- W empik go
Na przełęczy. Wrażenia i obrazy z Tatr - ebook
Na przełęczy. Wrażenia i obrazy z Tatr - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 375 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był upał. Słońce popołudniowe topiło się w białym blasku, zalewając pożogą promieni drżących, srebrnoszarych połamane dachy i strzeliste szczyty wież, których cienie roztaczały się po ścianach domów, kładły się długiemi plamami po obszarach placów, lub sięgały w głąb wąskich ulic.
W pustym rynku drzemało parę doróżkarskich koni i zrzadka przemykał się jasny parasol, z pod którego wyzierały nogi, lub spódnice i wlokąca się za niemi plamka cieniu.
Na linji A–B, po której zwykle przechadza się, zezując „Pod Barany”, opinja publiczna Krakowa, dziś przesuwały się za słońcem tylko cienie latarni gazowych.
Nie było widać ani ładnych, lub pięknie ubranych kobiet, ani cienkonogich lejtnantów piechoty, obciągających wąskie kurtki, ani ułańskich poruczników, kokietujących złotemi ogonkami swoich dolmanów.
Przed rozpalonem do wściekłości słońcem uciekli przyszli ministrowie i aspiranci do prezydjalnego fotelu, politycy wszelkich stronnictw. i członkowie niezliczonych komisyj, podkomisyj, komitetów i „ankiet”. Cała ta „stolica bez mieszkańców”, która na tym wąskim skrawku asfaltu daje sobie rendez-vous i warczy wszystkiemi przeciwieństwa – mi ambicyj – cała ta stolica dyszała teraz pod okurzonemi kasztanami plantacyj, kryła się po kawiarniach, we wnętrzu tych ciemnych i ponurych domów, lub po tych „ubikacjach”, które tu, w Krakowie, nazywają pałacami.
Rzadcy przechodnie, byli to przejezdni, kręcący się około bud wekslarskich, kupujący na wagę złota „reńskie”, lub stojący w miejscu z zadartemi głowami, przysłaniający oczy przed blaskiem słońca i zdający się liczyć kamienie i cegły w ścianach starych murów.
Światło, to życie architektury.
Poczerniała cegła, inkrustowana blokami szarego piaskowca, poobijane gzemsy, połamane dachówki, pozieleniała miedź dachów, oblizane przez wiekowe deszcze ornamenty, dziury po rusztowaniach – cała ta malownicza łatanina ścian, upstrzonych czarnemi otworami okien, białemi plamami wapna, szarzejącemi się kamieniami grobowców napół zatartych, figur poobtłukanych, maszkaronów przedrzeźniających się – cała ta różnorodność stylów, potrącających się obok siebie, pod skwarnemi promieniami słońca żyła, drżała, mieniła się mnóstwem barw nikłych, przeciwstawnością silnych świateł i cieniów i zdawała się chlubić zmarszczkami i rysami, w których wypisały się jej dzieje.
Wieże Marjackie, owiane opalową mgłą światła, wznosiły się lekko na tle szarego nieba, na którem migotała pozłota ich koron.
Długie błękitnawe cienie ciągnęły się od stóp ich, ześlizgiwały się po ścianach domu „Pod Murzynami”, czepiały się jego gzemsów, nakrywały dachy i ginęły w ulicy Floriańskiej.
Wgórze, około murów, stado kawek uganiało się za jastrzębiem. Z wrzaskiem, pełnym niepokoju, wzbijały się czarną chmurką mżących się skrzydeł, wśród których, jak błyskawica, śmigały jasne skrzydła drapieżcy.
Wieża ta żyje. Patrzy czarnemi okienkami na stare miasto i kiedy niekiedy dźwiękiem hejnałów mówi: Jestem i czuwam.
Człowiek, zaprzątnięty jedną myślą, pochłonięty przez jedno uczucie, doznaje tylko ciasnych i bardzo względnych wrażeń od rzeczy i zjawisk i nie jest w stanie, nawet w przybliżeniu, ocenić ich rzeczywistej wartości.
Kiedym przed kilkunastu laty był po raz pierwszy w Krakowie, wracałem z dalekiego Wschodu.
Mało mnie wtedy obchodziły rachunki z przeszłością – zbrodnie i cnoty, leżące pod wiekowym kamieniem grobu – to wszystko, co było i to, co z tej przeszłości zostało w kamiennej ruinie. Nie dbałem też o tej ruiny malowniczość i piękno…
Przedewszystkiem chciałem wiedzieć, czy żyją i jak żyją ludzie dzisiejsi?
Właśnie sejm przeszedł do porządku dziennego nad wnioskiem posła Chrzanowskiego o oświacie ludowej – do porządku, na którym stała sprawa propinacji i dzikiego ptactwa.
„Bądź jak sejm czteroletni!” – rzeki poseł Chrzanowski Do sejmu, przedstawiając o oświacie wnioski. Więc sejm, aby wypełnić, co mówca doń prawił, Jak czteroletni chłopczyk, ptaszkami się bawił, –
pisał w owym czasie „Szczutek…”
Wyjechałem wtedy z Krakowa w przekonaniu, że Sukiennice są śmierdzącą kupą gruzów, kościół Marjacki wątpliwej wartości gotykiem, zawalonym wstrętnemi ołtarzami z czerwonego marmuru, a Wawel tylko brudnemi koszarami, w których rozlega się: rechts i links c… k… feldfeblów, odbijające się echem aż o trumny, stojące w podziemiach…
Wiele krwi i wody upłynęło od tego czasu i wiele się rzeczy i ludzi zmieniło… Nawet te stare mury odmłodzono – tylko ze stropu letniego nieba dziś, jak dawniej, spływa morze jasnych, gorących blasków.
Rozpylone w przezroczu z promieni, kryły się olbrzymie kłęby chmur, na które staczało się słońce i, dotknąwszy o białą ich krawędź, rozprysło się długiemi smugami po niebie; jeszcze chwilę błyszczało trupiem światłem i zginęło za szarobłękitną ścianą.
Po ulicach, placach i zaułkach porywały się wiry powietrzne, miecąc śmieciem, skrawkami papieru i źdźbłami słomy.
Ciemniało. W głębi chmury migotała bezustanku blada błyskawica.
Wkońcu wielki słup kurzu przeleciał po rynku, uderzył o ściany domów i wzbił się ponad dachy, zmiatając także, ze śmieciem, nielicznych przechodniów.
Rdzawe chorągiewki na wieżach z chrzęstem i zgrzytem obracały się i trzęsły; źle przyczepione drzwi sklepów zamykały się z trzaskiem; dorożkarze nastawiali budy, a policjanci podnosili kołnierze paletotów.
Ponad Kraków przyciągnęła burza, której warczenie, w miarę jak usypiało miasto, coraz wyraźniej rozlegało się w obszarach ciemnego nieba, pękającego co chwila białem światłem błyskawic.
Do północy ulewa biła w szyby, głucho dudniły echa grzmotów, grad z szumem i świstem zasypywał białemi ziarnami ulice i dachy.
Wyjeżdżając nazajutrz do Zakopanego, cieszyliśmy się, że w tej całodziennej podróży będziemy używali świeżego i wymytego ulewą powietrza zamiast duszenia się w rozpalonych wagonach lub kłębach kurzawy.
Rzeczywiście, ranek był rzeźwy, czysty i jasny.
Kraków, opłukany z kurzu, wznosił ciemne sylwety wież ponad zwijającemi się kłębami mgieł fioletowych, przerywanych gdzieniegdzie smugami seledynowego nieba, lub słonecznego blasku.
Na ulicach świeciły się białe sukmany chłopów, pstrzyły się jaskrawo czerwone chusty i spódnice kobiet. Żydzi, trzęsąc zwiniętemi w grajcarki pejsami, kręcili się, jak rojowiska czarnych szczurów, około drzwi sklepowych.
Wpobliżu Wawelu przesuwały się szeregi błękitnych mundurów, przerzniętych długą smugą ranców, połyskujących blaskami stali, napełniających ulice wrzaskiem sygnałowych trąbek i tupotem miarowych kroków.
Zamek z katedrą, blankami, wieżami, basztami zdawał się wyciosany z jednej bryły ciemnego gra – nitu, która wielką plamą odbijała się w szklistej, porysowanej kręgami wirów powierzchni Wisły.
W taki to ranek, obwiewani świeżym, płynącym z pól wiatrem, czekaliśmy na pociąg kolei żelaznej podkarpackiej na Podgórzu.
Mała stacyjka, wparta pomiędzy wzgórza, stojąca pod wylotami armat czerwonych ścian wznoszącego się ponad nią fortu, ledwie może zmieścić najmniej nawet licznych podróżnych. Tłomoki, kufry i kosze stoją w piasku i na nich siedzą ci, których nogi bolą od czekania stojący. A czekać trzeba długo, gdyż kolej ta chodzi dość fantastycznie, spóźnia się i okazuje mnóstwo względów dla opieszałych podróżników.
Kiedyśmy już zliczyli wszystkie kity dziewanny, wszystkie kwiaty bławatków i maków, znudzili się oglądaniem olbrzymiego pieca wapiennego, który wygląda, jak baszta starego zamku – nagle powietrze rozdarło się przeraźliwym świstem i z za pagórka wysunęły się kominy dwóch lokomotyw, przechylonych na bok, jak koń w arenie cyrkowej.
Długi szereg wozów wtacza się na stację i w tejże chwili powstaje zamieszanie i popłoch. Kobiety biegają, jak wystraszone kuropatwy, wspinają się na wysokie stopnie wagonów, dzieci piszczą, tłomoki rzucają się gwałtownie – bieganina, zamęt i gorączka, całkiem zbyteczne wobec dobrodusznej cierpliwości pociągu.
Nakoniec: Fertig! Gotów!
Gwałtowne, lecz bezskuteczne szarpnięcie – jeszcze raz… i ani z miejsca. Hop! Siup! Jeszcze mocniej i wśród szyderstw i śmiechu potrącających się o ławki podróżnych ruszamy zwolna przy odgłosie astmatycznych oddechów lokomotyw, rzucających wgórę białe, urywane kłęby pary.
Jak wszędzie u nas, tak i tutaj lud mało jeździ kolejami. We wszystkich zato wagonach widać żydów wszelkiego gatunku. Od kosmopolitycznych, ostrzyżonych i wygolonych typów giełdowych, drzemiących na poduszkach klasy pierwszej, do połyskujących czarnym atłasem chałatów, świecących pończochami, zdobnych w pejsy i czapki, nastrzępione ogonkami tchórzy czy kun, żydów czystej krwi, wyglądających z okien klasy trzeciej.
Spora garść podróżnych, jadących do rozmaitych karpackich stacyj klimatycznych, po większej części odbywających tę drogę po raz pierwszy, wisi ciągle u okien, szuka gór z jednej lub drugiej strony toru kolejowego i wybuchami podziwu i zapału wita nawet skały na Podgórzu – pierwsze skały, jakie w życiu widzi.
Droga odrazu zaczyna się wić, jak wąż, chcący się ugryźć w ogon – skręca się i rozkręca, wznosi się i opada wśród biegnących na prawo i lewo wzgórz i jarów, – a ciągle wgórę i zawsze z tym samym trudem ruszając ze stacji.
Podróżny, jadący z północo – wschodu, przywykły do naszych bufetów stacyjnych, pełnych rozmaitych zakąsek, osławionych mnóstwem butelek, ozdobionych kwiatami lub gipsowemi figurkami Danta, spoglądającego smutnie na kanapki z serem, albo Michała – Anioła, odwracającego się dumnie od śledzia w garniturze – podróżny taki dozna tu wielkiego zawodu, licząc na uprzejmość kolejowych restauracyj.
Antałek piwa, herbata z kotlika, parę kawałków chleba z szynką, kilka pierników; bardzo licha wódka – tak licha, że nawet krakowskie „Starka żmudzka, Demetrykow a Kowna”, lub „Litewka, Kunderewicz á Vilna”, wydałyby się przy niej specjałem – oto wszystko, nie licząc cienkiego wina i przedhistorycznych zrazów lub combrów, pochodzących od niewiadomo jakich zwierząt.
Lecz mniejsza o to! Jedziemy dalej.
Koło Kalwarji Zebrzydowskiej bieg kolei staje się tak krętym, że z tego przejazdu zostaje wspomnienie jakiegoś snu błędnego i bajecznego.
Klasztor i całe mnóstwo kaplic, kapliczek i kościółków tańczą wokoło, a stercząca z czarnego lasu, jak ząb spróchniały, ruina Lanckorońskiego zamku razem z górą zabiega nam drogę, ucieka z prawej lub lewej strony, zostaje ztyłu i znowu pędzi przed nami.
Na stokach wzgórz sosna z pod ciemnej kopuły igliwia wygina żółte, nagie gałęzie; czernieją świerki; buk wyciąga białe i pokręcone ramiona, trzymające pęki jaskrawozielonego liścia. Wsie kryją się w jarach, chaty tulą się do ścian parowów, czepiają się pochyłych brzeżków i zwisają nad bielącemi się w dolinach potokami.
Góry, wśród których wije się tor kolei, raz rozbiegają się zdała od niego, otwierając dalsze widnokręgi, to znowu zbliżając się, zacieśniają dolinę, której dnem pędzi dygocący, zdyszany pociąg i połyskująca wśród kamieni i zarośli rzeka.
Ktoś z jadących mówi: – „Babia góra!” – wszyscy rzucają się do okien i widzą jakąś mieszaninę chmur, podartych smugami deszczu z siniejącą pod niemi podstawą szerokiego kopca.
Pociąg idzie coraz prędzej.
W Suchej potrącamy o liście wspaniałej alei z kasztanów i prawie ocieramy się o mury wielkiego, jasnego pałacu, patrzącego na nas dwoma piętrami łukowatych galeryj, biegnących dokoła dziedzińca.
Przypomina to tendencyjne powieści z przed lat kilkunastu, w których mężny i poetyczny inżynier przejeżdżał na lokomotywie przez sam środek łóżka dumnego hrabiego lub księcia i oświadczał się o rękę jego córki.
– „Chabówka! Drei Minuten! Trzy minuty! – woła konduktor, urywając ostatnie sylaby i otwierając drzwiczki wagonów. Ledwie uspokoiły się ostatnie drgania wstrzymanych nagle osi i ucichł zgrzyt buforów i łańcuchów, już z całego pociągu zaczęły się sypać kosze, koszyki, kobiałki, troczki, paczki, poduszki, kufry – dzieci, kobiety, mężczyźni. Wszystko to jest w tejże chwili otoczone przez białe postacie furmanów górali.
Uśmiechają się oni uprzejmie, witają, jak dawni znajomi, przypominają sobie nazwiska, lub udają, że znają naszych przyjaciół.
Wszystko jedno. Każdy potrzebuje furmana i po chwili zaczynają oni latać gorączkowo, dźwigać kufry i kosze, śmigając białemi łydkami, przeskakiwać po relsach, biegać po peronie i ginąć razem z tłomokami w głębi ciemnego przejścia.
Zamęt, warchoł i krzyki, w których można odróżnić wszystkie akcenty od Dniepru po Wartę.
– Kochanieńki! – Ci, wiesz! – Patrzajżeż… – mieszają się z góralskiem: – Mań! Dy tu nie prec! Hej! – Co kciałek pedzieć?
Dzieci, uspakajane od Krakowa do Chabówki, przez pięć godzin, obietnicą widzenia górali, nie posiadają się z radości, tupią nóżkami i wołają wśród śmiechu: – „Mamo! Mamo! Góral!”
Na stronie dwóch urzędników kolejowych wtórowało ogólnemu gwarowi głośną rozmową:
– Ich kann ja nicht, panie dobrodzieju, eine Vorratsmaschine, panie dobrodzieju, schicken, panie dobrodzieju! – wołał niski i krępy blondyn, grzebiąc energicznie nogą w piasku.
– Jawohl, panie dobrodzieju, – odpowiadał na to wysoki, poważny i melancholijny brunet z długą, szpakowatą brodą.
Zdaje się, że panowie ci zdołali w sposób wspaniały i oryginalny pogodzić „zdrowy postęp z tradycją…”
Po drugiej stronie stacji dwu – i jednokonne wozy tłoczą się, jak stado ptaków, tulących do siebie duże, białe grzbiety, ociągnięte płótnem. Pod nie wciska się właśnie cały ładunek rzeczy i ludzi, wyrzuconych przez pociąg, który, odprawiwszy skomplikowany ceremonjał przepisanych sygnałów, ruszył dalej, wijąc się podnóżami Karpat.
– A rzeczy gdzie? – pyta podróżny, wsiadając do wozu.
– A dy, na zadku! – odpowiada góral, wskazując wyzierające z pod słomy kute rogi kufra.
– Dobrze!
Wozy połknęły wszystko i, ociężałe, kolejno odrywają się od stada, wyciągają się długim szeregiem, jak klucz żórawi, i zaczynają się wznosić ku szczytowi Obidowej.
Droga kręci się w zakosy białą smugą, obrzeżoną ciemnemi stokami pastwisk, lasów i pasami pól kolorowych.
Za każdym zakrętem jesteśmy coraz wyżej – widnokrąg rozszerza się wdał i rosną przestrzenie powietrznej kopuły.
Na prawo ogromna opona mgieł, z której, jak kądziel, zwisają strugi deszczu, oświecone słońcem, – spodem ciemnieje cały jakiś kraj wielki, sięgający w strzępiasta gąszcz chmury – to Babia góra.
Patrzymy z wysokości w dna dolin, jak ptaki wiszące na skrzydłach. Szerokie kopce świecą jałowemi płatami żwirów, doliny zielenieją łąkami, wsie i pojedyńcze chaty ciągną się, jak szeregi ciemnych grzybów, otoczone szachownicą pól, wrzynających się w czarno-błękitne plamy lasów.
Chwilami zdaje się, że oglądamy plan, rysowany przez geometrę i rozłożony na olbrzymim stole.
Kosmyki mgieł białych wstają, jak widma, z pośród czarnych świerków, przesuwają się cicho i wolno, to znów, porywane jakiemiś prądami powietrza, wiją się, ulatują i rozpływają bez śladu.
Widok tego powstawania chmur, niebo zamglone, lub świecące bladem, jak przez muślinowe firanki przesianem słońcem, a nadewszystko ten deszcz na Babiej – zaczynają nas niepokoić.
– A będzie tam pogoda?
– O, będzie, jak Pan Bóg da, będzie! – odpowiada furman i dalej prowadzi rozmowę z końmi:
– Wiśt! Wiśt! – lub: Hajt! Hajt!
– Czy do Obidowej daleko?
– Nie prec! Nie prec!
Lecz to „nie prec” ciągnie się długo. Szczyt góry, skąd mamy ujrzeć całe pasmo Tatr, ucieka co – raz wyżej i dalej, za każdym zakosem, zastawiając drogę nowem wzgórzem, które wydaje się ostatniem, a jest tylko jednem więcej.
Podróżni wysiadają z wozów i oglądają górala, jak Chińczycy Europejczyka – on zaś, jak człowiek dobrze wychowany, traktuje siebie lekko i drwi.
– To brzyćka ta góralska moda! – mówi, uderzając po zatłuszczonym serdaku.
Konie, potrząsając ogromnemi kółkami mosiężnemi, wiszącemi u ćwierćlokciowej szerokości rzemieni, idą same, strzygąc uszami i nasłuchując, kiedy rozlegnie się „wiśt”, czy „hajt”.
Mijamy stary kościółek, samotny, krzywy, ocieniony wielkiemi lipami; góral pokazuje kawałek otłuczonej figury, wmurowanej w ogrodzenie, i mówi, że to skamieniały zbójnik…
Znów się dowiadujemy, że Obidowa – „Nie prec!” – i jedziemy dalej.
Wiatr chłodny przeciąga od północy, przed nami odkrywa się nowy widnokrąg, który dotąd zasłaniały wznoszące się piętrami wzgórza; powietrze i przestrzeń rozszerza się na wszystkie strony – jesteśmy na Obidowej!
Z pod płócien wozu wychylają się głowy z wypatrzonemi oczami, z otwartemi ustami, z gotowym wyrazem podziwu…
– Odzież Tatry?
– Hań! – mówi góral, wskazując biczyskiem na smugę błękitu, wznoszącą się z dna Nowotarskiej doliny.
Nad nią ciągnie się równy wał chmur, spodem ciemnych, u góry jasnych, zmieszanych i skłębionych chaotycznie.
Widzimy tylko bezmiar powietrza, wypełniony blaskami, cieniami i nikłemi tonami barw białej i opałowej, przechodzącej w jasny fiolet i błękit. I oto wszystko!
– A Zakopane?
– Hań! – I biczysko zwraca się w stronę jakiejś szaro – błękitnej płachty, przyczepionej do spodu ciemnej chmury.
– Cóż to? Deszcz?
– Zje ba bez niego nie będzie!
– To i nas zleje?
– O ni! A dy płótno na budzie całe i nowe. Zjeżdżamy nadół – my i nasze myśli!
Zdaje się, żeśmy tam coś zgubili na tej Obidowej, że nas oszukano i okradziono.
– Wiśt! Wiśt! Hajt! Hajt!
Teraz już wszystko jedno! Krzycz sobie „wiśt”, czy „hajt” – wiemy napewno, że nas deszcz będzie polewał i że nic już nie zobaczymy. Powietrze jest chłodne, chmury ciemnieją i zniżają się, a tam przed nami szara ściana ulewy, którą potrzeba przebyć, w której kryje się nieznany cel naszej podróży. Wciskamy się w głąb budy i jedziemy ponurzy, choć wóz pędzi teraz wartko; po niejakim czasie wtacza się na most i wkońcu zaczyna podskakiwać na bruku Nowego Targu.
– Cóż nas to może obchodzić! Konie jednak muszą wytchnąć.
Duża, sklepiona izba w karczmie napełnia się gośćmi. Dzieci zaspane budzą się ze zdziwieniem lub płaczem, w lustrach przeglądają się zmęczone twarze kobiet. Podróżni biorą się do kawy i piją ją, wodząc osłupiałemi oczami po ścianach.
Inni piją wino. Ktoś stawia szklankę, wstrząsa się i, krzywiąc usta, mówi: „Młode!”
– Ale czyste! – dodaje jakiś ksiądz pod oknem, patrząc przez swoją szklankę na światło.
Godzina koło szóstej, – na dworze szaro, deszcz wisi w powietrzu.
Popędzamy górala, żeby jechać, i wkońcu siedzimy znowu w budzie, którą furman opina szczelnie, gdyż, jak mówi:
– Zakiel wyjedziem z miasta, będzie siąpić.
– Wiśt! Hajt! – I znowu wozy ustawiają się szeregiem i zaczynają się trząść po szosie.
Zaraz za miasteczkiem bieleje mała kapliczka; nad jej drzwiami drewniany, umalowany aniołek – tłusty, dobroduszny, z krótkiemi skrzydełkami, w czerwonej sukience wznosi oczy wgórę i rozkłada grube ręce, jakgdyby mówił: „Cóż ja na to poradzę?” Rzeczywiście, nic tu już nikt nie poradzi, gdyż deszcz zaczyna padać.
Krajobraz nie różni się niczem od każdego innego widoku krajów północnych, ubogich i płaskich.
Zamiast gór – mgły i chmury.
Od drogi ciągną się pasy pól, na prawo opierając się o wzgórza puste i jałowe, na lewo urywając się na brzegu kamienistego potoku. Ponad wszystkiem szara, coraz gęstsza przędza deszczu.
Mokre już płótno budy przesiewa do wnętrza jakieś blade światło; przed sobą widzimy plecy furmana, czerwone płachty chomontów, końskie uszy i, ciemniejące poprzez smugi deszczu, drzewa i chałupy, a nad tem obrysowane zagięciem budy półkole ołowianego nieba.
Deszcz coraz silniejszy, zimno. Wnętrze budy zapełnia się przesiąkła przez płótno wilgocią, która osiada, jak rosa na ubraniu, na włosach, paruje z rąk i twarzy. Końce płótna, wstrząsane podskokami wozu, klapią wodą, obryzgującą nogi, ściekającą po rękach i wciskającą się pod siedzenia.
Niektóre wozy stają. Podnoszą się zmokłe płachty, ktoś wysiada, poprawia sznurki, przywiązujące płótno, a wewnątrz widać dzieci otulone, drzemiące na kolanach matek, które patrzą na nie z trwogą, a z nienawiścią i pogardą na budę rozmokłą, górala, deszcz i na całą zapewne tę rozpaczliwą podróż.
Słychać złośliwe uwagi i narzekania.
W innych wozach natomiast gwar i śmiechy,. z pod płócien wydobywają się kłęby dymu, furman wywrócił serdak włosem do góry i śmieje się, przygryzając długie Virginja. Są to wozy kawalerskie.
Mrok wieczorny zapada, zdwojony zniżającemi się chmurami, które zdają się muskać białe płachty wozów. Deszcz leje bez wytchnienia, równo, spokojnie i jednostajnie.
Jedziemy milczący, zziębli, pokryci subtelną, wciskającą się wszędzie rosą.
W całej drodze, w bliskości wsi, wybiegają małe dzieci z bukiecikami bławatków i pędzą około wozów, milcząco, z wyciągniętą po pieniądze ręką, z uporem i wytrwałością, której ani obojętność podróżnych, ani krzyki furmana nie są w stanie przełamać. Biegną tak całe wiorsty, zmęczone i zaczerwienione, dopóki czegoś nie dostaną.
Coraz ciemniej, coraz zimniej i coraz wilgotniej. Przed nami błyska jakieś światło.
– Zakopane?
– O ni! – odpowiada furman, dodając jakąś nazwę, kończącą się na… ówki. Co zresztą nas niczego nie uczy i nic nie obchodzi.
– A daleko jeszcze?
– Nie prec! Nie prec!
Znowu światło, jedno, drugie, całe szeregi małych okienek wyzierają czerwono na drogę. Wóz staje, płótno oświeca się z zewnątrz, poprzerzynane czarnemi cieniami obręczy, na których jest rozpięte.
– Zakopane?
– O ni! Dy to Poronin!
Ktoś wyciąga rękę i żąda dwóch szóstek.
– Macie sobie szóstki, tylko jedźcie!
Jedziemy jakiś czas w zupełnej ciemności, naraz zaczynają błyskać na prawo i na lewo światełka, migocące długiemi smugami po błocie.
– Zakopane?
– O ni! – I znowu jakieś… ówki.
– A daleko?
– Nie prec! Nie prec! Dojedziem. Trzęsiemy się dalej w wodzie i ciemnościach.
Znowu błyska czerwona gwiazdka.
– Zakopane?
– O ni!
I tak dalej bez końca…
– Wiśt! Wiśt! – Wóz skręca się gdzieś, uderza gwałtownie o kamienie, otrząsa na nas całe konewki wody, zaczyna podskakiwać, drżeć, nachyla się w prawo, w lewo – wkońcu wtacza się cicho na murawę i staję, a po budzie chwieje się smuga światła, naprzemian z szerokim cieniem.
– Czy znowu jakie Djabłówki?
– O ni! Dy to Zakopane!
Wysiadamy, prostując zgięte w pałąk grzbiety i zdrętwiałe nogi. Wysuwamy się z pod płótna budy, która ostatni raz jeszcze zlewa nam za kołnierze strugi zimnej wody. Zmęczone dziecko śpi, nie czując, co się z niem dzieje, poprostu leci przez ręce.
Ciemno zupełnie.
Na ganku tylko uśmiechnięta gaździna trzyma świecę, której blask migoce w strugach deszczu, przecinających czarny gąszcz nocy.
Nad końmi bucha i kłębi się para, niknąca w mroku i poruszająca się, jak widmo, tam, gdzie sięga jasność świecy.
Powietrze wypełnia szmer i pluchot deszczu, zmieszany z wielkim szumem, dolatującym gdzieś z ciemności.
– Piknie tez ik dolało! – mówi gazda, przywitawszy się i pomagając furmanowi wyciągać z wozu podróżne graty.
– Oj, dolało! Ale też i jechaliśmy długo.
– Juz wiecie, panie, jako wam powiem. U nas, w górak, jako w górak, noc, wiecie, ćma i psota taka, co cud. A i drogi, wiecie, panie, kęs, o, kęs! Telo dole jechać! To ta i nie dziwno, coście krtyne zmieskali.
W izbie gaździna litowała się nad dzieckiem, które bez przytomności dawało z siebie ściągać nasiąkłe wilgocią ubranka.
– O raty! Ludzie na świecie, jak to się chudziątko domęcyło! – mówiła, trzymając się za twarz i kiwając głową.
Izba chłodna. Od okien dął zimny dech nocy, a z bielejącego w kącie pieca płynęła fala ciepła, chwiejąc płomieniem świecy.
Na dworze ulewa szemrała i pluchotała strumieniami, płynącemi z dachu.
Spokojny filister, którego w Tatry zagnała opinja publiczna, – przechodzi w tych pierwszych chwilach aklimatyzacji ciężkie i dotkliwe próby.