-
promocja
Na szerokim, szerokim morzu - ebook
Na szerokim, szerokim morzu - ebook
Pasjonująca opowieść o odwadze, szaleństwie i granicach ludzkiej wytrzymałości.
Dwunastego lipca 1776 roku kapitan James Cook – już wtedy uznawany za największego odkrywcę w historii Wielkiej Brytanii – wyruszył w swoją trzecią podróż na pokładzie HMS Resolution. Dwa i pół roku później zginął w starciu z mieszkańcami jednej z wysp Hawajów. Jak doszło do tego, że Cook – wyjątkowy wśród kapitanów ze względu na szacunek dla lokalnych społeczności i ich kultur – poniósł tak dramatyczną klęskę?
Cook słynął z tego, że interesował się ludami, które spotykał podczas swoich wypraw. W wielu przypadkach był pierwszym Europejczykiem, który nawiązał z nimi kontakt. Dbał o swoją załogę i otaczał jej członków opieką. Jednak podczas tej ostatniej wyprawy coś się zmieniło. Stał się kapryśny, brutalny, sięgał po przemoc wobec współtowarzyszy i rdzennej ludności. Lekkomyślnie kierował swoje statki na niebezpieczne wody. Co było tego przyczyną? Choroba? Presja wywołana koniecznością odkrycia legendarnego Przejścia Północno-Zachodniego? Tajne rozkazy o konieczności nanoszenia na mapę i przejmowania dla Wielkiej Brytanii nowych ziem, zanim zrobią to imperialni rywale?
Pełna rozmachu opowieść Hamptona Sidesa o ostatniej wyprawie kapitana Cooka mierzy się z jego dziedzictwem, którego konsekwencją był kolonializm niosący ze sobą katastrofalne skutki. Dostarcza również porywającej narracji o tytanicznym wysiłku oraz nieustannym zagrożeniu, jakie towarzyszyły eksploracji w końcówce epoki wielkich odkryć geograficznych.
Niewielu pisarzy tworzących literaturę faktu potrafi na podstawie dokumentów ożywić przeszłość w tak porywający sposób jak Hampton Sides. Jest on wielkim malarzem pióra, mistrzem opowieści, w których „przygodzie” towarzyszą występek i zbrodnia. Takie książki, jak ta o kapitanie Cooku obnażają ślepotę człowieka Zachodu i poddają rewizji naiwne bajki o „wielkich odkryciach”. Cook przyniósł nam mnóstwo wiedzy o odległych lądach, ludziach i kulturach; także o medycynie, żegludze, antropologii i kartografii. Ale jego ekspedycje były też częścią zła kolonializmu, który niszczył całe cywilizacje. Nie zapominajmy o tym w trakcie tej uwodzicielskiej podróży.
Artur Domosławski
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Literatura faktu |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68380-34-7 |
| Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W dzisiejszych czasach podróże kapitana Jamesa Cooka spotykają się z coraz większą krytyką w szerszym kontekście rozliczania dziedzictwa imperializmu. Cook był odkrywcą i kartografem, nie zdobywcą i kolonizatorem. Jednakże w historii świata odkrywanie lądów i kreślenie ich map stanowiło zazwyczaj pierwszy etap podboju. W ślad za Cookiem poszli okupanci ze swoimi armatami, poszły patogeny, alkohol i problem pieniędzy, poszli wielorybnicy, traperzy, łowcy fok, właściciele plantacji i misjonarze.
Tym samym dla wielu rdzennych ludów regionu Pacyfiku, od Nowej Zelandii po Alaskę, Cook stał się symbolem kolonializmu i spustoszeń, jakich dokonali napływający Europejczycy. W wielu zakątkach świata jego nazwisko okryło się hańbą – nie tyle z powodu tego, co zrobił, ile z powodu wszystkich kłopotów, które zaczęły się po jego przybyciu. A także dlatego, że napotkane przez niego rdzenne ludy były tak długo ignorowane, ich głos tak rzadko słyszany, ich punkt widzenia i znaczenie kulturowe tak niechętnie brane pod uwagę.
W ostatnich kilku latach pomniki upamiętniające odkrycia Cooka ochlapywano farbą. Artefakty i dzieła sztuki będące owocem jego wypraw, dawniej uważane za bezcenne skarby, radykalnie zreinterpretowano lub usunięto z muzeów i galerii (i w niektórych przypadkach słusznie zwrócono je na wyspy, z których pochodziły). Mieszkańcy Wysp Cooka poważnie rozważają zmianę nazwy archipelagu. W 2021 roku w Victorii w Kolumbii Brytyjskiej demonstranci reprezentujący kanadyjskich Indian wrzucili posąg Cooka do wody w porcie. Cook stał się pod wieloma względami Kolumbem Pacyfiku.
Był taki czas, kiedy trzy epickie wyprawy Cooka postrzegano w kategoriach awanturniczych przygód – jako godne zachodu, a być może nawet szlachetne przedsięwzięcia podjęte w imię oświecenia i ekspansji globalnej wiedzy. Cook żeglował w epoce ciekawości, w której odkrywcy i naukowcy przemierzali świat, aby mierzyć, opisywać, zbierać nieznane gatunki roślin i zwierząt, dokumentować krajobrazy i ludy obce mieszkańcom Europy. Jego rejsy w bezpośredni sposób wpłynęły na idee romantyzmu, odcisnęły piętno na rozwoju medycyny, botaniki i antropologii, a także stanowiły natchnienie dla wielu pisarzy, od Coleridge’a po Melville’a. Jego dzienniki stały się bestsellerami i na ich kanwie tworzono popularne sztuki, wiersze, opery, powieści, komiksy, a nawet serial, którego akcja dzieje się w kosmosie. (Powszechnie uważa się, że inspiracją dla postaci kapitana Jamesa Kirka z USS Enterprise był kapitan James Cook).
Jednakże dziś podróże Cooka są zażarcie krytykowane, zwłaszcza w Polinezji, gdzie uważa się je za początek systematycznego demontażu tradycyjnych kultur wyspiarskich, co historyk Alan Moorehead określił „fatalnym zderzeniem”. Mooreheada szczególnie interesował ten „brzemienny w skutki moment, kiedy następuje wtargnięcie do zamkniętej kapsuły społeczeństwa”, a wyprawy Cooka to z pewnością znakomity materiał do badania tego zjawiska. Wspólnie składają się one na skomplikowaną moralnie opowieść będącą wdzięcznym tematem dla analizy i krytyki z punktu widzenia współczesnej wrażliwości. Eurocentryzm, uprzywilejowanie, patriarchat, toksyczna męskość, przywłaszczenie kulturowe, rola gatunków inwazyjnych w niszczeniu bioróżnorodności wysp – w podróżach Cooka tkwi historyczne ziarno tych i wielu innych toczonych obecnie dyskusji.
I właśnie pośród tej narastającej antypatii wobec Cooka zacząłem zgłębiać historię jego trzeciej wyprawy: najbardziej dramatycznej, a także najdłuższej, pod względem zarówno czasu trwania, jak i przebytych mil morskich. Stwierdziłem, że to dobry moment, by spróbować się zmierzyć z człowiekiem, którego podróże budzą ostatnio tak wiele wrogości. Wydało mi się zastanawiające, że inni dawni europejscy żeglarze, którzy przemierzyli Pacyfik – Magellan, Tasman, Cabrillo i Bougainville, żeby wymienić tylko kilku – nie wywołują równie wielkich emocji i kontrowersji. Co sprawia, że Cook tak bardzo wyróżnia się na ich tle?
Nie mam na to pytanie łatwej odpowiedzi – bardziej prawdopodobne, że jest wiele niezbyt łatwych – ale mam nadzieję, że ta książka pomoże czytelnikom lepiej zrozumieć niektóre zjawiska. Być może współczesna niechęć do Cooka wynika częściowo z faktu, że podczas ostatniej wyprawy coś było nie tak ze słynnym kapitanem. Historycy i znawcy medycyny sądowej od dawna zastanawiają się, co mu dolegało i czy była to przypadłość natury fizycznej, czy psychicznej, a może nawet duchowej. Niezależnie jednak od przyczyny z pewnością zaszła w nim fundamentalna zmiana. Coś wpływało na zachowanie i trzeźwość myślenia Cooka, a to z kolei odbiło się na przebiegu jego ostatniej podróży. I być może doprowadziło nawet do jego śmierci.
Wszędzie tam, gdzie wydało mi się to istotne lub interesujące, dopuszczałem do głosu współczesne kontrowersje. Starałem się uchwycić kapitana, a także cele i założenia jego trzeciej wyprawy w całej ich niedoskonałej złożoności. Ani go nie idealizować, ani nie demonizować, ani nie bronić. Próbowałem po prostu opisać to, co się wydarzyło podczas jego ważnej, ambitnej i w ostatecznym rozrachunku tragicznej finałowej wyprawy.
Tu małe zastrzeżenie w kwestii słowa „odkrycie”. Mam nadzieję, że w całej książce wyraźnie dałem do zrozumienia, że James Cook wcale nie „odkrył” wielu miejsc, których odkrycie często błędnie mu się przypisuje – na przykład Nowej Zelandii, Hawajów i Australii. Oczywisty, ale przez to nie mniej wart podkreślenia, jest fakt, że te i inne lądy, które pojawiają się w niniejszej historii, zostały znalezione i zasiedlone o wiele wcześniej przez nieustraszonych odkrywców, takich jak starożytni żeglarze polinezyjscy. Większość obiektów geograficznych i form życia nazwanych i opisanych przez Cooka oraz członków jego ekspedycji miała już swoje rdzenne nazwy i konteksty. Miejsca określane w kronikach wyprawy jako „niezbadane” czy „nietknięte” były w istocie zamieszkane od wieków, jeśli nie od tysiącleci.
W niektórych można uczciwie stwierdzić, że Cook był ich pierwszym europejskim odkrywcą albo jednym z pierwszych. W innych ściślejsze byłoby stwierdzenie, że Cook i jego załoga byli jedynie wczesnymi gośćmi – choć na pewno znaczącymi.
Tym, co odróżniało Cooka od większości odkrywców, były jego nadzwyczajne wręcz zdolności kartograficzne wspierane wykorzystaniem najnowszych technologii nawigacyjnych i dogłębnym zrozumieniem astronomii. Kiedy wracał do domu, odwiedzone przez niego miejsca na zawsze trafiały na mapy, nierzadko szeroko rozpowszechniane, wraz z dokładnymi współrzędnymi. Z jego relacji można było się dowiedzieć, gdzie najlepiej rzucić kotwicę, które ludy odnoszą się przyjaźnie do obcych, gdzie da się znaleźć jedzenie i wodę. To trochę tak, jakby upublicznił adresy wielu odizolowanych wysp, których mieszkańcy od wieków żyli w błogim odosobnieniu. Od tamtej pory te miejsca już nigdy nie mogły się ukryć przed wzrokiem reszty świata.
Często powracającą sprawą w dziennikach z wypraw Cooka jest koncepcja własności prywatnej. W wielu miejscach, gdzie rzucił kotwicę, ale szczególnie w Polinezji, nieustannie skarżył się, że różne przedmioty – niemal bez wyjątku metalowe – znikają z jego statków. Jego zapiski roją się od opisów kradzieży oraz kar wymierzanych tubylcom, których uznawał zasadniczo za przestępców. Ta sama sprawa odgrywa zresztą kluczową rolę w historii jego śmierci.
Polinezyjczycy i inni rdzenni mieszkańcy napotkani przez Cooka mieli diametralnie inne podejście do prawa własności niż przybysze z Europy. Dla Polinezyjczyków, którzy większość dóbr materialnych uważali za własność wspólną, wyniesienie tego czy owego ze statków Cooka nie było w ogóle występkiem – zwłaszcza że Cook i jego żeglarze wciąż brali od tych wyspiarskich społeczności (można by powiedzieć „kradli”) tak wiele żywności, wody, drewna, paszy i innych ograniczonych ilościowo surowców. Zdaniem wielu wyspiarzy Cook nie chciał się podzielić metalem, czyli substancją, która pochodziła z ziemi, a zatem powinna należeć do wszystkich; na jego statkach było mnóstwo żelaza, podczas gdy na ich wyspach nie było go wcale. Chociaż istnieje ograniczona liczba określeń tego, co Cook i jego oficerowie postrzegali jednoznacznie jako złodziejstwo, odnotowując tego typu incydenty, starałem się z reguły używać neutralnego języka i uwzględniać głębszy kontekst zderzenia kultur w kwestii natury, znaczenia i zastosowania dóbr materialnych.
Kolejna delikatna kwestia, która regularnie przewija się przez historię tej wyprawy, to problem obyczajów seksualnych. Większość załogi Cooka stanowili młodzi, nastoletni i dwudziestokilkuletni, mężczyźni i naturalnie mieli oni obsesję na punkcie seksu – podobnie jak wielu spośród starszych oficerów i naukowców. Podczas gdy sam Cook podobno stronił od kontaktów z lokalnymi kobietami, jego podkomendni z pewnością nie. O ich zazwyczaj jednowymiarowym stosunku do kobiet, które traktowali jak erotyczne zabawki, może się trudno czytać dzisiaj, w XXI wieku. Ale kreślone przez nich opisy, przesycone lubieżnością, choć jednocześnie beztrosko radosne, odgrywają tak ważną rolę w ich dziennikach, że nie sposób tego tematu zignorować. Na Tahiti, Hawajach oraz innych wyspach kobiety oddawały się ludziom Cooka chętnie, wręcz entuzjastycznie; w wielu przypadkach nawiązywali z nimi głębsze, romantyczne relacje. Jednak ze względu na bardzo nieliczne źródła, z których moglibyśmy się dowiedzieć, co czuły i myślały na ten temat kobiety, nasza wiedza o tym, co się tam działo (i dlaczego), musi się opierać na istniejących relacjach, te zaś w znakomitej większości przedstawiają niestety punkt widzenia brytyjskich mężczyzn.
Dokonując selekcji owych źródeł, wciąż zadawałem sobie jedno pytanie: jak to możliwe, że tym młodym Polinezyjkom ludzie Cooka – ci cudzoziemcy z popsutymi zębami, w obszarpanych ubraniach, cuchnący na kilometr po wielu miesiącach spędzonych na morzu – wydawali się atrakcyjni? Czy awanse ze strony tych kobiet rzeczywiście były tak szczere i namiętne, jak opisują to brytyjscy żeglarze w swoich dziennikach? A może to mężczyźni, przywódcy rdzennej ludności – kapłani i wodzowie – zakulisowo pociągali za sznurki, instruując swoje córki, siostry, bratanice i siostrzenice, by zwodziły i mamiły tych dziwnych przybyszów? Co mogło się kryć za taką strategią – czy chodziło o wiarę w to, że w drodze zbliżenia seksualnego uda się wchłonąć lub zneutralizować wszelkie moce, jakie mogliby posiadać ludzie Cooka?
Powyższe pytania są przedmiotem debaty wśród zarówno historyków specjalizujących się w dziejach Polinezji, jak i antropologów, a nawet współczesnych seksuologów. Według niektórych antropologów dla młodych kobiet seks mógł stanowić formę buntu, przynajmniej chwilowego, przeciwko rozwarstwionemu, rządzonemu przez mężczyzn społeczeństwu, które nakładało na nie drakońskie ograniczenia i zakazy. Zdaniem innych odpowiedź może być o wiele prostsza: może chodziło po prostu o przyjemność i drobne urozmaicenie życia – przygodę, rozrywkę, przelotny romans z cudzoziemcem. W wyrażaniu swojej seksualności Polinezyjki były nadzwyczaj swobodne. Nie hamowały ich judeochrześcijańskie wyrzuty sumienia, wstyd z powodu nagości czy nakazy wstrzemięźliwości seksualnej. To była ich przestrzeń wolności, z której nauczyły się korzystać i czerpać przyjemność – w tym obszarze ich władza, poczucie sprawczości i autonomii zyskiwały całkiem realny wymiar.
Ta książka opiera się w dużej mierze na pamiętnikach, dziennikach pokładowych i innych tekstach Cooka oraz różnych członków jego wyprawy. Niektóre z nich mają status „oficjalnych” relacji, podczas gdy inne były spisywane w tajemnicy i publikowane bez autoryzacji władz brytyjskich. Z myślą o większej klarowności, zwięzłości i czytelności w cytowanych fragmentach dawnych źródeł wprowadziłem tu i ówdzie drobne zmiany, wykreślając niejasne archaiczne wyrażenia i ujednolicając niekonsekwentne użycie wielkich liter, ortografię oraz interpunkcję, o które mogłoby się potknąć współczesne oko lub ucho. Nie licząc tych poprawek, użyte przeze mnie cytaty są dokładnym odzwierciedleniem słów, które wyszły spod osiemnastowiecznych piór. I muszę przyznać, że jestem pod nieustającym wrażeniem tego, jak wyraźnie i dobitnie one wybrzmiewają, mimo że od tamtego czasu upłynęło dwieście pięćdziesiąt lat.
Co nieuniknione, czytelnicy dostrzegą dysproporcję pomiędzy obszernymi relacjami prowadzonymi z brytyjskiego punktu widzenia i ograniczonymi źródłami rzucającymi światło na perspektywę tubylców. Niemniej starałem się, gdzie było to możliwe, oddawać głos rdzennym mieszkańcom, sięgając do przekazywanej z pokolenia na pokolenie i gromadzonej przez użytkowników danego języka historii mówionej. Gdzieniegdzie łączyłem relacje ustne z wiedzą z zakresu archeologii, antropologii i historii naturalnej, a także spostrzeżeniami z własnych podróży do wielu miejsc, które odwiedził Cook podczas swojej ostatniej wyprawy. Ograniczenia czasowe i finansowe, jak również globalna pandemia uniemożliwiły mi zobaczenie na własne oczy wszystkich punktów, gdzie Cook rzucił kotwicę, jednak na przestrzeni lat zdołałem odbyć kilka niezapomnianych podróży do miejsc odgrywających istotną rolę w tej narracji, takich jak Nowa Zelandia, Tasmania, Wyspy Towarzystwa, wybrzeże Oregonu i Waszyngtonu, wyspa Vancouver, Alaska, daleki wschód Rosji, Hawaje i Anglia.
●
Na koniec chciałbym dokonać istotnego rozróżnienia gatunkowego: niniejsza książka nie jest biografią, tylko relacją historyczną z ogromną, różnorodną obsadą bohaterów przemierzających tysiące mil mórz i oceanów. To historia podróży, w którą ponad sto osiemdziesiąt osób wybrało się na dwóch drewnianych statkach, wypływając z Anglii w lipcu 1776 roku – podróży, która okazała się przełomowym momentem w dziejach. To historia nie tylko Jamesa Cooka, ale również ludzi towarzyszących mu podczas jego ostatniego rejsu po Pacyfiku. Wszyscy oni wzięli udział w tym monumentalnym przedsięwzięciu, które odcisnęło piętno na historii świata, zarówno w pozytywnym, jak i negatywnym wymiarze.
Cook wraz z załogą wyruszył w podróż w fascynującym momencie, kiedy na mapie istniało jeszcze kilka ogromnych, nieodkrytych tajemnic geograficznych, kiedy na Ziemi wciąż znajdowały się miejsca, których nie widziało dotąd ludzkie oko, i kiedy nadal możliwe było pierwsze w historii spotkanie diametralnie różnych od siebie kultur z dalekich krańców świata.PROLOG
A KRZYKI STAWAŁY SIĘ CORAZ GŁOŚNIEJSZE
_Kauai, Hawaje, styczeń 1778_
Tej nocy, kiedy pojawiły się statki, niektórzy rybacy byli na oceanie i pracowali przy świetle pochodni. Jeden z nich, Mapua, ze zdumieniem ujrzał wyrastający ponad fale ogromny kształt z ogniem płonącym na szczycie. Z boku miał on otwory, a na przedzie długą włócznię, niczym ostry nos miecznika. Zaraz potem pojawił się drugi stwór, bardzo podobny do pierwszego. Mapua nie miał pojęcia, czym one są, ale był pewien, że mają w sobie coś złowieszczego.
Mapua i pozostali rybacy pospiesznie powiosłowali do brzegu. Według ustnych relacji zebranych przez hawajskiego historyka Samuela Mānaiakalani Kamakau „drżeli ze strachu przed tą niesamowitą zjawą”. Kiedy dotarli do wioski, Mapua natychmiast poinformował wodza Kaeo o tym dziwnym i niepokojącym zjawisku.
Następnego ranka oba lewiatany podpłynęły bliżej lądu. Czym one były? Skąd przybyły? Czego chciały? Ponoć jeden z oszołomionych tubylców zastanawiał się, czym są te „rozgałęziające się dziwadła” (zapewne z uwagi na maszty, rozprza i bomy). Wtedy inny stwierdził, że to „drzewa poruszające się po wodzie”.
Nie, odparł miejscowy kapłan, to pływające _heiau_, czyli świątynie. „To nie jest coś zwyczajnego”, przekonywał _kāhuna_. Owe gałęzie, tłumaczył, to z pewnością stopnie prowadzące do nieba.
Gdy okręty zbliżyły się jeszcze bardziej, pisał Kamakau, mieszkańcy wioski nie mogli oderwać wzroku od tego „zjawiskowego potwora” i „ludzi ogarnęło wielkie zdziwienie”. Na brzegu zebrał się spory tłum „krzyczący ze strachu i z pomieszania myśli”. Ciche i upiornie wyglądające statki, z łopoczącymi i nadymającymi się na przemian żaglami, mogły kojarzyć się z jakimiś gigantycznymi płaszczkami, które postanowiły wynurzyć się z głębin.
Na rekonesans wysłano kilka canoe, na których dzielni wioślarze podkradli się na tyle blisko, żeby dostrzec chodzące po pokładach statków istoty przypominające ludzi. Nie widzieli nigdy wcześniej trójkątnych kapeluszy, uznali więc, że ci obcy muszą mieć zdeformowane głowy. Ich dziwne, dopasowane stroje wzięli za specyficzny naskórek. „Mają luźną, pofałdowaną skórę”, stwierdził jeden z tubylców. Po raz pierwszy ujrzawszy kieszenie, wyobrażali sobie, że to maleńkie drzwi prowadzące do ciał przybyszów. „Wciskają w te otwory ręce i wyciągają stamtąd wiele cennych przedmiotów – ich ciała są pełne skarbów!”
W miarę zbliżania się statków tłum na plaży robił się coraz większy, a napięcie sięgało zenitu. Ludzi przepełniał strach, ale także swego rodzaju zachwyt. Przeczuwali, że na ich oczach dzieje się coś groźnego, że po tym ich wyspiarski świat zmieni się na zawsze.
„Zatoka rozbrzmiała ich głosami – napisał Kamakau – a krzyki stawały się coraz głośniejsze”.KSIĘGA PIERWSZA
PIERWSZY NAWIGATOR EUROPY
Cook był kapitanem admiralicji
W czasach, gdy kapitanowie statków
Byli niczym czarownicy
napędzali swoje okręty
Własną krwią, nie parowymi regułami,
Póki reje nie popękały, a maszty nie poszły za burtę –
Demony w perukach dzielące się swą magią,
Potrafiące czytać alfabet gwiazd
Tam, gdzie prosty człowiek widział tylko chaos iskier.
– Kenneth Slessor, _Pięć wizji o kapitanie Cooku_1. ANTYODKRYWCA
Z początkiem niezwykle ważnego 1776 roku James Cook stał się bardzo ważną osobą – celebrytą, czempionem i bohaterem. O opinię pytali go czołowi naukowcy. Najsłynniejsi portreciści zapraszali go do swych pracowni, żeby im pozował. Cook spotkał się z królem Jerzym III i otrzymał awans na kapitana mianowanego, dzięki czemu znalazł się na najlepszej drodze do zostania admirałem.
Ten skromny syn wrzosowisk Yorkshire, który zaczynał praktycznie od zera, obracał się teraz w wyższych sferach, spędzając czas z londyńskimi elitami w kawiarniach, prywatnych salonach i klubach dżentelmenów. W przemówieniu wygłoszonym w Izbie Lordów został obwołany „pierwszym nawigatorem” Europy. Niektórzy w kręgach władzy zaczęli go wychwalać jako najwybitniejszego podróżnika, jakiego kiedykolwiek wydała Anglia, znakomitszego nawet od Ansona, Hudsona czy Drake’a. Nominowano go do prestiżowego Towarzystwa Królewskiego, a to wkrótce przyznało mu swoje najwyższe odznaczenie, Medal Copleya. Byli i tacy, którzy spekulowali, że otrzyma tytuł szlachecki.
Zaledwie pół roku wcześniej Cook powrócił ze swojego drugiego rejsu dookoła świata. Zapuścił się niemalże do zamarzniętej piwnicy naszej planety i przywiózł ważne znaleziska oraz wspaniałe mapy nieznanych terytoriów. Przebywał na morzu około 1100 dni i przepłynął zapewne ponad 100 tysięcy mil morskich.
Głównym celem jego wyprawy było przemierzenie południowych oceanów i potwierdzenie bądź zanegowanie istnienia hipotetycznego kontynentu określanego jako Terra Australis Incognita. Wielu ówczesnych naukowców przekonywało, że w południowej części globu musi istnieć ogromny, znacznie większy od Australii obszar lądowy, który równoważyłby nieproporcjonalną przewagę lądów na półkuli północnej. Bez takiego południowego superkontynentu Ziemia byłaby tak ciężka w górnej części, że wytoczyłaby się w przestrzeń kosmiczną. Jak złowrogo określił to flamandzki kartograf Gerard Merkator, taka rozchwiana planeta „spadłaby i rozbiła się pośród gwiazd”.
Wizja owego kontynentu miała wielu obrońców, z których najzagorzalszym był szkocki geograf Alexander Dalrymple. Obstawał on przy tym, że ten mityczny ląd nie tylko istnieje, ale niemal na pewno jest zamieszkany przez miliony ludzi. Cook miał wprawdzie wątpliwości, ale dostrzegał zalety zbadania wyższych południowych szerokości geograficznych, która to część globu pozostawała w dużej mierze nieznana.
Statek Cooka, HMS Resolution, wspólnie z towarzyszącym mu HMS Adventure, wypłynął z Anglii w lipcu 1772 roku. Adventure stracił kontakt z Resolution u wybrzeży Nowej Zelandii i ostatecznie zawrócił do Anglii, ale Cook płynął dalej i stał się pierwszym kapitanem, który przekroczył południowe koło podbiegunowe (choć istnieją teorie, że maoryscy żeglarze dokonali tego już w czasach starożytnych). Cook wielokrotnie wdzierał się w głąb południowych mórz, by za którymś razem dotrzeć do 71°10’ szerokości geograficznej południowej. Nie napotkał niczego, co można by uznać za kontynent, chociaż zbliżył się na odległość stu mil do Antarktydy, gdzie jego statek z oszronionym takielunkiem lawirował pomiędzy górami lodowymi.
W listopadzie 1774 roku Cook zawrócił Resolution na północ i przedzierając się przez pola lodowe, skierował się do domu. Uznał nieznany kontynent za fikcję, a gruntowność i rzetelność, z jakimi przeczesał południowe morza, przekonała admiralicję, że ma rację. Cook dokonał tym samym istotnego „antyodkrycia” – nie znalazł nic tam, gdzie powszechnie spodziewano się znaleźć coś. Jak ujął to jeden z jego biografów, kapitan stał się „egzekutorem niewydarzonych hipotez”.
„Jeżeli nie udało mi się odkryć kontynentu – pisał Cook – to nie z braku starań, ale dlatego, że on nie istnieje”. Mimo to wyraźnie widać, że zwietrzył zapach Antarktydy. Wszelki większy ląd, który istniał w tych rejonach, musiał być ukryty pod lodem dalej na południe, w miejscu niedostępnym dla statków i niezamieszkanym – „kraina skazana przez naturę na to, by nigdy nie doświadczyła ciepła promieni słonecznych, lecz leżała pogrzebana po wsze czasy pod pokrywą nigdy nietopniejącego śniegu”. Miało upłynąć jeszcze ponad sto lat, zanim pierwsi odkrywcy dotarli na zamarznięte wybrzeża kontynentu zwanego Antarktydą, który – choć pokaźnych rozmiarów – wciąż nie dorównywał wyobrażeniom o mitycznej Terra Australis.
Podczas długiego przeszukiwania tych lodowych pustkowi Cook wyraził z zapierającą dech otwartością swoje wyższe ambicje: chciał nie tylko dotrzeć „dalej niż ktokolwiek przedtem”, ale też „tak daleko, jak to tylko dla człowieka możliwe”.
James Cook był małomównym mężczyzną o dość surowej, zniszczonej twarzy, poznaczonym bruzdami czole i gęstych rudobrązowych włosach, które zaczynały pokrywać się siwizną. Jego postawna sylwetka – w młodości mierzył metr dziewięćdziesiąt – była nieco przygarbiona po wielu latach przeciskania się przez ładownie i inne ciasne przestrzenie na statkach Jego Królewskiej Mości. Miał orli nos, mocny podbródek z małym dołkiem i poważne, głęboko osadzone oczy, które zdawały się przewiercać na wylot każdego, na kogo patrzył. Jego palce były równie szorstkie jak u każdego żeglarza, ale jednocześnie zręczne, obyte z sekstansami, kwadrantami i innymi precyzyjnymi instrumentami astronomicznymi i nawigacyjnymi. Wzdłuż jego prawej dłoni, pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym, biegła paskudna blizna – pamiątka po wypadku z młodości w Kanadzie, gdzie wybuchł mu w ręku róg z prochem strzelniczym. To mogło go zabić i do końca życia zdarzało mu się nosić rękawiczkę na prawej ręce.
Cook pił rzadko i chociaż miał gwałtowny temperament, nigdy nie przeklinał. Nie był szczególnie religijny, ale jako młody marynarz terminował we flocie handlowej pod okiem kwakrów. Wedle wszelkich relacji przyswoił sobie ich wartości – powściągliwość, oszczędność, skromność, prawdomówność, maniakalną wręcz pracowitość oraz niechęć do arogancji i ekstrawagancji. Jak wielu kwakrów był do bólu bezpośredni. Porozumiewał się głównie monosylabami i zwięzłymi, obcesowymi stwierdzeniami, które wypowiadał z lekkim akcentem charakterystycznym dla jego rodzinnego Yorkshire. Posępność również uważano za typową cechę kwakrów, a Cook mógł niekiedy wydawać się ponury, choć od czasu do czasu na jego twarzy pojawiał się uśmiech i w najmniej spodziewanym momencie potrafił zaskoczyć ironicznym żartem lub dowcipnym sformułowaniem, czy to w rozmowie, czy w korespondencji.
Zawsze cenił sobie prostotę – w ubiorze, w mowie, w otoczeniu, nawet w jedzeniu. Preferował niewyszukane potrawy w rodzaju kapusty kiszonej z grochem, ale nieobce mu były też egzotyczne polinezyjskie specjały, jak pieczony pies albo przeżuta kava wypluwana do miski wraz ze sporą ilością śliny przez sługę tego czy innego lokalnego wodza. Cook nie był wybredny – pewien pływający z nim midszypmen stwierdził, że kapitan posiada „najbardziej toporne” kubki smakowe, „z jakimi kiedykolwiek urodził się śmiertelnik”. Miał przewód pokarmowy z żelaza i uważał niemal za swój obowiązek skosztować wszystkiego, co przed nim postawiono. „Jego żołądek – napisał młody oficer po jednej z wypraw – bez żadnych trudności znosił nawet najbardziej niewdzięczne jadło”.
Podobnie Cook podchodził do kwestii zakwaterowania. Mieszkał z żoną Elizabeth, córką szanowanego oberżysty, w ceglanym szeregowcu przy drodze zwanej Mile End, w tętniącej życiem dzielnicy klasy średniej nieco na wschód od Londynu i niedaleko Tamizy – chociaż w ciągu ostatnich siedmiu lat rzadko się tam pokazywał. Przebywał na morzu podczas narodzin większości swoich pięciorga dzieci, przegapił także tragicznie przedwczesną śmierć trójki z nich. Najstarszy syn, James, w wieku dwunastu lat był już w marynarce i pilnie uczył się w akademii w Portsmouth, drugi syn, jedenastoletni Nathaniel, miał podobne ambicje. Teraz Elizabeth znowu spodziewała się dziecka – miało przyjść na świat za kilka miesięcy.
Jednak Cook, nawet kiedy przebywał w domu, tak naprawdę był nieobecny. Z pewnością lubił te sporadyczne chwile spędzane z Elizabeth, silną i konkretną kobietą, młodszą od niego o trzynaście lat. Ich związek cechowały oficjalność i pełen szacunku dystans, co nie było rzadkością w tamtych czasach, zwłaszcza w małżeństwach z tak znaczną różnicą wieku. Żona zwracała się do niego „panie Cook”.
Ale ten zapalony żeglarz szybko robił się niespokojny na lądzie. Żył dla sztywnych rytmów i protokołów marynarskiej egzystencji. Zawsze musiał się zagłębić w jakiś projekt, jakieś przedsięwzięcie, jakiś problem do rozwiązania. „Działanie było dla niego życiem – napisał oficer z jego załogi – a odpoczynek czymś na kształt śmierci”. Cook wydawał się najszczęśliwszy, kiedy dowodził statkiem. „Na lądzie był na łasce chaosu innych ludzi – stwierdził jeden z biografów – natomiast w zamkniętej przestrzeni statku jego świat stawał się uporządkowany, zdyscyplinowany i bezpieczny emocjonalnie: jego słowo było prawem, a jego ludzie posłusznie wykonywali rozkazy”.
Jedną z najciekawszych rzeczy w przypadku Cooka jest to, jak mało wiemy o jego życiu wewnętrznym – co naprawdę myślał i czuł, czego się obawiał, czego pragnął, co go smuciło. W pamiętnikach i dziennikach pokładowych zostawił w sumie ponad milion słów o swoich podróżach, ale rzadko kiedy z tych wszystkich stronic przebija obraz jego świata emocjonalnego. Większość wpisów dotyczy przyziemnych detali, takich jak ciśnienie atmosferyczne, kierunek wiatru, nagromadzenie glonów w wodzie czy lepkość i barwa szlamu na dnie zatoki, w której właśnie zakotwiczył.
Niestety w późniejszym okresie życia Elizabeth z niewyjaśnionych przyczyn zniszczyła niemal wszystkie swoje osobiste papiery, łącznie z listami od męża, tym samym pozbawiając historyków największej szansy na pełniejszy wgląd w psychikę i duszę kapitana – jak również samej Elizabeth. „Jego myśli i życie prywatne stanowiły zamkniętą księgę, i to taką starego typu, z mosiężną klamrą – napisał pewien biograf Cooka. – Nawet z prywatnej korespondencji, tej odrobiny, która przetrwała, przebija ta sama żelazna powściągliwość”.
Owa skrytość wynikała po części ze standardów epoki, po części zaś z wymogów samej profesji. Osiemnastowieczni kapitanowie marynarki funkcjonowali w hermetycznym, bezwzględnym świecie, w którym panowała ostra konkurencja i rzadko okazywało się emocje, zarówno w listach, jak i w rozmowach. A jeśli wierzyć stereotypom, małomówność to również częsta cecha ludzi z Yorkshire. Mieszkańcy tej części północnej Anglii mieli opinię twardych, praktycznie myślących i nieowijających w bawełnę. Cook należał do tych trudnych mężczyzn, których trudno zadowolić, trudno oszukać, trudno poznać i do których trudno dotrzeć. Jeden z autorów następująco opisał jego lakoniczny charakter: „Nie brakowało tam głębi, ale było niewiele punktów sondowania”.
W kontekście jego podróży Cooka nazywano technikiem, cyborgiem, maszyną nawigacyjną. Można powiedzieć, że żył w romantycznej epoce wielkich odkryć, ale sam definitywnie nie miał w sobie nic z romantyka. Docierał do najwspanialszych i najbardziej dziewiczych wysp na świecie, ale jako profesjonalny, niezbyt skory do sentymentów kartograf rzadko odnotowywał ich piękno. Jak zauważył jeden z biografów, Cook nie miał „wrodzonej skłonności do popadania w zachwyt”.
Jeśli żeglarstwo było siermiężną i nieprzewidywalną formą sztuki, Cook starał się uczynić z niego naukę. Miał metodyczne podejście. Nie tolerował niechlujności i jakichkolwiek odstępstw od harmonogramu, tak samo jak nie znosił przechwałek, przesądów i niestworzonych historii, w których często lubowali się marynarze. Nade wszystko poważał precyzję. Pisarz James Boswell, który znał Cooka osobiście, nazwał go „prostym i rozsądnym człowiekiem w niespotykanym stopniu wyczulonym na fałsz”. Według Boswella kapitan „miał w głowie wagę do odmierzania prawdy równie czułą jak ta do ważenia gwinei”. Gdy Cook zaczął wkraczać do wyższych sfer, uczestnicy rozmaitych zgromadzeń byli czasem zawiedzeni jego brakiem umiejętności społecznych. Jak określiła to pewna prominentna londyńska dama, która spotkała go kilka razy, był „głęboko pochłonięty własnymi planami i projektami i wyraźnie przeżywał psychiczne męki, kiedy oczekiwano od niego zabrania głosu”.
W większości spraw Cook zachowywał się powściągliwie, umniejszał swoją wartość i przejawiał awersję do dramatyzowania. Zawsze instynktownie odwracał uwagę od siebie i podkreślał zasługi innych. Co zadziwiające, w ciągu wszystkich podróży nigdy nie nazwał żadnego odkrytego obiektu geograficznego na cześć samego siebie lub kogoś ze swojej rodziny. (Oczywiście jego nazwisko nosi ostatecznie wiele miejsc – Cieśnina Cooka, Zatoka Cooka, Góra Cooka, Lodowiec Cooka, Wyspy Cooka, a nawet Krater Cooka na Księżycu – ale wszystkie one otrzymały nazwę z inicjatywy innych osób). Prawdą jest też, że Cook miał godny pochwały zwyczaj umieszczania na swoich mapach rdzennych nazw, kiedy już je poznał. Było to rzadkością wśród europejskich odkrywców, on jednak przejawiał dostatecznie dużo szacunku dla miejscowej ludności, aby zwracać uwagę na to, co istniało przed jego przybyciem.
James Cook, syn zarządcy gospodarstwa rolnego, odebrał bardzo skromną formalną edukację. Urodził się w 1728 roku i dorastał w wiosce Great Ayton w chatce skleconej z błota i słomy. Jako nastolatek przeprowadził się do Whitby, małej osady rybaków, wielorybników i szkutników przycupniętej nad zimnym Morzem Północnym. Tam rozpoczął służbę we flocie handlowej, pływając na solidnych statkach nazywanych ketami, przeznaczonych do przewozu węgla i drewna. Nauczył się obchodzić z węglowcami, odczytywać nieprzewidywalne sztormy Morza Północnego, określać swoje położenie wzdłuż skomplikowanych linii brzegowych za pomocą nawigacji zliczeniowej i trygonometrii. Podobno w tamtych wczesnych latach dotarł do wybrzeży Bałtyku i mógł odwiedzić Petersburg.
Jednak w niezbyt już młodym wieku dwudziestu siedmiu lat, będąc o krok od awansu na komandora statków handlowych, porzucił węglowce i zgłosił się do Królewskiej Marynarki Wojennej. Ponownie zaczął od zera jako szeregowy żeglarz, ale szybko piął się po szczeblach kariery.
Wkrótce, podczas służby w Kanadzie, ujawnił się jego wielki talent do miernictwa, hydrografii i kreślenia map. Wszystkie te umiejętności odegrały ważną rolę w zdecydowanym zwycięstwie Anglii nad Francją w mieście Quebec w 1759 roku, w trakcie wojny siedmioletniej (przez Amerykanów znanej jako wojna francusko-indiańska). Cookowi powierzono herkulesowe zadanie naniesienia na mapę Rzeki Świętego Wawrzyńca, od ujścia do Quebecu, a podczas oblężenia miasta był odpowiedzialny za ponowne oznaczenie kanału żeglownego po tym, jak Francuzi usunęli swoje boje znakujące, żeby spowolnić brytyjską flotę. Kartograficzny geniusz Cooka, spotęgowany coraz szerszą wiedzą z zakresu astronomii i matematyki, ściągnął na niego uwagę wysoko postawionych członków admiralicji, zwłaszcza gdy przyszły kapitan uzyskał tytuł królewskiego mierniczego i sporządził w ciągu kilku sezonów letnich elegancką i bardzo szczegółową mapę Nowej Fundlandii, wyrzeźbionej przez lodowce wyspy mającej jedną z najbardziej skomplikowanych linii brzegowych na planecie. Gdy porównać jego dzieło ze współczesnymi zdjęciami satelitarnymi, widać jasno, że mapa Cooka to kartograficzny majstersztyk wykonany z niemal zatrważającą precyzją.
Pod koniec lat sześćdziesiątych XVIII wieku lordowie admiralicji, dostrzegając potencjał Cooka, postanowili go nagrodzić. W 1768 roku wypłynął on w swój pierwszy rejs dookoła świata, kierując się na Tahiti. Tam dowodzący HMS Endeavour porucznik Cook (bo taka wówczas była jego ranga) miał zaobserwować i opisać tranzyt Wenus, rzadkie zjawisko astronomiczne budzące wielkie zainteresowanie europejskich naukowców. Po opuszczeniu Tahiti Endeavour eksplorował rozległe połacie południowego Pacyfiku, a Cook kreślił mapy wschodniego wybrzeża Australii i obu wysp Nowej Zelandii, a także innych lądów praktycznie nieznanych Europejczykom. Po drodze dołożył do mapy Oceanu Spokojnego ponad 8000 kilometrów linii brzegowej. Podczas tych wojaży nieustannie wypatrywał mitycznego Kontynentu Południowego, ale uznał, że trzeba będzie zorganizować poważniejszą ekspedycję, żeby przeprowadzić gruntowniejsze i dłuższe poszukiwania.
Gdy Cook powrócił do Anglii w 1771 roku, jego pierwszą podróż uznano za wielki sukces, ale to arystokrata i naukowiec będący członkiem załogi Endeavour, młody botanik i bon vivant Joseph Banks, znalazł się w centrum uwagi i zgarnął większość pochwał za powodzenie misji. Cook również zdobył uznanie admiralicji, ale dopiero druga podróż, nastawiona na poszukiwanie nieznanego kontynentu, przypieczętowała jego reputację i zapewniła mu miejsce w panteonie angielskich odkrywców.
------------------------------------------------------------------------
ZAPRASZAMY DO ZAKUPU PEŁNEJ WERSJI KSIĄŻKI
------------------------------------------------------------------------