Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na progu zła - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 kwietnia 2020
Ebook
35,90 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na progu zła - ebook

W słoneczne styczniowe popołudnie na przedmieściach Londynu pewna rodzina wprowadza się do domu, który właśnie kupiła. Niby nic nadzwyczajnego. Poza tym, że to jest twój dom. I wcale nie był na sprzedaż.

Misternie zaplanowana intryga, świetnie poprowadzona narracja, kłamstwa, sekrety oraz szokujący finał. Nagrodzone British Book Awards 2019 „Na progu zła” wciąga czytelnika w sam środek zastraszająco rzeczywistego koszmaru, w którym w jednej chwili cały na pozór dobrze znany porządek świata wali się w gruzy.

Gdy po powrocie z kilkudniowego wyjazdu Fiona Lawson zastaje obcych ludzi, którzy wprowadzają się do jej wartego miliony funtów domu, jest przekonana, że zaszło nieporozumienie. Gdzie się podziały rzeczy jej rodziny? Co z meblami i ubraniami? Nie może uwierzyć, że cały ich dobytek rozpłynął się w powietrzu. Zrozpaczona na oczach nowych właścicieli bez powodzenia próbuje dodzwonić się do męża. Wszystko wskazuje na to, że Bram, z którym Fi żyje w separacji, przepadł bez wieści, a wraz z nim zniknęli ich synowie. Usiłując zapanować nad tą niewyobrażalnie absurdalną sytuacją, Fiona stopniowo odkrywa całą prawdę.

Powieść Louise Candlish to hipnotyzujący thriller psychologiczny o ludziach ogarniętych obsesją posiadania. Recenzenci podkreślają, że jest zatrważająco realistyczna, zaskakuje i przejmuje do głębi. Wciąga bez reszty i napawa trwogą, a oryginalna forma narracji przebija wszystko.

„Trzymający w napięciu, niepokojący i powodujący szybsze bicie serca”
Louise Jensen, autorka „Surogatki”

„Od tej książki nie można się oderwać. DOSKONAŁA. Wiarygodna, błyskotliwa i genialnie skonstruowana”
Alice Feeney, autorka „Czasami kłamię”

„Doskonały thriller. Zakończenie zwala z nóg”
Washington Post

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-1367-3
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Londyn
Piątek, 13 stycznia 2017
12.30

Chociaż Fi nie wierzy własnym oczom, wszystko wskazuje na to, że właśnie ktoś wprowadza się do jej domu. W połowie długości Trinity Avenue stoi furgonetka, rozdziawiając prostokątną paszczę, a po żebrowanej rampie zsuwa się jakaś masywna bryła. Mrużąc oczy w anemicznych promieniach słońca – o tej porze roku to rzadka przyjemność – Fi przygląda się, jak dwaj mężczyźni biorą na ramiona kanciasty kształt, przechodzą przez furtkę i idą ścieżką.

Przez moją furtkę. Moją ścieżką.

Nie, to niedorzeczne. To nie może być jej dom. To pewnie dwie posesje dalej, u Reece’ów, którzy jesienią wystawili swój dom na sprzedaż i wreszcie znalazł się kupiec, o czym nikt w okolicy nie mógł wiedzieć. Cała zabudowa po tej stronie Trinity Avenue wygląda tak samo i wszyscy zgodnie twierdzą, że nietrudno pomylić ze sobą stojące parami edwardiańskie budynki o symetrycznych fasadach z czerwonej cegły, zwłaszcza że ich właściciele podzielają upodobanie do czarnego koloru drzwi.

Kiedy pewnego razu Bram wracał chwiejnym krokiem z The Brewers, gdzie wyskoczył na jedno z tych swoich „małych piwek”, zabłądził do sąsiadów – pod numer 87, do Merle i Adriana – i przez otwarte okno sypialni Fi słyszała, jak podchmielony głośno sapie ze złości, mocując się z kluczem. Była zdumiona jego uporem i pewnością, że jeśli tylko się nie podda, zamek w końcu ustąpi.

– Ale tu wszystko wygląda jednakowo – tłumaczył się następnego dnia.

– Domy owszem, ale nawet po pijanemu nie sposób przeoczyć naszej magnolii – odparła ze śmiechem.

To było w czasach, kiedy jego stany upojenia jeszcze ją bawiły, zamiast napawać smutkiem – albo pogardą w zależności od nastroju.

Wlepia wzrok w magnolię i uginają się pod nią nogi. Ich drzewo stanowi punkt orientacyjny; cieszy oko, kiedy jest obsypane wiosennymi kwiatkami, ale nawet teraz jego ogołocone gałęzie wyciągnięte ku niebu mają w sobie coś z dzieła sztuki. I nie ulega wątpliwości, że rośnie w ogrodzie domu, przed którym stoi furgonetka.

Na pewno da się to wyjaśnić.

To musi być jakaś dostawa. Po prostu Bram coś zamówił i jej nie powiedział. Nie wszystko ze sobą uzgadniają i choć ten nowy układ jest daleki od doskonałości, obydwojgu zdaje się odpowiadać.

Fi znowu przyśpiesza i dłonią osłania oczy przed słońcem. Jest na tyle blisko, żeby przeczytać napis PRZEPROWADZKI. A więc jednak. Pewnie ktoś z przyjaciół Brama wstąpił po drodze, żeby coś mu podrzucić na przechowanie. Gdyby mogła wybierać, chciałaby, żeby to było stare pianino. Przydałoby się chłopcom. Byle nie perkusja, Boże uchowaj.

Ale chwileczkę… Tragarze znów się pojawiają, zabierają z samochodu kolejne przedmioty i niosą w stronę domu – tapicerowane krzesło, połyskującą metalicznie okrągłą tacę, kartonowe pudło z naklejką OSTROŻNIE i podobną do trumny wąską szafę.

Do kogo należą te rzeczy?

Ogarnia ją fala gniewu, kiedy uzmysławia sobie jedyną możliwą odpowiedź – Bram kogoś do nich sprowadził. Pewnie któryś z jego knajpianych przyjaciół właśnie stracił dach nad głową. („Możesz tu zostać, jak długo zechcesz, stary. Miejsca mamy pod dostatkiem”). Tylko kiedy, do cholery, zamierzał ją o tym poinformować? Bez względu na szlachetne intencje Brama nie ma mowy, żeby zamieszkał z nimi ktoś obcy, choćby nawet tymczasowo. Z uwagi na dzieci – czyż nie one są najważniejsze?

Fi obawia się, że ostatnio zapominają, co jest najważniejsze.

Jest już prawie na miejscu. Kiedy mija dom z numerem 87, zauważa Merle, która stoi w oknie na parterze z zaaferowaną miną i unosi rękę, żeby przyciągnąć uwagę przyjaciółki. Fi odpowiada jej tylko zdawkowym skinieniem, po czym energicznym krokiem przechodzi przez furtkę i idzie wybrukowaną ścieżką.

– Przepraszam, co tu się dzieje? – pyta, ale w domu panuje takie zamieszanie, że nikt jej nie słyszy, więc dodaje nieco ostrzejszym tonem: – Co wy tu robicie? Gdzie jest Bram?

W drzwiach staje jakaś kobieta.

– Mogę w czymś pomóc? – pyta z uśmiechem.

Fi gwałtownie wciąga powietrze, jakby zobaczyła zjawę. Nie tak wyobrażała sobie przyjaciela w potrzebie, któremu Bram udzielił schronienia. Widzi nieznajomą pierwszy raz, ale jej powierzchowność ma w sobie coś swojskiego. Kobieta jest do niej podobna, chociaż młodsza – wygląda na trzydzieści kilka lat – jasnowłosa, pogodna, z tych, co potrafią zakasać rękawy i opanować każdy kryzys. Typ zdolny, jak dowodzi historia, poskromić takiego lekkoducha jak Bram.

– Mam nadzieję – odpowiada Fi. – Jestem żoną Brama. Co tu się dzieje? Czy pani… jest pani jego przyjaciółką?

Nieznajoma podchodzi bliżej.

– Przepraszam, czyją żoną?

– Brama. Mam na imię Fi. Znaczy właściwie jestem jego byłą żoną.

To sprostowanie sprawia, że kobieta przygląda się jej z zaciekawieniem, po czym sugeruje, aby zeszły ze ścieżki i zrobiły „panom” przejście. Kiedy tragarze przenoszą wielki obraz zawinięty w folię bąbelkową, Fi wycofuje się pod koronę magnolii.

– Co on takiego wykombinował? – dopytuje. – Nie mam o niczym pojęcia.

– Chyba nie rozumiem, o czym pani mówi. – Nieznajoma patrzy na nią ze szczerym zdumieniem w miodowych oczach i lekko marszczy czoło. – Pani jest sąsiadką?

– Ależ skąd. – Fi zaczyna się niecierpliwić. – Ja tu mieszkam.

Zmarszczka na czole nieznajomej robi się głębsza.

– Nie sądzę. Właśnie się wprowadzamy. Mój mąż zaraz tu przyjedzie drugą furgonetką. To my jesteśmy Vaughanowie. – Kobieta wypowiada słowa takim tonem, jakby wychodziła z założenia, że Fi musiała już słyszeć to nazwisko. – Jestem Lucy – dodaje, wyciągając rękę na powitanie.

Fi słucha jej z ustami szeroko otwartymi ze zdumienia. Usiłuje zrozumieć to, co do niej dociera, chociaż nie dowierza własnym uszom.

– Proszę posłuchać, jestem właścicielką tego domu i nie przypominam sobie, abym komuś go wynajęła.

Lucy Vaughan rumieni się lekko. Opuszcza rękę, a na jej twarzy pojawia się wyraz zakłopotania.

– Nie jesteśmy najemcami. Kupiliśmy ten dom.

– Niech pani nie żartuje!

– Ani myślę! – odpowiada kobieta i zerka na zegarek. – Oficjalnie nabyliśmy prawo własności o godzinie dwunastej w południe, jednak agent przekazał nam klucze trochę wcześniej.

– O czym pani mówi? Jaki agent? Żaden agent nie dysponuje kluczami do mojego domu.

Na twarzy Fi ścierają się ze sobą lęk, frustracja i gniew, a nawet wymuszone rozbawienie, bo zaczyna podejrzewać, że padła ofiarą wyszukanego żartu. Bo jak inaczej wyjaśnić tę sytuację?

– Czy to jakiś dowcip? – pyta i zerka nad ramieniem kobiety, wypatrując ukrytej kamery, która uwiecznia jej zakłopotanie, ale nie zauważa niczego oprócz pracowników firmy przeprowadzkowej dźwigających wielkie kartonowe pudła. – Bo mnie on w ogóle nie bawi. Proszę powstrzymać tych ludzi.

– Nie zamierzam nikogo powstrzymywać – oświadcza Lucy Vaughan rzeczowym i stanowczym tonem, takim samym, jakiego zazwyczaj używa Fi, o ile coś nie wytrąci jej niespodziewanie z równowagi, tak jak teraz. A potem wykrzywione w grymasie zniecierpliwienia usta kobiety rozchylają się, jakby nagle coś sobie przypomniała. – Chwileczkę, powiedziała pani Fi? Czyli Fiona?

– Tak, jestem Fiona Lawson.

– W takim razie to pani… – Lucy zawiesza głos, bo zauważyła ciekawskie spojrzenia tragarzy. – Lepiej wejdźmy do środka.

Fi czuje się nieswojo, kiedy obca kobieta zaprasza ją do jej własnego domu jak gościa. Wchodzi do przestronnego, wysoko sklepionego holu i staje jak wryta. Nie poznaje tego wnętrza. Wprawdzie wymiary się nie zmieniły, na ścianach pozostał ten sam srebrzysto-niebieski deseń, a schody nadal są na swoim miejscu, ale zniknęły wszystkie przedmioty, które się tam znajdowały – ozdobny stolik, stylowa skrzynia z siedziskiem, obrazy. I jej ukochane lustro w palisandrowej ramie, które odziedziczyła po babce, też przepadło bez śladu. Fi dotyka ściany w miejscu, w którym wisiało, jakby spodziewała się je znaleźć ukryte pod warstwą tynku.

– Co zrobiliście z naszymi rzeczami? – pyta.

Panika sprawia, że jej głos brzmi natarczywie i jeden z tragarzy spogląda na nią z wyrzutem, jakby była jakimś intruzem.

– Niczego nie ruszałam – mówi Lucy. – Sami wszystko zabraliście. Wczoraj, jak sądzę.

– Nic podobnego. Muszę zajrzeć na górę.

– Ale…

Lucy próbuje protestować, ale Fi przepycha się obok niej i idzie w stronę schodów. Nie zamierza pytać o zgodę na wejście do swojego domu. Przeskakując po dwa stopnie naraz, dociera na piętro i zatrzymuje się na podeście. Wciąż zaciska dłoń na mahoniowej poręczy, jakby się obawiała, że budynek zacznie się chwiać i podłoga usunie jej się spod nóg. Musi się upewnić, że jest we właściwym domu i nie postradała zmysłów. W porządku, układ drzwi się nie zmienił – dwa pokoje po lewej i dwa po prawej, jedna łazienka na wprost i druga z tyłu. Kiedy Fi puszcza poręcz i zagląda kolejno do wszystkich pomieszczeń, jeszcze się łudzi, że zastanie cały dobytek swojej rodziny tam, gdzie powinien być.

Ale pokoje są puste. Wszystko, co mieli, jakby wyparowało, nie uchował się żaden mebel, a tam, gdzie jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu stały łóżka, regały i szafy, pozostały tylko zagłębienia w wykładzinie. Na dywanie w pokoju dziecięcym zieleni się plama po jaskrawym glucie z kulki gniotki, która pękła, gdy podczas imprezy urodzinowej któregoś z chłopców dzieci się pobiły. W kącie kabiny prysznicowej stoi butelka żelu do kąpieli z olejkiem sosnowym i Fi przypomina sobie, że kupowała go w Sainsbury’s. Za baterią łazienkową wyczuwa pęknięcie, które było tam od niedawna – nawet nie zdążyła ustalić, skąd się wzięło – i z całej siły przyciska palce do kafelka, żeby poczuć ból i upewnić się, że nie śni.

We wszystkich pomieszczeniach unosi się intensywna cytrynowa woń środków czystości.

Zdruzgotana, Fi wraca na dół, ale nie jest pewna, czy rozpacz, która ją ogarnia, ma źródło w niej samej, czy emanuje z ogołoconych ścian domu. Na jej widok Lucy przerywa rozmowę z dwoma tragarzami i daje się wyczuć, że właśnie odrzuciła ich propozycję pomocy w pozbyciu się nieproszonego gościa.

– Pani Lawson?

– Nieprawdopodobne – stwierdza Fi i kilka razy powtarza to słowo, bo tylko ono pasuje do całej sytuacji. Jedynie dzięki niedowierzaniu jeszcze nie popadła w histerię. – Nic nie rozumiem. Czy mogłaby mi pani wytłumaczyć, co tu się dzieje?

– Właśnie próbuję. Może zechce pani zobaczyć dokumenty – proponuje Lucy. – Chodźmy do kuchni, bo tutaj stoimy w przejściu.

Kuchnia również jest opróżniona, są tu tylko stół i krzesła, których Fi nigdy wcześniej nie widziała, oraz stojący na blacie otwarty karton z serwisem do herbaty. Lucy okazuje się na tyle troskliwa, że zamyka drzwi, żeby oszczędzić jej widoku trwającej w holu inwazji.

– Proszę spojrzeć na tę korespondencję – mówi, otwierając aplikację pocztową w swojej komórce. – To są mejle od naszej prawniczki, Emmy Gilchrist z kancelarii Bennett, Stafford i spółka.

Fi bierze od niej telefon i zmusza się, żeby skupić wzrok na wyświetlaczu. Pierwszy mejl sprzed siedmiu dni potwierdza dopełnienie formalności między Davidem i Lucy Vaughanami a Abrahamem i Fioną Lawsonami. Przedmiotem sprzedaży jest nieruchomość mieszcząca się w dzielnicy Alder Rise przy Trinity Avenue pod numerem 91. Drugi mejl sprzed zaledwie kilku godzin zawiera wiadomość o sfinalizowaniu transakcji.

– Mówiła pani o swoim mężu „Bram” – dodaje Lucy. – To dlatego nie skojarzyłam od razu. Bram to oczywiście zdrobnienie od Abrahama. – Trzyma w dłoni kartkę papieru, potwierdzenie zawarcia umowy z British Gas adresowane do Vaughanów na Trinity Avenue. – Wybraliśmy elektroniczną formę rozliczeń za media, ale z jakiegoś powodu przysłano nam to pocztą.

Fi zwraca jej komórkę.

– To wszystko nic nie znaczy. Te dokumenty mogą być sfałszowane. Mogło dojść do phishingu.

– Phishingu?

– Tak, kilka miesięcy temu zorganizowaliśmy w domu sąsiadki pogadankę na temat przestępczości i policjantka mówiła nam o takich oszustwach. Fałszywe mejle i faktury wyglądają teraz tak wiarygodnie, że nawet specjaliści dają się wprowadzić w błąd.

Lucy mimo zniecierpliwienia zmusza się do uśmiechu.

– Zapewniam panią, że to wszystko jest autentyczne. Środki powinny już się znaleźć na państwa rachunku.

– Jakie środki?

– Pieniądze, które zapłaciliśmy za ten dom! Proszę wybaczyć, pani Lawson, ale nie mogę tego w kółko powtarzać.

– Wcale tego nie oczekuję – warczy w odpowiedzi Fi. – Ja tylko pani mówię, że doszło do jakiegoś nieporozumienia. Nie mogliście kupić domu, który nie był przeznaczony na sprzedaż.

– Ależ jak najbardziej był – odpowiada Lucy. – W przeciwnym razie nigdy byśmy go nie kupili.

Fi wpatruje się w nią kompletnie zdezorientowana. Słowa i zachowanie tej kobiety to czysty obłęd, Lucy Vaughan nie sprawia jednak wrażenia obłąkanej. Nie, wygląda raczej na przekonaną, że to jej rozmówczyni postradała rozum.

– Może powinna pani zadzwonić do męża – sugeruje w końcu.

Genewa
13.30

Mężczyzna leży na łóżku w pokoju hotelowym, a jego rękami i nogami wstrząsają dreszcze. Jest tak pobudzony, że nawet luksusowy materac, który stanowi skuteczne antidotum na bezsenność, zgryzoty i senne koszmary, nie przynosi mu ukojenia. Nie pomógł także środek antydepresyjny, chociaż zażył podwójną dawkę. Może to wszystko przez samoloty, które nieubłaganie przylatują i odlatują jeden po drugim, zawodząc z wysiłku. Ale bardziej prawdopodobne, że ogarnia go zgroza, kiedy zaczyna do niego docierać, co zrobił.

Bo teraz nie ma już odwrotu. Właśnie wybrzmiał gong zegara. W Szwajcarii wybiło wpół do drugiej, czyli w Londynie wpół do pierwszej.

Jest teraz ucieleśnieniem tego, o czym myślał od wielu tygodni – uciekinierem, miotanym przez fale rozbitkiem, który sam skazał się na tułaczkę. Uświadamia sobie, jak bardzo się przeliczył, mając nadzieję, że kiedy będzie po wszystkim, zazna czegoś w rodzaju smętnego ukojenia. Teraz jednak nie czuje nic, tylko ten sam emocjonalny chaos, który przyprawiał go o mdłości, kiedy wychodził z domu wcześnie rano; dziwną mieszankę ponurej rezygnacji z wolą walki o przetrwanie.

O Boże… Czy Fi już się dowiedziała? Na pewno któryś z sąsiadów coś zauważy. Może ktoś do niej zadzwoni. A może nawet jest już w drodze do domu.

Bram podciąga się na łóżku, opiera plecy o wezgłowie i próbuje skupić na czymś wzrok. Fotel jest obity czerwonym skajem, a stolik ma blat z czarnego laminatu. Ten ukłon w stronę estetyki lat osiemdziesiątych jest bardziej irytujący, niż przyzwoitość nakazuje. Bram spuszcza nogi z łóżka i czuje ciepło pod bosymi stopami. Podłoga jest pokryta wykładziną dywanową z polichlorku winylu albo jakiegoś innego tworzywa sztucznego. Fi wiedziałaby jakiego, bo pasjonuje się wystrojem wnętrz.

Ta myśl przyprawia go o bolesny skurcz i kolejny atak duszności. Wstaje, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza – kaloryfery są gorące i w pokoju panuje zaduch – ale gdy w końcu udaje mu się sforsować fałdy zasłon, odkrywa, że okna się nie otwierają. Z wysokości czwartego piętra patrzy na białe, czarne i srebrne dachy samochodów sunących drogą między hotelem i budynkiem portu lotniczego. Pasmo gór wytycza granicę między niebem i ziemią, a ich zaśnieżone szczyty zasnuwa jasnobłękitna mgiełka. Bram czuje się osaczony. Odwraca się od okna i nieoczekiwanie przypomina sobie o ojcu. Wyciąga rękę i zaciska palce na oparciu fotela. Nie pamięta nazwy hotelu, który wybrał ze względu na bliskie sąsiedztwo lotniska, ale wie, że zasłużył sobie, by trafić w tak bezduszne miejsce. Miejsce odpowiednie dla kogoś, kto zaprzedał swoją duszę. Bo on właśnie to zrobił: zaprzedał swoją duszę.

A nie tak dawno temu zapomniał, jak to jest w ogóle ją mieć.Rozdział 3

Historia Fi > 00:03:10

Chociaż znalazłam się w opłakanej, wręcz katastrofalnej sytuacji, finał całej sprawy ma w sobie coś znamiennego, bo zawsze chodziło o dom. Wydawało się, że nasze małżeństwo, nasza rodzina, nasze życie mają sens jedynie w domu. Gdy się od niego oddalaliśmy – nawet podczas tamtych luksusowych wakacji, które sobie zafundowaliśmy, kiedy dzieci były jeszcze bardzo małe, a nam brakowało snu – nasze więzi zanikały. Dom był bezpieczną przystanią, zapewniał schronienie, ale również pozwalał nam odnaleźć swoją tożsamość. Tylko tam potrafiliśmy zachować świeżość naszego związku, chociaż jego data ważności dawno minęła.

A poza tym nie czarujmy się, to jest Londyn i w ostatnich latach nasz dom zyskał więcej na wartości, niż Bram i ja zdołaliśmy zarobić. Był głównym „żywicielem” naszej rodziny, hojnym dobroczyńcą. Nasi przyjaciele i sąsiedzi odnosili takie samo wrażenie, jakbyśmy oddali tym murom cały swój potencjał. Zamiast funduszy emerytalnych, prywatnych szkół czy weekendów w Paryżu dla poratowania małżeństwa inwestowaliśmy wszystkie oszczędności w dom. Przecież wiadomo, że się zwróci, mówiliśmy sobie. To nie ulegało wątpliwości.

Przypomina mi się teraz coś, o czym zdążyłam już zapomnieć. Tamtego dnia, tamtego strasznego dnia, kiedy wróciłam do domu i zastałam w nim Lucy Vaughan, Merle zapytała ją wprost o to, co mnie nie przyszło do głowy: „Ile zapłaciliście?”. I chociaż moje małżeństwo, moja rodzina i moje życie legły w gruzach, powstrzymałam szloch, żeby usłyszeć odpowiedź.

– Dwa miliony – wyszeptała Lucy drżącym głosem.

A wtedy pomyślałam, że ten dom miał większą wartość.

My byliśmy więcej warci.



Kupiliśmy go za jedną czwartą tej sumy, co w owym czasie i tak stanowiło wystarczająco duży wydatek, by spędzać nam sen z powiek. Ale nie wyobrażałam sobie, abym mogła cierpieć na bezsenność gdziekolwiek indziej, odkąd zobaczyłam posesję przy Trinity Avenue 91. Te fasady z czerwonej cegły, detale z jasnego kamienia, śnieżnobiała stolarka, kwitnące pnącza na balustradach z kutego żelaza i balkonik nad drzwiami frontowymi – wszystko to emanowało mieszczańskim dostojeństwem. Dom robił imponujące wrażenie, ale nie onieśmielał, był solidny i romantyczny zarazem. A poza tym sąsiedzi podzielali naszą wrażliwość. Jedni po drugich zasiedlaliśmy ten urokliwy zakątek, wyrzekając się udogodnień komunikacyjnych na rzecz tej sennej atmosfery typowej dla przedmieścia, tej błogości, która unosi się w powietrzu niczym aromat słodkiej polewy z tureckiego ciastka.

Wnętrze domu to zupełnie inna historia. Kiedy teraz myślę o wszystkich ulepszeniach, które wprowadzaliśmy na przestrzeni lat, o całej energii, czyli gotówce, którą pochłonął nasz dom, nie chce mi się wierzyć, że tego dokonaliśmy. A jest się czym pochwalić i kolejność nie ma znaczenia – przebudowaliśmy kuchnię, odświeżyliśmy łazienki, zaprojektowaliśmy od nowa ogrody przed i za domem, odrestaurowaliśmy wieszak na ubrania w przedpokoju, naprawiliśmy okna i odnowiliśmy drewniane podłogi. Kiedy już się uporaliśmy ze wszystkimi przeróbkami, przyszła kolej na to, co nowe. Nowe przeszklone drzwi do ogrodu, nowe meble kuchenne, nowe szafy w pokojach chłopców, nowe przepierzenie w salonie, nowe ogrodzenie i furtka, nowa zjeżdżalnia i domek do zabawy w ogrodzie… I tak oto w ramach tego programu nieustającej przebudowy Bram i ja – cóż, ale głównie ja – niczym zarząd jakiejś organizacji charytatywnej, który uchwala roczny budżet, cały wolny czas poświęcaliśmy na planowanie wydatków, rezerwowanie terminów i nadzorowanie fachowców, buszowanie po sieci albo sklepach w poszukiwaniu elementów wyposażenia i artykułów instalacyjnych oraz niezbędnych narzędzi, a także na dobranie kolorów i materiałów. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nigdy nie stanęłam z założonymi rękami i nie powiedziałam: „Już gotowe!”. Wizja domu idealnego zwodziła mnie jak czarujący amant ze starego romansu.

Oczywiście gdybym mogła cofnąć czas, prawdopodobnie żadnej z tych rzeczy nawet bym nie tknęła. Skupiłabym się na ludziach. To ich poddałabym modyfikacji, żeby nie zaczęli się wyniszczać.

#OfiaraFi

@ash_buckley: Oj, nie do wiary, jak tanie były kiedyś nieruchomości.

@loumacintyre78: @ash_buckley Tanie? 500 kawałków? Nie w Preston. Poza Londynem też toczy się życie, wiesz?

@richieschambers: Zaprojektowaliśmy od nowa ogrody? Dobranie kolorów? To naprawdę mówi kobieta?



Wcześniej dom należał do pary starszych ludzi i nawet lubiłam myśleć, że kiedyś będziemy tacy jak oni. Kupili go w czasach, kiedy człowiek nie musiał harować w korporacji ani zaciągać kredytów jak Vaughanowie, żeby sobie pozwolić na taki wydatek, i chociaż zarabiali skromnie jako nauczyciele, nawet ich było stać na porządny dom. Wychowanie dzieci mieli już za sobą, więc postanowili wykorzystać swoją lokatę kapitału i cieszyć się życiem. Zamierzali podróżować po świecie i widziałam ich oczyma wyobraźni, jak, niczym koczownicy, wędrują przez pustynię pod rozgwieżdżonym niebem.

– Pewnie jest im bardzo trudno się rozstać z takim domem – powiedziałam, kiedy wracaliśmy z Bramem do naszego mieszkania.

Wstąpiliśmy na Trinity Avenue, żeby wziąć miarę na zasłony, i gospodarze poczęstowali nas winem. Mój mąż nie przejmował się ograniczeniem prędkości i prawdopodobnie zawartość alkoholu w jego krwi też przekroczyła dozwolony poziom, ale wtedy mi to nie przeszkadzało – kiedy jeszcze nie było chłopców, narażaliśmy tylko własne życie.

– Wydawało mi się, że są trochę melancholijni – dodałam.

– Melancholijni? Przez całą drogę do banku będą płakać – odparł Bram.

Bram Lawson, plik Word

No więc jak do tego doszedłem? Jak się znalazłem na skraju rozpaczy? Uwierz mi, że byłoby lepiej dla wszystkich, gdybym osiągnął ten stan znacznie wcześniej. Moja historia nawet w skróconej wersji zdaje się nie mieć końca (powiedzmy zatem, że to coś więcej niż zwykły list – to szczegółowa spowiedź).

Zanim zacznę, muszę zadać to pytanie: czy rzeczywiście nad tym domem wisiało jakieś fatum? Czy był jak tonący statek, który pociąga za sobą na dno wszystkich pasażerów?

Wiesz, że ci starsi ludzie, od których go kupiliśmy, zamierzali się rozwieść? Agent nieruchomości napomknął o tym, kiedy wstąpiliśmy na piwo do Two Brewers, wracając ze spotkania z naszym majstrem. Zapytał, czy mam ochotę przetestować knajpę w swoim nowym sąsiedztwie, a mnie tego nie trzeba było powtarzać.

– W zasadzie nie powinienem zdradzać takich informacji potencjalnym nabywcom – przyznał. – Nikomu nie jest przyjemnie żyć ze świadomością, że wprowadza się do domu, który był sceną rozpadu małżeństwa.

– Yhm.

Sięgnąłem po szklankę i uniosłem ją do ust – gest, który miałem powtarzać w tym barze setki razy. Piwo było więcej niż zadowalające, a lokal miał staromodny klimat i miejscowe ochlaptusy jeszcze nie zaczęły o niego zahaczać podczas swoich knajpianych obchodów.

– Zdziwiłbyś się, jak często ludzie w tym wieku się rozwodzą – ciągnął agent. – Najmłodsze dziecko idzie na studia, a oni zostają sami i nagle sobie uświadamiają, że od lat nic ich nie łączy i nie mogą na siebie patrzeć.

Rzeczywiście się zdziwiłem.

– Naprawdę? Myślałem, że tylko małżeństwa z pokolenia naszych rodziców trzymały się razem ze względu na dzieci.

– Nic podobnego. Nie w takich miejscach jak to, nie w przypadku takich ludzi. Ten trend jest silniejszy, niż ci się wydaje.

– Cóż, to tylko rozwód. Zawsze może być gorzej. Ktoś na przykład mógł znaleźć ludzkie szczątki w studzience ściekowej.

– O tym na pewno bym ci nie powiedział – odparł agent ze śmiechem.

Nie podzieliłem się tą wiadomością z Fi. W jej romantycznym wyobrażeniu wiekowa para spieniężyła swoją lokatę kapitału, żeby jeździć na wielbłądach po pustyni jak Lawrence z Arabii. Albo latać balonem nad Wezuwiuszem i robić tego typu bzdury. Jakby przez czterdzieści lat na podróżowanie po świecie nie mogli wykorzystać szkolnych wakacji.

Do tego czasu obejrzeliśmy już ponad dwadzieścia domów i nie chciałem, żeby zniechęciła się do pierwszego, który przypadł jej do gustu, z powodu przekonania, że melancholią można się zarazić, jak czarną ospą albo gruźlicą.

Historia Fi > 00:07:40

Czy zdawałam sobie sprawę, że wartość naszego domu wzrosła? Oczywiście. Cały czas śledziliśmy notowania na Rightmove. Ale nigdy bym go nie sprzedała. Wręcz przeciwnie, miałam nadzieję, że będzie służył następnym pokoleniom Lawsonów, że moi synowie założą w nim swoje rodziny, a w ich dziecinnych łóżkach, z których niedługo wyrosną, będą kiedyś spały moje wnuki.

– Jak to sobie wyobrażasz? – zapytała Merle, moja przyjaciółka i sąsiadka… a teraz właściwie już była sąsiadka. Wciąż nie może mi to przejść przez gardło. – To znaczy jakie jest prawdopodobieństwo, że ich żony zechcą mieszkać ze sobą pod jednym dachem?

Nie podlega dyskusji, że w przyszłości to kobiety będą podejmowały decyzje. Na Trinity Avenue i w całym Alder Rise panował matriarchat.

– Nie zastanawiałam się nad kwestiami formalnymi – odparłam. – Nie mogę sobie trochę pomarzyć?

– Obawiam się, że to wszystko pozostanie w sferze marzeń, Fi.

Na twarzy Merle pojawił się zagadkowy uśmieszek, który wydawał się przeznaczony wyłącznie dla mnie i sprawiał, że czułam się taka wyróżniona. Spośród wszystkich znanych mi kobiet Merle – gibka i filigranowa, ciemnooka, czasami rozczochrana – najmniej przejmowała się swoim wyglądem, co bezspornie czyniło ją jedną z najbardziej atrakcyjnych.

– Dobrze wiesz, że prędzej czy później wszyscy będziemy musieli sprzedać swoje domy, żeby opłacić miejsce w hospicjum, kiedy dopadnie nas demencja – dodała.

Połowa moich sąsiadek w swoim mniemaniu cierpiała na demencję, ale tak naprawdę były najzwyczajniej przemęczone albo w najgorszym wypadku dokuczały im ogólne zaburzenia lękowe. Alison, Merle, Kirsty i ja nie dawałyśmy się nerwicy i właśnie to nas do siebie zbliżyło. Potrafiłyśmy zachować spokój i robić swoje (nie cierpiałyśmy tego hasła).

Kiedy teraz słyszę samą siebie, ogarnia mnie śmiech – „nie dawałam się” nerwicy? A co z następstwami rozpadu małżeństwa, zdrady i oszustwa? Za kogo się uważałam?

Prawdopodobnie już odpowiedzieliście sobie na to pytanie. Wiem, że wszyscy będą mnie osądzać – możecie mi wierzyć, że sama już wydałam o sobie osąd. Ale jaki to ma sens, skoro i tak nie potrafię spojrzeć na siebie obiektywnie, dostrzec swoich wad?

#OfiaraFi

@PeteYIngram: Hmmm. Moim zdaniem utrata luksusowego domu nie stawia cię na równi z ofiarami przemocy.

@IsabelRickey101: @PeteYIngram Co ty pieprzysz? Ona jest bezdomna!

@PeteYIngram: @IsabelRickey101 Ale chyba nie wylądowała na ulicy, nie? Wciąż ma pracę.



Jak zarabiam na życie? Pracuję cztery dni w tygodniu jako doradca klienta w dużym sklepie z artykułami gospodarstwa domowego – ostatnio zajmowałam się naszą nową kolekcją dywaników z certyfikatem etycznej produkcji i serią przepięknych wyrobów ze szkła inspirowanych formą spirali, które wyszły spod rąk włoskich rzemieślników.

To wspaniała firma o bardzo wszechstronnym i perspektywicznym podejściu do pracowników – dacie wiarę, że zaproponowali mi skrócenie czasu pracy, żebym mogła pogodzić obowiązki zawodowe z opieką nad dziećmi? I to są handlowcy? Zaangażowali się w unijny program wspierania pracujących matek, a ja znalazłam się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. No cóż, wiecie, co się mówi w takich sytuacjach: nigdy nie rzucę tej posady.

Owszem, mogłabym zarabiać więcej, gdybym wypruwała sobie żyły w jakiejś wielkiej korporacji, ale bardziej od pieniędzy cenię równowagę między pracą i życiem. Nie każdy ma ochotę wypruwać sobie żyły, prawda? Wiem, to pachnie frazesem, ale uwielbiam sprzedawać te ręcznie robione drobiazgi, które zamieniają każdy dom w ciepłe, rodzinne gniazdko.

Nawet teraz, kiedy już nie mam własnego domu.

Bram Lawson, plik Word

Przez blisko dziesięć lat pracowałem w wytwórni artykułów ortopedycznych w Croydon jako jeden z przedstawicieli handlowych na region południowo-wschodni. Sporo podróżowałem, zwłaszcza na początku. Sprzedawałem różnego rodzaju stabilizatory – na kolana, łokcie, do wyboru, do koloru – poduszki rehabilitacyjne i pasy przepuklinowe, ale tak naprawdę mógłbym handlować czymkolwiek. Spinaczami, karmą dla psów, panelami solarnymi czy oponami.

Nie miało to najmniejszego znaczenia i teraz też nie ma.

♦ ♦ ♦

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: