- W empik go
Na polskiej fali - ebook
Na polskiej fali - ebook
Osierocony chłopiec trafił pod opiekę stryja - inwalidy wojennego. Schorowany mężczyzna również umiera, na szczęście sąsiedzi nie zostawiają Jasia bez pomocy - zostaje on wysłany w podróż na Hel, a następnie ma trafić do szkoły kadeckiej. Dziś Jan Morski jest marynarzem, pływa po morzach całego świata pod polską banderą. W książce opowiada o swoim niełatwym dzieciństwie, początkach w służbie oraz przygodach na morzu. Opowieści marynarza ilustrowane są rycinami, zdjęciami i mapami.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-280-5058-3 |
Rozmiar pliku: | 393 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
JAK SIĘ ZNALAZŁEM NAD MORZEM.
Wspomnienia swoje, trudy i liczne ciekawe przygody spisuję dla wszystkich tych chłopców, którzy tęsknią do morza polskiego, kochają je i chcieliby je poznać. Opowiem im wszystko, czego się na niem nauczyłem, co widziałem i co przeżyłem, opowiem poprostu jak się opowiada braciom.
Nazywam się Jan Morski, jestem marynarzem polskim i służę swej Ojczyźnie na morzu i w dalekim świecie pod banderą z Białym Orłem w czerwonem polu. Dumny jestem z tego. Pochodzę z biednej ale uczciwej, starej rodziny polskiej. Ojciec mój zginął podczas Wielkiej Wojny, gdy jeszcze byłem maleńki. Słodka moja mamusia osierociła mnie, jako małego chłopczyka. Wychowywał mnie stryj mój, inwalida wojenny, który utrzymywał się ze sprzedaży tytoniu w małem miasteczku prowincjonalnem, ze szczupłych swych dochodów dodając, co było koniecznie potrzeba, do trzydziestu złotych pensji miesięcznej, jaką po ojcu miałem pobierać aż do dojścia do pełnoletności. Dzięki tej pomocy zacnego stryja, którego też jak drugiego ojca kochałem, mogłem uczęszczać do gimnazjum, po którego ukończeniu miałem zamiar wstąpić do Szkoły Podchorążych, albowiem bardzo pragnąłem zostać żołnierzem. Niejednokrotnie, chcąc stryjowi ulżyć prosiłem go, aby pozwolił mi wstąpić do Szkoły kadeckiej po ukończeniu czwartej klasy gimnazjalnej, co byłoby oszczędziło mu wydatków na moje wykształcenie, on jednak obstawał przy tem, abym przedewszystkiem zdał egzamin dojrzałości, a potem dopiero — jeśli zechcę i uczuję prawdziwe powołanie — poświęcił się służbie wojskowej nie z musu lecz z wolnej woli i lepiej do dalszej nauki przygotowany. Zastosowałem się do jego życzenia i uczyłem się pilnie, nie zaniedbując równocześnie gimnastyki i służby harcerskiej.
Skończyłem czwartą klasę, a zarazem piętnaście lat i szczęśliwy, nic złego nie przeczuwając, wyjechałem do stryja, aby się przed nim pochwalić dobrem świadectwem i spędzić z nim wakacje. Miasteczko, w którem stryj mieszkał, było pięknie położone w górskiej okolicy nad wielką rzeką, za którą po drugiej stronie wznosiły się na wysokiem wzgórzu malownicze ruiny potężnego ongiś zamku. Można było łapać ryby, chodzić do lasu na grzyby i jagody, wogóle było bardzo przyjemnie, a w dodatku w pobliżu mieszkał też mój przyjaciel i kolega szkolny, Zdziś Zieliński, syn zamożnego obywatela ziemskiego, byłego oficera wojsk polskich i przyjaciela naszej rodziny. Traktowany jako syn rodzony, często w domu państwa Zielińskich bywałem i nieraz przesiadywałem tam dłuższy czas, nie zaniedbując oczywiście stryja, którego co dzień odwiedzałem.
Tu muszę się Czytelnikowi zwierzyć z tajemnicy: Państwo Zielińscy mieli dwie bardzo dobre, miłe i ładne córeczki, siedmnastoletnią pannę Andzię i Stefcię, trzynastoletniego trzpiota. Ze Stefcią byłem w serdecznej przyjaźni i kochałem ją, jak siostrę, zaś panna Andzia starsza odemnie, poważna i udająca dorosłą damę, tak mi imponowała, że się w niej pokryjomu „szalenie“ kochałem i pisywałem do niej wiersze, rozumie się futurystyczne, bo mi to najłatwiej przychodziło. Naturalnie panna Andzia nic o tem nie wiedziała, i, podobnie jak na brata, patrzyła na mnie zawsze z góry, traktując mnie uprzejmie lecz z chłodną wyniosłością, co mnie jeszcze więcej „rozpłomieniało“, bo widziałem, że kocham się w prawdziwej damie. Zresztą panie — to znaczy pani Zielińska z córkami — z końcem lipca wyjechały na miesiąc na półwysep Helski, nad morze.
Tak na wycieczkach, jeździe konnej, łapaniu ryb i innych przyjemnościach i rozrywkach niepostrzeżenie mijał czas i sześć blisko tygodni wakacji ubiegło, gdy naraz niespodziewane spadło na mnie nieszczęście. Kiedy pewnego bardzo upalnego dnia w południe wróciłem z kąpieli słonecznej do domu — stryj mój nie żył. Umarł nagle na serce.
Jak się o tem dowiedziałem, jak stanąłem przy śmiertelnem łożu tego byłego bohaterskiego żołnierza, inwalidy, bez szemrania znoszącego cierpienia swego męczeńskiego żywota i przezacnego człowieka, zdawało mi się w pierwszej chwili, że świat cały poczerniał i wystygł. Do żalu z powodu jego śmierci przyłączyło się też mimowolne uczucie strachu — bo przecie teraz byłem już zupełnie sam na tym ogromnym świecie, bez nikogo bliskiego, bez nikogo, ktoby mnie kochał.
Pogrzebem i wszystkiem, co należało zrobić, zajął się pan Zieliński, który wprost z cmentarza zabrał mnie do swego majątku. Zdziś pocieszał mnie, jak mógł i umiał, pan Zieliński też bardzo był dla mnie dobry, Stefcia napisała bardzo poczciwy list, ale to wszystko było na nic. Chodziłem jak nieprzytomny.
Pewnego dnia usłyszałem, jak Zdziś rozmawia ze swym ojcem o jakiejś zamierzonej podróży. Kto i dokąd ma jechać, było mi wszystko jedno, ja zrozumiałem tylko to, że gdy inni ludzie wiedzą, co mają robić i dokąd się udać, ja co do siebie nie wiem nic. Taka mnie wówczas rozpacz ogarnęła, że wymknąłem się z ogrodu, w którym właśnie siedzieliśmy i pędem pobiegłem na cmentarz, na grób stryja. W ciszy cmentarnej rozpamiętywanie dobroci i mądrych rad i wskazówek tak kojąco na mnie wpłynęło, że odtąd całe dnie spędzałem na mogile stryja, w duszy zwierzając mu się ze swych trosk, jak gdyby on mógł mi dać radę.
Kiedy tak raz, biadając nad swym losem, siedziałem popołudniu na nieporosłym jeszcze darnią grobie stryjowym, rozległo się głośne skrzypnięcie furty i na cmentarz wszedł pan Zieliński ze Zdzisiem. Szli prosto ku mnie. Stanąwszy nad grobem stryja pomodlili się krótko, poczem pan Zieliński — były rotmistrz ułanów z krzyżem „Virtuti Militari“— rzekł do mnie swym szorstkim, komenderującym głosem:
— No, chłopcze, dość tego! Człowiek nie jest stworzony po to, żeby się wylegiwał na cmentarzach. Trzeba coś robić! Wiem, że ci teraz ciężko, ale to trudno. W życiu nieraz bywa ciężko. A ty swojemi troskami i kłopotami nieboszczyka nie nudź! Umarłym trzeba dać spokój, dość się namęczyli za życia, żeby ich jeszcze po śmierci dręczyć ziemskiemi sprawami!
Mówił szorstko, jakby się gniewał, ale jaki to dobry człowiek!
Wyprowadzili mnie z cmentarza.
Szedłem przed panem Zielińskim wraz z Zdzisiem polną drogą, trochę zawstydzony, ale równocześnie i obrażony, że mi nie dają stryja opłakiwać.
— Popatrz, jaki ładny dzień! — odezwał się naraz pan Zieliński.
Usłuchałem go niechętnie z postanowieniem, że dzień mi się nie będzie podobał, ale rzuciwszy wzrokiem dokoła musiałem przyznać, że miał słuszność. Żniwa były na ukończeniu, wszędzie złociły się rżyska lub niezżęte jeszcze łany, na przełaj jechały przez pola wozy wysoko naładowane zbożem, błyszczały sierpy, rozlegały się wesoło okrzyki i śmiechy, ziemia była promienna i uśmiechnięta. Długi rząd siwozielonych, kołtuniastych wierzb i zielony pas wikliny wskazywał gdzie jest rzeka, z której aż do nas dolatywał pisk i okrzyki kąpiących się. Na przeczystem, ciemno-niebieskiem niebie nie było jednej chmurki. Było naprawdę bardzo ładnie.
Pamiętam ten obraz tak dobrze dlatego, że na długi czas moje oczy oglądały go po raz ostatni, o czem zresztą w owej chwili nie wiedziałem.
— Świat jest bardzo piękny i niema potrzeby patrzeć nań przez łzy!—odezwał się znowu pan Zieliński.—Ale—rozumiem! Dlatego jutro pojedziecie obaj trochę w świat. Na Hel. Zdziś miał i tak jechać, odwiedzić w Jastarni matkę i siostry... Pojedziesz z nim razem... Zobaczycie Warszawę, Poznań, przyjrzycie się polskiemu morzu — a potem — będzie jak Bóg da. Pomyślimy potem.
Ucieszyłem się niezmiernie, bo oddawna już marzeniem mojem było morze zobaczyć. Ale w tej chwili zakłopotałem się.
— Wyrobiłem dla nas zniżkę! — oznajmił mi Zdziś. — Więc tylko droga... Zresztą jedziemy do mamusi, tam cię nic kosztować nie będzie...
— Pieniądze masz! — odrzekł pan Zieliński. — Ta podróż większą ci da korzyść, niż kilkanaście złotych. A co się tyczy twej przyszłości, to sprawa jest prosta. Jedynem wyjściem jest szkoła kadecka — to znaczy, prawie to samo co klasztor, z tą tylko różnicą, że na święta i na lato przyjeżdżałbyś do nas. Formalności ja sam załatwię... Więc dobrze ci zrobi, jak się póki czas, trochę przewietrzysz i kawałek świata zobaczysz... No! A teraz, chłopcy, kto pierwszy do tamtej topoli doleci, pojedzie na Murzynie. Raz, dwa, trzy!
Pan Zieliński klasnął w dłonie a my dwaj natychmiast zerwaliśmy się do biegu i popędziliśmy naprzełaj przez pola. Ja przybiegłem pierwszy do mety — dziś rozumiem, że dzięki dobroci Zdzisia, który zwykle mnie „brał“, i kiedyśmy wyjechali z panem Zielińskim na przejażdżkę, on jechał na naszym siwym Basałyku a ja na karym, ognistym Murzynie.
Na drugi dzień wyjechaliśmy na półwysep Helski.
––––––––––II.
PIERWSZY RAZ WIDZĘ MORZE.
Była to pierwsza moja większa podróż w życiu.
Jechaliśmy wagonem przepełnionym, w wesołym ścisku ludzi jadących z uroczych, pięknych miejscowości, w których chwile odpoczynku spędzili. Było wprawdzie niewygodnie i ciasno, ale przez ramiona i plecy pasażerów widziało się migające w oknach wagonu coraz to inne widoki, zawsze słoneczne, jasne, pogodne. Po pewnym czasie udało nam się ze Zdzisiem przysiąść na jednej ławce, a nad wieczorem zdobyliśmy szczęśliwym zbiegiem okoliczności miejsca przy oknie. Teraz dopiero, patrząc na szerokie pola z zachodzącem nad niemi czerwonem słońcem, zdjęliśmy plecaki, dobrze wyładowane zapasami żywności, wśród których nie brakło oczywiście smażonych kurcząt. Obgryzając z apetytem udka i skrzydełka, przyglądaliśmy się krajobrazowi, poczem, gdy noc zapadła, usnęliśmy w swych kącikach twardo, niewiele robiąc sobie ze ścisku i gwaru.
W Warszawie zabawiliśmy tylko jeden dzień. Zwiedzieliśmy pobieżnie miasto, Łazienki i Wilanów. Byłem zdumiony ogromem naszej stolicy i jej nadzwyczajnym ruchem. Niema co mówić — naprawdę wielkie miasto. Oczarowany wyszedłem z Łazienek, zachwycony wracałem z Wilanowa — i od tego czasu oba pałace tych królewskich ogrodów śnią mi się niekiedy, a sen ten zawsze nazywam pięknym. Zaimponowała mi też wielkość Wisły pod Warszawą. Trzeba przyznać, że w Warszawie widzi się, iż Polska jest naprawdę wielka. Wieczorem wyjechaliśmy do Poznania, gdzie byliśmy następnego dnia rano. Myślałem, że to miasto, jedno z najstarszych w Polsce, będzie od starych murów posępne i czarne. Jakże się ucieszyłem, ujrzawszy miasto jasne, o szerokich, słonecznych placach, ulicach i z pięknemi domami! Podziwiałem były zamek cesarski i sprawiedliwość boską, która najeźdźcy po to pozwoliła wznieść tak wspaniały pomnik swej pysze, aby on mógł służyć jako wyższa uczelnia synom gnębionego niegdyś narodu. Gdybym nie wiedział, że to naprawdę zamek byłego cesarza Niemiec i że tu niegdyś panowały pruskie pikielhauby, nigdybym w to nie uwierzył, takie to miasto jest polskie. A już ze Zwierzyńca poprostu wyjść mi się nie chciało, tyle tam różnych zwierząt i tak przyjemnie przyglądać się im.
Na drugi dzień raniutko wyjechaliśmy na Hel, i znowu jechaliśmy w ścisku, szczęśliwi, że przynajmniej siedzimy. Mimo, że połowa sierpnia już minęła, jechało na półwysep bardzo wiele osób, jedni aby wywieźć już swe rodziny, drudzy dopiero na krótki wypoczynek letni. Nie widziałem po drodze wiele, wyjąwszy przecudne jak marzenie jeziora koło Kartuz. Morza też nigdzie po drodze nie widziałem, choć począwszy od Pucka podróżni je sobie wciąż pokazywali. Nie zdaje mi się, żeby co widzieli, bo noc była bardzo ciemna. Za to na wszystkich stacjach był taki gwar głośnych powitań i pożegnań i takie wszędzie tłumy ludzi, że gdyby jeszcze gdzie muzyka zagrała, możnaby myśleć, że pan Prezydent Rzeczypospolitej przejeżdża.
Nie mniej wesoło było i na stacji w Jastarni, dokąd przybyliśmy koło jedenastej w nocy i gdzie oczekiwała nas pani Zielińska z córkami. Zdziwiło mnie, że Jastarnia, o której mi opowiadano, że jest biedną wioską rybacką, ma oświetlenie elektryczne.
— A gdzie tu morze? — pytałem, jak tylko przywitałem się z panią Zielińską i panienkami.
— Tu zaraz, zaledwie kilkadziesiąt kroków! — odpowiedziała Stefcia, wskazując mi paluszkiem las, rosnący po drugiej stronie toru kolejowego.
Chciałem biec natychmiast, ale pani Zielińska powiedziała mi, że teraz nic nie zobaczę, bo ciemno, i że przedewszystkiem trzeba iść spać. Co do tego, to musiałem jej przyznać słuszność zupełną, bo po tylu rozmaitych wrażeniach i długiej podróży byłem zmęczony i tak śpiący, że już z nóg leciałem.
Oczy mi się kleiły, kiedy mnie zaprowadzono dokądś i przy świetle latarni wskazano mi niskie, wygodne posłanie. Nie zastanawiając się nad tem, gdzie jestem, rozebrałem się czemprędzej, westchnąłem do Boga, i przykrywszy się ciepłym kocem, wyciągnąłem się na świeżem, białem prześcieradle. Zrozumiałem, że mi posłano na sianie — i natychmiast zasnąłem.
Zbudziłem się nagle, kichnąwszy, nie tyle może wyspany, ile zdając sobie przez sen sprawę z tego, iż znajduję się w jakiemś nowem i nieznanem miejscu. Rozglądając się zauważyłem, że leżę w komórce niezwykłego kształtu, z jednej strony półokrągłej a zarazem okrągło sklepionej. Coby to mogło być takiego, trudno mi było dociec, ponieważ w komórce tej panował zmierzch, w którym świeciły przedzierające się tu i owdzie przez szpary promienie słońca. Jeden z tych promieni trafił mnie prosto w nos, tak że kichnąłem i zbudziłem się.
Zaciekawiony kształtem dziwnej sypialni usiadłem na posłaniu i zacząłem się jej przyglądać, gdy w tem przyszło mi na myśl — morze!
— Muszę je czemprędzej zobaczyć! — powiedziałem sobie, sięgając po ubranie.
Gdy już byłem na pół ubrany, pchnąłem drzwi swej komórki. Rozchyliły się.
Przede mną był obszerny, słońcem porannem zalany plac, na którym wisiały wielkie, rozpięte na obręczach, białe, lejowate sieci niewiadomego mi użytku, teraz, w świetle porannem srebrno-pozłociste. Po prawej stronie widać było niskie, murowane domki z czerwonemi dachami; tu i tam z kominów tych domów białe pióropusze dymu strzelały prosto w jasne, błękitne niebo. Po lewej stronie placu stał cicho las sosnowy, a nawprost mnie, między lasem a czerwonemi dachami wioski, wschodziło olśniewające słońce. Powietrze było przeczyste, cisza zupełna.
Wyszedłem na pole, aby zobaczyć „gmach“, w którym spałem, i roześmiałem się głośno. Toż to była buda zrobiona z połówek przeciętej na dwoje starej łodzi! Buda ta była pięknie zielona, koloru starej śniedzi, a wyglądała bardzo malowniczo. Później się dowiedziałem, że budy te służą rybakom za lamusy, w których w lecie, gdy letnikom domy odstępują, czasem sami sypiają albo też lokują w nich niespodziewanych gości, nie mogących nigdzie miejsca znaleźć. W budzie tej sypiałem przeszło dwa tygodnie na posłaniu ze sprężystej, morzem pachnącej trawy morskiej, i sypiałem doskonale.
Ukończywszy śpiesznie swą harcerską toaletę skierowałem się ku morzu, które, jak mi to dnia poprzedniego powiedziała Stefcia, znajdowało się za lasem. Szedłem powoli, z bijącem sercem i głęboko wzruszony, prawie niespokojny, bo oto miałem ujrzeć to, co największych poetów rozpłomieniało, największych odkrywców świata zachęcało do dalekich, niebezpiecznych podróży. Czy ja to odczuję, czy potrafię zrozumieć?
Minąłem mały, biedny cmentarz rybacki ze skupionemi dokoła wysokiego krzyża małemi czarnemi krzyżami na piaszczystych mogiłach. Przed wejściem na tor kolejowy z uśmiechem przeczytałem napis na tablicy:
— BACZNOŚĆ! STÓJ! gdy usłyszysz dzwon lub gwizd parowozu lub gdy w inny sposób pociąg zauważysz.
Za torem kolejowym wszedłem w las i minąwszy jakieś zamknięte i milczące budynki — była to, jak się później dowiedziałem, stacja ratunkowa — zacząłem powoli, z podniesioną do góry głową wstępować na szeroką ścieżkę, wiodącą na wał, w którym domyślałem się nadbrzeżnej wydmy.
Naraz, u samego dołu, wystąpił na niebie ciemniejszy pas bardzo daleko sięgający w głąb wody.
Krzyknąłem.
To było morze!
Poskoczyłem naprzód i wbiegłem na wydmę..
Ach!
Przestrzeń żywa, migotliwa. Olbrzymi, mieniący się przecudownie płaszcz z modro-pawiowego jedwabiu. Przestworze bez końca, bez granic, nieskończone, pełne dziwnych blasków to jasno-zielonych, to różowych, to ciemno szafirowych z głębokiemi, ognistemi błyskami purpurowemi. - A daleko - daleko buro - fioletowa smuga, zaś nad nią perłowe, mocno świecące chmurki.
Na morzu kilka czarnych, małych łódek i chyży parowiec z czerwoną pręgą!
Ogromne fale słonawego powietrza, potężny oddech szerokiego świata, cisza, powaga i majestatyczny spokój.
Taki mnie porwał zachwyt, że zerwawszy z głowy kapelusz, zmiąłem go w rękach, przycisnąłem do ust i ten pocałunek posłałem morzu.
Oto było moje pierwsze z niem spotkanie.
––––––––––III.
NA BRZEGU BAŁTYKU.
Nie mogę powiedzieć, aby widok morza wzbudził we mnie jakieś szczególnie głębokie myśli. Na to byłem jeszcze zbyt młody. Usiadłem na piasku i zacząłem się poprostu gapić, prawdopodobnie nawet z szeroko otwartemi ustami, a ponieważ poprzedniego dnia, bardzo zmęczony podróżą, poszedłem spać dobrze po jedenastej, zaś wstałem przed piątą, wygodnie usadowiony tak długo morze podziwiałem, aż wreszcie w zachwyceniu zasnąłem.
Obudził mnie głośny śmiech, wołanie i łagodne potrząsanie za ramię.
Przedemną stał Zdziś z siostrzyczkami.
— Nie lepiej było wyspać się porządnie w budzie, niż tu, na słońcu? — żartował Zdziś — Wstawaj śpiochu, idziemy na śniadanie.
— Szukaliśmy Janka wszędzie i nie mogliśmy znaleźć! — mówiła panna Andzia z łagodnym wyrzutem.
— A ja się zaraz domyśliłam, że Janek jest na plaży! — wołała triumfująco Stefcia.
Jakaż to śliczna była panieneczka! Włoski miała złote, roztrzepane, oczy okrągłe, fiołkowe, buzię czerwoną od słońca, usteczka szkarłatne. W różowej, lekkiej sukieneczce wyglądała, jak laleczka, ale cóż taki dzieciak znaczy wobec takiej damy jak panna Andzia!
Zerwałem się trochę zawstydzony, ale w tej chwili wstyd mój ustąpił zdziwieniu. Plaża była pełna ludzi, przeważnie kobiet i dzieci w różnokolorowych kostjumach kąpielowych. Starsi wygrzewali się na słońcu, dzieci bawiły się piaskiem, budując z niego miasta, domy, pałace i pasma gór, które umacniały muszelkami i kamyczkami. Jak daleko okiem sięgnąć, na prawo czy na lewo, wszędzie widziało się kostjumy kąpielowe i zewsząd dolatywał śmiech i wesołe okrzyki.
— Chodźmy do łazienek! — napominała nas panna Andzia — Mamusia czeka ze śniadaniem w łazienkach.
— Jakto — w łazienkach? — zdziwiłem się.
Szliśmy, a raczej brnęliśmy piaszczystą plażą, kierując się ku wielkiemu, zbudowanemu na wysokiej wydmie drewnianemu budynkowi z wieżyczką, na której powiewała biało-czerwona flaga. To były łazienki. W środku znajdował się wysunięty na skraj wydmy pawilon, cały oszklony, a w lewem i prawem skrzydle znajdowały się kabiny do przebierania się. Na plażę, ogrodzoną pod łazienkami płotem, prowadziły z góry drewniane schodki.
— A co to za wysoki krzyż tam za łazienkami z tym czarnym kręgiem na lewem ramieniu? — zapytałem.
— To maszt sygnałowy! — odpowiedziała żywo Stefcia, chcąc się pochwalić swą wiedzą — a ten czarny krąg oznacza deszcz lub burzę z niewiadomej strony. Ale to wcale nie znaczy, że ta burza koniecznie musi przyjść. Florjan wywiesza ten „bal“ codziennie już od dłuższego czasu, a burzy jak nie było tak niema. A jabym tak chciała zobaczyć burzę na morzu!
— A co to za Florjan? — zapytałem, zamierzając zaznajomić się z człowiekiem, mogącym przepowiadać burzę na morzu i to jeszcze z niewiadomej strony.
— To leśny, który zarazem jest kierownikiem tej stacji sygnałowej, stary rybak z tatuowanemi rękami...
— To rybak jest leśny?
— Tu wszyscy są rybakami, innych ludzi niema, chyba ksiądz, nauczyciel!... Tutejsi ludzie żyją wyłącznie z rybołóstwa i z letników.
Śniadanie jedliśmy w obszernej sali restauracyjnej z rozległym widokiem na morze, z którego przez otwarte okna dolatywał orzeźwiający słonawy powiew. Na dole, pod nami, na ogrodzonej części plaży, zasłonięci od wiatru, ludzie wygrzewali się na słońcu, a dalej widać było kąpiących się.
Pani Zielińska wypytywała Zdzisia o ojca, żniwa i dom, a ja przyglądałem się przez lornetkę parowcom, idącym z Gdańska lub do Gdańska. Przy sąsiednim stoliku siedzieli panowie, którzy potrafili określić, jakiej narodowości jest statek, co wiezie i czy wielki ma ładunek. Ogromnie mi to imponowało, bo się wówczas na tem nie znałem.
— Czy wy wiecie, chłopcy, gdzie jesteście? — zapytała naraz pani Zielińska, zwracając się do mnie.
— Nad Bałtykiem — odpowiedziałem.
— Czyli nad Wielkiem Morzem — poprawiła mnie pani Zielińska — zwanem tak w odróżnieniu od Małego Morza, które zaczyna się mniej więcej na południowywschód od linji Kuźnica-Rewa. Powyżej tej linji jest już Zatoka Pucka. Jastarnia leży między Wielkiem Morzem a Małem. Kuźnica między Wielkiem Morzem a zatoką Pucką. Przy sposobności — jeśli chcecie podczas pobytu tutaj coś skorzystać, musicie sobie przedewszystkiem nakreślić jaką taką mapę... Nie jest to ani wielkie ani trudne zadanie, a mnie się zdaje, że każdy Polak powinien mieć mapę swego morza w głowie...
— Ma pani zupełną słuszność! Dziękuję pani za uwagę! — odrzekłem — W najbliższym czasie sporządzę sobie niezbędną mapkę.
— To dobrze, Janku. A cóż mógłbyś mi powiedzieć o półwyspie Helskim i jego bałtyckim brzegu?
— Niewiele, proszę pani!
— Jechaliśmy nocą, mamusiu! — zwrócił matce uwagę Zdziś.
— A prawda, zapomniałam! Otóż trzeba wam wiedzieć, że cały półwysep Helski od Wielkiej Wsi aż do Helu ma wszystkiego 35 km. długości, a w najwyższych miejscach zaledwie 200 m. szerokości.
— A jak daleko, mamusiu, od wybrzeża sięga na Bałtyku panowanie Polski? — zapytał Zdziś.
— Pytanie zupełnie na miejscu, ale, niestety, nie mogę ci dać na nie dokładnej odpowiedzi — mówiła pani Zielińska. — O ile mi wiadomo, prawo międzynarodowe sprawy wód terytorjalnych jeszcze nie uregulowało, skutkiem czego zdało je — jak przeważnie wszystko w Europie — na armaty.
— Jakto, mamusiu, na armaty?
— Tak, że do państwa, panującego na wybrzeżu, należy pas morza tak szeroki, jak daleko sięga pocisk działa, wypuszczony z wybrzeża.
— Toby mogło być bardzo daleko!
— Zależy od tego, jakie się ma działa. Ale wróćmy jeszcze do naszego półwyspu. Jest on właściwie wydmą, a te wydmy, które widzieliście na wybrzeżu, zwane wałem wydmowym, stanowią jakby jego stos pacierzowy i ciągną się od kępy Swarzewskiej koło Wielkiej Wsi aż do samego Helu, wysokie od 3 do 14 metrów i zawsze bliżej wybrzeża Wielkiego Morza. Od strony Małego Morza wydmy te porosłe są lasem, a od strony Bałtyku pokrywa je roślinność wydmowa, przedewszystkiem zaś, sucha, ostra trawa, zwana przez rybaków „harsztem“.
— To może ta trawa, na której mnie w budzie pościelono? — zapytałem.
— Nie dziecko, ty spałeś na trawie morskiej, która rośnie na dnie morza a po rybacku nazywa się „kidzyna“.
„Harsztu“ nikt nie kosi ani nie żnie, bo on jest niezbędny jako spoidło piasku i bez niego wydmy rozleciałyby się. Dlatego też, aby je utrwalić, obsadza się je lasem, sądząc odpowiednie krzewy i drzewka. Dlatego nawet piasku z wybrzeża pod karą grzywny brać nie wolno.
— Nie wolno brać piasku z morza? Przecież morze wciąż przynosi nowy piasek!
— Nie, moje dzieci, zdarza się często, że go zabiera. Na Helu walczymy o twardy grunt pod stopami. Nie minęło jeszcze niebezpieczeństwo przerwania półwyspu przez morze pod Kuźnicą, jak się to zdarzyło w 1914 roku, kiedy w tem miejscu oba morza się połączyły.
— Mamusiu, a jak się kosi trawę morską, jeżeli ona rośnie na samem dnie? — zapytała Stefcia.
— Trawy morskiej się nie kosi, morze samo ją podczas burzy wyrzuca na ląd. Po burzy lub nawet jeszcze podczas burzy rybacy zbierają kidzynę i układają na brzegu w kupki, przy których ten, co trawę zbierał kreśli swój znak, żeby nikt nie wziął, a potem zwożą ją do domów i suszą.
— A na co im morska trawa? — pytała ciekawa Stefcia.
— Do wypychania sienników, materaców, krzeseł, kanap. Nadaje się do tego nawet lepiej, niż włósie końskie i dlatego w Gdańsku chętnie ją kupują i dobrze za nią płacą.
— Ciekawe rzeczy! Nigdy o tem nie słyszałem — wykrzyknąłem — ale, że też pani to wszystko tak dobrze zna.
— Nic dziwnego, moje dziecko! — odpowiedziała z właściwym sobie, miłym uśmiechem pani Zielińska — pochodzę z tych stron. Jestem Pomorzanką. I bardzo kocham ten kraj i morze... No, a teraz... Ty, Janku, wziąłeś kostjum kąpielowy?
— Naturalnie, proszę pani!
— To idź się wykąpać i wygrzać na plaży.
Trzeba wiedzieć, że pływam znakomicie. Do trzech rzeczy mam talent: Do pływania, do strzelania i do jazdy konnej. Sztukę pływania zawdzięczam ojcu, który sam pływał jak mało kto w Polsce, a mnie od dzieciństwa pływać uczył.
Wszedłszy w wodę, ciepłą, słońcem wygrzaną, zacząłem przedewszystkiem szukać głębszego miejsca, bo przy brzegu było płytko. Znalazłszy głębinę, szeroko zagarnąłem wodę i puściłem się na morze.
Wiadomo, iż woda morska jest gęstsza od lądowej i dlatego pływać na morzu łatwo. Czułem, że zużywam znacznie mniej siły, niż podczas pływania naprzykład na rwącym Dunajcu lub Popradzie. Fale podrzucały mnie i huśtały, tak, że przelatywałem z jednej na drugą. Daleko przed sobą ujrzałem łódź z brunatnemi żaglami — postanowiłem do niej dopłynąć, zwłaszcza, że płynęła naprzeciw mnie. Powoli, ale pewnie posuwałem się naprzód, łódź rosła mi w oczach, wreszcie ujrzałem brunatne, jakby zdziwione twarze rybaków. Byli czemś zaniepokojeni, wołali na mnie, a jeden z nich rzucił mi linę, której się jednak nie chwyciłem, lecz o własnych siłach dopłynąłem do łodzi.
— Co się stało? — pytałem, chwytając ręką za burtę łodzi.
— Wyłaź na łódź! — stanowczo rozkazał mi jeden z rybaków, starszy już człowiek, w czapce, z pod której wyglądały siwe włosy.
Zdziwiony, lecz nie mogąc się oprzeć stanowczemu tonowi, wylazłem na łódź, pytając:
— Co się stało?
— Popatrz, co się stało! Łódź ratunkowa po ciebie jedzie.
Spojrzałem ku brzegowi, odległemu o jakie dwa kilometry. Widać było już tylko jasną smugę plaży, na niej różnobarwne punkciki, niespokojnie tu i tam biegające, łazienki, ciemny pas lasu — a na wodzie, już niedaleko, wielką łódź z kilku żywo wiosłującymi rybakami.
— Łódź ratunkowa — po mnie? — rzekłem — Po co? Przecie ja nie tonąłem!
— A kto może wiedzieć, że ty tak pływasz! Trzeba było powiedzieć!
— Cóż w tem dziwnego! Chyba wy, rybacy, dziwić się temu nie możecie!
— Rybacy pływać nie umieją! — odpowiedział drugi rybak — My pracujemy na wodzie, nie bawimy się...
Łódź ratunkowa zbliża się.
— Ty lorbasie! — wołał na mnie jeden rybak — Ty nas w taki upał na morze będziesz pędził! Cali jesteśmy przemoczeni! Czekaj, zaraz ja ci tu dam lejprem!
To mówiąc, pogroził mi liną.
— Tak? — zawołałem — To mnie gońcie!
Z temi słowy skoczyłem w wodę.
Gonili mnie, ale wykręcałem im się tak, że mnie doścignąć nie mogli. Tak dopłynęliśmy do brzegu, ku wielkiej uciesze i zabawie publiczności, która myślała, że ja utonąłem.
Rybacy byli bardzo zdziwieni. Jak to można tak pływać!
Zapomniałem: Szewc bez butów chodzi, a rybak pływać nie umie.
––––––––––