Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

Na skrzydłach gwiezdnego blasku. Edycja kolekcjonerska - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
24 listopada 2025
4662 pkt
punktów Virtualo

Na skrzydłach gwiezdnego blasku. Edycja kolekcjonerska - ebook

Zanim stała się królową przystani elfów,

Była młodą wróżką, która musiała dokonać wyboru

Między obowiązkiem wobec korony a głosem serca…

Minęły wieki, odkąd ostatnia wróżka z ciepłych pór roku przekroczyła granice Zimy.

I choć teraz krążą wśród ciepłych wróżek straszliwe legendy o czających się w tej zamarzniętej krainie potworach, Klarion jest zaintrygowana spokojnym pięknem Zimy. Jednak pod czujnym okiem aktualnej monarchini, w towarzystwie Ministrów Pór Roku, Klarion nie ma zbyt wiele czasu na marzenia, bo ostatnie dni przed jej koronacją upływają szybko i nieubłaganie. To wszystko zmienia się nagle, gdy do pałacu docierają wieści o dziwacznym monstrum, jakie przeniknęło do Wiosny prosto z Zimy. Klarion widzi w tym wydarzeniu okazję do udowodnienia wszystkim, że jest godna swojej nowej roli. Tymczasem na skraju Wiosny i Zimy nie znajduje żadnego potwora, lecz Miloriego, młodego Strażnika Zimowego Lasu. Gdy ramię w ramię stają do walki o swoje ziemie, tworzy się między nimi głęboka więź przyjaźni. A kiedy ich tajemne porozumienie przeradza się w coś znacznie głębszego, odkrywają, że istnieje ważny powód, dla którego ciepła wróżka i zimowa wróżka nie mogą być razem. A koszt takiej relacji może okazać się trudniejszy do zniesienia niż wszystkie grasujące w Zimowych Lasach potwory.

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8385-932-3
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

PRO­LOG

Istnieją rze­czy ukryte przed spoj­rze­niami wszyst­kich, z wyjąt­kiem tych, któ­rzy wie­dzą, gdzie należy patrzeć. Jeśli wyj­rzał­byś przez okno w tej magicz­nej godzi­nie wcze­snego poranka, kiedy świat tonie jesz­cze w słod­kim śnie, być może twoim oczom uka­za­łyby się maleń­kie kule świa­tła prze­my­ka­jące mię­dzy rdza­wo­czer­wo­nymi liśćmi póź­nego lata. A może zoba­czył­byś deli­katne złote wstążki w powie­trzu, drżące tuż ponad głów­kami mło­dych hia­cyn­tów prze­bi­ja­ją­cych się przez wciąż zmar­z­niętą zie­mię? A może, jeśli tylko oka­zał­byś się dobrym obser­wa­to­rem, zachwy­cił­byś się śla­dami, jakie maleń­kie dłuto pozo­sta­wiło na krysz­ta­ło­wej koronce każ­dego płatka śniegu…

Cóż, nie­stety, takich jest nie­wielu. I dla­tego nie­liczni pozo­staną ci, któ­rzy doświad­czą praw­dzi­wego cudu. Tylko im dane będzie zro­zu­mieć, że nawet naj­bar­dziej przy­ziemne zja­wi­ska – uby­wa­jący księ­życ, fala przy­pływu, dawno zagu­biony przed­miot odna­le­ziony nie­spo­dzie­wa­nie pod kuchen­nym sto­łem – to odpry­ski praw­dzi­wej magii. A wszystko to jest prze­cież dzie­łem wró­żek.

Wróżki w ciągu zale­d­wie jed­nej nocy przy­stra­jają świat w szaty nowej pory roku, a potem wra­cają do domu. Powia­dają, że gdy­byś tylko poszy­bo­wał w kie­runku dru­giej gwiazdy na prawo, a potem pro­sto, ku świa­tłu poranka, zna­la­zł­byś się tam także i ty – w kró­le­stwie zwa­nym Przy­sta­nią Elfów. A gdy­byś zechciał rzu­cić okiem na nie z góry, zoba­czył­byś, że jest ono podzie­lone niczym tort na cztery słusz­nej wiel­ko­ści kawałki. W samym jego sercu rośnie Drzewo Magicz­nego Pyłu, jarzące się zło­tym bla­skiem jak roz­pra­sza­jąca ciem­no­ści latar­nia. Na wschód od Drzewa leży Dolina Wio­sny, gdzie kwiaty pozo­stają w wiecz­nym roz­kwi­cie. Na połu­dniu znaj­duje się Let­nia Polana, gdzie dnie cią­gną się długo i leni­wie, niczym zaspany kot. Spójrz na zachód – na Jesienną Knieję, chłodną, rześką i pełną kolo­rów.

A wresz­cie, na pół­nocy roz­cią­gają się Zimowe Lasy.

Miesz­kańcy cie­płych pór roku robią wszystko, co w ich mocy, by nawet nie myśleć o tej kra­inie. Lecz kiedy ich wzrok choćby na chwilę bez­wied­nie spo­cznie na Zimo­wym Lesie, skry­tym pod roz­le­głym cie­niem wyso­kiej góry, nie potra­fią już pozbyć się myśli o jego bez­list­nych, przy­po­mi­na­ją­cych szkie­lety drze­wach, ani o soplach skrzą­cych się w świe­tle księ­życa niczym obna­żone kły, ani też o tych nie­szczę­śni­kach, któ­rym przy­szło miesz­kać w tym sza­rym, pozba­wio­nym życia zakątku. Zimowe wróżki – w poję­ciu ich sióstr z cie­plej­szych pór roku – lepiej pozo­sta­wić w ich śnież­nej samot­no­ści. Od wie­ków wszak zaj­mują się swo­imi spra­wami i radzą sobie same. A nadto czyż okrutny, prze­ni­kliwy ziąb nie kru­szy w mgnie­niu oka skrzy­de­łek cie­płych wró­żek? Nic dobrego nie mogłoby wynik­nąć z prze­kro­cze­nia gra­nic tej dziw­nej kra­iny.

Trzeba przy­znać, że więk­szość z ich lęków to nic wię­cej, jak tylko bez­pod­stawne uprze­dze­nia. A jed­nak, korzy­sta­jąc z bło­giej nie­świa­do­mo­ści cie­płych pór roku, ciemne moce rze­czy­wi­ście zamiesz­kują nie­zmie­rzone poła­cie Zimo­wego Lasu. Jest tam miej­sce, gdzie drzewa z wysił­kiem wygi­nają się do tyłu, by jak naj­da­lej odsu­nąć gałę­zie od mar­twej tafli pew­nego jeziora. Tam nawet powie­trze jest cięż­kie i złe, oble­pia­jące wszystko niczym nie­świeży pot. Nikt tam nie bywa. W każ­dym razie nikt obda­rzony zdro­wym roz­sąd­kiem, wyjąw­szy mło­dego Straż­nika Zimo­wego Lasu.

Lecz jeśli był­byś dosta­tecz­nie odważny lub dosta­tecz­nie sza­lony, mógł­byś posta­wić stopy na lodzie. Pod lodem skrywa się nie woda, lecz głę­boka, wijąca się kon­wul­syj­nie ciem­ność. I nawet gdy­byś potra­fił dłu­żej niż przez chwilę znieść trwogę, jaką budzi ta kłę­biąca się nicość, i tak nie zdo­łał­byś ogar­nąć jej rozu­mem. Cie­nie pod lodową taflą tylko cza­sami ukła­dają się w jakiś roz­po­zna­walny kształt. O tutaj, pro­szę, ząb. A tu oko… I szpon.

Nie, tylko nie­liczni potra­fi­liby poko­nać taki strach. Ale skoro już jakimś cudem zawę­dro­wa­łeś tu, do jeziora, w tę zimną, bez­k­się­ży­cową noc – jak to uczy­nił Straż­nik Zimo­wego Lasu – praw­do­po­dob­nie mogłeś zoba­czyć to samo, co zoba­czył on: moment, w któ­rym poje­dyn­cza szcze­lina roze­rwała powierzch­nię lodu. Mogłeś usły­szeć trzask, po któ­rym z pobli­skich gałęzi spa­dła lawina śniegu. Mogłeś poczuć, jak sam las drży w nie­cier­pli­wym ocze­ki­wa­niu.

A potem: coś – led­wie suge­stia cie­nia – wyro­sło ponad pęk­niętą taflą. Zawi­ro­wało, zako­tło­wało i wresz­cie przy­brało formę zapa­mię­taną z kosz­maru, który to nie­gdyś zro­dził. Led­wie widoczne na tle ciem­no­ści, potra­fiło jed­nak sta­wiać kroki tak cięż­kie, że jego ślady zna­czyły drogę, którą posta­no­wiło podą­żyć. I tak, gnane jakimś strasz­li­wym, pra­sta­rym instynk­tem, ruszyło w stronę cie­płych pór roku.ROZDZIAŁ 1

1

Było cudowne popo­łu­dnie, jakby wyjęte z naj­pięk­niej­szych snów – powie­trze zło­ciło się sło­necz­nym bla­skiem i migo­tało od magicz­nego pyłu, a łąki wibro­wały spo­koj­nym brzę­cze­niem zapra­co­wa­nych psz­czół. Kla­rion przy­sia­dła na gałęzi dębu, oto­czona wes­tchnie­niami i sze­le­stem liści. Jak słodko było zna­leźć się samej – choćby i nawet przez ten bło­go­sła­wiony kwa­drans – i nie mieć tak zupeł­nie nic a nic do zro­bie­nia.

Pra­wie poża­ło­wała tej myśli, choć była taka piękna. W uszach już dźwię­czały jej słowa kró­lo­wej Elwiny, wypo­wie­dziane sta­now­czo, jak kró­lew­skie obwiesz­cze­nie… Och, aż nazbyt łatwo było wyobra­zić sobie, co wład­czyni powie­dzia­łaby na jej widok: „Kró­lowa Przy­stani Elfów nie sie­dzi z zało­żo­nymi rękami, kiedy wciąż jest jesz­cze praca do wyko­na­nia”.

Lecz Kla­rion nie była wszak kró­lową Przy­stani Elfów – w każ­dym razie jesz­cze nią nie była – a jej coty­go­dniowe spo­tka­nie z mini­ster Lata skoń­czyło się tego dnia nie­spo­dzie­wa­nie wcze­śnie. I nie miała zamiaru pozwo­lić, by ten rzadki prze­błysk wol­no­ści poszedł na zmar­no­wa­nie.

Jej koro­na­cja była coraz bli­żej, co ozna­czało, że każdą chwilę wypeł­niały jej lek­cje, próbne cere­mo­nie, przy­miarki i wię­cej ofi­cjal­nych spo­tkań, niż kie­dy­kol­wiek wyobra­żała sobie, że można upchnąć w gra­fiku na jeden dzień. I, tak jak przy­pusz­czała, wszyst­kie były nie­zwy­kle ważne, skoro został jej już tylko mie­siąc na przy­swo­je­nie setek lat doświad­cze­nia i mądro­ści Elwiny. A tym­cza­sem Przy­stań Elfów kusiła ją swo­imi cudami i bez­mierną prze­strze­nią i Kla­rion cza­sami podej­rze­wała, że wła­ści­wie to wie o niej tyle co nic. No bo skądże mia­łaby wziąć tę wie­dzę, skoro całe jej dotych­cza­sowe życie upły­nęło na obser­wo­wa­niu tych cudów z daleka?

Kla­rion zaga­piła się na Sło­necz­ni­kową Łąkę z uczu­ciem nie­bez­piecz­nie bli­skim tęsk­noty. Zbli­żała się wła­śnie złota godzina zmierz­chu, więc nie wia­domo skąd wychy­nęły świetlne wróżki, rado­sne i pod­eks­cy­to­wane, gotowe sta­wić czoła tej naj­pra­co­wit­szej dla ich klanu pory dnia. Obser­wo­wała je zza zasłony liści w koro­nie drzewa, patrzyła, jak szy­bują poprzez gęste od pyłku kwia­tów powie­trze, zosta­wia­jąc za sobą złote smugi magicz­nego pyłu. Nie­które pra­co­wały w zespo­łach, pró­bu­jąc przy­giąć pro­mie­nie słońca bli­żej ku linii hory­zontu, i prze­rzu­cały się pole­ce­niami w stylu: „Troszkę bar­dziej w lewo!” albo: „W twoje lewo!”. Inne zanu­rzały dło­nie w świetl­nych stru­gach i napeł­niały swoje koszyki po brzegi sło­necz­nym bla­skiem, tak łatwo jakby wybie­rały ze studni wodę. Kla­rion dotych­czas jesz­cze nie pozbyła się dzie­cię­cego zadzi­wie­nia tym, jak wiele drob­nych szcze­gó­łów składa się na codzienną magię zachodu słońca. Wyda­wało jej się to nie­moż­liwe, że już nie­długo, w dzień let­niego prze­si­le­nia, weź­mie odpo­wie­dzial­ność za los ich wszyst­kich.

Ta per­spek­tywa prze­ra­żała ją bar­dziej, niż gotowa była przy­znać nawet sama przed sobą.

Tok jej myśli prze­rwał nagły wysoki dźwięk. Chwilę potem coś prze­le­ciało ze świ­stem tuż koło niej – jakaś smuga czerni na tle jasno­zło­ci­stego nieba.

Kla­rion cof­nęła się odru­chowo i zachwiała nie­bez­piecz­nie na swo­jej gałęzi. Cóż to, na gwiezdny pył, mogło być? Przy­ci­ska­jąc dło­nie do piersi, by uspo­koić wciąż bijące prze­ra­że­niem serce, zer­k­nęła ostroż­nie poprzez zasłonę liści. Nisko, u stóp drzewa, wylą­do­wała ciężko na ziemi sko­ło­wana psz­czoła i znie­ru­cho­miała. Jakby ska­mie­niała.

Minęło kilka chwil i jej skrzy­dełka znów zaczęły trze­po­tać, a Kla­rion ode­tchnęła z ulgą. „A zatem nie jest ranna” – pomy­ślała. Małe bie­dac­two… Musiała być wykoń­czona pracą. Pew­nie wzięła na sie­bie zbyt wiele. Psz­czoły były pra­co­wite i miały ten­den­cję do prze­ce­nia­nia swo­ich moż­li­wo­ści, zwłasz­cza tu, w wiecz­nym upale pełni lata. Na szczę­ście tej tutaj nie przy­tra­fiło się nic, czego nie mogłaby ule­czyć łyżeczka wody z cukrem – a prze­cież cukru ni­gdy w Przy­stani Elfów nie bra­ko­wało. Wszak o tej porze pała­cowe kuch­nie pękają w szwach od wszel­kiego rodzaju słod­ko­ści. Co wię­cej, ule – i cały zgro­ma­dzony w nich miód – były nie­da­leko, o tam, po dru­giej stro­nie łąki. Pro­sty pro­blem z jesz­cze prost­szym roz­wią­za­niem.

A jed­nak Kla­rion się wahała.

Każdy, choćby naj­mniej­szy pro­blem w kró­le­stwie napeł­niał ją naglącą, przy­po­mi­na­jącą swę­dze­nie potrzebą natych­mia­sto­wego roz­wią­za­nia go. Kie­dyś sądziła, że jest to odprysk jej przy­wód­czej magii – mały kawa­lą­tek cało­ści jej prze­zna­cze­nia, które tylko wów­czas nabie­rało dla niej sensu. Teraz jed­nak zro­zu­miała, że tym instynk­tom – tym, które wywo­łują w niej głę­bo­kie współ­czu­cie – nie mogła ufać.

Miej­sce kró­lo­wej Przy­stani Elfów nie znaj­duje się wśród jej pod­da­nych.

Od chwili jej Przy­by­cia – tam­tej nocy, kiedy wyło­niła się z roz­bły­sku spa­da­ją­cej gwiazdy, jak wszyst­kie pozo­stałe kró­lowe Przy­stani Elfów przed nią – Elwina kła­dła jej do głowy, że jest inna, wyjąt­kowa.

Że oby­dwie są wyjąt­kowe, nie­od­wra­cal­nie nazna­czone gwiezd­nym pyłem. Prócz Elwiny, Kla­rion była jedyną wróżką obda­rzoną przy­wód­czym talen­tem w całej Przy­stani Elfów.

Kla­rion rzu­ciła okiem na łąkę, gdzie grupy wró­żek nazna­czo­nych talen­tem do opieki nad zwie­rzę­tami i zespoły wró­żek-ogrod­ni­czek opie­ko­wały się rojami psz­czół. Czy zdo­łały zauwa­żyć, że jed­nej im bra­kuje? Nawet jeśli się doli­czą, to prze­cież na poszu­ki­wa­nie swo­jej zguby stracą pół nocy. Być może jako kró­lowa nie powinna zaprzą­tać sobie głowy tak błahą sprawą, jaką było ura­to­wa­nie jed­nej psz­czoły, ale mimo to nie mogła znieść myśli, że teraz odej­dzie i nic z tym nie zrobi. Cóż byłaby z niej za kró­lowa, gdyby pozwo­liła na cier­pie­nie nawet naj­mniej­szego ze swo­ich pod­da­nych?

Teraz pozo­sta­wało tylko pyta­nie, jak wła­ści­wie miała zejść z tego drzewa.

Ciężki płaszcz spły­wał jej z ramion na plecy i przy­gnia­tał swym cię­ża­rem skrzy­dła. Wszyst­kie wróżki emi­to­wały słabe świa­tełko, które roz­bły­ski­wało lub przy­ga­sało w zależ­no­ści od ich nastroju, ale ona, dzięki swym wyjąt­ko­wym skrzy­deł­kom, jaśniała na ich tle niczym latar­nia. I choć tutaj, w Lecie, świetlne wróżki rów­nież tak jak ona świe­ciły zło­ci­ście, to podo­bień­stwo nie było aż tak ude­rza­jące, by mogła prze­stać się ukry­wać pod płasz­czem i wto­pić w tłum. Odsła­nia­jąc skrzy­dła, rów­nie dobrze mogła obwie­ścić wszem wobec: „Oto nad­cho­dzi przy­szła kró­lowa Przy­stani Elfów!”.

Gdyby kto­kol­wiek doniósł Elwi­nie, że Kla­rion sie­działa tutaj bez żad­nej straży… Nie, o tym nie odwa­żyła się nawet pomy­śleć. Będzie musiała jakoś zejść z tego drzewa. To będzie nie­wy­godne, tak, z pew­no­ścią. Nie­bez­piecz­nie, ow­szem, nie­mal na pewno. Ale sto­kroć bar­dziej wolała pod­jąć to ryzyko, niż nara­zić się na kolejną repry­mendę Elwiny.

Kla­rion uspo­ko­iła oddech i zaczęła zsu­wać się gałąź po gałęzi. Mię­śnie ją paliły, twarda kora zdzie­rała skórę z jej deli­kat­nych dłoni, ale wresz­cie koniec koń­ców zdo­łała sko­czyć i – jakimś cudem nie skrę­ciw­szy kostki – wylą­do­wać w morzu sło­necz­ni­ków.

Kwiaty góro­wały nad nią i, koły­sząc się deli­kat­nie na wie­trze, rzu­cały na trawę dłu­gie cie­nie. A tam, kilka metrów dalej, w pla­mie żół­tego świa­tła leżała psz­czoła.

Księż­niczka zbli­żyła się do niej ostroż­nie i przy­klę­kła.

– Nic ci nie jest? – zapy­tała.

Czułki owada obró­ciły się zwolna w jej stronę, co Kla­rion zro­zu­miała jako: „Wszystko w porządku”.

Ude­rzyło ją nagle spo­strze­że­nie, że ni­gdy dotąd nie zda­rzyło jej się roz­ma­wiać z psz­czo­łami. Wiele wró­żek trzy­mało psz­czoły w cha­rak­te­rze zwie­rzą­tek domo­wych – na tyle, na ile dało się je w ogóle „trzy­mać” – układ był taki, że psz­czoły przy­la­ty­wały i odla­ty­wały, jak im się podo­bało. Wróżki oswa­jały je, wabiąc misecz­kami z nek­ta­rem sta­wia­nymi na para­pe­tach i przy­do­mo­wymi ogród­kami peł­nymi ich ulu­bio­nych kwia­tów: koci­miętki, lawendy i zło­cie­nia polnego. Elwina oczy­wi­ście nie zabra­niała takich rze­czy, ale też do nich nie zachę­cała. Łatwość, z jaką inni obcho­dzili się ze zwie­rzę­tami z Przy­stani Elfów, była więc kolejną rze­czą, któ­rej Kla­rion ni­gdy się nie nauczyła.

– No, to wprawmy w ruch te skrzy­dełka, żebyś znów latała – ode­zwała się. Tro­chę głu­pio się czuła, mówiąc do psz­czoły tak, jakby ta mogła ją zro­zu­mieć. Tylko wróżki opie­kunki zwie­rząt potra­fiły naprawdę poro­zu­mie­wać się ze zwie­rzę­tami. A jed­nak, dla porządku, dorzu­ciła jesz­cze: – Pro­szę, tylko mnie nie ugryź.

Bar­dzo ostroż­nie wzięła stwo­rzonko w ramiona. Psz­czoła nie sta­wiała oporu, a Kla­rion mogłaby przy­siąc, że w jej zmę­czo­nych oczach poja­wił się ślad wdzięcz­no­ści. Futerko miała zaska­ku­jąco mięk­kie. Pach­niało leciutko świe­żo­ścią cytryny i ziem­nym zapa­chem kwia­to­wego pyłku. Kiedy trzy­mała ją tak bli­sko, po raz pierw­szy dostrze­gła, jak bar­dzo psz­czele skrzy­dełka przy­po­mi­nają skrzy­dła reszty jej pod­da­nych.

Były kru­che i kunsz­towne jak szkło, rzeź­bione skom­pli­ko­wa­nym wzo­rem żyłek. Na ten widok jej opie­kuń­czy instynkt zapło­nął jesz­cze moc­niej.

Tuląc psz­czołę do piersi, ruszyła przez pełną sło­necz­ni­ków łąkę. Poprzez bal­da­chim kwia­tów widziała prze­la­tu­jące nad jej głową wróżki. W powie­trzu uno­siły się leni­wie kłę­buszki gwiezd­nego pyłu, wraz z echem ich sre­brzy­stego śmie­chu. Wszystko to napeł­niło ją zara­zem szczę­ściem jak i dziwną tęsk­notą, a także poczu­ciem ogrom­nej samot­no­ści. Wszyst­kie wróżki miesz­kały razem z innymi obda­rzo­nymi tym samym talen­tem. Razem z nimi pra­co­wały i razem się bawiły. Oczy­wi­ście spo­ty­kały się także i z pozo­sta­łymi, ale mię­dzy tymi, które zostały stwo­rzone w tym samym celu, ist­niało zawsze wro­dzone poro­zu­mie­nie. Cza­sami Kla­rion zasta­na­wiała się, jak to jest – czuć, że gdzieś się przy­na­leży – mieć tak wiele bli­skich istot, do któ­rych można się zwró­cić, które tak dobrze cię rozu­mieją.

Dotarła na skraj łąki, w długi cień wynio­słego klonu. Ale tym, co przy­kuło uwagę Kla­rion, był otwór w jego pniu – poło­żona kilka stóp nad zie­mią dziu­pla wypeł­niona schlud­nymi rzę­dami zło­ci­stych pla­strów miodu. Ul.

Deli­kat­nie uło­żyła psz­czołę na tra­wie.

– Zaraz wra­cam.

Zwie­rzątko mach­nęło skrzy­deł­kami w odpo­wie­dzi. Być może, do pew­nego stop­nia, ono naprawdę rozu­miało, co się do niego mówi.

Kla­rion obró­ciła się w stronę pnia i wzięła głę­boki oddech. Dziś już raz zła­ziła z drzewa. Czyżby teraz miała powtó­rzyć tę pro­ce­durę w odwrotną stronę? Pod­cią­gnęła się w górę, wyszu­ku­jąc opar­cie dla stóp w zagłę­bie­niach kory i na kape­lu­szach opie­niek wyra­sta­ją­cych całymi kępami z klo­no­wego pnia.

Wresz­cie dotarła do kra­wę­dzi dziu­pli. Kojące brzę­cze­nie psz­czół zabrzmiało w jej uszach jak cudowna pio­senka, a uspo­ka­ja­jący kwia­towy zapach wosku i nek­taru owio­nął ją niczym naj­pięk­niej­sze per­fumy. Kla­rion ostroż­nie pod­wa­żyła woskowe wieczko zakry­wa­jące jedną z komó­rek mio­do­wego pla­stra. Natych­miast wypły­nął spod niego miód. W świe­tle wie­czor­nego słońca, wyda­wał się pra­wie pło­nąć zło­tym bla­skiem. Kla­rion zerwała liść z gałązki i użyła go, żeby zebrać mio­dowe kro­ple kapiące leni­wie z pla­stra.

Wędrówka w dół pnia oka­zała się nie­bez­pieczna, ale choć jedną rękę miała zajętą dro­go­cen­nym mio­dem, jakoś udało jej się nie spaść. Pospie­szyła do swo­jej psz­czoły i uło­żyła obok niej liść.

– Pro­szę – powie­działa.

Patrzyła w napię­ciu, jak psz­czoła posi­lała się napit­kiem. Powoli, powo­lutku zaczęła się poru­szać. Naj­pierw wstała – ostroż­nie wypro­sto­wała sześć swo­ich nóżek, jakby spraw­dza­jąc, czy dadzą radę utrzy­mać jej cię­żar. Potem, już zde­cy­do­wa­nie pew­niej, wzbiła się w powie­trze. Zato­czyła koło, wykrę­ciła ósemkę i zawi­ro­wała wokół Kla­rion, jakby chciała powie­dzieć: „Chodź ze mną”.

– Nawet nie wiesz, jak bar­dzo bym chciała…

Nie mogła powstrzy­mać uśmie­chu. Jed­nak wciąż potra­fiła zro­bić coś dobrego, nawet jeśli wzięła się za sprawy wymy­ka­jące się jej talen­towi.

– Mela?! – zawo­łał nagle jakiś głos, w któ­rym wyraź­nie sły­chać było lekką panikę. – Mela?

Na dźwięk tego imie­nia psz­czoła wyraź­nie się oży­wiła.

Kla­rion unio­sła wzrok i zoba­czyła wróżkę-opie­kunkę zwie­rząt roz­pacz­li­wie mio­ta­jącą się mię­dzy sło­necz­ni­kami.

– Szu­kasz tej?

Mię­dzy płat­kami kwia­tów poja­wiła się blada twarz wróżki. Zdez­o­rien­to­wana, zamru­gała, z zasko­cze­niem wpa­tru­jąc się w pustą prze­strzeń przed sobą.

– Kto tu jest? – zapy­tała.

– Tutaj, na dole.

Nie­zna­joma aż roz­dzia­wiła usta ze zdu­mie­nia i pra­wie sama opa­dła na trawę. Kla­rion się skrzy­wiła. Trzeba przy­znać, że rzadko widy­wało się wróżkę sto­jącą na ziemi. Bez­wied­nie popra­wiła płaszcz. Na szczę­ście w świe­tle let­niego słońca nik­nął blask jej wła­snych skrzy­deł, a ta odro­bina zło­tych reflek­sów, która wymy­kała się spod koł­nie­rza, led­wie bar­wiła jej skórę, nie bar­dziej niż odbi­cie jaskra, który nosiła w cha­rak­te­rze ozdoby na szyi. Poczuła nagle, jak po ple­cach spły­wają jej strużki potu, prze­śli­zgu­jąc się mię­dzy cia­sno zwi­nię­tymi skrzy­dłami. Naprawdę nie mogła się docze­kać, kiedy w końcu pozbę­dzie się tego płasz­cza – i tego gorąca, jeśli już o tym mowa.

Kiedy opie­kunka zwie­rząt doszła już do sie­bie po pierw­szym zasko­cze­niu, prze­nio­sła spoj­rze­nie na psz­czołę.

– Mela!

Psz­czoła pomknęła ku niej z pełną pręd­ko­ścią i skrę­ciła w bok, w ostat­niej chwili uni­ka­jąc zde­rze­nia. Nie­zna­joma ani drgnęła, jakby takie popisy nie robiły na niej naj­mniej­szego wra­że­nia. Chyba była do nich przy­zwy­cza­jona. Wyglą­dała, jakby wal­czyła ze śmie­chem, kiedy Mela rzu­ciła się mię­dzy sło­necz­niki niczym roz­bry­kana owca.

– Mia­łaś dziś zapy­lać nagietki – zbesz­tała ją, ale nie uszło uwagi Kla­rion, że jej mina wyra­żała ulgę z powodu odna­le­zie­nia nie­sfor­nej pod­opiecz­nej.

Mela wyło­niła się spo­mię­dzy płat­ków cała upa­prana pył­kiem. Strzą­snęła go z sie­bie jak mokry pies, a potem odle­ciała, by dołą­czyć do swo­jego roju. Nawet Kla­rion widziała wyraź­nie, że zwie­rzątko się popi­suje.

– Nie­złe z niej ziółko – zauwa­żyła.

– Och, nawet nie wiesz, jak bar­dzo. – Nie­zna­joma opie­kunka zwie­rząt potrzą­snęła w despe­ra­cji głową i popa­trzyła na Kla­rion. – To naprawdę miło z two­jej strony, że jej pomo­głaś.

Kla­rion spoj­rzała na nią zasko­czona. Spe­szyła ją tro­chę ta pochwała. Nie­wiele wró­żek odzy­wało się do niej bez pyta­nia.

Elwina ema­no­wała wład­czą aurą, która ota­czała Kla­rion jak ochronny kokon. Kokon, który ją samą trzy­mał w środku, ale wszyst­kich innych pozo­sta­wiał na zewnątrz. W pro­wa­dze­niu jakich­kol­wiek swo­bod­nych poga­wę­dek miała więc Kla­rion żało­śnie mało wprawy.

Bar­dzo się sta­ra­jąc, żeby w jej gło­sie nie było ani śladu ofi­cjal­nego tonu, powie­działa:

– Ależ to żaden kło­pot.

– Mimo wszystko bar­dzo ci dzię­kuję. – Uśmiech opie­kunki zwie­rząt był cie­pły jak samo lato. – Jestem pewna, że masz mnó­stwo do roboty nawet bez gonie­nia za nie­sfor­nymi psz­czo­łami.

Kla­rion uśmiech­nęła się nie­śmiało.

– Nie ma za co.

– Czy my się już spo­tka­ły­śmy tutaj, w oko­licy? – Nie­zna­joma zmarsz­czyła brwi, wpa­tru­jąc się w jej twarz, jakby chciała przy­po­mnieć sobie, skąd ją zna. – Bo wyglą­dasz pra­wie jak…

– Kla­rion?

Księż­niczka aż wzdry­gnęła się na dźwięk swo­jego imie­nia – i na zna­jomy głos mini­ster Lata. Została zde­ma­sko­wana. Ogar­nięta prze­ra­że­niem odwró­ciła się zwolna, by sta­nąć twa­rzą w twarz z panią mini­ster. Aure­lia uno­siła się w powie­trzu tuż za nią z wypi­sa­nym na twa­rzy wyra­zem łagod­nego zasko­cze­nia. Miała gładką ciem­no­brą­zową cerę i oczy zło­ci­ste jak wróż­kowy pył. Włosy opa­dały jej na ramiona. Dziś miała na sobie zja­wi­skową suk­nię z krwaw­nika, a war­stwowa spód­nica spły­wała fal­ba­nami płat­ków uło­żo­nych wedle odcieni różu, poma­rań­czu i bieli.

– Ty wciąż tutaj? – zapy­tała. – Sądzi­łam, że o tej porze powin­naś być już w pałacu.

– Pozwo­li­łam sobie na krótką wycieczkę – odparła Kla­rion sła­bym gło­sem. – Żeby odpo­cząć…?

Aure­lia się roz­pro­mie­niła. Jej spo­sób poj­mo­wa­nia świata został ukształ­to­wany w leni­wym cie­ple wiecz­nego lata, więc nade wszystko ceniła sobie ciszę i spo­kój.

Tutaj, na Let­niej Pola­nie, na sje­stę wśród kwia­tów czy szklankę lemo­niady zawsze znaj­do­wał się czas. Lecz jeśli nawet jej miesz­kańcy mieli zwy­czaj naj­go­ręt­sze godziny dnia spę­dzać na słod­kiej drzemce, to praw­dzi­wie oży­wiali się dopiero nocą. Lato było jedyną porą roku, która ni­gdy do końca nie zasy­piała. Gdyby Kla­rion pozo­stała tu wystar­cza­jąco długo, ujrza­łaby jak ci, któ­rych życie upły­wało w świe­tle księ­życa – opie­kunki świe­tli­ków i straż­niczki gwiazd – wynu­rzają się ze swo­ich dzien­nych lego­wisk.

– Moja ty bystra uczen­nico – zagru­chała Aure­lia. – Widzisz? Już się co nieco nauczy­łaś o Lecie.

Pochwała zabrzmiała odro­binę sztucz­nie, ale Kla­rion wysi­liła się, by w jej gło­sie zabrzmiała radość.

– Dzię­kuję, pani mini­ster.

Aure­lia uśmiech­nęła się pobłaż­li­wie.

– A teraz będę musiała cię prze­pro­sić. Muszę spraw­dzić, jak sobie radzą moje wróżki świetlne.

Z tymi sło­wami odle­ciała. Kla­rion z waha­niem prze­nio­sła wzrok na opie­kunkę zwie­rząt, która wciąż stała obok, śmier­tel­nie blada. Już otwie­rała usta, żeby coś powie­dzieć – cokol­wiek, byle tylko ją uspo­koić. Ale i tak było już za późno. Dostrze­gła wyraź­nie ten moment, kiedy na nie­zna­jomą wróżkę spły­nęła bole­sna świa­do­mość prawdy i roz­po­zna­nie. A zaraz potem jak począt­kowy szok ustę­puje miej­sca głę­bo­kiemu zawsty­dze­niu, zmie­sza­nemu z czymś w rodzaju podziwu. Nie mogła tego znieść.

– Księż­niczko Kla­rion – wyją­kała nie­zna­joma. – Ja… ja bła­gam o wyba­cze­nie.

Kla­rion unio­sła ręce w geście uspo­ko­je­nia.

– Zupeł­nie nie masz za co prze­pra­szać – zapew­niła.

– Ależ mam. – Opie­kunka zwie­rząt skło­niła się nisko. – Wasza Wyso­kość, bła­gam o wyba­cze­nie. Gdy­bym tylko wie­działa, to…

To w życiu by się do Kla­rion nie ode­zwała ani sło­wem.

Co jej pozo­stało? Ode­zwała się cicho:

– Wyba­czam ci…

Opie­kunka zwie­rząt dygnęła jesz­cze raz, po czym bez tchu wyszep­taw­szy słowa podzię­ko­wa­nia, czym prę­dzej się odda­liła. Bez wąt­pie­nia z powro­tem do swo­jej pracy – i z powro­tem do swo­ich przy­ja­ciół.

Zna­jome bole­sne uczu­cie samot­no­ści prze­szyło ją na nowo niczym spa­da­jąca gwiazda. Przez tych kilka prze­pięk­nych minut Kla­rion nie­mal udało się zapo­mnieć, kim była. Tu, na łące, czuła się wolna od straż­ni­ków śle­dzą­cych z daleka każdy jej krok. Nikt tu nie zwra­cał na nią uwagi, kiedy prze­cho­dziła. Żadne roz­mowy nie zamie­rały, gdy się zbli­żała. Nie sły­szała za ple­cami żad­nych szep­tów. Ale koniec koń­ców, czy miało to jakie­kol­wiek zna­cze­nie? I tak, nawet w tym wspa­nia­łym zakątku, nie mogła prze­cież uciec od roli, jaką przy­dzie­lił jej los.

Wedle ety­kiety powinna żądać: sza­cunku, uni­żo­nej życz­li­wo­ści i zacho­wa­nia sto­sow­nego dystansu. Ale nie tego pra­gnęło jej serce. Ponad wszystko tęsk­niła do jed­nej jedy­nej rze­czy, która nie miała być jej dana: by zawie­rać zna­jo­mo­ści. Elwina ni­gdy by…

Elwina!

Och, na gwiazdy! Jeśli natych­miast się stąd nie ruszy, to na pewno będzie spóź­niona.

Się­gnęła ku szyi i odpięła broszkę. Płaszcz zsu­nął jej się z ramion. Pospiesz­nie chwy­ciła go i wzbiła się w powie­trze spo­mię­dzy sło­necz­ni­ków w wirze zło­tego świa­tła, odpro­wa­dzana chmurą zło­ci­stych płat­ków. Kilka psz­czół leni­wie brzę­czą­cych wśród kwia­tów zbo­czyło z kursu, by unik­nąć zde­rze­nia.

Kiedy wznio­sła się wyżej w stronę nieba, cią­gnąc za sobą smugę pyłku, z waha­niem spoj­rzała za sie­bie i natych­miast tego poża­ło­wała. Świetlne wróżki naj­wy­raź­niej zakoń­czyły popo­łu­dniową pracę. Teraz zdą­żyły już podzie­lić się na dwie dru­żyny i zaczęły mecz. Świe­tli­sta piłka śmi­gała przez siatkę tam i z powro­tem.

Nawet z tej odle­gło­ści Kla­rion wyraź­nie sły­szała wybu­chy śmie­chu i piski – a także zmie­szane ze sobą okrzyki triumfu i jęki zawodu, kiedy któ­raś z dru­żyn zdo­by­wała punkt.

Widok pod­da­nych tak cał­ko­wi­cie i bez­tro­sko szczę­śli­wych powi­nien napeł­nić ją zachwy­tem i satys­fak­cją, czyż nie? W tym momen­cie był jed­nak tylko bole­snym przy­po­mnie­niem jej wła­snej kró­lew­skiej samot­no­ści. Choćby nie wia­domo, jak mocno tego chciała, ni­gdy nie sta­nie się jedną z nich.ROZDZIAŁ 3

3

Naza­jutrz, już od samego rana, z wciąż brzmią­cymi w uszach napo­mnie­niami Elwiny, Kla­rion zabrała się do przy­go­to­wa­nia posie­dze­nia rady – pierw­szego, jakiemu miała samo­dzielne prze­wod­ni­czyć. Na wszelki wypa­dek ostatni raz przej­rzała zale­ga­jące na jej biurku papiery – serię krót­kich rapor­tów od wszyst­kich mini­strów. Dzi­siej­sza agenda była miło­sier­nie – i dość zaska­ku­jąco – zwię­zła. Przy­stań Elfów tęt­niła wzmo­żoną pracą zwłasz­cza w tygo­dniach poprze­dza­ją­cych zmianę pór roku. Teraz była późna wio­sna, prze­si­le­nie przy­pa­dało za mie­siąc, czyli pora zupeł­nie nie­sprzy­ja­jąca wytchnie­niu.

Nie wspo­mi­na­jąc już o wszyst­kich dodat­ko­wych zada­niach zwią­za­nych z jej koro­na­cją.

Jej koro­na­cja. Już na sam dźwięk tych słów poczuła, jak znowu cała się spina. Wkrótce to ona, Kla­rion, będzie musiała podej­mo­wać decy­zje, dzięki któ­rym kró­le­stwo będzie funk­cjo­no­wać jak należy, a pory roku będą nastę­po­wać po sobie bez zakłó­ceń.

Będzie od niej zale­żeć nie tylko dobro­byt Przy­stani Elfów, ale także Sta­łego Lądu i wszyst­kich miesz­ka­ją­cych na nim ludzi.

Lęki wobec podob­nej pre­sji z pew­no­ścią ją przy­gniotą, jeśli będzie roz­trzą­sała je zbyt długo. Zamiast tego posta­no­wiła pójść za radą Elwiny i sku­pić się na bie­żą­cym zada­niu. Skoro wciąż nie potra­fiła użyć drze­mią­cej w niej magii, to przy­naj­mniej postara się popro­wa­dzić dzi­siej­sze spo­tka­nie z należ­nym opa­no­wa­niem. Tego dnia Elwina nie będzie mogła zarzu­cić jej niczego.

Wstała z nagłą sta­now­czo­ścią i natych­miast prze­szedł ją dreszcz. Odwró­ciła się na wpół prze­ko­nana, że zoba­czy kogoś – lub coś – co śle­dziło jej ruchy zza szyby drzwi bal­ko­no­wych. Ale było tam tylko jej wła­sne odbi­cie w obra­mo­wa­niu fan­ta­zyj­nie wygię­tych gałęzi, gapiące się na nią rów­nie inten­syw­nie, jak ona gapiła się na nie, a za nim – pano­rama gór w Zimo­wych Lasach. Szczyty naj­wyż­szych z nich się­gały ku sobie, two­rząc kształt pół­księ­życa. W świe­tle wcze­snego poranka cały śnieg na ich zbo­czach był różowy jak wnę­trze muszli. Cza­sem wyda­wało jej się, że te góry patrzą na nią.

Przez całe życie powta­rzano jej, że zimo­wym wróż­kom nie można ufać. Z daw­nych cza­sów pozo­stało led­wie kilka legend wyja­śnia­ją­cych źró­dło kon­fliktu. Kla­rion zda­rzyło się widzieć jedno czy dwa przed­sta­wie­nia, które poru­szały temat nie­po­ro­zu­mie­nia, jakie podzie­liło ich światy. Wciąż pamię­tała, jak sie­działa w teatrze obok Elwiny – bez tchu, z rękami zaci­śnię­tymi na porę­czy ich loży – gdy Saga, naj­bar­dziej uta­len­to­wana z gawę­dzia­rek Przy­stani Elfów, snuła opo­wieść o Tyta­nii, ich pierw­szej kró­lo­wej.

Kiedy mówiła, obrazy jej słów uka­zy­wały się za jej ple­cami w chmu­rze zło­tego pyłu. Bły­ski lodo­wych włóczni i strzały z pió­rami. Drzewo Magicz­nego Pyłu nie więk­sze od gną­cej się pod napo­rem wichru sadzonki. Straż­nik Zimo­wego Lasu i jego strasz­liwa, zębata korona, na tle spo­wi­ja­ją­cej go ciem­no­ści.

Oso­bi­ście Kla­rion uwa­żała, że cały ten dra­mat sprzed wie­ków miał w sobie coś nie­po­ko­jąco roman­tycz­nego. Tym­cza­sem Elwina aż prych­nęła, kiedy jeden z naj­bar­dziej zaufa­nych dorad­ców Tyta­nii zgi­nął tra­giczną śmier­cią. Ale mimo całej swo­jej pory­wa­ją­cej teatral­no­ści legenda ni­gdy nie wyja­śniała tych szcze­gó­łów, któ­rych Kla­rion naj­bar­dziej pra­gnęła. Mówiła jedy­nie o nie­ja­snym spo­rze mię­dzy dwoma wład­cami i mrocz­nej sile, która pochło­nęła Straż­nika Zimo­wego Lasu. Więk­szo­ści miesz­kań­ców cie­płych pór roku tyle wystar­czało, by raz na zawsze stra­cić zain­te­re­so­wa­nie swo­imi sąsia­dami.

Kla­rion pozbie­rała notatki i otwo­rzyła drzwi na bal­kon. Owio­nęło ją chłodne powie­trze. Zewsząd dola­ty­wały odgłosy budzą­cej się ze snu Przy­stani Elfów. Z trze­po­tem skrzy­deł wsko­czyła na balu­stradę bal­konu, a potem wzbiła się w powie­trze.

Pod­le­ciała w górę, odsu­wa­jąc na bok liście i gałązki, aż zoba­czyła źró­dło Studni Pyłu Wró­żek. Kaskada zło­tego pyłu wyle­wała się z otworu w pniu na różowe płatki lilii. Pył ska­py­wał tara­sami na per­łowe bocz­niaki, aż w końcu wpa­dał do studni, wtu­lo­nej w spi­ralny węzeł kona­rów drzewa.

Magiczny Pył – ożyw­cza sub­stan­cja i siła napę­dowa całego ich spo­łe­czeń­stwa – powsta­wał głę­boko w sercu Drzewa. Nikt nie wie­dział dokład­nie jak i dla­czego, cho­ciaż uczeni pył­ko­lo­dzy przez stu­le­cia spi­sali na ten temat wiele opa­słych tomisk i pro­wa­dzili naukowe spory nad teo­rią pyłu. Jedyne, co Kla­rion wie­działa na pewno, to że Pył jest prze­sy­cony magią, która zasila jak krwio­bieg całą Przy­stań poprzez roz­le­głą sieć korzeni. Kiedy pozwa­lała sobie na chwilę wytchnie­nia, czuła tę magię wokół sie­bie – cie­płą i nio­sącą pocie­sze­nie. Spra­wiała, że powie­trze pach­niało słodko, jak her­bata z mio­dem i cyna­mo­nowe bułeczki w pie­kar­niku. Jej sub­telna obec­ność ni­gdy nie prze­sta­wała Kla­rion zadzi­wiać.

O tej porze wszy­scy usta­wiali się w kolejce po swoją dzienną por­cję pyłu – łyżeczkę, nie wię­cej. Straż­nicy pyłu stali w nim po kostki na pły­ciź­nie przy brzegu Studni i raz po raz zanu­rzali w niej kubki. Kla­rion podzi­wiała pre­cy­zję ich ruchów, kiedy obsy­py­wali każdą wróżkę dokład­nie odmie­rzoną ilo­ścią pyłu. Bez tej ożyw­czej sub­stan­cji wróżki nie mogłyby latać, ponie­waż skrzy­dełka nie dałyby rady utrzy­mać ich cię­żaru w powie­trzu. Kolejka cią­gnęła się i zakrę­cała, a sto­jące w niej wróżki plot­ko­wały i chi­cho­tały mię­dzy sobą. Nie­które trzy­mały fili­żanki her­baty z mle­cza, żeby się roz­bu­dzić, inne wciąż jesz­cze kipiały ener­gią po noc­nej zmia­nie. Jeden ze sto­ją­cych w kolejce elfów zauwa­żył ją kry­jącą się za zasłoną liści. Unio­sła dłoń w nie­śmia­łym pozdro­wie­niu. Zbladł, odwró­cił wzrok i zajął się robie­niem cze­goś bar­dzo skom­pli­ko­wa­nego i na oko dość tech­nicz­nego ze źdźbłem trawy, które trzy­mał w ręce.

Kla­rion sta­rała się nie oka­zać roz­cza­ro­wa­nia. Petra nie­raz jej powta­rzała, że w jej wyra­zie twa­rzy i w tonie głosu kryje się coś kró­lew­skiego, co trzyma innych na dystans. Nic nie mogła z tym zro­bić.

– Wasza Wyso­kość.

Kla­rion aż stęk­nęła z zasko­cze­nia.

Prze­krzy­wiła głowę i ujrzała Arte­mis sie­dzącą na gałęzi tuż nad jej głową. Ta to zawsze potra­fiła pozo­stać nie­wi­doczna, cho­ciaż była na widoku. Impo­nu­jący, choć rów­nież nieco prze­ra­ża­jący talent.

– Dzień dobry – ode­zwała się Kla­rion nieco bez tchu.

Mina jej straż­niczki wyra­żała coś zbli­żo­nego do współ­czu­cia. Jeśli cho­dziło o Arte­mis, to trudno było stwier­dzić, co tak naprawdę myśli, bo do per­fek­cji opa­no­wała sub­telną sztukę obo­jęt­nego spo­koju. Cza­sami jed­nak Kla­rion przy­ła­py­wała ją, jak patrzyła na innych zwia­dow­ców wycho­dzą­cych na patrol z czymś w rodzaju głod­nej tęsk­noty w oczach. Jeden jedyny raz zapy­tała ją o to, ale Arte­mis cał­ko­wi­cie się wtedy zamknęła, jak małż. Kla­rion zro­zu­miała, że nie­któ­rych ran nie powinno się doty­kać.

– Nie są przy­zwy­cza­jeni, by kró­lowa się z nimi spo­ufa­lała – powie­działa szorstko Arte­mis. – Po pro­stu oka­zują ci respekt.

Czyżby to był respekt? Nawet jeśli tak, to z pew­no­ścią nie czuła, by na niego zasłu­gi­wała. Mimo to nie­zborne próby Arte­mis, żeby ją pocie­szyć, spra­wiły, że nieco się roz­ch­mu­rzyła. Kla­rion podej­rze­wała, że pod tym chłod­nym, pro­fe­sjo­nal­nym pan­ce­rzem kryła się współ­czu­jąca dusza, cho­ciaż straż­niczka ni­gdy w życiu by się do tego nie przy­znała. Pew­nego dnia może samo się to ujawni.

– Oczy­wi­ście – odparła, po czym z wymu­szo­nym entu­zja­zmem zapy­tała: – Czy możemy już iść?

Arte­mis ski­nęła głową.

Dys­kret­nie Kla­rion popro­wa­dziła je do kom­nat rady, znaj­du­ją­cych się tuż pod Stud­nią Magicz­nego Pyłu. Nie było tam żad­nych drzwi, a pomię­dzy mister­nie rzeź­bione żebro­wa­nie skle­pio­nego sufitu wsta­wiono szyby, dzięki czemu otwie­rał się na niebo o każ­dej porze dnia i nocy.

Wąskie pasy kory łączące panele na ścia­nach także zdo­biły kunsz­towne inkru­sta­cje, tu i ówdzie muśnięte deli­kat­nymi pasmami poły­sku­ją­cego zło­tego pyłu. Wśród tych wzo­rów kryły się sym­bole wszyst­kich pór roku – wiecz­nie zie­lony kwiat Wio­sny, tęcza Lata, peł­nia księ­życa Jesieni i pła­tek śniegu Zimy. Ten drobny szcze­gół zawsze Kla­rion intry­go­wał. Skoro ich kró­le­stwa od zawsze trzy­mały się osobno, dla­czego pra­dawni arty­ści uwzględ­nili Zimę na swo­ich fre­skach?

Kiedy pod­le­ciały nieco bli­żej, przez otwarte skle­pie­nie dotarł do Kla­rion stłu­miony szmer zawzię­tych dys­ku­sji mini­strów. Nie miała poję­cia, o co mogli się spie­rać o tak wcze­snej porze poranka. Przy­pusz­czała, że to stop­niowo przy­cho­dzi po dłu­gich latach wspól­nej pracy. Ist­niała nie­skoń­czona liczba drob­nych zatar­gów i poli­tycz­nych alu­zji, o któ­rych zna­cze­niu Kla­rion miała jedy­nie mgli­ste poję­cie, ponie­waż pocho­dziły z cza­sów sprzed jej Przy­by­cia. Tak czy ina­czej spory na temat tego, która z pór roku liczy się naj­bar­dziej, zda­wały się ich ni­gdy nie męczyć. Zebrała się w sobie i wle­ciała do środka.

W kom­na­cie trzej mini­stro­wie Pór Roku zebrali się już przy dłu­gim stole, który zaj­mo­wał nie­mal całą dłu­gość sali. Mini­ster Wio­sny była wła­śnie w trak­cie peł­nego emo­cji mono­logu, a mini­ster Jesieni przy­ta­ki­wał jej machi­nal­nie, naj­wy­raź­niej błą­dząc myślami gdzieś indziej. Tym­cza­sem mini­ster Lata wyglą­dała, jakby zaraz miała zasnąć na sto­jąco. Jed­nak, kiedy zdali sobie sprawę z jej obec­no­ści, wypro­sto­wali się i uci­chli. Już się nauczyła, że to był ele­ment magii zwią­za­nej z talen­tem przy­wód­czym: zdol­ność do sku­pia­nia na sobie uwagi wszyst­kich obec­nych.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij