i wyciągnęła ręce przed siebie, krytycznie przyjrzała się paznokciom. Były zniszczone, z lekko widocznymi brązowymi krawędziami przy skórkach. Obróciła do siebie wnętrza dłoni, obejrzała linie życia, losu i serca, czy jak tam się one nazywają, linie, które podobno zdradzają osobowość i przyszłość człowieka. Były lekko brązowe, co w kręgach astrologicznych zapewne zostałoby uznane za zły znak. Już prawie nigdy nie chciało jej się używać rękawic roboczych, no chyba że leżały tuż przed nosem, kiedy były potrzebne.
Znów położyła przedramiona na kierownicy, oparła o nie czoło, zamknęła oczy i słuchała przejeżdżających samochodów. Stary człowiek na pewno już sobie poszedł, ale nie chciało jej się otwierać oczu, by go poszukać. Jak nic mieszkał sam, zmieniał gacie najwyżej raz w tygodniu i codziennie jadł na obiad czerstwy chleb z makrelą i pomidorem, kłamiąc córce, dzwoniącej z jakiegoś odległego miejsca, że co najmniej cztery razy w tygodniu gotuje sobie porządny obiad, z ziemniaczkami.
Samochód za nią ruszył, nie otwierając oczu, słuchała, jak zmienia biegi, w przód i w tył, a potem przyspiesza i dźwięk znika. Ledwie parę sekund później odgłosy powtórzyły się, ale tym razem to było nowe auto, wciskające się na wolne miejsce. Mogła teraz odwrócić się i spojrzeć na tego człowieka. Z tyłu w samochodzie siedział ktoś, kto miał własne, sensowne życie, na pewno zupełnie niepodobne do jej życia, z pewnością nie był to ktoś, kto zaczyna dzień o siódmej rano od wyprawy na czczo do chlewu, do kwiczących z głodu świń. A może i tak, kto to może wiedzieć. W sumie cała ulica Søndre mogła akurat dziś być pełna samochodów z rolnikami. Z Fosen i Skaun, z Byneset i Ranheim. Usłyszała trzask drzwi. Przypominał dźwięk wydawany przez pokrywkę, mocno i nagle zatrzaśniętą na puszce.
– Halo! Halo!
– Tak...?
Drgnęła i wyprostowała się. Za szybą widać było twarz. Kobieta w dziwacznej czapce od munduru. Prawy palec wskazujący był uniesiony, zgięty, gotowy, żeby zastukać w szybę. Teraz opuściła ramię. Torunn otworzyła okno; mocno piekły ją oczy, jakby ktoś sypnął w nie solą. Musiała się wysilić, żeby otworzyć powieki, i ledwie udało jej się skupić wzrok na twarzy kobiety.
Ta wciągnęła badawczo powietrze z samochodu.
– Przepraszam, ale... Siedzi tu pani sobie i śpi?
– Wygląda na to, że tak.
– W sumie nic mi do tego, ale...
– Nie piłam, jeśli o to pani chodzi.
– Musi pani zapłacić za parking. Tylko o to chodzi.
– Zasnęłam, zanim zdążyłam zapłacić.
– No tak. Ale teraz proszę to zrobić. Potem może pani sobie dalej spać, jeśli pani chce.
– Nie będę spać. Idę spotkać się z matką w Palmen.
– Po prostu proszę zapłacić. Najbliższy automat jest tam. Jeśli nie ma pani drobnych, może być karta.
Nie od razu zobaczyła matkę. A w podmuchu od drzwi wyczuła wyraźny odór świńskiego gnoju, zalatujący od niej samej. Zauważyła matkę przy jednym z tych małych stolików z prawej strony i przez kilka sekund obserwowała ją, zanim ta podniosła wzrok i ich oczy się spotkały. Matka doskonale pasowała do tego wnętrza, w swoim eleganckim, białym, wełnianym swetrze z golfem, ze złotem w uszach, starannie ułożoną fryzurą, torebką z patynowanej skóry w kolorze burgunda, stojącą przy stołowej nodze. Właśnie uważnie układała sitko do herbaty na białym porcelanowym spodku, przez tych kilka sekund, kiedy nie wiedziała, że ktoś na nią patrzy, wyglądała na zmęczoną.
– Mamo. Cześć.
– Aaa, to ty! Ale... jak ty wyglądasz, Torunn!
– Wyglądam? Nie, ja...
– Chodź, niech cię uściskam! Spokojnie, wiem przecież, że nigdy nie przejmowałaś się ubraniem. Och, moja Torunn, ale się stęskniłam...
Pozwoliła się przytulić i z obowiązku odwzajemniła uścisk, wdychając zapach pieniędzy, długich chwil spędzanych w łazience, wielkiej uwagi poświęcanej własnemu wyglądowi. Kiedy już odkleiły się od siebie, zobaczyła, jak matka rozszerzyła nozdrza i szybko pokręciła nosem, ale nic nie powiedziała, tylko znów usiadła, poprawiła sweter w talii, ułożyła szeroki golf symetrycznie wzdłuż obojczyków i uśmiechnęła się przesadnie, z macierzyńską wyższością.
– Torunn...
– W sumie nie całkiem rozumiem, co ty tu robisz. Mówiłaś przez telefon, że chcesz się ze mną spotkać?
– Zjedzmy najpierw lunch, a potem pogadamy, kochanie.
– Nie jestem jakoś szczególnie głodna.
– Bzdury. Popatrz na te półmiski z kanapkami! Ja chcę tatara z mnóstwem kaparków, siekaną cebulką i buraczkami. Chwała Bogu, że można znowu jeść surowe żółtka, ależ mnie wykończyło całe to zamieszanie z salmonellą. Ale teraz już o tym cisza, więc najwyraźniej niebezpieczeństwo minęło. Co chcesz do picia, od razu zamówię?
– Mogę wziąć herbatę.
– No to chodźmy sobie nałożyć. Ale mogłaś chociaż znaleźć bluzkę, która ma w sobie odrobinę koloru. Czyż nie?
Wzięła sobie kanapkę z pierwszego półmiska, na jaki natrafiła. Sprasowany rostbef, na nim hałda sosu majonezowego. Matka wciąż stała przy szwedzkim stole i sprawnie układała zawartość swojego talerza szybkimi, precyzyjnymi ruchami. Ktoś usiadł przy fortepianie i zaczął grać skoczne kawałki do kotleta.
Lokal był w połowie wypełniony, prawie wyłącznie lekko podstarzałymi kobietami, wystrojonymi nieco ponad przeciętną. Jeden facet siedział sam przy stole przed sztaplem gazet, było w nim coś znajomego, przypominał jednego z tych dwóch malarzy o tych samych imionach. Ale ona nie kupowała gazet, już nic jej nie mówiły, to, co w nich było, tak daleko odbiegało od jej codzienności, nie umiała też skupić się na tyle, żeby cokolwiek przyciągnęło jej uwagę. W tej sytuacji oczywiście nie znała nazwisk sławnych artystów. Dziadek stale narzekał, że „Nationen” już nie przychodzi do skrzynki na listy. Nawet tym nie miała siły się zająć. Przyszły dwie koperty z okienkiem od „Nationen”. W pierwszej pewnie był rachunek za prenumeratę, a w drugiej informacja o tym, że dostarczanie skończy się, jeśli ktoś go natychmiast nie zapłaci.
– Ależ tu jest uroczo! – powiedziała matka z entuzjazmem, siadając przy stole i starannie układając serwetkę na kolanach. – Nigdy wcześniej nie mieszkałam w Britanii i nie jadałam w Palmen, tylko o tym czytałam i widziałam zdjęcia. To jest odpowiedź Trondheim na Grand Hotel, wiesz, Wenche Foss uwielbia Palmen, a tam siedzi Håkon Bleken. Kiedyś tam, gdzie teraz jest szwedzki stół, był stawek ze złotymi rybkami, ale ludzie wrzucali tam pety, więc rybki musiały odejść. Coś okropnego. Rzucać pety do oczka wodnego, w Oslo by to nie przeszło. No jedz, Torunn. Schudłaś, nie jest ci z tym do twarzy. Powiedz, czy całkiem przestałaś się malować? Wcześniej używałaś przynajmniej tuszu do rzęs, prawda?
– Wyjdę na chwilę i zapalę. Jeszcze nie ma mojej herbaty.
– Ale... będziesz palić przed jedzeniem? Jest aż tak źle? Proszę, proszę...
Kiedy wyszła i otworzyła paczkę papierosów, jakaś kobieta wlokła po chodniku za jedną rękę histerycznie płaczące dziecko. Matka szarpała mocno rękę malucha przy każdym kroku, w drugiej ręce dźwigając wypchane plastikowe siatki. Wszędzie pełno było ludzi, lekko ubranych na tę ciepłą, majową pogodę. Nieco dalej, przed kwiaciarnią, zrobiono stylową wystawę, z długim stołem zastawionym świecami i serwetkami w dopasowanych kolorach. Wciągnęła dym głęboko w płuca i musiała oprzeć się o ścianę, bo nagle zakręciło jej się w głowie, w końcu co ona dziś zjadła, na pewno nie za wiele. Ale mogła przecież wrócić do samochodu, ruszyć i pojechać z powrotem do Neshov, zobaczyć, jak Kaj Roger radzi sobie z bronowaniem. Przed najbliższą niedzielą nawóz musi dobrze wsiąknąć w ziemię, w kościele w Byneset ma być konfirmacja, więc nie może przecież wszędzie snuć się zapach świńskiego łajna. Matka zadzwoniła dopiero wczoraj wieczorem i poprosiła Torunn o spotkanie na lunchu. Kaj Roger nie miał nic przeciwko temu. Ale jak tak można? Przecież to nie było jego gospodarstwo. Jego odpowiedzialność. A do zrobienia było teraz mnóstwo. Dzisiaj jeszcze musieli oznakować świnie na rzeź, za dwa tygodnie trzeba je dostarczyć do rzeźni.
– Jest już twoja herbata! Mówię ci, ten tatar był zabójczo smakowity!
– Co ty właściwie robisz w Trondheim, mamo?
– Przyjechałam z tobą porozmawiać.
– Przecież obie mamy telefon.
Matka przechyliła głowę na bok i uśmiechnęła się blado, Torunn znała ten uśmiech – pobłażliwy i cierpiętniczy, mówiący, że oto ona, tylko ona, zna zarówno pytania, jak i odpowiedzi.
– Nasze rozmowy przez telefon nie są ostatnio szczególnie treściwe, Torunn. Zawsze znajdujesz jakąś wymówkę, żeby odłożyć słuchawkę, zanim naprawdę zaczniemy gadać, coś, co musisz niby strasznie pilnie zrobić. Zrozumiałam, że chcesz mnie trzymać na dystans. Dlatego postanowiłam zrobić sobie wycieczkę i spotkać się z tobą twarzą w twarz.
– Przyjechałaś z Oslo do Trondheim tylko i wyłącznie po to, żeby ze mną osobiście porozmawiać?
– Tak. Jesteś moim jedynym dzieckiem, skarbie. Kiedy sprawa jest ważna, mogę przecież przelecieć się do ciebie godzinę samolotem.
– Pogrzebu to nie dotyczyło. Wtedy nie przyjechałaś.
– No wiesz, myślałam, że nie minie wiele czasu, a wrócisz do mnie do Oslo, chyba mnie rozumiesz. A poza tym miałaś przecież tak mało kontaktu z ojcem, jego śmierć nie mogła w końcu tak strasznie cię poruszyć...? Nie chcę wydać ci się nieczuła, po prostu mówię szczerze.
– On nie umarł. Odebrał sobie życie.
– Jedz. Musisz trochę zjeść, Torunn.
– I to była moja wina.
– O czym ty mówisz?! W życiu nie słyszałam czegoś równie głupiego!
Matka nalała im obu herbatę i oddychała ciężko przez nos. Jej kolczyki wydawały się zbyt masywne, dziurki w płatkach uszu wyciągnęły się w dół jak cienkie szczeliny.
– Nie wierzył, że przejmę po nim gospodarstwo. Dlatego się zabił. Powiedział, że to nie ma żadnego sensu.
– Daj spokój, Torunn! – matka pochyliła się ku niej i szepnęła stłumionym głosem, a kawalątek jedzenia wyleciał jej z ust i wylądował na obrusie: – Jasne, że niczego nie przejmiesz. To nie jest twoja sprawa. A teraz to szaleństwo musi się skończyć! Po prostu muszę ci to uświadomić. On nie żyje już od sześciu tygodni, a ty wciąż latasz po tej zasranej starej ruderze. Rozmawiałam z Margidem...
– Rozmawiałaś? O czym? – Odchyliła się jak najdalej na krześle.
– O tym, żeby... No, o tym dlaczego w ogóle tam siedzisz. On też się dziwi. Ale, jak rozumiem, pomógł ci.
– W jaki to sposób Margido mi pomógł? Nie widuję go za często od czasu, kiedy ojciec...
– Załatwił ci tego zmiennika, o ile dobrze zrozumiałam. Porozmawiał z właściwymi urzędami, żebyś mogła go zatrzymać, póki nie będziesz wiedziała, czego chcesz.
– Kaj Roger nic mi o tym nie mówił.
– Nie, pewnie chcieli cię trochę chronić. To dopiero niedźwiedzia przysługa. Ale wyraźnie powiedziałam Margidowi, czego chcesz.
– A czego ja chcę, mamo?
– Oddać te świnie do rzeźni albo sprzedać, a potem wrócić do swojego życia w Oslo.
– A co na to Margido?
– Że chce to usłyszeć od ciebie. I powinnaś szybko mu to powiedzieć!
– Mieszkają tam jeszcze inni. Mój dziadek. Sam sobie nie poradzi.
– On nie jest twoim dziadkiem. To twój wujek, tak samo jak Margido. A od kiedy to bratanica jest odpowiedzialna za osiemdziesięcioletniego wujka, którego spotkała dopiero, kiedy skończyła trzydzieści siedem lat, że ośmielę się zapytać?
– Żal mi go.
– Idę teraz wziąć sobie na deser kawałek ciasta, a ty się przez chwilę zastanów.
Odkroiła kawałek tartinki i włożyła go do ust, skupiła się na powolnym żuciu po obu stronach, myślała najmniej jak się dało, byle nie zacząć płakać tutaj, pośród eleganckich pań i znanych malarzy. Musiała skoncentrować się na utrzymaniu samej siebie w stanie gniewu i irytacji, bo to dawało jej najlepszą ochronę. Biały sweter matki stał się ruchomą plamą na skraju pola widzenia, wsypała trzy łyżeczki cukru do herbaty, zauważyła, jak filiżanka trzęsie się, kiedy niosła ją do ust.
– To w Oslo jest twoje miejsce – odezwała się matka, jeszcze zanim zdążyła ponownie usiąść na krześle. Wymyślnie ozdobiony kawałek ciasta leżał przed nią na wielkim, białym talerzu. Ten po tatarze już zabrano.
– Potrzebuję cię. Jesteś moim jedynym dzieckiem. Ja ciebie potrzebuję bardziej niż ten starzec w Byneset.
– Jego mi żal. Ciebie nie, mamo.
– Gunnar będzie ojcem – powiedziała cicho i ostrożnie odłożyła widelczyk na krawędź talerza.
– Ach tak? To w sumie dobrze dla niego. Czy z tego powodu ma mi być ciebie żal?
– Nie bądź szydercza. Oczywiście, że to dla mnie wielki ciężar. Byliśmy koniec końców małżeństwem przez trzydzieści trzy lata, zapomniałaś?
– Ale już nie jesteście. A dom został sprzedany...
– No nie, nie przypominaj mi o tym, proszę cię. Bo po prostu się rozpłaczę. Boże, jak mi brak tego domu... Wiesz, w ogóle się nie zbliżam do Røa, nie mogłabym spojrzeć nawet na jedną znaną ulicę, jeden znany sklep.
– A myślałam, że dobrze się czujesz w tym swoim nowym mieszkaniu.
– No tak, jest dobrze. Ale osiemdziesiąt metrów na czwartym piętrze w Sandvika to nie całkiem to samo co willa w Røa. Nie chciałam ryzykować i topić wszystkiego w mieszkaniu, muszę przecież z czegoś żyć. Zaczynam się tam ogarniać, ale wciąż nie jest to willa w Røa.
– Osiemdziesiąt metrów z windą i tarasem na dachu. W sumie nie tak źle.
Matka odchyliła się do tyłu na krześle, westchnęła głęboko i dramatycznie, jednocześnie spoglądając na malarza, żeby sprawdzić, czy on patrzy na nią.
– Wiesz, Torunn, nie mam siły się z tobą kłócić. Przyjeżdżać aż do Trondheim tylko po to, żeby się spierać.
– Nie prosiłam cię o to.
– I te wszystkie twoje rzeczy ze strychu, wynajęłam komórkę w piwnicy, należącą do mieszkania, które jeszcze nie jest gotowe, wszystko tam stoi. Ale nie może stać wiecznie, ktoś niedługo się na pewno wprowadzi! A ja nie mam nawet klucza do twojego mieszkania! Powiedz, nie masz żadnych kwiatków, które trzeba podlewać? Nic nie gnije w lodówce? Tak po prostu wszystko zostawić! Pocztę chyba przeadresowałaś?
Torunn skinęła głową. Matka znów westchnęła, a potem uśmiechnęła się tak jak do chorego dziecka i powiedziała: – Zamówić dla nas butelkę wina? Co ty na to? No...? Kochanie?
– Przecież jestem samochodem. Dobrze wiesz, mamo.
– Ale ja myślałam... Prawdę mówiąc, już zarezerwowałam dla ciebie pokój. Tutaj, w Britanii! Cudowny pokój z wielką wanną. Taka mała niespodzianka, prezencik! Czy to nie brzmi wspaniale? Myślałam, że razem zjemy obiad i...
Torunn rzuciła widelec na obrus i gwałtownie zgniotła białą serwetkę.
– Ale ja przecież nie mogę, to jasne! Boże święty, że też tak można! Odpowiadam za żywe zwierzęta, zapomniałaś?
– Ciszej, ludzie się gapią. Masz tam przecież kogoś, kto cię zastępuje, Torunn! Myślałam, że o to właśnie chodzi? Żebyś mogła przez chwilę wyluzować?
– Ale nie tak z pięciosekundowym wyprzedzeniem. Mam go poprosić, żeby zrobił też dziadkowi obiad? Po tym, jak cały dzień bronował w polu? Tak? Nie masz pojęcia, o czym mówisz. Muszę już jechać. Dzięki za lunch.
– Siedź – powiedziała matka twardo, a potem zaczęła cicho popłakiwać w serwetkę. Grajek zasiadł i rozpoczął wykonywanie nowej melodii, coś wolnego i melancholijnie romantycznego.
– Czy nie możemy chociaż przyjemnie spędzić trochę czasu, pomówić o czymś innym? – rzekła matka, wyciągając z torebki papierową chusteczkę i ostrożnie wycierając w nią nos. Torunn miała ochotę głośno się roześmiać, chociaż nie czuła sił nawet na uśmiech, matka nigdy w życiu nie chciałaby, żeby ktoś ją widział, kiedy wyciera nos w stołową serwetkę, w końcu ma się to wychowanie, chociaż tak naprawdę pochodzi się z wioski pod Tromsø, a drzewo genealogiczne aż ugina się od rybaków i chłopów.
– A jak tam idzie im w Kopenhadze, moja droga?
– To ja jestem dziedziczką tej ziemi, mamo. Sprzedać gospodarstwo to nie taka prosta sprawa. Neshov jest objęte różnymi zobowiązaniami.
– Boże mój! Te... chłopskie teksty, które tak z siebie wyrzucasz... Oczywiście, że można to sprzedać, jeśli właściciel prawa pierwokupu go nie chce.
– Ale ja tego jeszcze nie wiem! To przeze mnie ojciec popełnił samobójstwo i czuję, że jestem mu coś winna. I jego świniom.
– W imię Ojca i Syna, Torunn, jak można być cokolwiek winnym świniom?!
Matka roześmiała się głośno i nienaturalnie, Torunn czekała, aż skończy, a potem powiedziała: – On je uwielbiał. Były całym jego życiem. Ja też je uwielbiam.
Matka zmięła papierową serwetkę w małą kulkę, teraz pochyliła głowę i milcząc, gapiła się na nią. Torunn myślała o tym, kiedy ostatnio powiedziała matce coś takiego, że ją kocha, a teraz siedzi z nią i opowiada o uczuciach do świń. W przedziałku na głowie matki widać było kilkumilimetrowe siwe odrosty, wśród sztucznego blondu.
– Mamo – zaczęła i wyciągnęła rękę przez stół, ale matka jej nie widziała. Szybko cofnęła rękę i powiedziała: – Erlend i Krumme mają się świetnie. Jytte i Lizzi są już w dziewiątym tygodniu i wszystko jest jak trzeba. Erlend nieustannie śle SMS-y.
– Po prostu nie chcesz zrozumieć. Torunn! Że musisz...
– Erlend ma wyznaczony termin USG na początek lipca.
Torunn zanurzyła widelec w sosie tatarskim i przyglądała się drobno posiekanym kawałkom kiszonego ogórka, które przewalały się w żółtej masie. Z befsztyka sączyła się krwista ciecz, przesiąkając przez chleb i dalej na biały porcelanowy talerz. Chleb zaróżowił się i przypominał teraz gumową piankę.
– No cóż, jeśli w ogóle mamy o nich mówić, to muszę powiedzieć, że moim zdaniem jest to wyjątkowo śmieszne! Wszystkie moje przyjaciółki mówią to samo! Wymyślić coś takiego! I to jednocześnie z dwiema paniami! – powiedziała matka i odkroiła widelczykiem duży kawałek ciasta, mała czekoladowa róża została szybko i zdecydowanie przecięta na pół. Torunn nie chciała ani słowem wspominać o wielkich planach Erlenda i Krumme, dotyczących remontu Neshov, zagospodarowania silosu i przemienienia Neshov w dobre miejsce na wakacje. Plany zakładały oczywiście, że Torunn tam zostanie, a to stałoby się zaraz dla matki wodą na jej młyn.
– Nabrałam ochoty na kawę do tego ciasta. I kieliszek koniaku. Mają tu pewnie Bache XO. Na pewno nie chcesz koniaku, moja droga? Albo wina?
Nagle Torunn uderzyła myśl, że w sumie dobrze się stało, że matka nie chciała przyjechać na pogrzeb, bo wtedy poznałaby plany Erlenda i dodała dwa do dwóch. Krumme na razie tylko wstępnie poruszył temat przez telefon i spytał ją wprost, czy według niej to dobry pomysł. Wiedział, że oznaczało to dla niej konieczność dokonania wyboru, wyraźnie rozumiał, czym jest obowiązek mieszkania i prowadzenia gospodarstwa, podczas gdy Erlend uznał za oczywiste to, że ona zostanie.
Erlend, który przed śmiercią Tora nie mógł pojąć, że chciało jej się tam przebywać z własnej woli. Wciąż mu tłumaczyła, że nie może zawieść ojca, gdy ten jej potrzebuje. Teraz, kiedy nie było już ojca, którym można było tłumaczyć jej zachowanie, całkowicie zmienił front, bo nagle sam zauważył, jaki potencjał ma to miejsce. Był w tym egoizm, którego nie mogła nie zauważyć, chociaż uwielbiała swojego nowo nabytego wujka.
– Całe gospodarstwo gratis prosto w twoje ręce, mała brataniczko, a do tego duńskie miliony na srebrnej tacy! Holy shit, jak tam będzie pięknie! Zobaczysz, jak przyjedzie Neufeldt, architekt! Zabierzemy go tam, ze szkicownikiem, jak tylko skończy robotę przy tym luksusowym hotelu w Tajlandii, ma co najmniej dwadzieścia gwiazdek, ale potem będzie wolny i będzie mógł się całkowicie skupić na podupadłym norweskim gospodarstwie! Co za kontrast! Ale Krumme go zna, i od razu się zgodził. Dostanie za to w końcu grubą kasę, zamknij się, stary... Mówimy tu o stawce godzinowej! Za taką cenę można by wynająć całą angielską drużynę piłkarską! Ale who gives a shit about futbol, no nie?! Ach, może Elton John... W końcu kupił sobie klub. A David Beckham to niezłe ciacho, oczywiście dopóki nie otworzy ust, wtedy słychać, że to jak nic kastrat. Jak im się udało spłodzić dziecko – to naprawdę duże wyzwanie dla mojej wyobraźni. Mała pani Bosch, jak ją nazywam po mojej elektrycznej szczoteczce do zębów, ma dokładnie taki sam kształt...
– Torunn? Byłaś gdzieś daleko, moja droga. Zmęczona...?
– Owszem. Muszę rano wstawać, wiesz. Dużo ciężkiej, fizycznej pracy.
– Och. To nie może być zdrowe.
– Przeciwnie, zdaje się, że szerokie kręgi medyczne są ogólnie zgodne co do tego, że praca fizyczna jest zdrowa.
– Nie tym tonem, bardzo cię proszę. Chcę tylko twojego dobra, wiesz to doskonale.
Pozwoliła obsłudze zabrać talerz z kanapką z befsztykiem, zanim matka zdążyła skrytykować to, jak mało zjadła. Podano kawę i koniak, matka jednym haustem wypiła połowę trunku.
– Kiedy wracasz do domu?
– Jutro. Mogę zrobić jakieś zakupy, skoro już tu jestem. Znasz tu jakieś dobre sklepy?
– Właściwie nie bywam w mieście. Ciągle uważam, że to całkiem chore, że przyjechałaś taki kawał tylko po to, żeby ze mną porozmawiać.
– Żeby ci przemówić do rozsądku, moja droga. Ale tak naprawdę teraz jeszcze bardziej się niepokoję. Szczerze – powiedziała i westchnęła teatralnie, jeszcze raz spoglądając w kierunku malarza. Torunn podążyła za jej spojrzeniem, jego już tam nie było. Poczuła śladowy cień czułości dla matki.
– To nie chcesz pojechać ze mną do gospodarstwa? Jest tam teraz naprawdę ślicznie. Kwitną jabłonie. A sama mówiłaś, jaki tam fantastyczny widok.
– A nie wspominałaś, że właśnie rozrzucacie nawóz?
– Owszem.
– To ja raczej podziękuję. Po sprzedaży domu nie narzekam na finanse, ale wyrzucać do śmieci całą garderobę to już lekka przesada. Tego smrodu nie da się usunąć. Myślisz, że go nie czuję przez stół? A twoje dłonie, Torunn... Jak one wyglądają! Pewnie, są czyste. W sumie. Ręce takie się po prostu stają, kiedy się... Ale jak sobie dajesz radę z pieniędzmi? Nie jesteś przecież dalej na zwolnieniu?
– Nie. Bezpłatny urlop.
– Staruch na zagrodzie ma chyba emeryturę?
– Jasne. Ojciec miał też jakieś ubezpieczenie ze związku rolników. Właśnie je przejadam.
– Święty Boże, musisz się wkrótce opamiętać.
– Muszę już jechać.
Wstała od stołu.
– Więc już cię nie zobaczę? Ależ Torunn... Pomyśl o tym cudownym pokoju, w którym mogłabyś odpocząć. Tylko na jedną noc?
– Nie, dzięki. I za jedzenie też.
– A nie możesz chociaż wpaść do miasta pod wieczór i zjeść ze mną obiadu? Mniej już nie można...
– Obiad mam o trzeciej, wieczorem obrządzam chlew, a w pół do dziesiątej się kładę.
– Teraz przesadziłaś. Przesadzasz specjalnie, żeby być niemiła. Norwescy chłopi tak nie żyją. Na pewno mogą raz na jakiś czas pozwolić sobie na obiad w mieście.
– Nie jestem norweskimi chłopami. Jestem sobą. A takie rzeczy trzeba planować. Poza tym akurat teraz mam mnóstwo roboty. Nie mogę... A teraz muszę iść.
Pozwoliła matce się przytulić i objęła rękami ten miękki wełniany sweter, przestraszyła się, że zostawi na nim plamy, poczuła, jak plecy matki zaczęły drżeć, jakby znów zbierało jej się na płacz.
– Daj spokój, mamo. Nie płacz. Dam sobie radę. Nie martw się. Jestem dorosła, poradzę sobie.
– W każdym razie to nie była twoja wina, córeczko. Tyle musisz mi obiecać, że to zrozumiesz – szepnęła matka, wciąż przyciskając ją do siebie.
Torunn skinęła głową.
– Trzymaj się, mamo. I dobrej drogi do domu. Pozdrów ode mnie swoje przyjaciółki.
Musiała się zmusić, żeby normalnie, powoli odejść w kierunku wahadłowych drzwi. Potem przebiegła przez recepcję hotelu, ale gwałtownie zatrzymała się na chodniku, żeby nie wzbudzać zainteresowania. Zapaliła papierosa, musiała trzymać zapalniczkę obiema rękami. Wyciągnęła komórkę i zadzwoniła do Kaja Rogera. Odebrał po pierwszym dzwonku.
– No to ja powoli wracam, jak ci idzie?
Głos miał taki jak zwykle, wszystko było normalnie, tam w środku siedziała matka, a ona stała tutaj, na zewnątrz. On miał przerwę na kawę, był w trakcie bronowania, zauważył kilka rozpadlin u dołu jednego pola, powinni rzucić tam trochę tłucznia. Poza tym stwierdził, że będą potrzebować nowej poduszki do stempli do znakowania świń, ta stara była już zużyta i cyfry odbijały się nieczytelnie, czy Torunn może zajechać do rzeźni w Eidsmo i kupić nową?
– Jasne. Może jeszcze czegoś nam trzeba, skoro już jestem w mieście...
W każdym razie nie musiała się spieszyć, spędzić kilka godzin poza gospodarstwem to chyba przyjemność? I co się w końcu okazało, po co jej matka przyjechała do Trondheim? Zajedzie do nich czy raczej nie?
– Nie, miała się spotkać z koleżankami, które spotkała w podróży. No i pochodzić po sklepach. Wyraźnie czuła, jak pachnę, więc nie miała ochoty na wizytę na wsi...
A więc bardzo różni się od swojej córki.
– W sumie tak. Ale w Palmen było uroczo. Słuchaj, nie miałam pojęcia, że załatwiliście z Margidem, że możesz dalej pracować. Że to był jakiś problem... tak jakby? Ja po prostu... w ogóle o tym nie pomyślałam.
I nadal nie musiała o tym myśleć. Są specjalne przepisy w związku ze śmiercią i tak dalej. Przepisy przejściowe.
Przejście? A dokąd? Nie dostała mandatu, chociaż czas parkowania skończył się całe dziewięć minut temu. Zaczęła płakać, już zanim minęła Ila, i nie przestała, aż krajobraz Byneslandet całkiem się otworzył, aż przejechała przez Rye, zielone wiosną i lśniące plamami łąk w różnych odcieniach brązu, wyraźnie odróżniającymi się zależnie od tego, jak daleko każde gospodarstwo posunęło się z nawożeniem, orką i siewem. Wciąż czuła kosztowne zapachy matki, przemieszane z lekkim aromatem koniaku, kiedy szeptała do niej, że to nie jej wina.
Oczywiście, że to była jej wina. Ojciec nie mógł wiedzieć, że tak naprawdę rozważała możliwość przejęcia kiedyś ziemi. Jednak on chciał mieć odpowiedź od razu, a ona nie mogła mu jej dać, wtedy gdy skończył ze sobą, zasypiając w boksie Siri, ulubionej maciory, z piwem, wódką i dziewięćdziesięcioma sześcioma tabletkami pyralginy forte w żołądku.
Z nosa wisiał jej smark, wytarła go rękawem koszuli.
Ojciec musiał przecież to rozumieć.
Sam nieskończenie wiele razy mówił, że świnie to tak naprawdę dzikie zwierzęta, mówił o tym z czymś na kształt dumy, jakby chciał udowodnić, że udało mu się nad nimi zapanować, że chodzi tu o wzajemny szacunek. Musiał to rozumieć. Że to właśnie ona znajdzie go w tym stanie. Czy chciał ją w ten sposób jakoś ukarać? Pociągnęła mocno i gwałtownie nosem, nie chciała spotkać Kaja Rogera z czerwonymi oczami, żeby jeszcze bardziej jej współczuł. Musi zajechać do spółdzielni w Spongdal, zrobić zakupy i pamiętać o tym, żeby sprawiać wrażenie zorganizowanej, ogarniętej. Obiad. Nowa szczotka do naczyń. Dezodorant i Sun Light. Mleko. Prawie się skończyło. Mogłaby spytać, czy Kaj Roger będzie chciał zjeść z nimi obiad. Może naleśniki, z jagodami i z bekonem.
Dopiero kiedy zaparkowała przed sklepem, przypomniała sobie o poduszce do stemplowania. Sama myśl o tym, żeby teraz jechać aż do rzeźni w Melhus... Gdyby sobie wcześniej przypomniała i pojechała bezpośrednio przez Heimdal, zamiast siedzieć i ryczeć jak idiotka. Znów uruchomiła samochód. Dlaczego ciągle była tak cholernie zmęczona? Kładła się o wpół do dziesiątej wieczorem i wstawała za piętnaście siódma. Zawsze od razu zasypiała, a to dawało dziewięć godzin snu, czy to nie wystarczy? I dlaczego, do diabła, w ogóle była tutaj, w połowie długości Norwegii, skoro przez trzydzieści siedem lat jej życie toczyło się zupełnie gdzie indziej? To były świnie, zwierzęta. To nie im była cokolwiek winna, naprawdę. Nagle zobaczyła oczami duszy rękę dziadka, która drżąc, przesuwa szkło powiększające w tę i z powrotem nad fotografiami w książkach o wojnie, ostre załamanie na plecach pod starą tkaniną koszuli, resztki zarostu na policzkach, które poruszały się razem ze szczękami, tak jakby mówił coś wewnątrz siebie, opowiadając o czymś, czym nie chciał się z nią podzielić. Bezradny w swoim nieszczęściu. To oczywiste, że nie może go zostawić. Zamknęła oczy. Poduszka do stempli. Obiecała.
Wyłuskała papierosa z paczki na siedzeniu pasażera. Otworzyła okno i zapaliła zapalniczkę. Nad Skaun wisiały szare, ołowiane chmury. Dobrze. Potrzebowała deszczu i dni w półmroku. Całe to słońce i kwiaty działały jej na nerwy. Dosyć miała stania w kolejce do kasy w spółdzielni i entuzjastycznego wychwalania pogody i ciepła, udawania, że decydujące znaczenie ma to, iż brzoza musi się zazielenić do siedemnastego maja.
Uruchomiła silnik i wyjechała z parkingu przed spółdzielnią, kierując się na Melhus.ROZDZIAŁ 2
Oderwał listek białego papieru z uchwytu przy umywalce, skręcił go w stożek i starannie wytarł otwór, gdzie zwykle przykręcał biały krzyż. Jeśli przez dłuższy czas będzie tam zbierać się woda, na dachu pojawi się rdza. Kiedy był już pewien, że jest całkiem sucho, wcisnął do dziury nowy zwitek papieru i wyciągnął z kieszeni taśmę klejącą. Zębami oderwał mały kawałek jasnobrązowej taśmy i przykleił na papierowej kropce. Może zacząć padać, nigdy nie wiadomo, chociaż słońce świeci. Świat jest nieprzewidywalny.
Kochał ten samochód. I dobrze o niego dbał. Pamiętał, jak pierwszy raz zauważył to miejsce, niedługo po tym, jak otworzyli. Do tamtego czasu sam zmieniał opony i przechowywał osiem nieużywanych w magazynie trumien w Fossegrenda. Z niechęcią zawsze myślał o wymianie opon, przy tak dużych samochodach była to ciężka robota, a uważał, że przekazywanie pracy innym to porażka. Aż do czasu, kiedy pogrzebał siostrzeńca właściciela, Steina-Ove, który w desperackiej próbie podtrzymania rozmowy, kiedy czekali, aż kościół się wypełni, przekazał mu wszystkie szczegóły oferty dla właścicieli samochodów. Od tego czasu był stałym klientem. Nie tylko jeśli chodzi o wymianę i przechowywanie opon, ale też gruntowne polerowanie przede wszystkim chevroleta. Chevrolet caprice model 84, nadal znakomity i – miał nadzieję – mający taki pozostać jeszcze przez długi czas.
Karawan powinien lśnić i być czysty na błysk niezależnie od pogody. Taksówki też musiały być czyste, w końcu ludzie płacili za przejazdy, ale przy naprawdę złej i brudnej pogodzie żaden klient taksówki nie zwracał uwagi na błoto na drzwiach. Za to karawan, który wioząc nieboszczyka, powinien jechać nieskończenie wolno po żwirowych drogach z kaplicy albo kościoła, podczas gdy żałobnicy bez przerwy na niego patrzą – na nim nie mogło być ani kropli brudu. Niejeden raz parkując przed kościołem, stwierdzał, że pojazd zabrudził się po drodze. Stał wtedy ze spryskiwaczem i miękką flanelką i ostrożnie mył lakier wzdłuż ram pod drzwiami. Dlatego właśnie staranne polerowanie było ważne, brud schodził łatwiej.
Najlepsze w tym zakładzie było to, że oferowali samoobsługowe myjnie, nienawidził automatycznych myjni, które niemal gwałciły auta. Woda i rozpylony strumień, o to właśnie chodzi, a nie o ruszanie do dzieła z gigantycznymi szczotami, bez żadnego szacunku dla samochodu stojącego pod nimi. Jak najmniej dotykania i wóz będzie najczystszy. Rozumieli to także tutaj, gdzie nawet automatyczne maszyny do mycia były najdelikatniejsze w mieście.
Zadzwonił telefon. Wsunął rękę za przezroczysty, jednorazowy fartuch, który zawiązał na sobie, żeby chronić ubrania przed wodą, był zawiązany na plecach i karku, pracownicy zawsze śmiali się, kiedy go zakładał, dobrze wiedzieli, że fartuch służy za ochronę przy pracy nad obrządzaniem zwłok. Ale teraz już tyle osób oglądało serial Sześć stóp pod ziemią, a na pewno ci, którzy pracowali tutaj i znali jego profesję, że równie dobrze czuli się z pracą przy martwych ciałach, jak w czasie oglądania Gotowania na ekranie z Ingrid Espelid Hovig. Ciągle z nim o tym dyskutowali, chociaż raz po raz wyjaśniał im, że w porównaniu z USA praca w zakładzie pogrzebowym w Norwegii to jakby być na innej planecie.
– Margido Neshov.
To dzwoniła pani Marstad z biura. Chciała się dowiedzieć, czy znajdzie dziś czas, żeby usiąść z jej bratankiem. Chodziło o tę stronę internetową.
– Dziś? Myję samochody. Nawet nie zacząłem jeszcze z cx, wciąż jestem przy caprice. Umyję też oba w środku.
Mógłby to przecież zlecić tym, co tam pracują, przecież po to są?
– No tak, ale mają tu samoobsługowe myjnie i dlatego dobrze jest zrobić niektóre rzeczy samodzielnie. Tylko wtedy można mieć pewność, że wszystko jest zrobione jak należy.
Ale ze stroną się spieszyło, ciągle to odkładali. A dziś bratanek akurat miał czas. Potrzebny mu był tylko drobny input, a on przedstawi propozycje.
– Nie może pani sama dać mu tego... inputu?
W sumie mogła.
– To pani zna się na komputerach.
Nie chodziło tu o komputery, tylko o treści. Czy on nie może po prostu spojrzeć na to tak jak na drukowany folder? Z tą różnicą, że kartki są na ekranie?
Strasznie go irytowało, kiedy mówiła do niego jak do dziecka. Siedział przecież ciągle w pracy w Internecie i podglądał strony konkurentów, wiedział, o co chodzi. Pani Marstad mówiła o tym już od wieków, oczywiście nie bez powodu. Byli jedynym zakładem pogrzebowym w mieście, który nie miał swojej strony. Dobrze wiedział, co go powstrzymywało – lęk przed rozwojem firmy i napływem zleceń, których on, pani Marstad i pani Gabrielsen nie daliby rady obsłużyć. Wtedy trzeba by było zatrudnić nowych ludzi, a od tej myśli go odrzucało. Była o tym mowa też przy lunchu, ale on tylko przytakiwał. Jakiś asystent pogrzebowy, który mógłby zacząć jako uczeń, albo stały dekorator kwiatowy – to mogłoby uwolnić czas pań dla innych zadań. Jedyna możliwość, która nie budziła w nim oporu, to ktoś młody z jednego z większych, rodzinnych biur. Wiedział, że najmłodszy syn Lasse Bovina trochę pracował w branży, ale oni mieli już komplet, miał trzech starszych braci. Opowiedziała mu o tym pani Gabrielsen, śledziła uważnie branżę i nieustannie sugerowała, że powinni zatrudnić więcej ludzi. Ale jak do tego podejść? Zadzwonić do Bovina bezpośrednio, żeby wysondować możliwości? Dowiedzieć się, jaki facet jest z tego młodego?
– Ach tak. To wobec tego może o czwartej? Wtedy siostrzeniec może dostać swój input.
Miał na imię Ola, Margido przecież dobrze o tym wiedział, przypomniała mu. A czwarta na pewno pasowała, Ola teraz nie miał za wiele do roboty, brał tylko drobne zlecenia jako freelancer.
– No to jesteśmy umówieni. Załatwi pani na jutro programy?
Oczywiście, że załatwi, po co pytał?
– Nie, ja tylko...
Teraz musiał wreszcie skończyć myć samochody, żeby były czyste i piękne na następny dzień. Caprice miał ruszać do akcji dwa razy, nie mógł o tym zapomnieć.
Ciąg dalszy w wersji pełnej