- promocja
Na skraju załamania - ebook
Na skraju załamania - ebook
Jeśli nie możesz ufać nawet sobie, to komu możesz wierzyć?
Deszczowa noc, głuche telefony i to okropne poczucie winy…
Wszystko zaczęło się tamtej nocy. W lesie.
Cass Anderson nie zatrzymała się, by sprawdzić, czy siedząca w zaparkowanym na leśnej drodze samochodzie kobieta nie potrzebuje pomocy. Teraz nieznajoma nie żyje. Od tamtej feralnej nocy Cass nie może się pozbierać – regularnie powtarzające się głuche telefony mącą jej spokój, a ona sama czuje, że nieustannie jest obserwowana. Nawet najmniejszy dźwięk przyprawia ją o przyspieszone bicie serca i ciarki. Nękana wyrzutami sumienia zaczyna miewać kłopoty z pamięcią. Coraz częściej nie może sobie przypomnieć, czy zażyła lekarstwa, jaki kod odblokowuje alarm, gdzie zaparkowała samochód, dlaczego zamówiła dziecięcy wózek, skoro nie jest w ciąży, i czy leżący na blacie w kuchni nóż na pewno nie był pokryty krwią… Jedyne, czego nie może wyrzucić z pamięci, to twarz zamordowanej kobiety.
Autorka Za zamkniętymi drzwiami, bestsellera, który wywołał sensację na międzynarodowym rynku wydawniczym, a w Polsce gościł na listach bestsellerów przez ponad 30 tygodni, powraca z nowym elektryzującym thrillerem psychologicznym!
Zaskakujące zwroty akcji i ciągłe napięcie przyprawią Was o gęsią skórkę!
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8125-191-4 |
Rozmiar pliku: | 518 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NAJNOWSZA KSIĄŻKA AUTORKI ŚWIATOWEGO BESTSELLERA ZA ZAMKNIĘTYMI DRZWIAMI, KTÓRY POKOCHALI TAKŻE POLSCY CZYTELNICY
Blisko 200 000 egzemplarzy sprzedanych tylko w Polsce!
Prawie rok na liście bestsellerów Empiku!
KIEDY TWOJA GŁOWA JEST NAJGORSZYM WIĘZIENIEM.
Wszystko zaczęło się tamtej nocy w lesie. Cass Anderson nie sprawdziła, czy samotna kobieta siedząca w samochodzie zaparkowanym na odludziu nie potrzebuje pomocy. A teraz okazało się, że kobieta została zamordowana.
Od tamtej pory Cass nie może się pozbierać. Nękana wyrzutami sumienia i głuchymi telefonami, zaczyna popadać w obłęd. Coraz częściej nie może sobie przypomnieć, czy zażyła lekarstwa, jaki jest kod do alarmu i czy leżący na blacie nóż na pewno nie był pokryty krwią…
A skoro nie może zaufać sobie, to czy może ufać komukolwiek?PIĄTEK, 17 LIPCA
Kiedy się rozstajemy po ostatnim spotkaniu przed wakacjami, nadchodzi burza. Piorun uderza tak głośno, że Connie aż podskakuje, wzbudzając śmiech Johna. Echo grzmotu pobrzmiewa w gorącym, ciężkim powietrzu.
– Lepiej się pośpiesz! – krzyczy John.
Macham ręką na pożegnanie i biegnę do samochodu. Gdy jestem przy drzwiach, dzwoni komórka. Z torebki wydobywa się stłumiona melodia, po której poznaję, że to Matthew.
– Właśnie ruszam – mówię mu, próbując w ciemności wymacać klamkę. – Wsiadam do samochodu.
– Już? – dolatuje mnie jego głos. – Nie jedziesz do Connie?
– Taki miałam zamiar, ale myśl, że na mnie czekasz, była bardziej kusząca – odpowiadam żartem. Słyszę, że mówi jakimś bezbarwnym tonem. – Wszystko w porządku? – pytam.
– Tak, tylko mam potworną migrenę. Zaczęło się z godzinę temu i jest coraz gorzej. Dlatego dzwonię. Nie będziesz zawiedziona, jeżeli pójdę spać przed twoim powrotem?
Oblepia mnie gęste powietrze zapowiadające burzę. Zbiera się na deszcz.
– Skądże. Wziąłeś coś?
– Tak, ale nie pomaga. Chyba położę się w pokoju gościnnym, żebyś mnie nie obudziła.
– Dobry pomysł.
– Chociaż wolałbym być na nogach, dopóki nie wrócisz cała i zdrowa.
Uśmiecham się, gdy to słyszę.
– Nic mi się nie stanie. To tylko czterdzieści minut jazdy. A mogę jechać Blackwater Lane, przez las.
– Ani się waż! – Niemal czuję, jak po tym okrzyku łapie go przeszywający ból. – Au, moja głowa – jęczy, a ja krzywię się ze współczuciem. Zniża głos do znośnego poziomu. – Cass, obiecaj, że tamtędy nie pojedziesz. Po pierwsze nie chcę, żebyś w środku nocy, sama, jechała przez las. Po drugie idzie burza.
– Dobrze, nie pojadę – zgadzam się szybko.
Siadam za kierownicą i rzucam torebkę na fotel obok.
– Obiecujesz?
– Obiecuję.
Przekręcam kluczyk i włączam bieg, przyciskając telefon uchem do ramienia.
– Jedź ostrożnie – przestrzega mnie Matthew.
– Oczywiście. Kocham cię.
– Ja ciebie bardziej.
Chowam telefon do torebki, mile przyjmując stanowczość Matthew. Gdy ruszam, duże krople deszczu uderzają w szybę. Zaczyna się – przelatuje mi przez głowę.
Na dwupasmówce leje już porządnie. Przede mną jedzie wielka ciężarówka, spod której tryskają strumienie wody w ilości, jakiej nie sprostają wycieraczki mojego samochodu. Gdy przesuwam się, żeby ją wyprzedzić, na niebie rozbłyskuje błyskawica i starym zwyczajem, jeszcze z dzieciństwa, zaczynam wolno liczyć w myślach. Przy czterech uderza piorun. Zastanawiam się, czy jednak nie należało pojechać razem ze wszystkimi do Connie – przeczekałabym burzę, John zabawiałby nas dowcipami i historyjkami. Mam wyrzuty sumienia, przypominając sobie, jak spojrzał na mnie, gdy powiedziałam, że nie będę im towarzyszyć. Trochę nieporadnie napomknęłam o Matthew, choć zgrabniej byłoby wytłumaczyć się zmęczeniem, jak Mary, nasza dyrektorka.
Z nieba leją się już strugi deszczu, a przez to zwalniają samochody na szybkim pasie. Ścieśniają się wokół mojego małego mini, co nagle tak mnie przytłacza, że zjeżdżam na pas wolnego ruchu. Pochylona do przodu, wytężam wzrok, żałując, że wycieraczki nie działają szybciej. Obok mnie przejeżdża z łoskotem ciężarówka, potem druga. Gdy bez ostrzeżenia skręca na mój pas, muszę gwałtownie hamować. Mam wrażenie, że jazda tą drogą jest coraz bardziej niebezpieczna. Błyskawice znów przecinają niebo i zaraz pojawia się drogowskaz na Nook’s Corner, małą wioskę, gdzie mieszkam. Czarne litery na białym tle, lśniące w blasku reflektorów niczym jakiś sygnał, wyglądają tak zachęcająco, że raptownie, w ostatniej chwili, gdy jest już prawie za późno, skręcam w lewo, w skrót, którym Matthew zabronił mi jechać. Z tyłu dolatuje wściekły ryk klaksonu i goni mnie po ciemnej leśnej drodze – brzmi to jak omen.
Nawet w blasku wszystkich reflektorów ledwie cokolwiek widać, więc od razu żałuję, że zjechałam z dobrze oświetlonej dwupasmówki. Ta droga, piękna za dnia – wśród drzew rosną niebieskie dzwonki – nocną porą i przy tej pogodzie jest zdradliwa: wije się, wznosi i opada. Czuję ucisk w żołądku na myśl, co mnie czeka. Ale stąd mam jedynie piętnaście minut jazdy. Jeżeli zachowam spokój i rozsądek, wkrótce będę w domu. Mimo to dodaję lekko gazu.
Podmuch wiatru spomiędzy drzew niespodziewanie uderza w samochód i gdy staram się zapanować nad kierownicą, teren gwałtownie opada. Na kilka sekund koła odrywają się od ziemi, a mnie serce podchodzi do gardła, jakbym zjeżdżała na karuzeli. Samochód twardo ląduje, wyrzucając spod kół fontannę wody, która zalewa przednią szybę, i na chwilę tracę widoczność.
– O nie! – wykrzykuję, widząc, że ugrzęzłam w wielkiej kałuży.
Strach, że utknę sama w lesie, podnosi adrenalinę w żyłach i zmusza mnie do działania. Włączam ze zgrzytem bieg i wciskam gaz. Samochód ryczy w proteście, ale brnie przez kałużę i wytacza się na jej drugi brzeg. Serce wali mi w rytm szorujących wściekle po szybie wycieraczek, uderza tak mocno, że potrzebuję paru chwil na wyrównanie oddechu. Nie zamierzam jednak przystawać na poboczu i ryzykować, że mój mini znów odmówi posłuszeństwa. Jadę dalej, już ostrożniej.
Kilka minut później strzela piorun, tak głośno, że zaskoczona wypuszczam kierownicę z rąk. Samochód sunie niebezpiecznie na lewo, więc szarpię kierownicą i wyprowadzam go na środek drogi. Teraz już drżą mi ręce, boję się, że nie dojadę do domu w jednym kawałku. Staram się opanować, ale mam wrażenie, że szturmują mnie zarówno żywioły, jak i drzewa, które kołyszą się w jakimś makabrycznym tańcu – lada moment poderwą mój samochodzik i cisną w sam środek burzy. Bębnienie deszczu o dach, grzechotanie szyb na wietrze i stukanie wycieraczek nie pozwalają mi się skoncentrować.
Mam przed sobą zakręty, więc pochylam się do przodu i zaciskam dłonie na kierownicy. Droga jest pusta. Pokonuję jeden zakręt, potem drugi i modlę się, żeby rozbłysły przede mną światła jakiegoś pojazdu, który wyprowadzi mnie z lasu. Chętnie zadzwoniłabym do Matthew, żeby tylko usłyszeć jego głos, upewnić się, że nie jestem sama na świecie, a tak się teraz czuję. Ale nie chcę wyrywać go ze snu, zwłaszcza że dokucza mu migrena. Poza tym wściekłby się na wiadomość, gdzie jestem.
Ta droga chyba nigdy się nie skończy – przelatuje mi przez myśl i właśnie wtedy, wychodząc z zakrętu, widzę tylne światła samochodu w odległości może stu metrów. Roztrzęsiona oddycham z ulgą i lekko przyśpieszam. Tak bardzo chcę go dogonić, że dopiero gdy jestem tuż za nim, orientuję się, że stoi w miejscu, niezgrabnie zaparkowany w małej zatoczce. Zaskoczona wyprzedzam go gwałtownie, niemal ocierając się o prawy zderzak, i gdy zrównuję się z nim, spoglądam ze złością na kierowcę, gotowa zrugać go za niewłączenie świateł awaryjnych. Widzę twarz kobiety, zamazaną w strugach deszczu.
Przypuszczam, że mógł jej się zepsuć samochód, wobec tego staję kawałek przed nią, nie gasząc silnika. Trudno, będzie musiała wysiąść w taką ulewę. Obserwuję samochód w lusterku wstecznym – z przewrotną radością, że jeszcze jeden głupek postanowił jechać przez las podczas burzy – i wyobrażam sobie, jak ta kobieta usiłuje znaleźć parasolkę. Dopiero po całych dziesięciu sekundach uprzytamniam sobie, że ona wcale nie zamierza wysiąść, i mimo woli czuję rozdrażnienie: czy ona spodziewa się, że pobiegnę do niej w taki deszcz? Chyba że z jakiegoś powodu nie może wysiąść – ale wtedy przecież zamrugałaby światłami albo zatrąbiła, poprosiła o pomoc. Nic się nie dzieje, więc odpinam pas, nie odrywając oczu od lusterka wstecznego. Nie widzę wyraźnie, ale coś jest nie tak: kobieta po prostu siedzi w samochodzie z włączonymi światłami. Jedna po drugiej przypominają mi się historie, które Rachel opowiadała w naszych młodych latach: ludzie zatrzymują się i śpieszą na pomoc kierowcy, a tymczasem jego wspólnik kradnie im samochód; kierowca wysiada z samochodu na widok potrąconego na drodze jelenia, po czym pada ofiarą brutalnej napaści i okazuje się, że to była pułapka. Szybko zapinam pas. Gdy mijałam samochód, nie widziałam w nim nikogo więcej prócz kobiety, ale to nie znaczy, że nikogo więcej tam nie ma, że nikt nie czai się na tylnym siedzeniu i nie wyskoczy w odpowiedniej chwili.
Błyskawica znowu przecina niebo i znika w lesie. Wiatr się wzmaga, szarpie gałęzie, które uderzają w szybę po stronie pasażera, jakby ktoś chciał dostać się do środka. Dreszcz przebiega mi po plecach. Czuję, że wystawiam się na niebezpieczeństwo, więc zwalniam hamulec ręczny i przesuwam się odrobinę w przód, by wyglądało, że zamierzam odjechać, co być może skłoni tę kobietę do wykonania jakiegoś ruchu – jakiegokolwiek – do pokazania mi, że mam coś zrobić. Nadal nic się nie dzieje. Niechętnie znów zaciągam hamulec, bo to nie w porządku tak ją zostawić. Z drugiej strony nie chcę narażać się na ryzyko. Po namyśle stwierdzam, że kobieta nie sprawiała wrażenia zrozpaczonej, nie machała gorączkowo rękami, nie dawała znaków, że jest w potrzebie, więc może ktoś – na przykład jej mąż albo pomoc drogowa – już tu jedzie. Gdyby mnie zepsuł się samochód, zwróciłabym się najpierw do Matthew, nie do jakiegoś obcego człowieka.
Siedzę tak, bijąc się z myślami, a deszcz coraz natarczywiej bębni w dach – jedź, jedź, no jedź! Podejmuje decyzję za mnie. Zwalniam hamulec i ruszam możliwie najwolniej, żeby dać kobiecie ostatnią szansę. Ale z niej nie korzysta.
Kilka minut później jestem już na granicy lasu, blisko domu – pięknego i starego, w wiejskim stylu, z różami pnącymi od frontu i rozległym ogrodem z tyłu. Moja komórka daje znać, że znów złapała zasięg. Mniej więcej półtora kilometra dalej skręcam na nasz podjazd i staję jak najbliżej drzwi wejściowych, szczęśliwa, że bez szwanku dotarłam na miejsce. Wciąż myślę o tamtej kobiecie w samochodzie, zastanawiam się, czy nie zawiadomić policji albo pomocy drogowej. Po wyjeździe z lasu dostałam SMS-a, więc sprawdzam od kogo. Od Rachel.
Cześć, mam nadzieję, że dobrze się bawiłaś! Idę spać, bo prosto z lotniska musiałam jechać do pracy i wykończyła mnie różnica czasu. Chcę tylko zapytać, czy kupiłaś ten prezent dla Susie. Zadzwonię jutro rano. Całusy.
Doczytawszy do końca, bezwiednie marszczę brwi – dlaczego ona pyta o prezent dla Susie? Jeszcze nie kupiłam, zbyt zajęta sprawami związanymi z zakończeniem roku szkolnego. Zresztą mam czas: przyjęcie jest dopiero jutro wieczorem, zaplanowałam zakupy na przedpołudnie. Czytam ponownie i teraz uderza mnie wyrażenie „ten prezent”, a nie w ogóle „prezent”, tak jakby Rachel spodziewała się, że kupiłam coś od nas obu.
Wracam pamięcią do naszego ostatniego spotkania. Widziałyśmy się ze dwa tygodnie temu, w przeddzień jej wyjazdu do Nowego Jorku. Rachel pracuje jako konsultantka w brytyjskim oddziale Finchlakers, ogromnej amerykańskiej firmy doradczej, i często wyjeżdża służbowo do Stanów. Tamtego wieczoru poszłyśmy do kina, a potem na drinka. Możliwe, że wtedy poprosiła mnie o kupienie czegoś dla Susie. Ale czego? – głowię się. – Co uzgodniłyśmy? To mogło być cokolwiek – perfumy, biżuteria, książka, bo ja wiem? Nic mi się nie przypomina. Opadają mnie myśli o mojej mamie, niewygodne, więc szybko je odpycham. To nie to samo – mówię sobie twardo. U mnie to co innego. Jutro mi się przypomni.
Wkładam telefon do torebki. Matthew ma rację: muszę odpocząć. Wystarczy parę tygodni na plaży i wszystko będzie ze mną w porządku. Jemu też przyda się wolne. Zamiast jechać w podróż poślubną, postanowiliśmy wyremontować dom, więc ostatnie wakacje w pełnym tego słowa znaczeniu – takie, że człowiek nic nie robi przez cały dzień, tylko leży na plaży i pławi się w słońcu – miałam jeszcze przed śmiercią taty, osiemnaście lat temu. Potem nie stać mnie było na żadne większe wyjazdy, zwłaszcza gdy przestałam uczyć w szkole, żeby opiekować się mamą. Po jej śmierci, kiedy okazało się, że uboga wdowa, jak sądziłam, jest tak naprawdę zamożną osobą, byłam zdruzgotana. Nie mogłam pojąć, dlaczego wolała żyć tak skromnie, skoro mogła sobie pozwolić na luksusy. Do głębi wstrząśnięta, ledwie słyszałam, co mówi adwokat, i gdy w końcu dotarło do mnie, ile odziedziczyłam pieniędzy, tylko patrzyłam na niego z niedowierzaniem. Sądziłam, że ojciec nie zostawił nam ani pensa.
Uderzenie pioruna, już gdzieś dalej, sprowadza mnie do teraźniejszości. Patrzę przez szybę, żeby przekonać się, czy dobiegnę do ganku w miarę sucha. Przyciskam torbę do piersi i wypadam z samochodu, trzymając klucz w pogotowiu.
W przedpokoju zrzucam buty i na palcach idę na górę. Na widok zamkniętych drzwi do pokoju gościnnego kusi mnie, żeby je uchylić i zobaczyć, czy Matthew już śpi. Wolę jednak nie ryzykować, że go obudzę, więc szybko rozbieram się i ledwie przyłożę głowę do poduszki, zasypiam.