- promocja
Na rozdrożu - ebook
Na rozdrożu - ebook
Jeszcze nigdy talent Jonathana Franzena do łączenia głębi i wyrazistości swoich bohaterów z szeroką perspektywą społeczną nie był tak olśniewający jak w Na rozdrożu.
Dwudziestego trzeciego grudnia 1971 roku rodzina Hildebrandtów staje na rozdrożu. Ojciec rodziny, Russ, pełniący funkcję młodszego pastora w podmiejskim kościele w Chicago, lada moment wyrwie się z nieszczęśliwego, jego zdaniem, małżeństwa – chyba że pierwsza z tego związku wymknie się jego błyskotliwa i niezrównoważona żona Marion. Ich najstarsze dziecko, Clem, powraca z college’u przepełnione ideą moralnego absolutyzmu, poczyniwszy wcześniej kroki, które wstrząsną jego ojcem. Siostra Clema, Becky, od dawna brylująca wśród licealnych rówieśników, skłania się w stronę ówczesnej kontrkultury, podczas gdy ich młodszy brat Perry, zdecydowany skończyć z handlem trawką, który pomagał mu trwać w narkotykowym nałogu, postanawia zostać lepszym człowiekiem. Wszyscy Hildebrandtowie szukają wolności, której znalezienie może utrudnić każdy z pozostałych członków rodziny.
W powieści Franzena złe decyzje i fatum ciążą nad bohaterami i prowadzą do zaskakujących zwrotów akcji. „The New Yorker”
Fascynująca analiza wiary, przywileju, władzy i ambicji. „Time”
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-249-3 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po upokorzeniu, jakiego Russ doznał trzy lata wcześniej, Dwight Haefle, starszy pastor w ich kościele, podjął decyzję o zwiększeniu udziału pastora pomocniczego w wizytach duszpasterskich. Russ nie potrafił powiedzieć, co dokładnie, poza częstymi urlopami i pracą nad długo wyczekiwanym tomikiem poezji lirycznej, Dwight robił z czasem, który dzięki Russowi zaoszczędzał. W swojej nowej sytuacji cenił między innymi to, jak kokieteryjnie przyjmowała go pani O’Dwyer, która z powodu silnego obrzęku po amputacji nie mogła podnieść się ze szpitalnego łóżka ustawionego w jej dawnej jadalni. Doceniał rutynę służenia ludziom, zwłaszcza tym, którzy w przeciwieństwie do niego zupełnie nie pamiętali wydarzeń sprzed trzech lat. W domu opieki w Hinsdale, gdzie zmieszane zapachy świątecznych wieńców sosnowych i odchodów geriatrycznych przywodziły mu na myśl woń latryny w górach w Arizonie, wręczył staremu Jimowi Devereaux broszurę ze zdjęciami parafian, z której korzystali w celu zagajenia rozmowy, i zapytał, czy Jim pamięta rodzinę Pattisonów. Dla pastora, nieco rozzuchwalonego adwentowym nastrojem, stary Devereaux okazał się idealnym powiernikiem, był jak studnia życzeń, w której upuszczony grosz nigdy nie spadnie na dno, by tam się rozdźwięczeć.
– Pattison – powtórzył Jim.
– Mieli córkę, Frances. – Russ pochylił się nad wózkiem inwalidzkim parafianina i kartkując broszurę, wrócił do litery C. – Teraz nosi nazwisko po mężu: Frances Cottrell.
W domu nigdy nie wymawiał jej imienia, nieważne, jak niewinnie by to brzmiało, z obawy przed tym, co żona może usłyszeć w jego głosie. Jim jeszcze niżej pochylił się nad zdjęciem Frances i dwójki jej dzieci.
– Och… Frannie? Pamiętam Frannie Pattison. Co się z nią stało?
– Wróciła do New Prospect. Półtora roku temu straciła męża. Coś strasznego. Był oblatywaczem w General Dynamics.
– Gdzie ona teraz jest?
– Wróciła do New Prospect.
– Och, no proszę. Frannie Pattison. Gdzie ona teraz jest?
– Wróciła do domu. Teraz jest panią Frances Cottrell. – Russ wskazał zdjęcie i powtórzył: – Frances Cottrell.
Miał się z nią spotkać na parkingu kościoła Pierwszego Reformowanego o drugiej trzydzieści. Jak chłopiec, który nie może doczekać się świąt Bożego Narodzenia, pojawił się tam już za piętnaście pierwsza i w samochodzie zjadł drugie śniadanie. Kiedy miał zły dzień, a w ciągu ostatnich trzech lat wiele takich było, uciekał się do skomplikowanej trasy okrężnej – wchodził do kościoła przez aulę, w górę klatką schodową i korytarzem wypełnionym stosami zapomnianych zbiorów pielgrzymich hymnów; dalej przez magazyn z poprzekrzywianymi pulpitami na nuty i figurami ze żłóbka (ostatnio wystawiano go jedenaście lat temu): stadem drewnianych owiec i jednym jedynym, szarym od kurzu potulnym wołem, z którym czuł smętne braterstwo; następnie w dół wąskimi schodami, gdzie tylko Bóg mógł go zobaczyć i osądzić, do prezbiterium przez „sekretne” drzwi w boazerii za ołtarzem, i na koniec na zewnątrz przez boczne wejście do sanktuarium – żeby nie przechodzić obok gabinetu Ricka Ambrose’a, dyrektora do spraw programów młodzieżowych. Nastolatkowie, którzy zwykle gromadzili się na korytarzu, byli zbyt młodzi, żeby na własne oczy widzieć upokorzenie Russa, ale z pewnością znali jego historię, a on, patrząc na Ambrose’a, nigdy nie potrafił ukryć tego, że nie poszedł za przykładem Zbawiciela – i Ambrose’owi nie wybaczył.
Ale dzisiaj był bardzo dobry dzień, a sale Pierwszego Reformowanego świeciły pustkami. Russ udał się prosto do swojego gabinetu, wsunął kartkę papieru do maszyny do pisania i zamyślił się nad wciąż jeszcze nienapisanym kazaniem na niedzielę po Bożym Narodzeniu, kiedy to Dwight Haefle znowu będzie na urlopie. Siedząc zgarbiony na krześle, przeczesał brwi paznokciami, chwycił grzbiet nosa w dwa palce, dotykając kanciastych konturów swej twarzy, które, o czym dowiedział się zbyt późno, podobały się kobietom, nie tylko jego żonie, i zaczął wyobrażać sobie kazanie o swojej bożonarodzeniowej misji do South Side. Zbyt często głosił o Wietnamie, zbyt często nawiązywał do Nawaho. Przyjemnie byłoby móc śmiało wypowiedzieć z ambony słowa: „Frances Cottrell i ja mieliśmy zaszczyt…” – wymówić jej imię, kiedy ona siedzi w czwartym rzędzie i słucha, a oczy wiernych, być może zazdrośnie, łączą ich ze sobą – ale tę radość udaremniłaby jego żona, która czytała każde jego kazanie przed wygłoszeniem, i ona również zajmowała miejsce w jednej z ławek, a przecież nie wiedziała, że Frances dziś do niego dołączy.
Na ścianach biura wisiały plakaty przedstawiające Charliego Parkera z saksofonem i Dylana Thomasa z papierosem; mniejsze zdjęcie Paula Robesona, oprawione wraz z ulotką informującą o wizycie Robesona w kościele Judson Memorial w 1952 roku; dyplom Russa z Seminarium Biblijnego w Nowym Jorku, a także powiększone zdjęcie, na którym widać go z dwoma przyjaciółmi z plemienia Nawaho w Arizonie w 1946 roku. Dziesięć lat temu, kiedy objął posługę pomocniczą w New Prospect, ta zręcznie dobrana manifestacja własnej tożsamości trafiła do nastolatków, których rozwój w Chrystusie należał do obowiązków Russa. Ale dla poubieranych w dzwony, ogrodniczki i bandany dzieciaków obecnie wypełniających kościelne korytarze oznaczała już tylko odległą historię. Gabinet Ricka Ambrose’a, obdarzonego czarnymi strąkami na głowie i lśniącymi czarnymi wąsami Fu Manchu, przypominał wystrojem przedszkole: ściany i półki zdobiły prymitywne malarskie produkcje jego młodych uczniów, kamienie o specjalnym znaczeniu, wyblakłe kości i naszyjniki z polnych kwiatów, które mu wręczali, odbijane sitodrukiem plakaty na koncerty połączone ze zbiórką pieniędzy, i trudno byłoby znaleźć w tym wszystkim związek z jakąkolwiek uznawaną przez Russa religią. Po tym, jak został upokorzony, Russ zaszył się w swoim biurze i tam cierpiał wśród blaknących symboli młodości, których nikt oprócz jego żony nie uważał już za interesujące. A Marion się nie liczyła, ponieważ to właśnie Marion pchnęła go do Nowego Jorku, Marion wzbudziła jego zainteresowanie Parkerem, Thomasem i Robesonem. Marion, która zachwycała się jego opowieściami o Nawaho i namawiała go, żeby poszedł za głosem powołania i zajął się kapłaństwem. Marion była nierozerwalnie związana z tą jego tożsamością, która okazała się upokarzająca. I trzeba było Frances Cottrell, żeby to odkupić.
– Mój Boże, czy to ty? – zapytała Frances, przyglądając się zdjęciu z rezerwatu Nawaho, gdy po raz pierwszy była w jego gabinecie latem zeszłego roku. – Wyglądasz jak młody Charlton Heston.
Przyszła do Russa po poradę, jakich udzielał w ramach pomocy dla osób cierpiących po stracie bliskich; było to kolejne zadanie wchodzące w zakres jego obowiązków i bynajmniej nie ulubione, ponieważ największą stratę, jakiej do tej pory doświadczył, stanowiło odejście Skippera, psa z dzieciństwa. Z ulgą usłyszał, że najpoważniejszym problemem Frances po tragicznej śmierci męża w płomieniach rok wcześniej w Teksasie jest poczucie pustki. Na propozycję dołączenia do jednej z kobiecych grup w Pierwszym Reformowanym machnęła tylko ręką.
– Nie chadzam na kawę z paniami – odparła. – Zdaję sobie sprawę, że mój syn zaczyna liceum, ale mam dopiero trzydzieści sześć lat.
I rzeczywiście, na twarzy Frances nie było śladu zmarszczek, podobnie na ciele żadnych fałd, bruzd czy tłuszczu; widział w niej uosobienie witalności w zdobionej tureckim wzorem obcisłej sukience bez rękawów: włosy miała chłopięco krótkie w naturalnym kolorze blond, a dłonie chłopięco małe i kwadratowe. Russ nie miał wątpliwości, że kobieta wkrótce ponownie wyjdzie za mąż – że pustka, którą czuła, prawdopodobnie nie jest związana jedynie z brakiem męża – ale przypomniał sobie własną złość, kiedy matka zbyt wcześnie po śmierci Skippera zapytała, czy nie chce nowego psa.
Podczas tamtych pierwszych odwiedzin powiedział Frances, że przy parafii działa też pewna szczególna kobieca grupa, inna niż pozostałe; grupa, którą on sam kieruje i która współpracuje z parafią Wspólnoty Bożej w centrum miasta, parafią partnerskiego kościoła Pierwszego Reformowanego.
– Te panie nie spotykają się na kawie – ciągnął. – Malujemy domy, czyścimy pędzle, wywozimy śmieci. Osobom starszym pomagamy dotrzeć na umówione wizyty, z dziećmi odrabiamy lekcje. Zajmujemy się tym co drugi wtorek, przez cały dzień. I muszę przyznać, że z wytęsknieniem czekam na każdy taki wtorek. To jeden z paradoksów naszej wiary: im więcej dajesz tym, którym się gorzej powodzi, tym bardziej czujesz się spełniony w Chrystusie.
– Tak łatwo wymawiasz jego imię – zauważyła Frances. – Od trzech miesięcy co niedziela chodzę na nabożeństwo i jeszcze niczego nie poczułam.
– Nawet moje kazania cię nie poruszyły.
Zarumieniła się lekko, uroczo.
– Nie to chciałam powiedzieć. Masz piękny głos. To po prostu…
– Szczerze mówiąc, prędzej poczujesz coś we wtorek niż w niedzielę. Ja sam wolałbym być w South Side, niż wygłaszać kazania.
– Czy to kościół murzyński?
– Tak, kościół czarnoskórych. Kitty Reynolds jest naszą prowodyrką.
– Lubię Kitty. Miałam z nią angielski w ostatniej klasie.
Russ też lubił Kitty, chociaż wyczuwał, że jest sceptycznie nastawiona do niego jako mężczyzny; pod wpływem Marion zaczął myśleć, że Kitty, która nigdy nie wyszła za mąż, prawdopodobnie jest lesbijką. Na odbywające się co dwa tygodnie wyjazdy do South Side ubierała się jak drwal. Szybko zawłaszczyła Frances, nalegając, żeby w obie strony jeździły razem jej samochodem, a nie w kombi Russa. Pomny jej sceptycyzmu, spasował, czekając na dzień, kiedy Kitty w końcu będzie niedysponowana.
We wtorek po Święcie Dziękczynienia, gdy okolicę opanowało grypopodobne przeziębienie, na parkingu Pierwszego Reformowanego pojawiły się tylko trzy kobiety, same wdowy. Frances, ubrana w kraciastą wełnianą czapkę myśliwską – taką samą nosił Russ, będąc jeszcze chłopcem – wskoczyła na przednie siedzenie jego samochodu i przez całą drogę nie zdejmowała czapki, być może z powodu awarii systemu ogrzewania, przez którą parowała przednia szyba, jeśli boczna nie była opuszczona. A może zdawała sobie sprawę z tego, jak piorunujące wrażenie robiła na Russie w tej czapce, jak wystawiała na próbę jego wiarę i jak androginicznie zachwycająca mu się jawiła? Dwie starsze wdowy musiały to zauważyć, ponieważ przez całą drogę do miasta, aż za Midway i na drugą stronę Pięćdziesiątej Piątej, zadręczały Russa z tylnego siedzenia pozornie podchwytliwymi pytaniami o żonę i czwórkę dzieci.
Wspólnota Boża mieściła się w niewielkim kościele z żółtej cegły, bez wieży, pierwotnie zbudowanym przez Niemców, z przylegającym do niego z jednej strony, przykrytym smołowanym dachem centrum kultury. Parafią, składającą się w większości z kobiet, opiekował się Theo Crenshaw, pastor w średnim wieku, który zachowywał się tak, jakby wyświadczał członkiniom wtorkowej grupy przysługę, i bez słowa podziękowania przyjmował ich podmiejską dobroczynność. Co drugi wtorek Theo po prostu wręczał Russowi i Kitty uporządkowaną pod względem ważności listę rzeczy do zrobienia; nie przyszli, żeby im służono, lecz żeby służyć. Kitty już wcześniej brała udział w marszach w obronie praw obywatelskich czarnoskórych Amerykanów, ale pozostałym kobietom Russ musiał wyjaśniać, że chociaż mają trudności ze zrozumieniem języka tutejszych biedaków, wcale nie muszą mówić głośno i powoli, żeby je rozumiano. Dla tych, które sobie to uświadomiły i nauczyły się przezwyciężać strach przed South Side i poruszaniem się po położonym przy Morgan Street kwartale z numerami powyżej 6700, praca w grupie była ważnym doświadczeniem. Natomiast te panie, do których to nie dotarło – a których część dołączyła do grupy z powodów czysto ambicjonalnych, by nie zostać pominiętymi – Russ musiał upokorzyć, podobnie jak sam został upokorzony przez Ricka Ambrose’a, i poprosić, żeby więcej nie przychodziły.
Ponieważ Kitty nie odstępowała jej na krok, Frances nie miała jeszcze okazji się sprawdzić. Kiedy przybyli na Morgan Street, z ociąganiem opuściła samochód i dopiero gdy ją poproszono, zaczęła pomagać we wnoszeniu do centrum kultury skrzynek z narzędziami oraz toreb z używanymi zimowymi ubraniami. Jej wahanie wzbudziło w Russie falę obaw – że pomylił formę z treścią, kraciastą czapkę z duchem przygody – ale rozproszył je przypływ współczucia, gdy Theo Crenshaw, ignorując Frances, polecił dwóm starszym wdowom skatalogować używane książki przeznaczone dla szkółki niedzielnej. Mężczyźni mieli zainstalować w piwnicy nowy grzejnik na wodę.
– Razem z Frances – powiedział Russ.
Czekała przy drzwiach od ulicy. Theo spojrzał na nią chłodno.
– Jest mnóstwo książek.
– Chodź, pomożesz nam z Theo – zdecydował Russ.
Gorliwość, z jaką skinęła głową, była dla niego potwierdzeniem, że kierowało nim współczucie, a nie, jak podejrzewał, chęć pokazania, jaki jest silny, jak zręcznie posługuje się narzędziami. W piwnicy rozebrał się do podkoszulka, niczym niedźwiedź chwycił oburącz paskudny, pokryty azbestem, stary grzejnik i dźwignął go z miejsca. W wieku czterdziestu siedmiu lat nie był już wysokim młodym drzewem; rozrósł się w klatce piersiowej i ramionach niczym dąb. Ale Frances poza obserwowaniem go nie miała tam wiele do roboty, a ponieważ rura wlotu powietrza odłamała się wraz z kawałkiem ściany, co wymagało pracy z dłutem i gwintownicą, dopiero po pewnym czasie zauważył, że kobieta wyszła z piwnicy.
Russ najbardziej cenił w Theo jego powściągliwość, dzięki której nie uległ próżnej pokusie, by wyobrażać sobie, że mogliby zostać międzyrasowymi kumplami. Theo znał najistotniejsze informacje o Russie – że Russ nie unikał ciężkiej pracy, że przez całe życie borykał się z biedą, że wierzył w boskość Jezusa Chrystusa – i nigdy nie zadawał otwartych pytań ani takich nie chciał też słyszeć. Na przykład o Ronniego, opóźnionego w rozwoju chłopca z sąsiedztwa, który przychodził do kościoła niezależnie od pory roku, czasami zatrzymywał się, żeby z zamkniętymi oczami pokiwać się w jakimś dziwnym tańcu lub żeby wycyganić dwudziestopięciocentówkę od którejś kobiety z Pierwszego Reformowanego. Theo mówił tylko: „Lepiej zostawić chłopca w spokoju”. Kiedy Russ mimo to próbował nawiązać kontakt z Ronniem, pytając go, gdzie mieszka i kim jest jego matka, a ten odpowiadał: „Czy mogę dostać dwudziestopięciocentówkę?”, Theo, już surowiej, upominał Russa: „Lepiej dać mu spokój”.
Takiej instrukcji nie dostała Frances. W porze lunchu znaleźli ją i Ronniego na górze, w świetlicy, z pudełkiem kredek na podłodze. Ronnie miał na sobie znoszoną kurtkę, podarowaną zapewne przez kogoś z New Prospect, i kołysał się na kolanach, podczas gdy Frances rysowała na papierze gazetowym pomarańczowe słońce. Theo zamarł, zaczął coś mówić, po czym pokręcił głową. Frances podała Ronniemu kredkę i radośnie spojrzała na Russa. Znalazła swój własny sposób na to, żeby służyć i dawać z siebie jak najwięcej, a on cieszył się, że jej się to udało.
Nie można było tego powiedzieć o Theo, który ruszył za Russem do kościoła.
– Musisz z nią porozmawiać. Powiedz jej, że z Ronniem nie wolno się bawić.
– Naprawdę nie widzę w tym nic złego.
– Nie o to chodzi.
Theo poszedł do domu na przygotowany przez żonę gorący posiłek, a Russ, jak najdalszy od krytykowania aktu dobroczynności Frances, zabrał drugie śniadanie do salki szkółki niedzielnej, gdzie starsze wdowy zdołały przeprowadzić całkowitą reorganizację księgozbioru. Kiedy człowiek jest chory na ciele, traci nad nim kontrolę, a kiedy jest chory z ubóstwa, przestaje przynależeć do swojego środowiska. Nie pytając o pozwolenie, wdowy posortowały książki dla dzieci i przygotowały dla nich kuszące, jasne nalepki. Gdy człowiek jest biedny, może mu być trudno zorientować się, co należy zrobić, dopóki ktoś nie da przykładu. Russ nie miał w zwyczaju nie pytać o pozwolenie, ale takie zachowanie wydawało się właściwe w sytuacji, kiedy nie oczekuje się podziękowań. Zapuszczając się na podwórko porośnięte jeżynami i sięgającą do ramion ambrozją, pastor nie pytał właścicielki, starszej pani, które krzaki i które pordzewiałe rupiecie są nic niewarte, a gdy praca została już wykonana, najczęściej starsza pani mu nie dziękowała. Mówiła tylko: „I chyba teraz wygląda to lepiej”.
Rozmawiał właśnie z dwiema wdowami, kiedy z dołu dobiegł ich trzask drzwi i wzbierający gniewem kobiecy głos. Zerwał się na równe nogi i pobiegł do świetlicy. Z kartką papieru gazetowego w zaciśniętej dłoni Frances cofała się przed młodą kobietą, której Russ nigdy wcześniej nie widział. Kobieta była wychudzona i miała brudne włosy. Nawet przez pół pomieszczenia czuł bijący od niej zapach alkoholu.
– To mój syn, rozumiesz, co mówię? Mój syn.
Ronnie nadal klęczał z kredkami, kołysał się.
– Hola, hola – odezwał się Russ.
Młoda kobieta odwróciła się gwałtownie.
– Ty jesteś mężem?
– Nie, jestem pastorem.
– No to powiedz tej, kimkolwiek jest, że ma się trzymać z dala od mojego syna. – Zwróciła się ponownie do Frances: – Trzymaj się z dala od mojego syna, suko! Co tam w ogóle masz?
Russ stanął między kobietami.
– Proszę pani. Proszę.
– Co tam masz?
– To rysunek – powiedziała Frances. – Ładny rysunek. Ronnie go narysował. Prawda, Ronnie?
Rysunek był przypadkowym czerwonym bazgrołem. Matka Ronniego sięgnęła ręką i wyrwała Frances kartkę.
– To nie jest twoja własność.
– Nie – odparła Frances. – Myślę, że zrobił to dla pani.
– Ona jeszcze do mnie mówi? Czy ja dobrze słyszę?
– Myślę, że wszyscy powinniśmy się uspokoić. – Russ starał się opanować sytuację.
– Ona powinna zabrać stąd swój biały tyłek i odczepić się od mojego syna.
– Przepraszam – powiedziała Frances. – On jest taki kochany, ja tylko…
– Dlaczego ona wciąż do mnie mówi? – Matka podarła rysunek na cztery części i gwałtownym szarpnięciem postawiła Ronniego na nogi. – Powiedziałam ci, żebyś trzymał się z dala od tych ludzi. Czy nie mówiłam ci tego?
– Nie wiem – odparł Ronnie.
Uderzyła go otwartą dłonią.
– Nie wiesz?
– Proszę pani – odezwał się Russ – jeśli jeszcze raz uderzy pani chłopca, będą z tego kłopoty.
– Tak, tak, tak. – Kierowała się w stronę drzwi od ulicy. – Chodź, Ronnie. Nic tu po nas.
Po ich wyjściu Frances zalała się łzami; Russ objął ją, czując nie tylko, jak jej strach rozpływa się w dreszczach, lecz także, jak jej szczupłe ciało zgrabnie mieści się w jego ramionach, a jej drobna głowa w jego dłoni; on sam również był bliski łez. Powinni byli poprosić o pozwolenie. Powinien był bardziej jej strzec. Powinien był nalegać, żeby pomogła starszym paniom przy książkach.
– Nie wiem, czy się do tego nadaję – powiedziała.
– Po prostu miałaś pecha. Nigdy wcześniej nie widziałem tej kobiety.
– Ale ja się ich boję. I ona o tym wiedziała. Ty się nie boisz i ciebie uszanowała.
– Będzie ci łatwiej, jak zaczniesz regularnie tu przyjeżdżać.
Pokręciła głową z niedowierzaniem.
Kiedy Theo Crenshaw wrócił z lunchu, Russ był zbyt zawstydzony, żeby wspomnieć o tym, co się wydarzyło. Nie miał żadnego planu dla siebie ani Frances, żadnej konkretnej wizji, nic poza pragnieniem bycia blisko niej, a teraz przez swoją próżność i błędy zmarnował szansę widywania jej dwa razy w miesiącu. Był na tyle złym człowiekiem, żeby pożądać kobiety, która nie jest jego żoną, ale był też kiepski w tym swoim byciu złym. Jakże koszmarnie bierną taktykę wybrał, ciągnąc Frances do piwnicy. Jeśli wyobrażał sobie, że ona, patrząc na niego przy pracy, zapragnie go tak mocno, jak on pragnął jej, to tylko świadczyło o tym, że nie jest mężczyzną, jakiego zapragnęłaby kobieta taka jak Frances. Znudziła się patrzeniem, i słusznie spadła na niego wina za to, co nastąpiło potem.
Nie odzywała się w samochodzie w trakcie powolnej jazdy z powrotem do New Prospect, dopóki jedna ze starszych wdów nie zapytała, jak Larry’emu, synowi Frances, uczniowi dziesiątej klasy, podoba się w Crossroads. Wiadomość, że jej syn dołączył do kościelnej grupy młodzieżowej, była dla Russa całkowitą nowością.
– Rick Ambrose jest chyba jakimś geniuszem – opowiadała Frances. – Kiedy dorastałam, w tej grupie było najwyżej trzydzieścioro dzieciaków.
– Należałaś do nich? – zapytała starsza wdowa.
– Nie. Za mało słodkich chłopców. A właściwie żadnego.
Słowo „geniusz” w ustach Frances podziałało na mózg Russa jak LSD. Powinien znieść je ze stoickim spokojem, ale kiedy miał zły dzień, zwyczajnie nie potrafił nie robić rzeczy, których później żałował. Jakby celowo je robił, żeby potem móc żałować. Właśnie tak odnajdował drogę do miłosierdzia bożego, gdy płonął ze wstydu, korzył się w samotności.
– Czy wiesz – zapytał – dlaczego grupa nazywa się Crossroads? Tu nie chodzi tylko o samo słowo „rozdroże”. Rick Ambrose uważał, że do dzieciaków przemówi tytuł popularnej piosenki rockowej.
To była pokrętna półprawda. Pierwotnie to Russ zaproponował tę nazwę.
– Zapytałem go więc… musiałem zapytać… czy zna oryginalną piosenkę Roberta Johnsona. A Rick patrzy na mnie obojętnym wzrokiem. No bo wiesz, dla niego historia muzyki zaczęła się od Beatlesów. Słyszałem wersję Crossroads w wykonaniu Cream i możesz mi wierzyć, że doskonale wiem, w czym rzecz. To banda facetów z Anglii, którzy okradają czarnoskórego mistrza bluesa, a przy tym zachowują się tak, jakby to była ich muzyka.
Frances, w myśliwskiej czapce na głowie, wpatrywała się w jadącą przed nimi ciężarówkę. Starsze wdowy wstrzymały oddech, słysząc, jak pastor pomocniczy ich kościoła miesza z błotem dyrektora do spraw programów młodzieżowych.
– Tak się składa, że mam oryginalne nagranie Johnsona śpiewającego Cross Road Blues – chełpił się w sposób wręcz odrażający. – Kiedy mieszkałem w Greenwich Village… bo kiedyś tam mieszkałem, w Nowym Jorku… wyszukiwałem w sklepach ze starzyzną płyty na siedemdziesiąt osiem obrotów. Podczas Wielkiego Kryzysu wytwórnie płytowe ruszyły w teren i wkrótce nagrały niesamowicie ciekawych artystów: Leadbelly, Charley Patton, Tommy Johnson. Prowadziłem zajęcia pozalekcyjne w Harlemie i co wieczór po powrocie do domu słuchałem tych płyt; miałem wrażenie, jakbym przenosił się prosto w lata dwudzieste na Południu. W tych starych głosach było tyle bólu. Pomogło mi to zrozumieć cierpienie, z jakim miałem do czynienia w Harlemie. Bo o to tak naprawdę chodzi w bluesie. To właśnie się zatraciło, gdy białe zespoły zaczęły małpować ten styl. W nowej muzyce nie słyszę żadnego bólu.
Zapadła kłopotliwa cisza. Ostatni dzień listopada dogasał w pastelowych kolorach pod chmurami przykrywającymi podmiejski horyzont. Russ miał teraz aż zbyt wiele powodów do tego, żeby się później wstydzić, zbyt wiele, żeby nie mieć wątpliwości, że zasłużył na cierpienie. To właśnie dzięki przekonaniu, że najgorsze dni przytrafiają mu się nie bez powodu, dzięki witaniu upokorzeń jak starego przyjaciela, wiedział, że Bóg istnieje. Jadąc w stronę gasnącego światła, czuł już przedsmak ponownego z nimi spotkania.
Na parkingu Pierwszego Reformowanego Frances nie spieszyła się z wyjściem z samochodu, chociaż pozostałe panie już wysiadły.
– Dlaczego ona mnie nienawidzi? – zapytała.
– Matka Ronniego?
– Nikt nigdy tak do mnie nie mówił.
– Bardzo mi przykro, że ci się to przydarzyło – powiedział Russ. – Ale to właśnie miałem na myśli, mówiąc o cierpieniu. Wyobraź sobie, że jesteś tak biedna, że masz na świecie tylko dzieci, to jedyni ludzie, którzy się o ciebie troszczą i ciebie potrzebują. I co by było, gdybyś zobaczyła inną kobietę, która traktuje je lepiej, niż ty możesz je traktować? Czy jesteś w stanie wyobrazić sobie, jakie to uczucie?
– Postarałabym się lepiej traktować swoje dzieci.
– Tak byś zrobiła, ale to dlatego, że nie jesteś biedna. Ludziom biednym pewne rzeczy po prostu się przydarzają. Oni mają wrażenie, że nie mogą nad niczym zapanować. Są zdani całkowicie na łaskę Boga. Dlatego Jezus mówi nam, że ubodzy są błogosławieni… ponieważ nieposiadanie niczego zbliża nas do Boga.
– Ta kobieta nie wydała mi się szczególnie bliska Bogu.
– Prawdę mówiąc, Frances, nie możesz tego wiedzieć. Była wyraźnie zła i zmartwiona…
– I cuchnęła alkoholem.
– I cuchnęła alkoholem w środku dnia. Ale z tych wtorków musimy nauczyć się przynajmniej tego, że ani ty, ani ja nie mamy prawa osądzać biednych. Możemy tylko próbować im służyć.
– Więc twierdzisz, że to moja wina.
– Ani trochę. Posłuchałaś wielkodusznego głosu w swoim sercu. To nigdy nie jest błąd.
Sam słyszał w swoim sercu coś wielkodusznego: wciąż mógł być dla niej dobrym pastorem.
– Wiem, że niełatwo to dostrzec, gdy jesteś zdenerwowana – powiedział łagodnie – ale doświadczyłaś dziś tego, czego ludzie w tej okolicy doświadczają na co dzień. Obelżywe słowa, uprzedzenia rasowe. A wiem też, że nieobce ci jest cierpienie… Nie mogę sobie nawet wyobrazić, przez co przeszłaś. Jeśli postanowisz, że masz dość cierpienia, i zdecydujesz nie pracować z nami, wcale nie będę miał ci tego za złe. Ale jeśli jesteś na to gotowa, masz teraz okazję zmienić swoje cierpienie we współczucie. Co tak naprawdę chce nam przekazać Jezus, kiedy mówi, żebyśmy nadstawili drugi policzek? Że osoba, która się nad nami znęca, jest skończenie zła i po prostu musimy to znosić? A może przypomina nam, że ta osoba jest takim samym człowiekiem jak my, człowiekiem, który cierpi podobnie jak my? Wiem, że trudno to dostrzec, ale przynajmniej możemy próbować tak na to spojrzeć.
Frances przez chwilę rozważała jego słowa.
– Masz rację – przyznała. – Trudno mi to dostrzec.
I wydawało się, że to koniec. Kiedy zadzwonił do niej następnego dnia, tak jak zrobiłby każdy dobry pastor, powiedziała, że nie może w tym momencie rozmawiać, bo córka ma gorączkę. Nie widział jej na nabożeństwach przez kolejne dwie niedziele i opuściła następny wyjazd wtorkowej grupy do South Side. Chciał ponownie do niej zadzwonić, choćby po to, żeby uzupełnić niedobór wstydu, ale czystość bólu po jej stracie idealnie wkomponowała się w ciemne popołudnia i długie noce tej pory roku. I tak, wcześniej czy później, straciłby ją – najpóźniej w chwili śmierci jednego z nich, a prawdopodobnie znacznie wcześniej – lecz jego potrzeba ponownego połączenia się z Bogiem była tak silna, że niemal pożądliwie chwytał się tego bólu.
Ale wtedy, cztery dni temu, sama do niego zadzwoniła. Jest okropnie przeziębiona, powiedziała, ale wciąż myśli o tamtych jego słowach w samochodzie. Nie sądziła, że ma na tyle siły, żeby być taka jak on, lecz już się trochę pozbierała, a do tego Kitty Reynolds wspomniała o bożonarodzeniowej dostawie na South Side. Czy mogłaby wybrać się tam z nimi?
Russ był gotów uradować się tym wyłącznie jako jej pastor, jako opiekun pomagający Frances stanąć na nogi, gdyby nie zapytała wtedy, czy mógłby pożyczyć jej jakieś bluesowe płyty.
– Nasz gramofon odtwarza płyty na siedemdziesiąt osiem obrotów – powiedziała. – Myślę, że jeśli mam się tymi ludźmi zajmować, powinnam postarać się lepiej zrozumieć ich kulturę.
Skrzywił się na sformułowanie „ich kulturę”, ale nawet on nie był na tyle zły w tym byciu złym człowiekiem, żeby nie wiedzieć, co oznacza dzielenie się muzyką. Wspiął się na wiecznie niedogrzane drugie piętro przeogromnego domu, którego użyczał mu Kościół, i przez ponad godzinę na kolanach przebierał w płytach na siedemdziesiąt osiem obrotów, próbując wydedukować, jaką dziesiątkę wybrać, żeby wzbudzić we Frances uczucia podobne do tych, które on żywił do niej. Gdzieś zniknęła jego więź z Bogiem, ale w tej chwili nie to było jego zmartwieniem. Zmartwieniem była Kitty Reynolds. Koniecznie musi mieć Frances wyłącznie dla siebie, tyle że Kitty jest bystra, a on nie potrafił kłamać. Wszystkie wybiegi, jakie przychodziły mu do głowy, na przykład żeby umówić się z Kitty na trzecią, a potem wyjechać z Frances o drugiej trzydzieści, z pewnością wzbudziłyby podejrzenia tej pierwszej. Wiedział, że nie ma innego wyboru, jak tylko być z nią szczery, przynajmniej do pewnego stopnia: powiedzieć jej, że Frances przeżyła traumę we Wspólnocie Bożej i że powinien być z nią sam na sam, kiedy odważy się tam powrócić.
– Brzmi to tak – odparła Kitty, gdy do niej zadzwonił – jakbyś zawalił robotę.
– Masz rację. Zawaliłem. A teraz muszę spróbować odzyskać zaufanie Frances. To pokrzepiające, że chce wrócić, ale to wciąż bardzo delikatna sprawa.
– Ona jest taka słodka, i mamy Boże Narodzenie. Oj, Russ… Gdyby chodziło o kogoś innego, zaczęłabym się martwić o prawdziwe motywy.
Zastanawiał się nad znaczeniem słów Kitty – czy uważa go za wyjątkowo dobrego i godnego zaufania, czy też wyjątkowo aseksualnego, niemęskiego i niegroźnego. Tak czy inaczej, wyglądało na to, że jego zbliżająca się randka z Frances stawała się coraz bardziej ekscytująco zakazana. W oczekiwaniu na nią przemycił z domu do kościoła specjalnie wybrane na tę okazję płyty bluesowe oraz stary, brudny kożuch z Arizony; przeczuwał, że to okrycie doda mu nieco klasy. W Arizonie miał klasę – i teraz uważał, słusznie lub nie, że do jej straty przyczyniło się jego małżeństwo. Kiedy Marion po jego upokorzeniu lojalnie zobowiązała się nienawidzić Ricka Ambrose’a, wyzywając go od szarlatanów, a Russ warknął – wprost naskoczył – na nią, oświadczając, że o Ricku wiele można powiedzieć, ale nie to, że jest szarlatanem, oczywiste stało się, że on, Russ, stracił klasę i nie trafia już do młodych ludzi. Umartwiał się i miał za złe Marion, że przeszkadza mu w tej jego przyjemności. Późniejsze codzienne zawstydzenie, czy to kiedy przechodził obok gabinetu Ambrose’a, czy też kiedy tchórzliwie wybierał okrężną drogę, żeby go ominąć, łączyło Russa z cierpieniem Pana. To były męczarnie, które karmiły jego wiarę, podczas gdy zbyt delikatny dotyk dłoni Marion na jego ramieniu, kiedy próbowała go pocieszyć, był męczarnią bez duchowych korzyści.
Siedział w gabinecie, gdy wskazówki zegara w końcu zbliżyły się do godziny drugiej trzydzieści, a strona w maszynie do pisania wciąż była pusta; słyszał popołudniowy napływ nastoletnich członków Crossroads, którzy jak pszczoły do miodu ciągnęli do gabinetu Ambrose’a, tupot biegnących nóg, wykrzykiwanie przekleństw, do stosowania których pan Kurwa-Dupa-Pierdolić sam zachęcał przez ciągłe ich używanie. Do Crossroads należało teraz ponad sto dwadzieścioro dzieciaków, w tym dwoje dzieci Russa; a miarą tego, jak sam Russ bardzo skupiał się na Frances, do jakiego szaleństwa doprowadzało go oczekiwanie na ich randkę, było to, że dopiero teraz, kiedy już wstał od biurka i włożył kożuch, uzmysłowił sobie niebezpieczeństwo spotkania się ze swoim synem Perrym.
Mierni przestępcy przeoczają rzeczy oczywiste. Jego relacje z córką Becky stały się napięte, odkąd w październiku dołączyła do Crossroads, bez żadnego konkretnego powodu; ale ona przynajmniej była świadoma tego, jak głęboko go tym zraniła, i rzadko widywał ją w kościele po szkole. Natomiast Perry’emu zupełnie brakowało taktu. Perry, którego IQ wynosił sto sześćdziesiąt, widział za dużo i zbyt często znacząco się uśmiechał na widok tego, co zobaczył. Perry z pewnością potrafiłby nawiązać rozmowę z Frances, jego zachowanie z pozoru było szczere i pełne szacunku, ale w rzeczywistości takie nie było, i na pewno nie umknąłby jego uwadze kożuch Russa.
Mógł wybrać drogę okrężną na parking, ale takie postępowanie świadczyłoby o tym, że nie jest tym mężczyzną, którym miał dzisiaj być. Wyprostował ramiona, celowo nie wziął płyt, żeby wraz z Frances mieli po co wracać do jego gabinetu po zmroku, i wkroczył w gęste kłęby dymu z papierosów palonych przez kilkanaścioro koczujących na korytarzu dzieciaków. Ani śladu Perry’ego. Jakaś pucołowata dziewczyna o jabłkowatych policzkach leżała rozwalona radośnie na kolanach trzech chłopców zajmujących zapadniętą starą sofę, którą ktoś mimo cichych protestów, jakie Russ składał u Dwighta Haefle’a (korytarz stanowił drogę ewakuacyjną), wtaszczył tu dla dzieciaków czekających na swoją kolej, żeby stanąć do konfrontacji z Ambrose’em, z okrutną, ale pełną miłości szczerością, w zaciszu jego gabinetu.
Ruszył naprzód, nie odrywając wzroku od podłogi, omijając spowite w niebieskie dżinsy golenie i obute w tenisówki stopy. Ale kiedy zbliżał się do gabinetu swego przeciwnika, kątem oka zauważył do połowy otwarte drzwi; a potem usłyszał jej głos.
Zatrzymał się, zupełnie mimowolnie.
– To jest tak niesamowite – z pokoju docierał potok słów Frances – rok temu musiałam mu niemal przykładać pistolet do głowy, żeby poszedł do kościoła.
Przez uchylone drzwi widać było tylko poszarpane dżinsowe mankiety i sfatygowane robocze buty Ambrose’a. Krzesło, na którym siedziała Frances, zwrócone było w stronę korytarza. Zobaczyła Russa, pomachała do niego i powiedziała:
– Do zobaczenia na zewnątrz?
Bóg jeden raczy wiedzieć, jaki wyraz miała jego twarz. Szedł dalej, niczym ślepiec minął główne wejście i znalazł się przed aulą. Czuł się jak kadłub przez wielkie dziury nabierający ciemnej wody, by ostatecznie pójść na dno. Ta jego głupota! Żeby nie pomyśleć, że ona może pójść do Ambrose’a! I jeszcze wizjonerska pewność, że Ambrose mu ją zabierze. Poczucie winy, że stał się nieczuły dla żony, którą przyrzekł otaczać opieką. Próżność myślenia, że w kożuchu nie wygląda jak głupkowaty, podstarzały, odrażający klaun. Chciał zerwać z siebie ten kożuch i odzyskać swój zwykły wełniany płaszcz, ale był zbyt wielkim tchórzem, by wracać korytarzem, i bał się też, że jeśli w tym stanie ducha pójdzie okrężną drogą i zobaczy zakurzonego wołu ze żłobka, może wybuchnąć płaczem.
O Boże, modlił się z głębin swojego obmierzłego kożucha. Proszę, pomóż mi.
Jeśli Bóg odpowiedział na jego modlitwę, to tylko przypominając mu, że by poradzić sobie z nieszczęściem, należy się upokorzyć, myśleć o ubogich i im służyć. Skierował się więc do kancelarii kościoła, a potem znosił na parking kartony z zabawkami i konserwami. Z każdą mijającą minutą coraz dotkliwsza stawała się tak późno ujawniająca się okropność tego dnia. Dlaczego Frances była z Ambrose’em? O czym mogli rozmawiać, że trwało to tak długo? Wszystkie zabawki wyglądały na nowe lub na tyle niezniszczone, że mogły uchodzić za nowe, ale kolejne minuty Russ przetrwał tylko dzięki grzebaniu w kartonach z jedzeniem, wybieraniu darów nietrafionych z lenistwa lub bezmyślności (cebulki koktajlowe, kasztany wodne) i odnajdywaniu pociechy w ciężarze dużych puszek wieprzowiny z fasolą, makaronu Chef Boy-R-Dee, gruszek w syropie: dzięki myśleniu o tym, jak cieszyłby się tym każdy człowiek, który cierpi prawdziwy głód, a nie jak on cierpi jedynie na duchu.
Była druga pięćdziesiąt dwie, kiedy Frances podbiegła do niego w podskokach, niczym pełen werwy chłopiec. Miała na sobie czapkę myśliwską, do której dzisiaj dopasowała wełnianą kurtkę.
– Gdzie jest Kitty? – zapytała radośnie.
– Kitty bała się, że się nie zmieści z tymi wszystkimi pudełkami.
– Nie jedzie z nami?
Nie potrafił spojrzeć Frances w oczy, nie miał więc pewności, czy jest rozczarowana, czy, co gorsza, nabrała podejrzeń. Pokręcił głową.
– To głupie – powiedziała. – Mogłam usiąść jej na kolanach.
– Masz coś przeciwko?
– Przeciwko? Przecież to przywilej! Czuję się dzisiaj wyjątkowo. Już się pozbierałam.
Wykonała lekki, baletowy ruch pokazujący, jak to się zbierała. Zastanawiał się, czy w tym nastroju była przed wizytą u Ambrose’a, czy to raczej wynik tego spotkania.
– W takim razie dobrze. – Zatrzasnął tylne drzwi samochodu. – Powinniśmy już chyba ruszać.
Pozwolił sobie jedynie na taką bardzo subtelną aluzję do jej spóźnienia, ale Frances jej nie wychwyciła.
– Czy coś powinnam zabrać?
– Nie. Tylko siebie.
– To jedyne, bez czego nigdy nie wychodzę z domu! Sprawdzę tylko, czy zamknęłam samochód.
Patrzył, jak sprężystym krokiem zmierza do swojego auta. Miał wrażenie, że Frances jest w lepszym nastroju, niż on był nie tylko w tej chwili, ale prawdopodobnie kiedykolwiek w życiu. W każdym razie na pewno w tak dobrym humorze nigdy nie widział Marion.
– Ha! – Frances nie posiadała się z radości po drugiej stronie parkingu. – Zamknięty!
Pokazał jej dwa uniesione kciuki. Nigdy nie pokazywał nikomu dwóch uniesionych kciuków. Wydawało mu się to tak dziwne, że nawet nie wiedział, czy zrobił to dobrze. Rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy przypadkiem ktoś inny, w szczególności Perry, tego nie obserwuje. W zasięgu wzroku nie było nikogo prócz dwójki nastolatków zmierzających z futerałami na gitary w kierunku kościoła, ale oni nie patrzyli na Russa, być może celowo. Jednym z nich był chłopiec, którego znał, bo widywał go na lekcjach drugiej klasy szkółki niedzielnej.
Jak mogłoby wyglądać życie z osobą potrafiącą się cieszyć?
Kiedy Russ wsiadał do samochodu, pojedynczy płatek śniegu, pierwszy z mnóstwa, które niebo zapowiadało przez cały dzień, spoczął na jego przedramieniu, po czym się rozpłynął. Wsiadająca z drugiej strony Frances powiedziała:
– To wspaniały stary kożuch. Skąd go masz?