- W empik go
Na posterunku: powieść współczesna - ebook
Na posterunku: powieść współczesna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 313 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W małem miasteczku powiatowem, zwykle, z jedynym wyjątkiem dni targowych, cichem, spokojnem, sennem, zapanował w gorący ranek wrześniowy niezwykły ruch i gwar. Zwłaszcza świat kupiecki, złożony w dziewięciu dziesiątych częściach z żydów był żywo zaniepokojony, a kupcy, niezmiernie zajęci, bez czapek i wierzchnich ubrań, to krzykliwie rozmawiali z bliższymi i dalszymi sąsiadami, stojąc na progach swych sklepów, to znów gorączkowo biegli do dalszego sąsiada, ażeby zasięgnąwszy informacyi wracać pędem do swego sklepu, w którym cała rodzina była zajęta pakowaniem towarów w paki i beczki.
Gwar ten i hałas nie przeszkadzał kurom i gęsiom żydowskim żerować z całym spokojem na rynku i przeszukiwać na nowo resztki plew, słomy i gnoju po onegdajszyni targu, a i świnie przedmieszczan przerzucały ryjami stare i nowe kupy błota, kładąc się dla ochłody w kałużach nigdy nie zasychających.
Nagle, któryś z kupców narożnych krzyknął na cały głos:
– Sudia entlojfen! – co w zwykłym języku znaczy, że sędzia uciekł.
Ten piskliwy wrzask zaniepokoił koguta i wydał ostry, gardłowy odzew na baczność dla kur, które zagdakały. Gęsi z flegmą sobie właściwą spojrzały jednem okiem w stronę głosu, natomiast świnie, nawykłe do wrzasków i klątw, zachowały się zupełnie biernie.
Jednak na kupcach wiadomość ta zrobiła wielkie wrażenie i z różnych stron odezwały się zaniepokojone głosy:
– Wus ist?… Hörst dy?… Aj! geschwind!… Aj, gewałt!
Jojna Berglauf, który miewał częste, chociaż niewinne w pojęciu kupieckiem zatargi z sędzią, o lichwę, fałszowanie trunków i etykiet, nierzetelną wagę i miarę, wyszedł w lejbiku przed swój sklep i patrząc swemi wypukłemi, niebieskawemi, dobrodusznemi oczyma w stronę Szlomy Gutgelda, zwiastuna ucieczki sędziego, zawołał:
– Szloma, wus ist mit bumages?
Niepokój jego o akta sądowe, czyli mówiąc po galicyjskiu o „kawałki” z powodu niezakończonych spraw był zupełnie usprawiedliwiony. Szloma też dpowiedział natychmiast:
– Bumagi hat sudia mitgenommen. Jojna uśmiechnął się, bo wyjazd sędziego z aktami znaczy zawsze dłuższą zwłokę w procesach.
Wśród tej gorączki wyróżniał się względnym spokojem stary Lejzor Wespenmilch, właściciel najpierwszego sklepu kolonialnego w miasteczku. Wprawdzie i u niego rodzina i prykaszczyki układali towar w paki, ale sam Lejzor nie dotknął się niczego palcem, kurzył fajkę, gładził długą, siwą brodę i siedział spokojnie na zydlu przed sklepem.
– Co jest, Lejzor? – spytał go sąsiad.
– Nu, co ma być? – pyknął z fajki dym i lekko splunął.
– Jakto? A towar?
– On się pakuje, co mogę więcej?
– Nu, a wy Lejzor, zostajecie?
– A co mam robić?
– Wy tak mówicie, jakbyście wstali po szabasie – zgorszył się sąsiad – czy nie wiecie, że naczelnik powiatu ujechał, kaznaczej także… naczelnik straży uciekł w nocy razem z popem… przed adjunktem stoi wóz spakowany… Wasserkot jedzie do gubernii, – wskazał na sklep galanteryjny, – nu, a co z wami? co myślicie?
– Co tu myśleć? – uśmiechnął się ironicznie, – naczelnik jeden uciekł, naczelnik drugi uciekł, ka – znaczej uciekł, pop uciekł; a wiecie wy, Duwidel, dlaczego oni uciekają?
– Co nie mam wiedzieć? – zaśmiał się Duwi – del, – każde dziecko wie, że oni uciekają ze strachu, czy nie tak?
– Duwidel, czy myślicie, że ja się nie boję? Czy ja nie wiem, że wy także macie strach? Nu, a dlaczego ja nie uciekam, ani wy?
– Może ja wiem, ale dlaczego wy, Lejzor, nie macie powiedzieć?
– A wiecie, Duwidel, kto zawsze ucieka?
– Nu?
– Zawsze pierwszy ucieka złodziej i czy wasz delikatny rozum już wie, dlaczego oni uciekli?
– Aj, Lejzor, wasze słowo, to złoto, to samo, czyste złoto.
Tę interesującą rozmowę przerwał niemile odgłos galopu konia w uliczce. I poważny Lejzor i Duwidel trochę się zastraszyli, i obejrzeli się za miejscem schronienia. Uspokoili się jednak na widok współwyznawcy, który bez czapki, bijąc chudą szkapę prętem, zajechał na rynek miasteczka.
Natychmiast obstąpili go kupcy, ich żony, dzieci, i podniósł się wielki gwar pytań:
– Wus ist?… Wus hört man?… Woher kimst?… Hast dy gesehen?…. Warum sugst nischt?… Icek, sug!
Icek, pachciarz krów z dworu wiejskiego, dostawca mleka dla miasteczka, nizki blondyn silnie piegowaty, ze sprytnemi, zielonkowatemi oczami, patrzącemi zyzem, zsunął się ze swej szkapy, odetchnął głęboko i rzekł:
– Schojn!
Zrozumieli snąć słuchacze znaczenie słowa: „już”! bo trochę się zmieszali i jakby spoważnieli ale niemal równocześnie zarzucono Icka pytaniami:
– Wus hört man in Kielce?… Wus ist in Bodzentyn?…
Na wszystkie te pytania Icek odpowiedział z ciężkiem westchnieniem:
– Ałłes verfałłen: Brojt, Krupes, Thee, Kafee, Zucker und bezult mit Kwitkes.
– Hast gewidziwet die Polaken? – spytał go poważnie Lejzor.
Nastała chwila oczekiwania, a Icek patrząc po obecnych rzeki uroczyście:
– Schojn!
W tej chwili do gromady żydów zbliżyli się doktor i aptekarz równie zaniepokojeni, jak i kupcy, a doktor, który słyszał pytanie Lejzora i odpowiedź Icka, przemówił:
– Icek, gdzie ich widziałeś?
– Gdzie ja miał widzieć? W Kielcach. Oni jechali i popasali konie w karczmie.
– Dużo ich było?
– Czy ja wiem? Oni mówili, że dużo idzie, może sto… może tysiąc… czy ja wiem?
– I jak wyglądają? – wmieszał się aptekarz, – czy konnica? czy piechota?
– jak oni wyglądają? Nu, wojsko, mają szable, gewery, co tu dużo gadać? Pan aptekarz sam ich zobaczy, ich tylko co nie widać.
Kupcy dowiedziawszy się… że wojsko polskie jest tak blizko, rozbiegli się po sklepach i wraz rozległy się uderzenia młotków i siekier przy zabijaniu gwoździami pak i beczek.
W niedługim czasie rynek miasteczka był na pól obumarły. Znaczna ilość sklepików była zamknięta na głucho, a z pozostałych, na pół otwartych, wyglądały od czasu do czasu przestraszone twarze kupców, z oczyma niespokojnemi, szpiegującemi, a wielkie odstające uszy nasłuchiwały tupotu koni, turkotu wozów i czatowały na odgłosy zbliżającego się wojska.
Nareszcie około godziny jedenastej wjechała na rynek kłusem szpica straży przedniej, złożona z trzech ułanów, chłopców młodych i wesołych.
Na rynku prócz przestraszonych kur i gęsi nie było na razie nikogo. Ułani rozglądali się wokoło, a jeden z nich młody brunecik, spostrzegłszy żyda w drzwiach sklepu, zawołał:
– Hej, panie kupiec, chodź pan tutaj! Wezwany znikł w głębi sklepu, ale po chwili znów się wychylił, a ułan podjechawszy rzekł ze śmiechem:
– Nie bój się! Nie zjemy cię!
– Pewnoś twardy i łykowaty, – zaśmiał się drugi ułan.
– Czy są tu Moskale? – spytał brunecik.
– A to mają być? te zbóje i rabuśniki… Niech ich moje oczy nie widzą.
Dobrze; ale jeśli ich znajdziemy, będziesz wisiasł, rzekł surowo ułan.
– Dlaczego zaraz wieszać? – przeraził się żyd, – ja wiem, że uciekł naczelnik powiatu, kaznaczej, naczelnik straży, pop. ale może który się schował, czy ja wiem?
– Ja się pytam o wojsko, o kozaków, strażników, a nie o popa.
–- Jakie wojsko? Tu nie było żadnego wojska, ani kozaków.
Ta spokojna rozmowa ośmieliła innych żydów i ostrożnie wyłazili ze sklepów i bram, zawsze gotowi do ukrycia się. W oknach nielicznych kamienic pokazały się twarze zaciekawionych kobiet i dzieci.
Do ułanów zbliżył się z miejska ubrany mężczyzna i spytał:
– O czem panowie chcecie wiedzieć?
– Czy są Moskale? – odrzekł ułan.
– To całe psiarstwo uciekło na samą wieść zbliżania się panów.
– Wszyscy?
– Przypuszczam, że tak, bo podobno taki rozkaz przyszedł z gubernii.
Komendant szpicy wysłał ułana z wiadomością o ucieczce Moskali do straży przedniej, i spytał o restauracyę.
– Była tu kuchnia katolicka w klub moskiewskim, ale restaurator uciekł, dostaniecie panowie chyba w hotelu żydowskim – wskazał na piętrową kamienicę z szumnym tytułem: „Hotel europejski”..
Gospodarz żyd oświadczył, a nawet przysiągł, że wszystko zabrali mu Moskale i że sam nie ma co jeść. Tę samą odpowiedź otrzymywali ułani w piwiarni i w lichej restauracyi żydowskiej.
– Chyba u księdza się pożywimy – zaproponował jeden z ułanów – bo jestem wściekle głodny.
– I ja także, – przyznał się drugi, ale zanim udali się do plebanii, posłyszeli dziarską piosenkę chóralną:
„Będzie wojna z Moskalami
Pan komendant pójdą z nami
Dalej bracia wraz!
Od samej Warszawy, aż do Petersburga
Za Moskalami marsz, marsz, marsz!"
– Zaczekajmy, idą nasi; – i stojąc przy koniach czekali.
Środkiem ulicy szedł pluton strzelców młodych, z piosnką na ustach, spoglądających wesoło i swamłodzi chłopcy i dziewczęta, wrażliwi na rytmiczną piosenkę polską, na widok młodych strzelców, powolnie na nieliczną publiczność, która stanęła na trotuarach.
Twarze widzów zdradzały pewne zdziwienie i zaciekawienie, ale nie było radości i wesela. Jedynie czuli żywsze bicie serca, twarze się rumieniły, oczy błyszczały i mimowolnie, jak urzeczeni, szli ze strzelcami tym samym, wojskowym krokiem. Zaniepokojone mamy, ciotki, ojcowie, wołali na młodych, ale ci przejęci cali pieśnią i widokiem strzelców, niemal równolatków z nimi, zeszli z trotuaru na ulicę i łącząc swe głosy ze śpiewającymi szli ochoczo dalej.
Strzelcy stanęli na rynku, złożywszy karabiny w kozły, a obok nich plecaki. Młodzi, którzy im towarzyszyli, wdali się z nimi w rozmowę. Dziewczęta mimowolnie skupiły się, a strzelcy rzucali im słówka wielbiące ich oczy, twarzyczki, figurę, stroje, co dziewczęta bawiło i śmieszyło.
Jeden ze strzelców, brunet, któremu ledwie znać było wąsiki czarne, podkręcił ich z fantazyą i przystępując bliżej do dziewcząt zaśpiewał dźwięcznym głosem:
„Gdy przez miasto wędrujemy,
Ładne panny całujemy"
A chór młodych kończył:
„Oj bieda, to bieda, niedola.”
Brunet chciał jedną z dziewcząt ucałować, umknęła z krzykiem, chowając się w gromadzie, co wzbudziło ogólny śmiech, a strzelcy zaśpiewali:
„Panny ceniąc nas wysoko
Robią do nas „perskie oko”
Oj bieda, to bieda, niedola".
Dziewczęta protestowały dość nieśmiało, wtem strzelec Piotruś, pucołowaty blondyn, zawołał zgorszony:
– Wam, psiakrew, romanse we łbie, a mnie głód skręca kiszki.
– I mnie także, – odrzekł jeden ze strzelców holejąco.
– Panowie głodni!? – zawołała jedna z dziewcząt, – zaraz przyniosę, – i szybko szła.
– Marto! Niech cię Bóg błogosławi! – wołał za nią brunet i dodał: – ach, gdyby jeszcze Rebeka mnie napoiła!
– Piotruś! – rzekł jeden z towarzyszów, – głodnyś, to zarekwiruj gęś!
A właśnie jedna ciekawa gąska nadeszła tuż do nóg Piotrusia, który nie namyślając się długo, schwycił ją i zaczął dusić. Gąska wrzasnęła, a jedna z żydówek poznawszy głos swej gęsi, poklapując pantoflami, biegła na ratunek wołając:
–- To moja gęś! Moja!
Zanim dobiegła, gęś przestała żyć… a żydówka krzyczała z pasyą:
– Co to jest? To moja gęś! To jest rozbój!
– Cicho! – zawołał surowo Piotruś, – ta gęś, – potrząsł nieżywym ptakiem, – chciała mnie ugryźć, nadepnąłem i niechcąco udusiła się. Mam na to świadków.
– Tak jest!… Świadczymy!… Rzetelna prawda! wołali rozbawieni.
– Co to ugryźć!? – krzyczała żydówka, – czy to pies?
– Pani, – ukłonił się Piotruś wytwornie, – źle wychowałaś tę gąskę, ona gryzła i szczypała.
– Co to jest?! – zaperzyła się żydówka, – ja pójdę ze skargą do pana kapitana. Kto mi zapłaci?
Komendant straży przedniej, podporucznik, taki młody, jak jego podwładni, tłumiąc śmiech, szedł z powagą w kierunku kamienicy, na której widniał orzeł rosyjski, na znak urzędu powiatowego. Mieszkanie naczelnika powiatu objął podporucznik, przeznaczając je na kwaterę komendanta kompanii.
Żydówka chciała biedz za oficerem, ale strzelcy szeregiem zabiegali jej drogę, śmiejąc się i żartując. Mąż żydówki, bojąc się wybryków, odwołał żonę, która zresztą otrzymała przyrzeczenie, że kasa N. K. N. zapłaci za tę gęś.
Dziewczęta i chłopcy, którzy rozbiegli się byli po domach, zaczęli znosić jedzenie dla przedniej straży, jako to: chleb, kiełbasę, słoninę, a niektóre panny przyniosły ciastka i karmelki.
Strzelcy, jak zwykle młodzież, wygłodniali marszem przeszło dwudziestokilometrowym, zjadali wszystko szybko i chciwie. I właśnie na tę chwilę przymaszerowała kompania strzelców, a komendant, porucznik Bolesław Rozworski, szatyn, liczący około trzydziestu lat, widząc, że straż przednia przygotowuje się do oddania mu honoru, zawołał wesoło:
– Siedźcie chłopcy, a zostawcie coś i dla nas!
– Panie komendancie, – rzekł Piotruś, – z da… rów się nie tyje, nawet dla nas nie starczy.
– No, no, będzie dosyć dla wszystkich, – uśmiechnął się i prowadzony przez dowódcę straży przedniej poszedł do swej kwatery, niegdyś mieszkania naczelnika powiatu.
Dygnitarz moskiewski nie zdążył zabrać mebli, pochwycił co najpotrzebniejsze i najbardziej wartościowe rzeczy, jak świadczyły otwarte szuflady, puste szafy, rozrzucone stare ubrania, znoszone suknie kobiece, stara bielizna walająca się wśród śmieci, kawałków desek i trocin.
W salonie meble były w nieładzie, a obok pianina stała paka, przeznaczona na okrycie i zabranie tego instrumentu muzycznego.
Rozworski wysłuchawszy raportu podporucznika dowodzącego strażą przednią rzekł:
– Trzeba się dowiedzieć, obywatelu podporuczniku, kto rządzi miastem i posiada znaczenie. Chłopcy nasi są głodni, potrzebujemy chleba, kaszy, krup, mięsa i to na kilka dni. Miasteczko jest dosyć zamożne i wielkiej krzywdy nie zrobimy, zabierając potrzebne prowianty.
– Już się pytałem o to, obywatelu komendancie; bogatsi uciekli, zostali ksiądz, aptekarz i doktor.
Hm… to mało! – skrzywił się Rozworski; – rzędów jest jaki? Podobno wójt.
Dawaj go tu, obywatelu, – zaśmiał się komendant, – poradzimy z nim sobie, a tymczasem podporucznik Bojomir niech poszuka chleba.
Po pewnym czasie przyszedł wójt, łysawy blondyn, lat około czterdziestu, ubrany z miejska, skłonił się pokornie u progu, i mnąc czapkę w ręku rzekł:
– Co pan pułkownik każą?
– Najpierw, obywatelu wójcie, nie jestem pułkownikiem, lecz komendantem kompanii i dla siebie nic nie żądam, tylko dla żołnierzy, Polaków, którzy przyszli uwolnić kraj nasz od Moskali i wywalczyć wolność.
– Rozumiem panie… komendancie, i co pan rozkażą?
– Wiecie, obywatelu wójcie, że o głodzie nie można maszerować i walczyć, żołnierze muszą jeść, – wziął kartkę do ręki i czytał: – Potrzebuję zaraz trzysta bochenków chleba, a przed zachodem pięćset; następnie po pięć korcy: kaszy jęczmiennej, gryczanej, jaglanej, perłowej; dziesięć korcy grochu; dwa cetnary słoniny; pięć cetnarów mąki pszennej; pół centnara soli; pięć wołów albo rosłych krów;
pięcioro cieląt i trzy wieprze… Rozumiecie obywatelu?
– Ano, słyszę, panie komendancie.
– Prócz tego musicie się postarać o dostarczenie mi na dzisiaj wieczorem piętnastu mocnych, dobrze kowanych wasągów, i do każdego para zdrowych, silnych koni… Macie tu kartkę ze spisem prowiantu; i za kwadrans musi być chleb, korzec, kaszy, słonina i wół, albo też krowa.
– Skądże ja to wezmę? Tego u nas nigdy nie bywało.
– Obywatelu, a wiecie, co to rozkaz wojskowy? Rozkaz musi być spełniony, albo kula w łeb.
– Zabijcie mnie panie, ale nie mogę dostarczyć, bo nie mam.
– Czyż od was żądam?… Waryat! Miasto ma dać i kwita. Zarekwirujcie chleb u piekarzy, po mieszczanach…. kaszę i słoninę także.
– Ja to wiem, – skinął głową, – ale jakiem prawem? Nie mogę przecież pójść do cudzej stajni i zabrać wołu, bo zaskarży mnie o rozbój i kradzież.
– Jest w tem pewna racya, obywatelu wójcie. Dam wam rozkaz na piśmie z tym dodatkiem, że jeśli nie otrzymam żądanych rzeczy, pozwolę żołnierzom brać wszystko, – siadł przy stoliku i pisał rozkaz.
Wójt patrzał na niego zły i chmurny, ale wkrótce twarz jego przybrała wyraz pokory i rzekł uniżonym głosem:
– Jaśnie wielmożny panie komendancie, ja tylko wójt dla wsiowych ludzi, do miasta nie mam prawa się mieszać, od tego jest burmistrz.
– To mi wszystko jedno, – mruknął oficer pisząc dalej.
– Co się od nas należy, damy… ale u nas chleb w snopach, jeszcze nie wymłócony. Kaszy i krup tyle, co się kupi u żydów. Bydło potrzebne roli, ta oszukać się nie pozwoli i musi być nawożona, bo inaczej nie obrodzi, a przecież wojna czy nie wojna, rolę musi się obsiać… Co innego miasto kupieckie, chleba dosyć po piekarzach; mąki, krup, kaszy, słoniny, choć na wagony ładuj, a bydła u nich dużo i trzymają tylko dla mleka, nie dla ziemi. Jak wojsko potrzebujące, miasto da, bo bogate.
Porucznik doskonale rozumiał chytrość chłopa, ale że sam ze wsi pochodził, czuł większą sympatyę dla chłopów, aniżeli dla mieszczan i zgadzał się z wójtem, że miasto powinno nakarmić żołnierzy.
– Dobra wasza rada, obywatelu wójcie, tylko niewykonalna, bo burmistrz wyjechał.
– Jeśli tyle kłopotu, – uśmiechnął się wójt, – to można spać spokojnie. Niech tylko jaśnie wielmożny pan komendant każą sprowadzić rabina i kahalników, a w mig wszystko będzie nawet z naddatkiem.
– I wasągi i konie? – zaśmiał się oficer, i zawołał ordynansa, któremu rozkazał: – poprosić obywatela podporucznika Konrada.
– Co do wozów i koni, – zaczął wójt, – to w okolicznych gminach dwukrotny był pobór koni. Co zostało lepszego, zabrał pod rzeczy jeden naczelnik i drugi, a już kaznaczej, naczelnik stoła i sędzia wyjechali żydowskiemi furmankami. U nas nie poświeci nawet jednej, godnej pary koni.
– A gdzie są?
– Jeszcze po dworach trochę zostało, bo dwory się opłaciły.
Wszedł podporucznik Konrad, młody blondyn, z marzącemi błękitnemi oczyma, salutował, wyprostował się i rzekł służbiście:
– Melduję się posłusznie.
– Obywatelu podporuczniku, czy telefon założony.
– Już.
– Obywatelu podporuczniku, weźmiecie czterech strzelców z głównego odwachu i sprowadzicie do mnie rabina i kahalników. Wójt wam wskaże ich mieszkanie. Od szybkości wykonania rozkazu zależy czas obiadu kompanii.
– Pospieszę wedle rozkazu, – salutował, i zwrócił się do wójta: – Obywatelu, proszę za mną.
– Już idę, i pokornie się kłaniam panu komendantowi.
Wkrótce zjawił się podporucznik Bojomir i rzekł:
– Melduję posłusznie obywatelowi komendantowi, że stosownie do otrzymanego rozkazu, obszedłem wszystkie piekarnie i sklepy mączne, a właściciele tychże, żydzi, twierdzą, że Moskale za – rekwirowali wszystką mąkę, krupy i kasze. Otrzymałem tylko dwa połcie słoniny od poczciwego masarza.
– Dziękuję ci, obywatelu podporuczniku. Sądzę, że wkrótce ukryte towary będą oglądały światło dzienne.
W niedługim czasie podporucznik Konrad przyprowadził pod strażą rabina i dwóch kahalnych. W pewnem oddaleniu pod eskortą szła gromada żydów, głośno szwargocąc i nawołując się krzykliwie.
– Kłaniam się uniżenie jaśnie wielmożnemu panu pułkownikowi, – pochylił się rabin nizko, następnie wyprostował się, i gładząc swą silnie szpakowatą brodę mówił: – pan pułkownik mnie nie zna i posłał sołdatów po mnie, naco mi oni? Ja sam przyjdę, wystarczy jedno słowo.
– Mniejsza z tem, obywatelu; żądam dla żołnierzy chleba, mięsa i kaszy.
– Skąd ja wezmę? Ja nie kupiec na takie rzeczy.
– Jeśli za kwandrans, – wyjął zegarek z kieszonki, – nie będzie trzysta bochenków chleba, dwa korce kaszy i cetnar mięsa, rozkwateruję pomiędzy żydów żołnierzy i wolno im będzie cały dom przeszukać od piwnicy do strychu, a co znajdą z jedzenia lub towarów, ich będzie… Wyjdź obywatelu rabinie na balkon i powiedz to swoim współwyznawcom. Masz jeszcze czternaście minut.
– Dobrze… ja pójdę na dół i dowiem się, czy jest w mieście tyle chleba, kaszy i mięsa.
– Nie! Ty zostaniesz tutaj pod strażą, możesz wysłać którego z nich, – wskazał na dwóch żydów towarzyszących rabinowi.
– Nu, co mam robić, – starał się uśmiechnąć rabin, – to wojenne prawo.
Następnie poszwargotał z żydami i jeden z nich szybko poszedł do zebranych na ulicy żydów. Gdy wysłany oświadczył z czem przyszedł, wszczął się krzyk, ale ustał natychmiast, gdy zawiadomił żydów o groźbie komendanta.
Wysłannik wrócił i zawiadomił rabina o zgodzie współwyznawców.
– Panie pułkowniku, – przemówił rabin, – moi współwyznawcy sami będą głodni, od ust swoich oddali na rozkaz chleb, kaszę i mięso. Czy możemy już wrócić do domów swoich?
– Jeszcze nie! Zobaczymy, czy przyniosą za dziesięć minut.
Rabin znów wysłał do żydów swego towarzysza.
Komendant z przyjemnością stwierdził patrząc przez okno, że żydzi znosili szybko żądane prowianty, a rabin spytał:
– Czy teraz my wolni?
– Nie! Mam rozkaz z komendy głównej, ażeby miasto dostarczyło – wziął kartkę zapisaną i odczytał ilość potrzebnych prowiantów, a skończywszy mówił: – w mieście niema burmistrza i ty, obywatelu rabinie, jesteś dla nas burmistrzem. Zostaniecie tu wszyscy trzej pod strażą do chwili, póki miasto nie złoży tych rzeczy.
Rabin spojrzał na mówiącego oczyma bezsilnej nienawiści i zaczął po cichu naradzać się z towarzyszami, wreszcie spytał głosem spokojnym:
– Panie pułkowniku, czy nie można tych towarów zamienić na gotówkę? My dobrze zapłacimy…. i dodamy jeszcze porękawiczne… W mieście niema tyle mąki i krup, skąd mamy wziąć?
– Nie, obywatelu rabinie, pieniędzmi nie nakarmię żołnierzy.
Następnie rozkazał jednemu ze straży:
– Obywatelu, zawołaj do mnie podoficera z odwachu głównego.
– Niechaj pan pułkownik' rozważy sam swym delikatnym rozumem, – zaczął rabin, – co panu pułkownikowi przyjdzie z tego, że my zostaniemy do wieczora? Jak w mieście brak towaru, to do wieczora nie urośnie.
– Jak nie będzie prowiantów do wieczora, to wszyscy trzej, jako nieposłuszni, pójdziecie pod sąd wojenny.
– My niewinni, to sąd nas uwolni, bo skąd brać, jak wszystko Moskale zabrali?
– Sąd ukarze was za nieposłuszeństwo rozkazowi, albo stryczek, albo kula w łeb.
Żydzi z przerażeniem spojrzeli na siebie i zaczęli się szeptem naradzać.
Wszedł sekcyjny z odwachu i salutując rzekł:
– Melduję się posłusznie wedle rozkazu.
– Ci trzej, – wskazał na żydów, – są aresztowani. Weźmiecie ich obywatelu na odwach i zatrzymacie aż do odwołania. Wolno im jeść, spać, pić, rozmawiać ze sobą, wysyłać i przyjmować listy, ale żadnych odwiedzin postronnych.
– Wedle rozkazu, – salutował i do żydów ostro: –aresztowani za mną!II.
Porucznik Rozworski wraz z podporucznikiem Konradem szli szybko w stronę odwachu głównego, gdzie był umieszczony telefon polowy.
Dość długo trwała rozmowa z główną komendą, a gdy porucznik odłożył słuchawkę, spytał go Konrad:
– Cóż, Bolku, jest co nowego?
– Są wieści, że Moskale gromadzą siły i może uderzą na nas.
Zaczerwienił się Konrad, zabłysły mu oczy i z ciemnoniebieskich zrobiły się niemal czarne.
– Ach, gdybyż to była prawda!? – zawołał gorąco, – gdyby raz zmierzyć się z wrogiem!… Obiecują nam to, od kiedy przyjechałem, i nic, zawsze nic, westchnął.
– Zabawny jesteś Radku, – zaśmiał się Rozworski, – czy sądzisz, że Moskale przez uprzejmość dla ciebie ustawią się, ażebyś ich wystrzelał?
– To nie, ale dlaczego ich nie doganiamy? Dlaczego nie przetniemy im drogi i nie zmusimy do bitwy?
– Spytaj, mój kochany, szefa sztabu, który zapewne dziś przyjedzie tutaj z główną komendą.
– Tu!? – zdziwił się Konrad, a ty mi nic nie mówiłeś?
– Zdawało mi się, że interesują cię bardziej Moskale, – uśmiechnął się.
Po chwili milczenia odezwał się Konrad:
– Jak Bolku sądzisz, czy przybycie głównej komendy nie jest zapowiedzią bitwy?
– Ten zawsze swoje… Zaczekaj, jeszcze te, tak pożądane bitwy uprzykrzą ci się, zresztą, wszystkie przypuszczenia, domysły, odgadywania nie mają sensu u żołnierzy, mamy słuchać rozkazów, nic więcej… a teraz trzeba znaleźć jakieś pomieszczenie dla nas, bo mieszkanie po naczelniku powiatu oddam sztabowi.
W niedługim czasie podoficer wyszukał izbę dla komendanta kompanii, który już poprzednio wyznaczył kwatermistrza, ażeby strzelców rozlokował na noc po domach.
– Wiesz, Radku, – przemówił Rozworski, gdy znaleźli się w pokoju dość obszernym, w którym prócz innych mebli znajdowało się łóżko i szezlong, – w nocy przy sztabie będę miał służbę, wartałoby przespać się chociaż godzinkę.
– Pyszna myśl! – zawołał Konrad, zwany zdrobniale Radkiem, – już oczy mi się kleją. Ty Bolku na łóżku, ja na szezlongu.
Bolek spojrzał na wysoko zasłane łóżko, odsłonił kapę, dotknął ręką kolorowego piernatu żydowskiego i rzekł z niesmakiem:
– Nie, Radku!… Przez uprzejmość odstępuję ci łóżko, a ja biorę szezlong.
Radek, który już usiadł na szezlongu, teraz wyciągnął się i powiedział z szacunkiem:
– „A tout seigneur tout honneur”, po prostu nie wypada, ażeby komendant spał na sofie, gdy jest wspaniałe łoże… zresztą, ja już śpię, – obrócił się ku ścianie i udawał, że chrapie.
– Baczność! – zakomenderował Bolek. – Ani myślę, czy ja w szeregu?
Właśnie Bolek zamierzał ściągnąć Radka z sofy, gdy zapukano do drzwi i po chwili wszedł podoficer z odwachu i salutował:
– Melduję posłusznie, obywatelu komendancie, że zgłosiło się do nas trzech ochotników.
– Gdzie są?
– Za drzwiami… przyprowadziłem ich tutaj, do pana komendanta.
– Niech wejdą!
Stanęli w rząd. Wszyscy trzej młodzi chłopcy, ale dość rośli, dobrze odżywieni. Dwóch z nich w ułankach granatowych, w butach wysokich, a trzeci jasny blondyn ubrany z wiejska.
– Czego chcecie?
– Przyjechaliśmy zaciągnąć się do strzelców. ale do konnych, bo mamy własne konie, – odpowiedział dość śmiało szatyn, około lat siedemnastu.
– Czy z pozwoleniem rodziców? opiekunów?
– Tak jest… Tatuś dał mi konia, Marcinkowi także.
– Dobrze… no, a ty obywatelu? – zwrócił się do drugiego, – masz pozwolenie ojca?
– Tatuś umarł przed rokiem, a mama mi pozwoliła, bo mam starszego brata.
– No, tak… dlaczegóż starszy nie przyszedł do nas?
– Michaś słabowity i nie lubi wojny.
– A ty także konno? – spytał Rozworski młodego parobczaka.
– Juści… Pan dziedzic nakazali, ażebym panicza nie opuścił i dał mi kasztankę.
– Kto wam o nas powiedział? – wmieszał się Konrad do rozmowy i spojrzał na szatyna, który pierwszy odpowiedział na pytanie komendanta.
– Kto? – umilkł i szukał w pamięci, a po chwili: – Kto? nie wiem, czekaliśmy was, a gdy pod wieczór wracając z Marcinkiem posłyszałem śpiew strzelców. zobaczyłem idące szeregi… zrozumieliśmy zaraz, że to na Moskala… i już nie dałem tatusiowi spokoju, aż wreszcie puścił nas dzisiaj.
– Więc to pieśń skusiła ciebie obywatelu! – uśmiechnął się Konrad.
– Pieśń?… to nie, – odpowiedział z pewnem zmieszaniem, – ale gdy idą na Moskala, któżby w domu został?
– Dobrze powiedziałeś, obywatelu, – rzekł Rozworski, – a twe imię?
– Adam Struniewski.