Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na przełęczy. Wrażenia i obrazy z Tatr - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na przełęczy. Wrażenia i obrazy z Tatr - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 375 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Był upał. Słoń­ce po­po­łu­dnio­we to­pi­ło się w bia­łym bla­sku, za­le­wa­jąc po­żo­gą pro­mie­ni drżą­cych, srebr­no­sza­rych po­ła­ma­ne da­chy i strze­li­ste szczy­ty wież, któ­rych cie­nie roz­ta­cza­ły się po ścia­nach do­mów, kła­dły się dłu­gie­mi pla­ma­mi po ob­sza­rach pla­ców, lub się­ga­ły w głąb wą­skich ulic.

W pu­stym ryn­ku drze­ma­ło parę do­róż­kar­skich koni i zrzad­ka prze­my­kał się ja­sny pa­ra­sol, z pod któ­re­go wy­zie­ra­ły nogi, lub spód­ni­ce i wlo­ką­ca się za nie­mi plam­ka cie­niu.

Na lin­ji A–B, po któ­rej zwy­kle prze­cha­dza się, ze­zu­jąc „Pod Ba­ra­ny”, opin­ja pu­blicz­na Kra­ko­wa, dziś prze­su­wa­ły się za słoń­cem tyl­ko cie­nie la­tar­ni ga­zo­wych.

Nie było wi­dać ani ład­nych, lub pięk­nie ubra­nych ko­biet, ani cien­ko­no­gich lejt­nan­tów pie­cho­ty, ob­cią­ga­ją­cych wą­skie kurt­ki, ani ułań­skich po­rucz­ni­ków, ko­kie­tu­ją­cych zło­te­mi ogon­ka­mi swo­ich do­lma­nów.

Przed roz­pa­lo­nem do wście­kło­ści słoń­cem ucie­kli przy­szli mi­ni­stro­wie i aspi­ran­ci do pre­zy­djal­ne­go fo­te­lu, po­li­ty­cy wszel­kich stron­nictw. i człon­ko­wie nie­zli­czo­nych ko­mi­syj, pod­ko­mi­syj, ko­mi­te­tów i „an­kiet”. Cała ta „sto­li­ca bez miesz­kań­ców”, któ­ra na tym wą­skim skraw­ku as­fal­tu daje so­bie ren­dez-vous i war­czy wszyst­kie­mi prze­ci­wień­stwa – mi am­bi­cyj – cała ta sto­li­ca dy­sza­ła te­raz pod oku­rzo­ne­mi kasz­ta­na­mi plan­ta­cyj, kry­ła się po ka­wiar­niach, we wnę­trzu tych ciem­nych i po­nu­rych do­mów, lub po tych „ubi­ka­cjach”, któ­re tu, w Kra­ko­wie, na­zy­wa­ją pa­ła­ca­mi.

Rzad­cy prze­chod­nie, byli to prze­jezd­ni, krę­cą­cy się oko­ło bud we­kslar­skich, ku­pu­ją­cy na wagę zło­ta „reń­skie”, lub sto­ją­cy w miej­scu z za­dar­te­mi gło­wa­mi, przy­sła­nia­ją­cy oczy przed bla­skiem słoń­ca i zda­ją­cy się li­czyć ka­mie­nie i ce­gły w ścia­nach sta­rych mu­rów.

Świa­tło, to ży­cie ar­chi­tek­tu­ry.

Po­czer­nia­ła ce­gła, in­kru­sto­wa­na blo­ka­mi sza­re­go pia­skow­ca, po­obi­ja­ne gzem­sy, po­ła­ma­ne da­chów­ki, po­zie­le­nia­ła miedź da­chów, ob­li­za­ne przez wie­ko­we desz­cze or­na­men­ty, dziu­ry po rusz­to­wa­niach – cała ta ma­low­ni­cza ła­ta­ni­na ścian, upstrzo­nych czar­ne­mi otwo­ra­mi okien, bia­łe­mi pla­ma­mi wap­na, sza­rze­ją­ce­mi się ka­mie­nia­mi gro­bow­ców na­pół za­tar­tych, fi­gur po­ob­tłu­ka­nych, masz­ka­ro­nów prze­drzeź­nia­ją­cych się – cała ta róż­no­rod­ność sty­lów, po­trą­ca­ją­cych się obok sie­bie, pod skwar­ne­mi pro­mie­nia­mi słoń­ca żyła, drża­ła, mie­ni­ła się mnó­stwem barw ni­kłych, prze­ciw­staw­no­ścią sil­nych świa­teł i cie­niów i zda­wa­ła się chlu­bić zmarszcz­ka­mi i ry­sa­mi, w któ­rych wy­pi­sa­ły się jej dzie­je.

Wie­że Mar­jac­kie, owia­ne opa­lo­wą mgłą świa­tła, wzno­si­ły się lek­ko na tle sza­re­go nie­ba, na któ­rem mi­go­ta­ła po­zło­ta ich ko­ron.

Dłu­gie błę­kit­na­we cie­nie cią­gnę­ły się od stóp ich, ze­śli­zgi­wa­ły się po ścia­nach domu „Pod Mu­rzy­na­mi”, cze­pia­ły się jego gzem­sów, na­kry­wa­ły da­chy i gi­nę­ły w uli­cy Flo­riań­skiej.

Wgó­rze, oko­ło mu­rów, sta­do ka­wek uga­nia­ło się za ja­strzę­biem. Z wrza­skiem, peł­nym nie­po­ko­ju, wzbi­ja­ły się czar­ną chmur­ką mżą­cych się skrzy­deł, wśród któ­rych, jak bły­ska­wi­ca, śmi­ga­ły ja­sne skrzy­dła dra­pież­cy.

Wie­ża ta żyje. Pa­trzy czar­ne­mi okien­ka­mi na sta­re mia­sto i kie­dy nie­kie­dy dźwię­kiem hej­na­łów mówi: Je­stem i czu­wam.

Czło­wiek, za­prząt­nię­ty jed­ną my­ślą, po­chło­nię­ty przez jed­no uczu­cie, do­zna­je tyl­ko cia­snych i bar­dzo względ­nych wra­żeń od rze­czy i zja­wisk i nie jest w sta­nie, na­wet w przy­bli­że­niu, oce­nić ich rze­czy­wi­stej war­to­ści.

Kie­dym przed kil­ku­na­stu laty był po raz pierw­szy w Kra­ko­wie, wra­ca­łem z da­le­kie­go Wscho­du.

Mało mnie wte­dy ob­cho­dzi­ły ra­chun­ki z prze­szło­ścią – zbrod­nie i cno­ty, le­żą­ce pod wie­ko­wym ka­mie­niem gro­bu – to wszyst­ko, co było i to, co z tej prze­szło­ści zo­sta­ło w ka­mien­nej ru­inie. Nie dba­łem też o tej ru­iny ma­low­ni­czość i pięk­no…

Przedew­szyst­kiem chcia­łem wie­dzieć, czy żyją i jak żyją lu­dzie dzi­siej­si?

Wła­śnie sejm prze­szedł do po­rząd­ku dzien­ne­go nad wnio­skiem po­sła Chrza­now­skie­go o oświa­cie lu­do­wej – do po­rząd­ku, na któ­rym sta­ła spra­wa pro­pi­na­cji i dzi­kie­go ptac­twa.

„Bądź jak sejm czte­ro­let­ni!” – rze­ki po­seł Chrza­now­ski Do sej­mu, przed­sta­wia­jąc o oświa­cie wnio­ski. Więc sejm, aby wy­peł­nić, co mów­ca doń pra­wił, Jak czte­ro­let­ni chłop­czyk, ptasz­ka­mi się ba­wił, –

pi­sał w owym cza­sie „Szczu­tek…”

Wy­je­cha­łem wte­dy z Kra­ko­wa w prze­ko­na­niu, że Su­kien­ni­ce są śmier­dzą­cą kupą gru­zów, ko­ściół Mar­jac­ki wąt­pli­wej war­to­ści go­ty­kiem, za­wa­lo­nym wstręt­ne­mi oł­ta­rza­mi z czer­wo­ne­go mar­mu­ru, a Wa­wel tyl­ko brud­ne­mi ko­sza­ra­mi, w któ­rych roz­le­ga się: rechts i links c… k… feld­fe­blów, od­bi­ja­ją­ce się echem aż o trum­ny, sto­ją­ce w pod­zie­miach…

Wie­le krwi i wody upły­nę­ło od tego cza­su i wie­le się rze­czy i lu­dzi zmie­ni­ło… Na­wet te sta­re mury od­mło­dzo­no – tyl­ko ze stro­pu let­nie­go nie­ba dziś, jak daw­niej, spły­wa mo­rze ja­snych, go­rą­cych bla­sków.

Roz­py­lo­ne w prze­zro­czu z pro­mie­ni, kry­ły się ol­brzy­mie kłę­by chmur, na któ­re sta­cza­ło się słoń­ce i, do­tknąw­szy o bia­łą ich kra­wędź, roz­pry­sło się dłu­gie­mi smu­ga­mi po nie­bie; jesz­cze chwi­lę błysz­cza­ło tru­piem świa­tłem i zgi­nę­ło za sza­ro­błę­kit­ną ścia­ną.

Po uli­cach, pla­cach i za­uł­kach po­ry­wa­ły się wiry po­wietrz­ne, mie­cąc śmie­ciem, skraw­ka­mi pa­pie­ru i źdźbła­mi sło­my.

Ciem­nia­ło. W głę­bi chmu­ry mi­go­ta­ła bez­u­stan­ku bla­da bły­ska­wi­ca.

Wkoń­cu wiel­ki słup ku­rzu prze­le­ciał po ryn­ku, ude­rzył o ścia­ny do­mów i wzbił się po­nad da­chy, zmia­ta­jąc tak­że, ze śmie­ciem, nie­licz­nych prze­chod­niów.

Rdza­we cho­rą­giew­ki na wie­żach z chrzę­stem i zgrzy­tem ob­ra­ca­ły się i trzę­sły; źle przy­cze­pio­ne drzwi skle­pów za­my­ka­ły się z trza­skiem; do­roż­ka­rze na­sta­wia­li budy, a po­li­cjan­ci pod­no­si­li koł­nie­rze pa­le­to­tów.

Po­nad Kra­ków przy­cią­gnę­ła bu­rza, któ­rej war­cze­nie, w mia­rę jak usy­pia­ło mia­sto, co­raz wy­raź­niej roz­le­ga­ło się w ob­sza­rach ciem­ne­go nie­ba, pę­ka­ją­ce­go co chwi­la bia­łem świa­tłem bły­ska­wic.

Do pół­no­cy ule­wa biła w szy­by, głu­cho dud­ni­ły echa grzmo­tów, grad z szu­mem i świ­stem za­sy­py­wał bia­łe­mi ziar­na­mi uli­ce i da­chy.

Wy­jeż­dża­jąc na­za­jutrz do Za­ko­pa­ne­go, cie­szy­li­śmy się, że w tej ca­ło­dzien­nej po­dró­ży bę­dzie­my uży­wa­li świe­że­go i wy­my­te­go ule­wą po­wie­trza za­miast du­sze­nia się w roz­pa­lo­nych wa­go­nach lub kłę­bach ku­rza­wy.

Rze­czy­wi­ście, ra­nek był rzeź­wy, czy­sty i ja­sny.

Kra­ków, opłu­ka­ny z ku­rzu, wzno­sił ciem­ne syl­we­ty wież po­nad zwi­ja­ją­ce­mi się kłę­ba­mi mgieł fio­le­to­wych, prze­ry­wa­nych gdzie­nieg­dzie smu­ga­mi se­le­dy­no­we­go nie­ba, lub sło­necz­ne­go bla­sku.

Na uli­cach świe­ci­ły się bia­łe suk­ma­ny chło­pów, pstrzy­ły się ja­skra­wo czer­wo­ne chu­s­ty i spód­ni­ce ko­biet. Ży­dzi, trzę­sąc zwi­nię­te­mi w graj­car­ki pej­sa­mi, krę­ci­li się, jak ro­jo­wi­ska czar­nych szczu­rów, oko­ło drzwi skle­po­wych.

Wpo­bli­żu Wa­we­lu prze­su­wa­ły się sze­re­gi błę­kit­nych mun­du­rów, prze­rznię­tych dłu­gą smu­gą ran­ców, po­ły­sku­ją­cych bla­ska­mi sta­li, na­peł­nia­ją­cych uli­ce wrza­skiem sy­gna­ło­wych trą­bek i tu­po­tem mia­ro­wych kro­ków.

Za­mek z ka­te­drą, blan­ka­mi, wie­ża­mi, basz­ta­mi zda­wał się wy­cio­sa­ny z jed­nej bry­ły ciem­ne­go gra – nitu, któ­ra wiel­ką pla­mą od­bi­ja­ła się w szkli­stej, po­ry­so­wa­nej krę­ga­mi wi­rów po­wierzch­ni Wi­sły.

W taki to ra­nek, ob­wie­wa­ni świe­żym, pły­ną­cym z pól wia­trem, cze­ka­li­śmy na po­ciąg ko­lei że­la­znej pod­kar­pac­kiej na Pod­gó­rzu.

Mała sta­cyj­ka, wpar­ta po­mię­dzy wzgó­rza, sto­ją­ca pod wy­lo­ta­mi ar­mat czer­wo­nych ścian wzno­szą­ce­go się po­nad nią for­tu, le­d­wie może zmie­ścić naj­mniej na­wet licz­nych po­dróż­nych. Tło­mo­ki, ku­fry i ko­sze sto­ją w pia­sku i na nich sie­dzą ci, któ­rych nogi bolą od cze­ka­nia sto­ją­cy. A cze­kać trze­ba dłu­go, gdyż ko­lej ta cho­dzi dość fan­ta­stycz­nie, spóź­nia się i oka­zu­je mnó­stwo wzglę­dów dla opie­sza­łych po­dróż­ni­ków.

Kie­dy­śmy już zli­czy­li wszyst­kie kity dzie­wan­ny, wszyst­kie kwia­ty bła­wat­ków i ma­ków, znu­dzi­li się oglą­da­niem ol­brzy­mie­go pie­ca wa­pien­ne­go, któ­ry wy­glą­da, jak basz­ta sta­re­go zam­ku – na­gle po­wie­trze roz­dar­ło się prze­raź­li­wym świ­stem i z za pa­gór­ka wy­su­nę­ły się ko­mi­ny dwóch lo­ko­mo­tyw, prze­chy­lo­nych na bok, jak koń w are­nie cyr­ko­wej.

Dłu­gi sze­reg wo­zów wta­cza się na sta­cję i w tej­że chwi­li po­wsta­je za­mie­sza­nie i po­płoch. Ko­bie­ty bie­ga­ją, jak wy­stra­szo­ne ku­ro­pa­twy, wspi­na­ją się na wy­so­kie stop­nie wa­go­nów, dzie­ci pisz­czą, tło­mo­ki rzu­ca­ją się gwał­tow­nie – bie­ga­ni­na, za­męt i go­rącz­ka, cał­kiem zby­tecz­ne wo­bec do­bro­dusz­nej cier­pli­wo­ści po­cią­gu.

Na­ko­niec: Fer­tig! Go­tów!

Gwał­tow­ne, lecz bez­sku­tecz­ne szarp­nię­cie – jesz­cze raz… i ani z miej­sca. Hop! Siup! Jesz­cze moc­niej i wśród szy­derstw i śmie­chu po­trą­ca­ją­cych się o ław­ki po­dróż­nych ru­sza­my zwol­na przy od­gło­sie ast­ma­tycz­nych od­de­chów lo­ko­mo­tyw, rzu­ca­ją­cych wgó­rę bia­łe, ury­wa­ne kłę­by pary.

Jak wszę­dzie u nas, tak i tu­taj lud mało jeź­dzi ko­le­ja­mi. We wszyst­kich zato wa­go­nach wi­dać ży­dów wszel­kie­go ga­tun­ku. Od ko­smo­po­li­tycz­nych, ostrzy­żo­nych i wy­go­lo­nych ty­pów gieł­do­wych, drze­mią­cych na po­dusz­kach kla­sy pierw­szej, do po­ły­sku­ją­cych czar­nym atła­sem cha­ła­tów, świe­cą­cych poń­czo­cha­mi, zdob­nych w pej­sy i czap­ki, na­strzę­pio­ne ogon­ka­mi tchó­rzy czy kun, ży­dów czy­stej krwi, wy­glą­da­ją­cych z okien kla­sy trze­ciej.

Spo­ra garść po­dróż­nych, ja­dą­cych do roz­ma­itych kar­pac­kich sta­cyj kli­ma­tycz­nych, po więk­szej czę­ści od­by­wa­ją­cych tę dro­gę po raz pierw­szy, wisi cią­gle u okien, szu­ka gór z jed­nej lub dru­giej stro­ny toru ko­le­jo­we­go i wy­bu­cha­mi po­dzi­wu i za­pa­łu wita na­wet ska­ły na Pod­gó­rzu – pierw­sze ska­ły, ja­kie w ży­ciu wi­dzi.

Dro­ga od­ra­zu za­czy­na się wić, jak wąż, chcą­cy się ugryźć w ogon – skrę­ca się i roz­krę­ca, wzno­si się i opa­da wśród bie­gną­cych na pra­wo i lewo wzgórz i ja­rów, – a cią­gle wgó­rę i za­wsze z tym sa­mym tru­dem ru­sza­jąc ze sta­cji.

Po­dróż­ny, ja­dą­cy z pół­no­co – wscho­du, przy­wy­kły do na­szych bu­fe­tów sta­cyj­nych, peł­nych roz­ma­itych za­ką­sek, osła­wio­nych mnó­stwem bu­te­lek, ozdo­bio­nych kwia­ta­mi lub gip­so­we­mi fi­gur­ka­mi Dan­ta, spo­glą­da­ją­ce­go smut­nie na ka­nap­ki z se­rem, albo Mi­cha­ła – Anio­ła, od­wra­ca­ją­ce­go się dum­nie od śle­dzia w gar­ni­tu­rze – po­dróż­ny taki do­zna tu wiel­kie­go za­wo­du, li­cząc na uprzej­mość ko­le­jo­wych re­stau­ra­cyj.

An­ta­łek piwa, her­ba­ta z ko­tli­ka, parę ka­wał­ków chle­ba z szyn­ką, kil­ka pier­ni­ków; bar­dzo li­cha wód­ka – tak li­cha, że na­wet kra­kow­skie „Star­ka żmudz­ka, De­me­try­kow a Kow­na”, lub „Li­tew­ka, Kun­de­re­wicz á Vil­na”, wy­da­ły­by się przy niej spe­cja­łem – oto wszyst­ko, nie li­cząc cien­kie­go wina i przed­hi­sto­rycz­nych zra­zów lub com­brów, po­cho­dzą­cych od nie­wia­do­mo ja­kich zwie­rząt.

Lecz mniej­sza o to! Je­dzie­my da­lej.

Koło Kal­war­ji Ze­brzy­dow­skiej bieg ko­lei sta­je się tak krę­tym, że z tego prze­jaz­du zo­sta­je wspo­mnie­nie ja­kie­goś snu błęd­ne­go i ba­jecz­ne­go.

Klasz­tor i całe mnó­stwo ka­plic, ka­pli­czek i ko­ściół­ków tań­czą wo­ko­ło, a ster­czą­ca z czar­ne­go lasu, jak ząb spróch­nia­ły, ru­ina Lanc­ko­roń­skie­go zam­ku ra­zem z górą za­bie­ga nam dro­gę, ucie­ka z pra­wej lub le­wej stro­ny, zo­sta­je zty­łu i zno­wu pę­dzi przed nami.

Na sto­kach wzgórz so­sna z pod ciem­nej ko­pu­ły igli­wia wy­gi­na żół­te, na­gie ga­łę­zie; czer­nie­ją świer­ki; buk wy­cią­ga bia­łe i po­krę­co­ne ra­mio­na, trzy­ma­ją­ce pęki ja­skra­wo­zie­lo­ne­go li­ścia. Wsie kry­ją się w ja­rach, cha­ty tulą się do ścian pa­ro­wów, cze­pia­ją się po­chy­łych brzeż­ków i zwi­sa­ją nad bie­lą­ce­mi się w do­li­nach po­to­ka­mi.

Góry, wśród któ­rych wije się tor ko­lei, raz roz­bie­ga­ją się zda­ła od nie­go, otwie­ra­jąc dal­sze wid­no­krę­gi, to zno­wu zbli­ża­jąc się, za­cie­śnia­ją do­li­nę, któ­rej dnem pę­dzi dy­go­cą­cy, zdy­sza­ny po­ciąg i po­ły­sku­ją­ca wśród ka­mie­ni i za­ro­śli rze­ka.

Ktoś z ja­dą­cych mówi: – „Ba­bia góra!” – wszy­scy rzu­ca­ją się do okien i wi­dzą ja­kąś mie­sza­ni­nę chmur, po­dar­tych smu­ga­mi desz­czu z si­nie­ją­cą pod nie­mi pod­sta­wą sze­ro­kie­go kop­ca.

Po­ciąg idzie co­raz prę­dzej.

W Su­chej po­trą­ca­my o li­ście wspa­nia­łej alei z kasz­ta­nów i pra­wie ocie­ra­my się o mury wiel­kie­go, ja­sne­go pa­ła­cu, pa­trzą­ce­go na nas dwo­ma pię­tra­mi łu­ko­wa­tych ga­le­ryj, bie­gną­cych do­ko­ła dzie­dziń­ca.

Przy­po­mi­na to ten­den­cyj­ne po­wie­ści z przed lat kil­ku­na­stu, w któ­rych męż­ny i po­etycz­ny in­ży­nier prze­jeż­dżał na lo­ko­mo­ty­wie przez sam śro­dek łóż­ka dum­ne­go hra­bie­go lub księ­cia i oświad­czał się o rękę jego cór­ki.

– „Cha­bów­ka! Drei Mi­nu­ten! Trzy mi­nu­ty! – woła kon­duk­tor, ury­wa­jąc ostat­nie sy­la­by i otwie­ra­jąc drzwicz­ki wa­go­nów. Le­d­wie uspo­ko­iły się ostat­nie drga­nia wstrzy­ma­nych na­gle osi i ucichł zgrzyt bu­fo­rów i łań­cu­chów, już z ca­łe­go po­cią­gu za­czę­ły się sy­pać ko­sze, ko­szy­ki, ko­biał­ki, trocz­ki, pacz­ki, po­dusz­ki, ku­fry – dzie­ci, ko­bie­ty, męż­czyź­ni. Wszyst­ko to jest w tej­że chwi­li oto­czo­ne przez bia­łe po­sta­cie fur­ma­nów gó­ra­li.

Uśmie­cha­ją się oni uprzej­mie, wi­ta­ją, jak daw­ni zna­jo­mi, przy­po­mi­na­ją so­bie na­zwi­ska, lub uda­ją, że zna­ją na­szych przy­ja­ciół.

Wszyst­ko jed­no. Każ­dy po­trze­bu­je fur­ma­na i po chwi­li za­czy­na­ją oni la­tać go­rącz­ko­wo, dźwi­gać ku­fry i ko­sze, śmi­ga­jąc bia­łe­mi łyd­ka­mi, prze­ska­ki­wać po rel­sach, bie­gać po pe­ro­nie i gi­nąć ra­zem z tło­mo­ka­mi w głę­bi ciem­ne­go przej­ścia.

Za­męt, war­choł i krzy­ki, w któ­rych moż­na od­róż­nić wszyst­kie ak­cen­ty od Dnie­pru po War­tę.

– Ko­cha­nień­ki! – Ci, wiesz! – Pa­trzaj­żeż… – mie­sza­ją się z gó­ral­skiem: – Mań! Dy tu nie prec! Hej! – Co kcia­łek pe­dzieć?

Dzie­ci, uspa­ka­ja­ne od Kra­ko­wa do Cha­bów­ki, przez pięć go­dzin, obiet­ni­cą wi­dze­nia gó­ra­li, nie po­sia­da­ją się z ra­do­ści, tu­pią nóż­ka­mi i wo­ła­ją wśród śmie­chu: – „Mamo! Mamo! Gó­ral!”

Na stro­nie dwóch urzęd­ni­ków ko­le­jo­wych wtó­ro­wa­ło ogól­ne­mu gwa­ro­wi gło­śną roz­mo­wą:

– Ich kann ja nicht, pa­nie do­bro­dzie­ju, eine Vor­rat­sma­schi­ne, pa­nie do­bro­dzie­ju, schic­ken, pa­nie do­bro­dzie­ju! – wo­łał ni­ski i krę­py blon­dyn, grze­biąc ener­gicz­nie nogą w pia­sku.

– Ja­wohl, pa­nie do­bro­dzie­ju, – od­po­wia­dał na to wy­so­ki, po­waż­ny i me­lan­cho­lij­ny bru­net z dłu­gą, szpa­ko­wa­tą bro­dą.

Zda­je się, że pa­no­wie ci zdo­ła­li w spo­sób wspa­nia­ły i ory­gi­nal­ny po­go­dzić „zdro­wy po­stęp z tra­dy­cją…”

Po dru­giej stro­nie sta­cji dwu – i jed­no­kon­ne wozy tło­czą się, jak sta­do pta­ków, tu­lą­cych do sie­bie duże, bia­łe grzbie­ty, ocią­gnię­te płót­nem. Pod nie wci­ska się wła­śnie cały ła­du­nek rze­czy i lu­dzi, wy­rzu­co­nych przez po­ciąg, któ­ry, od­pra­wiw­szy skom­pli­ko­wa­ny ce­re­mon­jał prze­pi­sa­nych sy­gna­łów, ru­szył da­lej, wi­jąc się pod­nó­ża­mi Kar­pat.

– A rze­czy gdzie? – pyta po­dróż­ny, wsia­da­jąc do wozu.

– A dy, na za­dku! – od­po­wia­da gó­ral, wska­zu­jąc wy­zie­ra­ją­ce z pod sło­my kute rogi ku­fra.

– Do­brze!

Wozy po­łknę­ły wszyst­ko i, ocię­ża­łe, ko­lej­no od­ry­wa­ją się od sta­da, wy­cią­ga­ją się dłu­gim sze­re­giem, jak klucz żó­ra­wi, i za­czy­na­ją się wzno­sić ku szczy­to­wi Obi­do­wej.

Dro­ga krę­ci się w za­ko­sy bia­łą smu­gą, obrze­żo­ną ciem­ne­mi sto­ka­mi pa­stwisk, la­sów i pa­sa­mi pól ko­lo­ro­wych.

Za każ­dym za­krę­tem je­ste­śmy co­raz wy­żej – wid­no­krąg roz­sze­rza się wdał i ro­sną prze­strze­nie po­wietrz­nej ko­pu­ły.

Na pra­wo ogrom­na opo­na mgieł, z któ­rej, jak ką­dziel, zwi­sa­ją stru­gi desz­czu, oświe­co­ne słoń­cem, – spodem ciem­nie­je cały ja­kiś kraj wiel­ki, się­ga­ją­cy w strzę­pia­sta gąszcz chmu­ry – to Ba­bia góra.

Pa­trzy­my z wy­so­ko­ści w dna do­lin, jak pta­ki wi­szą­ce na skrzy­dłach. Sze­ro­kie kop­ce świe­cą ja­ło­we­mi pła­ta­mi żwi­rów, do­li­ny zie­le­nie­ją łą­ka­mi, wsie i po­je­dyń­cze cha­ty cią­gną się, jak sze­re­gi ciem­nych grzy­bów, oto­czo­ne sza­chow­ni­cą pól, wrzy­na­ją­cych się w czar­no-błę­kit­ne pla­my la­sów.

Chwi­la­mi zda­je się, że oglą­da­my plan, ry­so­wa­ny przez geo­me­trę i roz­ło­żo­ny na ol­brzy­mim sto­le.

Ko­smy­ki mgieł bia­łych wsta­ją, jak wid­ma, z po­śród czar­nych świer­ków, prze­su­wa­ją się ci­cho i wol­no, to znów, po­ry­wa­ne ja­kie­miś prą­da­mi po­wie­trza, wiją się, ula­tu­ją i roz­pły­wa­ją bez śla­du.

Wi­dok tego po­wsta­wa­nia chmur, nie­bo za­mglo­ne, lub świe­cą­ce bla­dem, jak przez mu­śli­no­we fi­ran­ki prze­sia­nem słoń­cem, a na­de­wszyst­ko ten deszcz na Ba­biej – za­czy­na­ją nas nie­po­ko­ić.

– A bę­dzie tam po­go­da?

– O, bę­dzie, jak Pan Bóg da, bę­dzie! – od­po­wia­da fur­man i da­lej pro­wa­dzi roz­mo­wę z koń­mi:

– Wiśt! Wiśt! – lub: Hajt! Hajt!

– Czy do Obi­do­wej da­le­ko?

– Nie prec! Nie prec!

Lecz to „nie prec” cią­gnie się dłu­go. Szczyt góry, skąd mamy uj­rzeć całe pa­smo Tatr, ucie­ka co – raz wy­żej i da­lej, za każ­dym za­ko­sem, za­sta­wia­jąc dro­gę no­wem wzgó­rzem, któ­re wy­da­je się ostat­niem, a jest tyl­ko jed­nem wię­cej.

Po­dróż­ni wy­sia­da­ją z wo­zów i oglą­da­ją gó­ra­la, jak Chiń­czy­cy Eu­ro­pej­czy­ka – on zaś, jak czło­wiek do­brze wy­cho­wa­ny, trak­tu­je sie­bie lek­ko i drwi.

– To brzyć­ka ta gó­ral­ska moda! – mówi, ude­rza­jąc po za­tłusz­czo­nym ser­da­ku.

Ko­nie, po­trzą­sa­jąc ogrom­ne­mi kół­ka­mi mo­sięż­ne­mi, wi­szą­ce­mi u ćwierć­lok­cio­wej sze­ro­ko­ści rze­mie­ni, idą same, strzy­gąc usza­mi i na­słu­chu­jąc, kie­dy roz­le­gnie się „wiśt”, czy „hajt”.

Mi­ja­my sta­ry ko­śció­łek, sa­mot­ny, krzy­wy, ocie­nio­ny wiel­kie­mi li­pa­mi; gó­ral po­ka­zu­je ka­wa­łek otłu­czo­nej fi­gu­ry, wmu­ro­wa­nej w ogro­dze­nie, i mówi, że to ska­mie­nia­ły zbój­nik…

Znów się do­wia­du­je­my, że Obi­do­wa – „Nie prec!” – i je­dzie­my da­lej.

Wiatr chłod­ny prze­cią­ga od pół­no­cy, przed nami od­kry­wa się nowy wid­no­krąg, któ­ry do­tąd za­sła­nia­ły wzno­szą­ce się pię­tra­mi wzgó­rza; po­wie­trze i prze­strzeń roz­sze­rza się na wszyst­kie stro­ny – je­ste­śmy na Obi­do­wej!

Z pod płó­cien wozu wy­chy­la­ją się gło­wy z wy­pa­trzo­ne­mi ocza­mi, z otwar­te­mi usta­mi, z go­to­wym wy­ra­zem po­dzi­wu…

– Odzież Ta­try?

– Hań! – mówi gó­ral, wska­zu­jąc bi­czy­skiem na smu­gę błę­ki­tu, wzno­szą­cą się z dna No­wo­tar­skiej do­li­ny.

Nad nią cią­gnie się rów­ny wał chmur, spodem ciem­nych, u góry ja­snych, zmie­sza­nych i skłę­bio­nych cha­otycz­nie.

Wi­dzi­my tyl­ko bez­miar po­wie­trza, wy­peł­nio­ny bla­ska­mi, cie­nia­mi i ni­kłe­mi to­na­mi barw bia­łej i opa­ło­wej, prze­cho­dzą­cej w ja­sny fio­let i błę­kit. I oto wszyst­ko!

– A Za­ko­pa­ne?

– Hań! – I bi­czy­sko zwra­ca się w stro­nę ja­kiejś sza­ro – błę­kit­nej płach­ty, przy­cze­pio­nej do spodu ciem­nej chmu­ry.

– Cóż to? Deszcz?

– Zje ba bez nie­go nie bę­dzie!

– To i nas zle­je?

– O ni! A dy płót­no na bu­dzie całe i nowe. Zjeż­dża­my nadół – my i na­sze my­śli!

Zda­je się, że­śmy tam coś zgu­bi­li na tej Obi­do­wej, że nas oszu­ka­no i okra­dzio­no.

– Wiśt! Wiśt! Hajt! Hajt!

Te­raz już wszyst­ko jed­no! Krzycz so­bie „wiśt”, czy „hajt” – wie­my na­pew­no, że nas deszcz bę­dzie po­le­wał i że nic już nie zo­ba­czy­my. Po­wie­trze jest chłod­ne, chmu­ry ciem­nie­ją i zni­ża­ją się, a tam przed nami sza­ra ścia­na ule­wy, któ­rą po­trze­ba prze­być, w któ­rej kry­je się nie­zna­ny cel na­szej po­dró­ży. Wci­ska­my się w głąb budy i je­dzie­my po­nu­rzy, choć wóz pę­dzi te­raz wart­ko; po nie­ja­kim cza­sie wta­cza się na most i wkoń­cu za­czy­na pod­ska­ki­wać na bru­ku No­we­go Tar­gu.

– Cóż nas to może ob­cho­dzić! Ko­nie jed­nak mu­szą wy­tchnąć.

Duża, skle­pio­na izba w karcz­mie na­peł­nia się go­ść­mi. Dzie­ci za­spa­ne bu­dzą się ze zdzi­wie­niem lub pła­czem, w lu­strach prze­glą­da­ją się zmę­czo­ne twa­rze ko­biet. Po­dróż­ni bio­rą się do kawy i piją ją, wo­dząc osłu­pia­łe­mi ocza­mi po ścia­nach.

Inni piją wino. Ktoś sta­wia szklan­kę, wstrzą­sa się i, krzy­wiąc usta, mówi: „Mło­de!”

– Ale czy­ste! – do­da­je ja­kiś ksiądz pod oknem, pa­trząc przez swo­ją szklan­kę na świa­tło.

Go­dzi­na koło szó­stej, – na dwo­rze sza­ro, deszcz wisi w po­wie­trzu.

Po­pę­dza­my gó­ra­la, żeby je­chać, i wkoń­cu sie­dzi­my zno­wu w bu­dzie, któ­rą fur­man opi­na szczel­nie, gdyż, jak mówi:

– Za­kiel wy­je­dziem z mia­sta, bę­dzie sią­pić.

– Wiśt! Hajt! – I zno­wu wozy usta­wia­ją się sze­re­giem i za­czy­na­ją się trząść po szo­sie.

Za­raz za mia­stecz­kiem bie­le­je mała ka­plicz­ka; nad jej drzwia­mi drew­nia­ny, uma­lo­wa­ny anio­łek – tłu­sty, do­bro­dusz­ny, z krót­kie­mi skrzy­deł­ka­mi, w czer­wo­nej su­kien­ce wzno­si oczy wgó­rę i roz­kła­da gru­be ręce, jakg­dy­by mó­wił: „Cóż ja na to po­ra­dzę?” Rze­czy­wi­ście, nic tu już nikt nie po­ra­dzi, gdyż deszcz za­czy­na pa­dać.

Kra­jo­braz nie róż­ni się ni­czem od każ­de­go in­ne­go wi­do­ku kra­jów pół­noc­nych, ubo­gich i pła­skich.

Za­miast gór – mgły i chmu­ry.

Od dro­gi cią­gną się pasy pól, na pra­wo opie­ra­jąc się o wzgó­rza pu­ste i ja­ło­we, na lewo ury­wa­jąc się na brze­gu ka­mie­ni­ste­go po­to­ku. Po­nad wszyst­kiem sza­ra, co­raz gęst­sza przę­dza desz­czu.

Mo­kre już płót­no budy prze­sie­wa do wnę­trza ja­kieś bla­de świa­tło; przed sobą wi­dzi­my ple­cy fur­ma­na, czer­wo­ne płach­ty cho­mon­tów, koń­skie uszy i, ciem­nie­ją­ce po­przez smu­gi desz­czu, drze­wa i cha­łu­py, a nad tem ob­ry­so­wa­ne za­gię­ciem budy pół­ko­le oło­wia­ne­go nie­ba.

Deszcz co­raz sil­niej­szy, zim­no. Wnę­trze budy za­peł­nia się prze­sią­kła przez płót­no wil­go­cią, któ­ra osia­da, jak rosa na ubra­niu, na wło­sach, pa­ru­je z rąk i twa­rzy. Koń­ce płót­na, wstrzą­sa­ne pod­sko­ka­mi wozu, kla­pią wodą, obry­zgu­ją­cą nogi, ście­ka­ją­cą po rę­kach i wci­ska­ją­cą się pod sie­dze­nia.

Nie­któ­re wozy sta­ją. Pod­no­szą się zmo­kłe płach­ty, ktoś wy­sia­da, po­pra­wia sznur­ki, przy­wią­zu­ją­ce płót­no, a we­wnątrz wi­dać dzie­ci otu­lo­ne, drze­mią­ce na ko­la­nach ma­tek, któ­re pa­trzą na nie z trwo­gą, a z nie­na­wi­ścią i po­gar­dą na budę roz­mo­kłą, gó­ra­la, deszcz i na całą za­pew­ne tę roz­pacz­li­wą po­dróż.

Sły­chać zło­śli­we uwa­gi i na­rze­ka­nia.

W in­nych wo­zach na­to­miast gwar i śmie­chy,. z pod płó­cien wy­do­by­wa­ją się kłę­by dymu, fur­man wy­wró­cił ser­dak wło­sem do góry i śmie­je się, przy­gry­za­jąc dłu­gie Vir­gin­ja. Są to wozy ka­wa­ler­skie.

Mrok wie­czor­ny za­pa­da, zdwo­jo­ny zni­ża­ją­ce­mi się chmu­ra­mi, któ­re zda­ją się mu­skać bia­łe płach­ty wo­zów. Deszcz leje bez wy­tchnie­nia, rów­no, spo­koj­nie i jed­no­staj­nie.

Je­dzie­my mil­czą­cy, zzię­bli, po­kry­ci sub­tel­ną, wci­ska­ją­cą się wszę­dzie rosą.

W ca­łej dro­dze, w bli­sko­ści wsi, wy­bie­ga­ją małe dzie­ci z bu­kie­ci­ka­mi bła­wat­ków i pę­dzą oko­ło wo­zów, mil­czą­co, z wy­cią­gnię­tą po pie­nią­dze ręką, z upo­rem i wy­trwa­ło­ścią, któ­rej ani obo­jęt­ność po­dróż­nych, ani krzy­ki fur­ma­na nie są w sta­nie prze­ła­mać. Bie­gną tak całe wior­sty, zmę­czo­ne i za­czer­wie­nio­ne, do­pó­ki cze­goś nie do­sta­ną.

Co­raz ciem­niej, co­raz zim­niej i co­raz wil­got­niej. Przed nami bły­ska ja­kieś świa­tło.

– Za­ko­pa­ne?

– O ni! – od­po­wia­da fur­man, do­da­jąc ja­kąś na­zwę, koń­czą­cą się na… ówki. Co zresz­tą nas ni­cze­go nie uczy i nic nie ob­cho­dzi.

– A da­le­ko jesz­cze?

– Nie prec! Nie prec!

Zno­wu świa­tło, jed­no, dru­gie, całe sze­re­gi ma­łych okie­nek wy­zie­ra­ją czer­wo­no na dro­gę. Wóz sta­je, płót­no oświe­ca się z ze­wnątrz, po­prze­rzy­na­ne czar­ne­mi cie­nia­mi ob­rę­czy, na któ­rych jest roz­pię­te.

– Za­ko­pa­ne?

– O ni! Dy to Po­ro­nin!

Ktoś wy­cią­ga rękę i żąda dwóch szó­stek.

– Ma­cie so­bie szóst­ki, tyl­ko jedź­cie!

Je­dzie­my ja­kiś czas w zu­peł­nej ciem­no­ści, na­raz za­czy­na­ją bły­skać na pra­wo i na lewo świa­teł­ka, mi­go­cą­ce dłu­gie­mi smu­ga­mi po bło­cie.

– Za­ko­pa­ne?

– O ni! – I zno­wu ja­kieś… ówki.

– A da­le­ko?

– Nie prec! Nie prec! Do­je­dziem. Trzę­sie­my się da­lej w wo­dzie i ciem­no­ściach.

Zno­wu bły­ska czer­wo­na gwiazd­ka.

– Za­ko­pa­ne?

– O ni!

I tak da­lej bez koń­ca…

– Wiśt! Wiśt! – Wóz skrę­ca się gdzieś, ude­rza gwał­tow­nie o ka­mie­nie, otrzą­sa na nas całe ko­new­ki wody, za­czy­na pod­ska­ki­wać, drżeć, na­chy­la się w pra­wo, w lewo – wkoń­cu wta­cza się ci­cho na mu­ra­wę i sta­ję, a po bu­dzie chwie­je się smu­ga świa­tła, na­prze­mian z sze­ro­kim cie­niem.

– Czy zno­wu ja­kie Dja­błów­ki?

– O ni! Dy to Za­ko­pa­ne!

Wy­sia­da­my, pro­stu­jąc zgię­te w pa­łąk grzbie­ty i zdrę­twia­łe nogi. Wy­su­wa­my się z pod płót­na budy, któ­ra ostat­ni raz jesz­cze zle­wa nam za koł­nie­rze stru­gi zim­nej wody. Zmę­czo­ne dziec­ko śpi, nie czu­jąc, co się z niem dzie­je, po­pro­stu leci przez ręce.

Ciem­no zu­peł­nie.

Na gan­ku tyl­ko uśmiech­nię­ta gaź­dzi­na trzy­ma świe­cę, któ­rej blask mi­go­ce w stru­gach desz­czu, prze­ci­na­ją­cych czar­ny gąszcz nocy.

Nad koń­mi bu­cha i kłę­bi się para, nik­ną­ca w mro­ku i po­ru­sza­ją­ca się, jak wid­mo, tam, gdzie się­ga ja­sność świe­cy.

Po­wie­trze wy­peł­nia szmer i plu­chot desz­czu, zmie­sza­ny z wiel­kim szu­mem, do­la­tu­ją­cym gdzieś z ciem­no­ści.

– Pik­nie tez ik do­la­ło! – mówi gaz­da, przy­wi­taw­szy się i po­ma­ga­jąc fur­ma­no­wi wy­cią­gać z wozu po­dróż­ne gra­ty.

– Oj, do­la­ło! Ale też i je­cha­li­śmy dłu­go.

– Juz wie­cie, pa­nie, jako wam po­wiem. U nas, w gó­rak, jako w gó­rak, noc, wie­cie, ćma i pso­ta taka, co cud. A i dro­gi, wie­cie, pa­nie, kęs, o, kęs! Telo dole je­chać! To ta i nie dziw­no, co­ście krty­ne zmie­ska­li.

W izbie gaź­dzi­na li­to­wa­ła się nad dziec­kiem, któ­re bez przy­tom­no­ści da­wa­ło z sie­bie ścią­gać na­sią­kłe wil­go­cią ubran­ka.

– O raty! Lu­dzie na świe­cie, jak to się chu­dziąt­ko do­mę­cy­ło! – mó­wi­ła, trzy­ma­jąc się za twarz i ki­wa­jąc gło­wą.

Izba chłod­na. Od okien dął zim­ny dech nocy, a z bie­le­ją­ce­go w ką­cie pie­ca pły­nę­ła fala cie­pła, chwie­jąc pło­mie­niem świe­cy.

Na dwo­rze ule­wa szem­ra­ła i plu­cho­ta­ła stru­mie­nia­mi, pły­ną­ce­mi z da­chu.

Spo­koj­ny fi­li­ster, któ­re­go w Ta­try za­gna­ła opin­ja pu­blicz­na, – prze­cho­dzi w tych pierw­szych chwi­lach akli­ma­ty­za­cji cięż­kie i do­tkli­we pró­by.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: