Na rozkaz diabła. Ed i Lorraine Warren i sprawa z Connecticut - ebook
Na rozkaz diabła. Ed i Lorraine Warren i sprawa z Connecticut - ebook
Jedna z najsłynniejszych spraw Eda i Lorraine Warrenów, przedstawiona w filmie Obecność 3. Na rozkaz diabła
Gdy Arne Cheyenne Johnson popełnił bestialskie morderstwo, sprawa natychmiast trafiła na pierwsze strony gazet. Proces sądowy był bezprecedensowy. Po raz pierwszy w historii Stanów Zjednoczonych podejrzany bronił się, twierdząc, że został opętany przez demona. Jak zeznawał – zabił „na rozkaz diabła”.
Kilka miesięcy wcześniej Johnson uczestniczył w egzorcyzmach przeprowadzonych przez Eda i Lorraine Warrenów, którzy próbowali pomóc bratu jego dziewczyny – kilkuletniemu Davidowi.
Egzorcyzmy powiodły się połowicznie: demon wprawdzie opuścił chłopca, ale znalazł sobie inną ofiarę: opętał Johnsona.
Nierówna walka z siłami zła szybko zmieniła w koszmar również życie słynnych demonologów. Jak twierdzili Warrenowie – sprawa z Connecticut była jedną z najbardziej przerażających, a demon, z którym się zetknęli, niemal pozbawił ich życia.
Książka zawiera zdjęcia dokumentujące opisywane w niej opętanie.
Zdarzało się, że chciałam uciekać, tak byłam przerażona.- Lorraine Warren
Diabeł ma wielką moc. Jego siły są odwieczne i działają nieustannie. To, co ludzie uważają za bajkę, to prawda. Diabeł istnieje.- Ed Warren
Zdarzało się, że chciałam uciekać, tak byłam przerażona.
- Lorraine Warren
Diabeł ma wielką moc. Jego siły są odwieczne i działają nieustannie. To, co ludzie uważają za bajkę, to prawda. Diabeł istnieje.
- Ed Warren
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66989-83-2 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nawiedzenia. Historie prawdziwe
Ed i Lorraine Warrenowie, Robert David Chase
Opętania. Historie prawdziwe
Ed i Lorraine Warrenowie, Robert David Chase
Udręczeni. Historia prawdziwa
Ed i Lorraine Warrenowie, Ray Garton, Carmen Reed, Al Snedeker
Przeklęty. Historia domu Smurlów
Ed i Lorraine Warrenowie, Robert Curran, Jack i Janet Smurl
Znękany. Przypadek Maurice’a Theriaulta
Ed i Lorraine Warrenowie, Michael Lasalandra, Mark Merenda, Maurice i Nancy Theriault
Wiedźma. Historia rodziny Bellów
M.V. Ingram
Egzorcyzmy Anneliese Michel. Historia prawdziwa
Felicitas D. Goodman
Obecność. Historia opętania
Ed i Lorraine Warrenowie, William Ramsey i Robert David Chase
Poltergeist. Przypadek z Enfield
Guy Lyon Playfair
Duchy.
Historia seansów spirytystycznych, zjawisk paranormalnych i pogromców duchów
Peter H. Aykroyd, Angela Narth
Na rozkaz diabła.
Ed i Lorraine Warrenowie i sprawa z Connecticut
Gerald BrittleWSTĘP
W lutym 1981 roku w Connecticut młody człowiek, Arne Cheyenne Johnson został aresztowany i oskarżony o morderstwo. W normalnych okolicznościach w lokalnej prasie pojawiłaby się krótka wzmianka o takiej zbrodni, a sprawa szybko zostałaby zapomniana. Ale w tym przypadku było coś osobliwego i w ciągu miesiąca historia trafiła na pierwsze strony gazet na całym świecie. Czytelnicy zainteresowali się tym konkretnym morderstwem, ponieważ młody człowiek twierdził – w bezprecedensowej linii obrony – że nie jest winny popełnienia tego przestępstwa, ponieważ był opętany.
W owym czasie prasa nie wiedziała, jako że podstawowe fakty nadal były utrzymywane w tajemnicy, że to morderstwo stanowiło kulminację koszmarnej sprawy religijnej, która rozpoczęła się osiem miesięcy wcześniej, w mieście Brookfield w stanie Connecticut.
Ta książka jest rekonstrukcją sprawy Opętania w Brookfield, od jej niepokojących początków po tragiczny koniec. Wspomniane miejsca, osoby, daty i wydarzenia można znaleźć w ogólnie dostępnych rejestrach. Konkretne dane badawcze, które stanowią większość tego tekstu, zostały zaczerpnięte bezpośrednio od ofiar zdarzenia, od Warrenów, którzy byli głównymi śledczymi w sprawie, oraz ze zdjęć i nagrań z miejsca zdarzenia, dokumentujących zachodzące zjawiska nadprzyrodzone. Ponadto jest to niezwykły atak na typową amerykańską rodzinę przypuszczony przez brutalne duchy ciemności, ale tym, co czyni tę sprawę wyjątkową i odróżnia ją od jej podobnych, jest fakt, że opętanie nie było kwestią pojawienia się jakiejś przypadkowej demonicznej siły, ale dokonał go diabeł o bardzo wysokiej randze. Rezultatem była czysta niegodziwość. Jest to jeden z najgorszych przypadków opętania, jakie miały miejsce w XX wieku.
– Gerald Brittle, luty 1983ROZDZIAŁ PIERWSZY
Biała wieża kościoła wznosi się wysoko nad soczyście zielonym zboczem wzgórza, wskazując z daleka urocze, historyczne miasteczko Brookfield w stanie Connecticut.
Strzelista iglica należy do kościoła kongregacyjnego, który stoi tam od czasu, gdy ponad dwa wieki temu na tym obszarze pojawili się purytańscy osadnicy.
Brookfield jest stare jak sama Ameryka. Było świadkiem każdej epoki amerykańskiej historii; jego synowie walczyli w każdej wojnie, od Rewolucji po Wietnam.
Koloniści zaczęli zasiedlać ten obszar siedemdziesiąt pięć lat przed spisaniem Deklaracji Niepodległości. Podstawowym zajęciem było wówczas rolnictwo, a dla pierwszych osadników równie ważna była religia – religia pełna ognia i siarki.
Pierwsi kongregacjonaliści purytańscy, którzy osiedlili się na tym terenie, uznawali Biblię za niekwestionowany plan wiodący do zbawienia i niekwestionowany przewodnik postępowania. Dla tych grzeszników, którzy nie zrozumieli „wiadomości”, zbudowano dyby i pręgierze. Nic dziwnego, że Brookfield pewnego dnia stało się polem bitwy dobra i zła.
Sam początek wspólnoty miał charakter religijny. Do roku 1755 kongregacja rozrosła się na tyle, by ogłosić swoją niezależność, a okolica stała się znana jako Newbury Parish.
Dwa lata później, we wrześniu 1757 roku, w miejscu dzisiejszego kościoła kongregacyjnego Brookfield poświęcono dom spotkań. Tamten jesienny dzień był podwójnie wyjątkowy, ponieważ budynek nie tylko został poświęcony, lecz także pierwszą uroczystością, która się w nim odbyła, było wyświęcenie młodego seminarzysty o nazwisku Thomas Brooks. W 1788 oroku miasteczko od jego nazwiska zyskało nazwę Brookfield.
Thomas Brooks zmarł w tym samym roku co George Washington, w 1799, ale Brookfield świetnie prosperowało i rozrastało się. Wzdłuż „Turnpike”, rogatki, która biegła przez centrum miasta, wybudowano reprezentacyjne domy, szkoły, kościoły, stajnie i młyny.
To, co zaczęło się jako Newbury Parish, stanowi teraz Brookfield Center. I na pierwszy rzut oka wydaje się, że na przestrzeni wieków niewiele się zmieniło. Te same białe domy z desek, płoty z palików i kamienne słupki do uwiązywania koni stoją wzdłuż dawnej Turnpike, dziś znanej jako Route 25. Na wiosnę wciąż obficie kwitną bzy i forsycje; jesień nadal eksploduje kolorami. W ciepłe, letnie, sobotnie popołudnia dominującym dźwiękiem odbijającym się echem po zboczach wzgórz jest brzęk lodu w mocnym ginie z tonikiem. Dzisiejsze życie w Brookfield jest spokojne.
Jednakże dla pewnej rodziny mieszkającej dosłownie w cieniu kościoła kongregacyjnego spokojne życie w Brookfield latem 1980 roku skończyło się gwałtownie i tragicznie.
Jest wieczór.
1 lipca 1980 r.
Łagodny dźwięk kościelnego dzwonu mówi miasteczku, że wybiła godzina dwudziesta.
Na podwórzu domu Glatzelów zapada decyzja, żeby przed końcem pracy w tym dniu pojechać po jeszcze jedną ciężarówkę ziemi.
Przez wysokie brzozy przemyka łagodny powiew, podczas gdy zniszczona, czerwona wywrotka cofa się do wysokiej sterty. Łyżka żółtej koparki napełnia naczepę żyzną ziemią Connecticut.
– Zabieraj – mówi stanowczo majster.
David Glatzel zmusza załadowaną po brzegi wywrotkę, by ruszyła przed siebie i wydobywając z silnika diesla głośny, wysilony dźwięk, wiezie ciemną glebę do domu.
– David – woła jego matka. – Chodź już, synku. Wystarczy na dziś.
Chłopiec wyładowuje ziemię.
– Idę, mamusiu – odpowiada.
Carl i Judy Glatzel mieszkają w dużym, beżowym domu wybudowanym dwadzieścia pięć lat temu. Przeprowadzili się tutaj z Norwalk, Connecticut, w 1969 roku. Dom Glatzelów stoi na wzgórzu, nieco ponad półtora kilometra od Route 7 – słynnej starej drogi – otoczony kawałem zalesionej ziemi. Od frontu rozciąga się zachwycający widok na niebo, wzgórza i dramatyczne, pomarańczowe zachody słońca.
Carl i Judy Glatzelowie są małżeństwem od dwudziestu siedmiu lat. Mają czworo dzieci. Czterdziestosześcioletni Carl Glatzel jest dużym, twardym mężczyzną z bujną, szarą brodą. Wygląda jak skrzyżowanie komandora Schweppesa ze znanej reklamy napojów i Świętego Mikołaja. Jest mechanikiem specjalizującym się w ciężkich maszynach budowlanych i odpowiada za konserwację drogich, skomplikowanych urządzeń. Ciężko pracuje, a w nocy śpi jak zabity. To prostolinijny, uczciwy człowiek, który nie toleruje wymysłów i lenistwa. Jego dzieci go uwielbiają, ale kiedy każe im skakać, proszą o pozwolenie, żeby wrócić na ziemię.
Judy Glatzel to atrakcyjna blondynka o głęboko osadzonych oczach, w ogóle nie wyglądająca na swoje czterdzieści cztery lata. Z wyglądu drobna i krucha, jest matką nieznoszącą nonsensów. Życie Judy koncentruje się na domu i rodzinie, a bycie gospodynią przynosi jej satysfakcję. Choć cicha, jest bardzo spostrzegawcza i momentalnie rozpoznaje kłamstwo.
Państwo Glatzel mają córkę i trzech synów. Debbie ma dwadzieścia sześć lat i jest ich pierworodną; po niej urodziło się trzech chłopców: Carl Junior, lat czternaście; Alan, lat trzynaście; i David, jedenastolatek.
Debbie jest wysoka i smukła, z głębokimi, zielonymi oczami i długimi, kasztanowymi włosami upiętymi w kucyk. Ma rozwiniętego ponad wiek syna Jasona, rezultat krótkiego małżeństwa z nastoletnich czasów. Jakkolwiek od niej wyższa, Debbie jest bardzo podobna do matki.
Chłopaki Glatzelów są dużymi, krzepkimi dziećmi, które wyraźnie wdały się w ojca. Ich osobowości się jednak różnią. Carl Junior uwielbia motocykle i podnoszenie ciężarów. Jak większość chłopców w jego wieku, nie może się doczekać prawa jazdy.
Alan, z drugiej strony, jest cichy i skłonny do popadania w zamyślenie. To obserwator z zamiłowaniem do fotografii i komputerów. Rodzina spodziewa się, że Alan wybierze karierę pracownika umysłowego.
I wreszcie jest David – pulchny jedenastolatek. Ulubieniec rodziny. Naturalny, o słodkim charakterze i wiecznie gotowy do śmiechu, lubi przebywać na dworze, bawiąc się swoją flotą zabawkowych ciężarówek i koparek.
Gdy David wraca do domu, Judy kieruje go prosto do wanny.
– Jak się wykąpię, to chciałbym zobaczyć Popeya – mówi David do brata siedzącego w salonie.
Alan siedzi na kanapie przed telewizorem. To dwieście czterdziesty pierwszy dzień kryzysu zakładników w Iranie, a w programie, który ogląda, podano informację, że urzędnik z ambasady, Richard Queen, być może w ciągu tygodnia wróci do domu.
Na dole, w warsztacie, Carl Junior pomaga ojcu w naprawie silnika do jednego z ich skuterów śnieżnych o pojemności trzystu czterdziestu centymetrów sześciennych. Jazda na skuterach śnieżnych to jedna z ulubionych rozrywek rodziny, a oni posiadają cztery maszyny.
Na krześle przed szafą na bieliznę stołową i pościelową stoi Debbie. Obok, na podłodze, leży do połowy wypełniony karton.
– Mamo, używasz tych muślinowych zasłon? – pyta.
– Możesz je wziąć – odpowiada Debbie i podaje materiał matce, która go składa, a następnie chowa do kartonu.
Debbie się pakuje; jutro ma zamiar rozpocząć zupełnie nowe życie.
Wieczorem, gdy chłopcy są już w łóżkach, Carl i Judy Gratzel odbywają długą, poważną rozmowę ze swoją córką. Debbie od wielu lat nie mieszkała z nimi, ale krok, który zamierza zrobić, jest poważny. Jej rodzice chcą się upewnić, że podjęła właściwą decyzję.
Debbie Glatzel to profesjonalna psia fryzjerka w schronisku w pobliżu Newtown. Mieszka jednak w Bridgeport, około trzydziestu kilometrów na południe, w domu Mary Johnson. Mary, rozwódka, walczy, by wychować trzy córki i osiemnastoletniego syna, Arnego. Debbie mieszka z nią już przeszło cztery lata. W tym czasie Debbie i Arne zakochali się w sobie i na jesieni planują ślub.
Życie w Bridgeport przestało odpowiadać tak Debbie, jak Johnsonom. Nie chodzi tylko o problemy Debbie z dojazdami do pracy – samo miasto jest nieprzyjemne i o wysokim poziomie przestępczości. Arne Cheyenne Johnson go nie znosi i chce się wyprowadzić. Od dawna pragnął życia w jakimś lepszym miejscu – nie tylko dla siebie, lecz także dla swojej matki i sióstr. Tu na ulicach wciąż były walki, pijaństwo i wszystkim zagrażało niebezpieczeństwo, więc bardzo chciał się stąd wyrwać.
I tak od sześciu miesięcy Arne i Debbie przeglądali gazety w poszukiwaniu dużego domu na zalesionej działce na północ od Bridgeport, w górze hrabstwa Fairfield, gdzie mile byłyby widziane dzieci i zwierzęta. Wydawało się to niemożliwe, aż pewnego dnia pod koniec kwietnia 1980 roku w Bridgeport Post znaleźli dokładnie to, czego szukali.
Dom, położony w lesie, przy krętej wiejskiej drodze, znajdował się tuż za granicą Brookfield, w Newtown. Miejsce wydawało się idealne. Było tam wszystko, czego chcieli. Nawet George, ich sympatyczny owczarek, był mile widziany.
– To wasz dom – z osobliwym naciskiem powiedziała Debbie właścicielka. – Chcę, żebyście tu zamieszkali.
Budynek miał się zwolnić w lipcu.
Wynajęcie domu miało rozwiązać pewne złożone problemy. Mary Johnson musiała utrzymywać troje własnych dzieci, plus dziewięcioletnią bratanicę, nie mając męża ani nie dostając zasiłku na dzieci. Z tego powodu Arne Cheyenne Johnson, odkąd nauczył się chodzić, był głową rodziny. To on ją spaja. Rzucił szkołę w dziesiątej klasie, by pomóc utrzymać rodzinę. Jego współczucie i poczucie odpowiedzialności były wyraźne nawet, gdy był dzieckiem, gdy jako roznosiciel gazet wziął swoje odłożone zarobki, dwieście pięćdziesiąt dolarów, i kupił matce stary samochód, żeby nie musiała chodzić prawie pięciu kilometrów wzdłuż autostrady do pracy na stanowisku sprzątaczki w Holiday Inn.
Teraz Mary Johnson, w wieku czterdziestu dwóch lat, jest nieuleczalnie chora na bolesną postać raka okrężnicy, co dodatkowo komplikują problemy z tarczycą. Celem Arnego i Debbie jest pracować, płacić rachunki i odciążyć panią Johnson, która potrzebuje odpoczynku i opieki. Zdecydowali się zostawić główny dom dla Mary i dziewczynek, a sami zamieszkać w mieszkaniu w przybudówce.
– Wasze plany brzmią nieźle – zwraca się Carl do córki. – Ale mówisz o wychowywaniu własnego syna, plus wzięciu odpowiedzialności za trzy młode dziewczyny, teściową, która wymaga kosztownej opieki medycznej, duży dom, pracę na pełen etat i męża. To bardzo ambitne założenia!
– Wiem – przyznaje Debbie. – Ale przecież już teraz tak żyjemy, poza tym, że nie jesteśmy z Arnem małżeństwem. Przeprowadzka nic tu nie zmieni, a poza tym w mieście nie ma dla Arnego pracy w ogrodnictwie.
– Dobrze, zatem porozmawiajmy o finansach. Jakie będą tam miesięczne koszty utrzymania? I ile zapłaciłaś do tej pory?
– Umowa opiewa na pięćset pięćdziesiąt dolarów czynszu za miesiąc, łącznie z rachunkami. Nie moglibyśmy sobie na to pozwolić, gdybyśmy musieli płacić dodatkowo za opał, elektryczność i co tam jeszcze – przyznaje szczerze.
– Masz to na piśmie?
– Mary ma dzisiaj podpisać umowę najmu – mówi mu Debbie.
– Jaką daliście kaucję? – pyta Judy.
– Dwumiesięczny czynsz – odpowiada Debbie. – Tysiąc sto dolarów.
– Chryste! – woła Carl. – Skąd wzięliście takie pieniądze?
– Zrzuciliśmy się – odpowiada Debbie. – Arne i ja zapłaciliśmy z własnych pieniędzy, a Mary dała to, co musiałaby w tym miesiącu wydać na czynsz w Bridgeport.
– Wydałaś wszystko, co miałaś, prawda? – pyta Judy.
– Tak – niechętnie przyznaje Debbie. – Ale Arne ma pracę. W przyszłym miesiącu zaczyna jako chirurg drzew. A do tego czasu pracuje na część etatu razem ze mną w schronisku i ma też prywatne zlecenia ogrodnicze.
– Może wstrzymalibyście się jeszcze kilka miesięcy, zanim weźmiecie na siebie taki ciężar? – sugeruje Judy.
– Mamo, nie możemy. Wpłaciliśmy już pieniądze, a Mary zdała dom w Bridgeport. Czy nam się to podoba czy nie, jutro musimy się przeprowadzić.
– Jak dla mnie, to chyba liczycie na łut szczęścia – podsumował Carl, sięgając po portfel. – A szczęściem nie zapłacicie za jedzenie. – Odlicza pięć dwudziestodolarówek i podaje je Debbie. – Wiem, że wszyscy ciężko pracujecie, ale to się wam przyda na początek. Oddasz, gdy już się urządzicie. Ale na razie nie chciałbym, żeby wam się noga powinęła.
– Dziękuję, tatusiu – z prawdziwą wdzięcznością mówi Debbie. – Naprawdę was kocham.
Rozmowa jest skończona.
Carl i Judy kładą się do łóżka.
Debbie będzie spać na kanapie.
Chociaż tego nie wiedzą, właśnie mają za sobą ostatni normalny dzień w życiu.ROZDZIAŁ DRUGI
Środa drugiego lipca, dla Debbie Glatzel zaczęła się normalnie. Wstała wcześnie i załadowała do bagażnika swojego samochodu ubrania i kartony. Potem pojechała trzydzieści kilometrów do Bridgeport po Arnego i Jasona, swojego syna oraz ich owczarka, George’a. O dziesiątej trzydzieści znaleźli się na Route 25 i jechali do domu w Newton.
Gdy tuż przed jedenastą wtoczyli się na podjazd, były trzydzieści dwa stopnie i temperatura rosła.
– Mamo, to właśnie tutaj będziemy teraz mieszkać? – zapytał Jason, entuzjastycznie wyciągając się na tylnym siedzeniu i wielkimi oczami gapiąc się na dom.
– Tak jest – powiedziała Debbie. – Podoba ci się?
– Ojacie, no pewnie! – Wyskoczył z auta i pobiegł długim, niewybetonowanym podjazdem, z rozbawionym psem depczącym mu po piętach.
Debbie i Arne wysiedli równie podekscytowani. Arne Cheyenne Johnson to niski, muskularny mężczyzna z gęstwiną jasnych włosów i cichym głosem. Chociaż ma tylko osiemnaście lat, na jego twarzy znać siłę. Nie ma lekkiego życia, a jego charakter ukształtowały przeciwności. W jego przekonaniu sprawy zaczęły się teraz układać.
Arne i Debbie stanęli, chłonąc widok. Dom był jednopiętrowy, pomalowany na wojskową zieleń, z beżowymi okiennicami. Podzielony został na dwie części: prawa, stanowiąca główną bryłę, była większa, a lewą tworzyła przybudówka wielkości mniej więcej garażu na jeden samochód. Nad domem górowały okazały dąb i klony w pełnym rozkwicie. W lesie śpiewały ptaki. W porównaniu z syrenami i męczącymi dźwiękami miasta w Bridgeport, ten spokój był do głębi kojący.
Zanim weszli do środka, Arne i Debbie zrobili sobie powolny spacer wokół budynku. Przez ich entuzjazm zaczęło się przebijać rozczarowanie. Wszystko porastała wysoka trawa, a podwórko było istną gęstwiną wrzośca i innych krzaków. Czerwonawobrązowy dach wymagał naprawy. Ze ścian łuszczyła się farba, wysuszone elementy drewniane należało koniecznie pomalować. Drzwi frontowe ledwie się trzymały. Po obu stronach schodków prowadzących do wejścia rosły nieprzycięte cisy, częściowo zasłaniając okna frontowe.
– Jest gorzej niż myślałem – przyznał Arne.
– No, nie jest za ciekawie – zgodziła się Debbie. – Ale do końca miesiąca będziemy musieli się tym wszystkim zająć. Poza tym w środku jest w porządku.
Debbie rozejrzała się za synem.
– Jason, wchodzimy do środka. Chodź.
Arne otworzył drzwi i wkroczyli do dusznego, gorącego wnętrza, w którym unosił się nieprzyjemny zapach stęchlizny.
Gdy Debbie zaczęła otwierać okna, żeby przewietrzyć, Arne wrócił do drzwi frontowych i przytrzymując je, zawołał psa. Zwierzak dopadł schodków, po czym się zatrzymał.
– Chodź, piesku! No chodź! – wołał Arne, ale biało-szary owczarek szczeknął i cofnął się na środek trawnika.
Arne dał mu spokój, sądząc, że pies uznał, że w środku będzie mu za gorąco.
W przeciwieństwie do elewacji, która zdecydowanie wymagała uwagi, wnętrze wydawało się w porządku.
– Na razie nieźle – powiedziała mu Debbie. – Tammy, ta dziewczyna, która mieszkała tu poprzednio, chyba wszystko zabrała.
– Dlaczego się wyprowadziła? – zapytał Arne.
– Chyba jakieś rozwodowe historie. Wróciła z córką do Bridgeport. Dla niej samej czynsz był zbyt wysoki.
Na końcu korytarza Arne otworzył drzwi do prawej tylnej sypialni. Debbie i Jason weszli za nim i odkryli wielkie, napełnione łóżko wodne z lustrzanym baldachimem, zajmujące prawie cały pokój.
– O rany! – wykrzyknął Jason, szykując się, żeby na nie wskoczyć.
Debbie złapała go za ramię.
– Zapomnij – powiedziała. – Nie jest nasze, a jeśli się zepsuje, to nie będzie nas stać, żeby je odkupić. Trzymaj się z dala!
Chociaż w domu nadal było gorąco, Debbie poczuła z korytarza nagły, wyraźnie zimny powiew ciągnący od klapy na poddasze.
– No, i co myślisz? – spytał Arne.
– Myślę, że powinniśmy rozpakować samochód i zająć się meblowaniem – krótko odparła Debbie.
– Nie, mam na myśli zamieszkanie tutaj… i płacenie wysokiego czynszu za taką ruderę.
– Oszalałeś? Wprowadzamy się. Dzisiaj! Już!
– Debbie, nie musisz krzyczeć.
– Wcale nie krzyczę!
– Krzyczysz, Deb.
– Cholera jasna, przestań się mnie czepiać! – wrzasnęła.
– Nie nazywam się cholera jasna i nie czepiam się – zaprotestował Arne.
– No, ciekawe! – krzyknęła. – Skończ z tym gównem i do roboty!
– Co ci się stało?
– Nic mi się nie stało, do diabła! Nic mi nie jest! Co, do diabła ciężkiego, stało się z tobą? –zapytała napastliwie.
Debbie nigdy dotąd nie odzywała się w taki sposób. Arne patrzył na nią przez dłuższą chwilę, a potem poszedł do samochodu.
Później Debbie wyszła i dołączyła do chłopaka, który wyciągał kartony z auta. Czuła się okropnie.
– Przepraszam, że krzyczałam. Naprawdę nie chciałam. Nie wiem, co mnie napadło.
– Debbie, nie ma sensu tak się wściekać.
– Arne, dziś jest nowy początek. Wszystkiego. Proszę, wybacz mi, że na ciebie krzyczałam. Skarbie, nie jesteś na mnie zły?
– Nie, nie jestem – odparł. – Po prostu nie sądzę, żebym ja mógł się wściec na ciebie; kocham cię.
Przez następną godzinę Arne, Debbie i Jason sumiennie pracowali. Rozładowali auto, a potem wnieśli meble, które były złożone w piwnicy. Wielu rzeczy im brakowało, ale to, co mieli, było wystarczające.
Prawie jedną czwartą powierzchni piwnicy odgradzały ściany ze sklejki, co wyglądało jak doskonałe miejsce na magazyn. Jednak ta część była zamknięta na klucz, a Arnemu nie udało się jej otworzyć. Był to kolejny irytujący szczegół, jak to łóżko wodne.
Na górze wyłaniał się kolejny problem. Podczas gdy Arne kręcił się po piwnicy, Debbie odkryła, że pośród kluczy, które dała jej pani Johnson, nie ma klucza do przybudówki. Zerkając przez zasłonę widziała, że mieszkanko, do którego miała się wprowadzić razem z Arnem, nadal było zajęte. Debbie wiedziała, że zajmowała je bratanica właściciela, ale miała je opróżnić do pierwszego lipca.
Po omówieniu tej kwestii Arne i Debbie zdecydowali się zadzwonić do pani Johnson. Przez telefon Debbie dowiedziała się, że gdy Mary podpisywała umowę, właścicielka wspominała, że jej córka, która z powodów zdrowotnych wyjechała na zachód, zmieniła plany i nie zwolni tego mieszkania do połowy lipca. Arne i Debbie nie wierzyli własnym uszom. Jednak mając jako alternatywę powrót do miasta, postanowili podejść do tej sprawy spokojnie.
Gdy wrócili do domu, była dwunasta trzydzieści. Debbie zaczęła rozpakowywać pudła i zapełniać szuflady komody, podczas gdy Arne szorował łazienkę. Jason badał okoliczne lasy.
Koło pierwszej przyjechała matka Debbie. Jeszcze tutaj nie była i obiecała, że przywiezie lunch i im pomoże. Wzięła ze sobą Davida, Alana i młodego Carla.
Po lunchu Debbie i Arne zabrali Judy na oględziny domu, a potem spytali ją o zdanie.
– Jak to się stało, że nie wzięliście tego miłego domu w Botsford? – brzmiała ogólnikowa odpowiedź Judy. – Wszystko tam było: stawy, stodoła, zagospodarowany ogród, nowoczesny dom.
– Ale po sąsiedzku z cmentarzem – odparła Debbie. – Poza tym jedna ze stodół była w połowie spalona. Co to za farma ze spaloną stodołą? Nie odpowiadało mi to miejsce. Podobało mi się, ale nie mogłabym tam mieszkać.
– Cóż, Debbie, będę z tobą szczera: to miejsce wcale nie jest lepsze. Nie podoba mi się! – powiedziała Judy wprost. – Jest w nim coś dziwnego. To nie jest szczęśliwy dom.
– Oj, mamo, przywykniesz. Wiem, że jest tu ciemno i trzeba te wnętrza trochę rozweselić, ale daj nam miesiąc i sama zobaczysz różnicę.
Nagle podskoczyli na dźwięk ciężkich drzwi do piwnicy, które zamknęły się z hukiem. Siła uderzenia była taka, że zadrżały szyby.
– Boże jedyny! – wykrzyknęła Debbie, otwierając drzwi. – Na górę! Już!
Carl, Alan i David z opuszczonymi głowami wspinali się po schodach z piwnicy, jak jeńcy wojenni pojmani na polu bitwy.
Debbie przypomniała im stanowczo, że mieli pracować, a nie się bawić, i poleciła, żeby spytali Arnego, co jest do zrobienia.
Dla chłopców Glatzelów Arne był jak starszy brat. Ufali mu.
Arne niezwłocznie znalazł im stosowne zajęcia. Carl dostał szpachelkę i zadanie oskrobania farby, przez którą nie dało się otworzyć okien. Alan został wyposażony w miotłę i polecono mu zamieść podłogi. David miał obejrzeć wszystkie szafy i szafki, by sprawdzić, czy nie zostały w nich jakieś rzeczy.
Chłopcy zabrali się za zlecone prace, nie mając pojęcia, że oto są ostatnie chwile ich niewinnego dzieciństwa. W ciągu godziny miało dojść do incydentu oznaczającego początek niezrozumiałego, diabelskiego ataku, który z czasem na zawsze zmieni życie każdego członka rodziny Johnsonów i Glatzelów.
Przez większą część godziny panował spokój, w który nagle wdarł się chichot chłopców. Co było nieuniknione, odkryli łóżko wodne. Dorośli zastali Carla, Alana i Jasona kulających się po materacu, żeby wywołać „fale”. David, jak zwykle nieśmiały, nie przyłączył się do tych wygłupów i obserwował je z daleka.
Rozległy się ostre słowo Judy, chłopcy zeskoczyli z łóżka i wymaszerowali z sypialni, a za nimi dorośli.
Jednak w pokoju został David. Podchodząc do stóp łóżka, zauważył, że jego powierzchnia nadal leciutko faluje. Potem odwrócił się do okna i zdał sobie sprawę, że zaczęło mżyć.
Nagle, w niepojęty sposób, David poczuł jakby dwie duże dłonie – przypominające dłonie mężczyzny – naciskające mu na brzuch. Chwilę potem został ciśnięty na łóżko. Wylądował płasko na plecach.
Ważący sześćdziesiąt osiem kilogramów przy stu pięćdziesięciu dwóch centymetrach wzrostu, David jest ciężkim dzieckiem i żeby go powalić trzeba niemałej siły.
David obrócił się pospiesznie, spodziewając się, że zobaczy Jasona albo któregoś ze swoich braci, którzy zrobili mu taki dowcip.
Ale nic z tych rzeczy. Gdy David odwrócił się, żeby sprawdzić, kto go popchnął, opadła mu szczęka.
Przed chłopcem, u stóp łóżka, z dzikim, złośliwym wyrazem twarzy, stał mężczyzna, czy raczej obraz mężczyzny. Do Davida nagle dotarło, że widzi przez tę postać!
Chłopiec zamarł z przerażenia. Cały drżał. Patrzył na widmo, które z wolna uniosło rękę i wskazało dokładnie na niego.
Serce mu waliło, ciało dygotało, czuł się jakby tracił rozum. David patrzył, jak postać się cofa i znika z widoku. Chłopak trząsł się z zimna, które go ogarnęło na skutek strachu.
Powoli zgramolił się z łóżka, nie spuszczając wzroku z miejsca, w którym pojawiło się to coś. Wciąż tam patrząc, wymknął się z pokoju.
Stał w salonie, a w głowie mu się kręciło. Nie mógł zrozumieć, co mu się przydarzyło. Wiedział tylko, że był przerażony, i że ten strach był czymś prawdziwym.
Gdy Debbie go zawołała i poprosiła, żeby pomógł Alanowi zanieść jakiś karton do sypialni z łóżkiem wodnym, David aż się zadławił.
– Nie! – krzyknął. – Nie! Nie wrócę tam!
– A tobie co się stało? – spytała Debbie.
– Nic – powiedział z rozdrażnieniem i ruszył do kuchni, gdzie pracowała Judy.
– Mamo, chcę jechać do domu. Chcę zaraz jechać do domu!
– David, jeszcze trochę – odparła, nie odwracając wzroku znad zlewu, który szorowała.
– Teraz! – nalegał. – Nie chcę tu być.
– David, przykro mi, ale nie!
Wystraszony i czując się zupełnie sam, David wybiegł na dwór i odmówił powrotu do środka. Razem z psem usiadł na frontowym trawniku pod drzewem, które chroniło od mżawki. Po twarzy chłopca spływały łzy, gdy spoglądał na mroczny, teraz groźny dom.
Tymczasem w pokoju z łóżkiem wodnym doszło do kolejnego dziwnego epizodu. Carl i Alan zatargali tam pudło i wsunęli je w narożnik. Gdy już mieli wychodzić, drzwi się zamknęły – same. Nieważne, jak kręcili i manipulowali klamką, nie mogli ich otworzyć. Coś było nie w porządku. Czując się jak w pułapce, Alan i Carl zaczęli wołać o pomoc. Dźwięk ich głosów powinien się nieść przez pusty dom, ale nikt ich nie usłyszał. Gdy Alan znowu spróbował przekręcić klamkę, działała idealnie.
– Nie słyszałaś, jak wołaliśmy? – spytał Alan Debbie.
– Nie – odparła. – A co?
– Zatrzasnęliśmy się w sypialni.
– No i fajnie. Ależ jesteś sprytny – skomentowała cierpko i poszła do kuchni, w której nadal uwijała się jej matka.
– O co chodzi Davidowi? – spytała Judy.
– Pewnie się nudzi. Albo może ten upał go zmęczył – odpowiedziała Debbie.
Judy bez komentarza przyjęła to wytłumaczenie.
– Wiesz co, zasuwam tu większą część popołudnia – rzekła Judy – i co nieco odszorowałam… no, mniej więcej… ale marnie to wszystko wygląda. Byłam wcześniej w salonie i polerowałam to długie lustro, że mało mi ręka nie odpadła. Ale jest w nim jakaś mgiełka, głęboko w środku; nie odbija jak trzeba. A gdy poszłam na tyły domu ogarnęło mnie jakieś dziwne uczucie. Jesteś pewna, że chcesz się w to pakować?
– Mamo, niczego nie jestem pewna. Wiem tylko tyle, że to lepsze niż Bridgeport, i już utopiliśmy kupę kasy w czynszu. Po prostu dołożymy starań, żeby wszystko się ułożyło.
W tej chwili do drzwi frontowych zastukała bratanica właścicielki. Debbie wpuściła ją do środka.
– Cześć, jestem Camilla – powiedziała. Była przed dwudziestką, miała brudne blond włosy, szczupłą figurę i pociągłą twarz.
Debbie przedstawiła siebie oraz swoją matkę i wymieniły uściski dłoni.
– Co się stało temu chłopcu na dworze? Zawsze taki jest? – spytała Camilla.
Judy i Debbie wyjrzały przez okno i zobaczyły, że David siedzi pod drzewem, plecami do domu.
– To David, mój brat – wyjaśniła Debbie. – Nie czuje się dzisiaj dobrze.
– No, a poza tym wszystko okej?
– Niezupełnie – odparła Debbie. – Na początek, sądziłam, że wyprowadzasz się z tego mieszkania w przybudówce.
– Nie, sorki – powiedziała Camilla. – Jeszcze tego nie ogarnęłam. Może w okolicach sierpnia.
– Sierpnia! – wykrzyknęła. – Ale my zapłaciliśmy za wynajem sporo kasy. I wynajęliśmy cały dom!
– Będziecie to musieli ustalić z moją ciocią – odpowiedziała Camilla.
– I tak zrobimy – zapewniła Debbie. – Dalej, to łóżko wodne w sypialni na tyłach. Kiedy stąd wyjedzie? Chcemy tam wstawić własne meble, a nie możemy.
– Tammy chyba mówiła, że jutro po nie przyjedzie.
– A gdzie mamy dzisiaj spać?
– No przecież na tym łóżku.
– Nie będę spać na żadnym obcym łóżku. Powiedz tej dziewczynie, żeby jutro zabrała to cholerstwo, albo sama je wywlokę – oświadczyła Debbie. – I jeszcze jedna rzecz: ten bajzel w piwnicy. Gdzie jest klucz do składziku? Chcemy tam wstawić parę rzeczy.
– Och, nie wolno wam korzystać z tamtego pomieszczenia! – wykrzyknęła Camilla. – Nikomu nie wolno tam wchodzić!
– Żarujesz? Płacimy za to miejsce, pamiętasz?
– Wynajęliście je, nie kupiliście. Poza tym ja nie jestem właścicielką tego domu. O tych rzeczach będziecie musieli porozmawiać z moją ciocią. Muszę już lecieć. Miło było cię poznać, Judy.
Młoda kobieta wyszła przez drzwi frontowe i wróciła do mieszkania w przybudówce.
– Przecież to jakaś bzdura. – Debbie była na granicy łez. – Miało być dobrze, a wszystko jest nie tak. I ani myślę spać w cudzym łóżku, zwłaszcza na materacu pełnym wody!
Gdy bratanica właścicielki sobie poszła, do drzwi zbliżył się David.
– Chcę jechać do domu – marudził. – Nie chcę tu siedzieć. Możemy już jechać?
– Ja już mam dosyć! – wrzasnęła Debbie. – Nie mogę pracować. Nie mogę nawet myśleć. Idę powiedzieć Arnemu, że dzisiaj tutaj nie śpimy.
Potem kazała Davidowi zaczekać w samochodzie.
Ostatnim zadaniem przed zamknięciem domu było zwabienie psa do środka, a Arne dosłownie musiał go tam wnieść. Na podłodze w kuchni stały miski z suchą karmą i wodą. Arne i Debbie mieli zamiar przyjechać wieczorem, żeby do niego zajrzeć, ale drzwi do piwnicy na wszelki wypadek zostawili otwarte. Chociaż żal im go było zostawiać, wiedzieli, że pewnie szybko zaśnie.
Wreszcie zapakowali chłopców i wszyscy wrócili do domu Glatzelów w Brookfield. Mieli za sobą trudne, męczące popołudnie, dodatkowo zepsute przez deszcz, i nastroje były ponure. David miał najgorszy nastrój ze wszystkich. Zły i zrzędliwy, resztę dnia spędził w swojej sypialni na samotnych rozmyślaniach.
Wieczorem, przy kolacji, choć Arne i Debbie nadal byli przybici, to właśnie David stanowił prawdziwy problem. Normalnie wesoły, roześmiany i pełen życia, teraz był ponury, markotny i nie chciał rozmawiać. Wszelkie wysiłki, żeby go rozchmurzyć, spotykały się z odpowiedzią „Dajcie mi spokój” albo „Nie muszę nic mówić.” Wreszcie wstał i odszedł, zostawiając niemal nietknięty talerz.
David czuł, że nikt nie uwierzy w problem, z którym się zmagał.
Jednak wieczorem, gdy chłopcy poszli do łóżek, zwierzył się Alanowi.
Ciąg dalszy w wersji pełnej