Na targu niewolników III Rzeszy - ebook
Na targu niewolników III Rzeszy - ebook
Hołd oddany niezłomnym, którzy cierpieli i przetrwali w trudnych czasach II wojny światowej.
Na targu niewolników III Rzeszy to napisana z odwagą i wnikliwością historia rodzinna, która przeplata się z tragicznym losem tysięcy robotników przymusowych wywiezionych w głąb III Rzeszy. Opierając się na wspomnieniach swojego ojca oraz autentycznych dokumentach, w tym z Obozu na Przemysłowej w Łodzi, autorka odtworzyła wstrząsającą rzeczywistość tamtych dni.
Książka jest głęboko poruszającym przypomnieniem o ofiarach wojny, o tych, którzy pozbawieni rodziny i ojczyzny byli zmuszeni do walki o przetrwanie. Śmiało i bez upiększeń, ale jednocześnie z szacunkiem autorka opowiada o cierpieniu, nadziei i ludzkiej determinacji, aby ocalić od zapomnienia losy bohaterów tej opowieści.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-315-1 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Anna (córka Jana):
– Więc jak?
Janek (dorosły Jan):
– Co tu wyjaśniać, gdy było dwadzieścia minut na opuszczenie domu.
Anna:
– Standard, i jak zawsze w nocy…
Janek:
– O drugiej w nocy.
Walenie w drzwi, a potem krzyki: _Schnell! Schnell!_¹. Georg Streicher² z Josefem Grünbergiem, miejscowi żandarmi, którym wyjątkowo gładko szło mordowanie, zwykle jednym strzałem w głowę, stanęli w rozkroku na środku pokoju i… wynocha z domu, no już – mówiły ich ciała. _Schnell! Schnell! Alle raus! Raus! Raus!_³ – mówiły ich usta. Kazali zabrać pościel i trochę jedzenia, więcej nic. Toteż ani kolczyków, ani żadnych korali Bronka nie spakowała, bo o jakim pakowaniu myśleć pod karabinami, dzieci siostry trzeba było ubrać jak najcieplej. Krysia miała dopiero dwa i pół roku, a Janek niecałe sześć lat.
Na koźle obok woźnicy usiadł folksdojcz Zapke, a Śliwińscy razem z pierzynami i Bronką umościli się z tyłu na pace i jechali tak z Niemojewa⁴ w nieznane, drogą poprzecinaną przez pola i pastwiska. Konie szły raźno, bo noc była jakaś jasna, jakby zbliżała się pełnia. Pulchny księżyc co i raz z mroku wyciągał uśpione gospodarstwa i kapliczki z figurkami Panny Świętej Maryi. Tutejsi ludzie mieli w zwyczaju Matce Boskiej się wywdzięczać za łaski, jakie za jej pośrednictwem zsyłał na nich Bóg, i słupy wiary stawały gęsto przy drogach. Majono je tym, co akurat było pod ręką: zimą gałązkami świerków zdobionymi kolorową przędzą, a gdy przychodziło lato, Maryja tonęła w koniczynie i lucernie z kośnych łąk. Tyle że kwiatki szybko więdły. Baby pielgrzymujące od kapliczki do kapliczki cuciły bukiety, kłócąc się zajadle, jedna w drugiej winy szukała, że Paniuchna Nasza na to zemglone zielsko musi patrzeć, po czym przystępowały do wspólnych modłów, każda w swojej cichej intencji.
I teraz na tej oto furmance Śliwińscy klepali zdrowaśki przyciszonymi głosami, bo Zapke, niby że zapomniał polskiego, co jakiś czas _Halt den Mund!_⁵ wykrzykiwał w ich stronę i dla dodania sobie powagi głośno stukał kolbą mauzera w podłogę. Tym gorliwiej Jan z Władką powierzali się każdej mijanej Madonnie i długo patrzyli za świętymi figurami, aż nikły w oddali, zlewały się z horyzontem.
Anna:
– Bali się?
Janek:
– Nie czuli nic prócz zamętu.
Nad ranem dojechali do Brzeźnia. Tam, gdzie droga rozwidlała się na Wilczyniec, Bronisławów i Pędziwiatry, furmankę zatrzymano. Zapke popędzał przy wysiadaniu, w końcu z furią wyrzucił jedną z pierzyn na ziemię i kopnął. Bronka rozejrzała się lękliwie. Już nie byli sami. Dziesiątki, setki, może nawet tysiąc ludzi kłębiło się na drodze⁶. Wszyscy dźwigali węzełki z dobytkiem, zawiniątka z resztkami chleba albo własne dzieciaki. Śliwińscy długo nie stali na poboczu, zaraz jakiś żandarm wepchnął ich do szeregu. Ktoś powiedział, że teraz kierują ludzi na Sieradz.Do Sieradza było ze dwadzieścia kilometrów. Nie podstawiono żadnych wozów, musieli iść pieszo. Kobiety w szerokich spódnicach człapały koślawo, objuczone tym, co zdążyły zapakować do worków przy wysiedlaniu. Mężczyźni w kaszkietach, na wzór noszonej przez Piłsudskiego czapki z daszkiem, uciekali spojrzeniami, bojąc się wywoływać w innych mężczyznach gniew. Nie w żołnierzach, którzy ich prowadzili, ale w sąsiadach, sąsiadach sąsiadów, w rdzennych Polakach, bo ichnich Żydów już wtedy nie było, hitlersyny zagłodziły ich i spaliły w piecach. Poganiani jedni drugim stąpali po piętach, ciągle ktoś się wywracał. Pochód miał mieć swój rytm i człowiek, który upadał, burzył go. Rozlegały się krzyki, łajania, seria z karabinu maszynowego albo krótka palba z rewolweru i wszystko cichło, pochód wracał do swego posępnego rytmu, a zabity zostawał zepchnięty na pobocze, żeby następni się nie potykali.
Bronka nie słyszała strzałów, widziała tylko falujący w przejrzystym powietrzu tłum, który kroczył przed siebie niczym w paradzie. Chwilami tętno się rwało, jeden machał rękami, drugi łapał się za głowę albo kogoś podnosił i ciągnął, potem ten czy ów zostawał z boku i Bronka czuła, jak horda znów się zwiera. Ona była jej częścią. Czy myślała o czymś poza skupianiem się na równym stawianiu stóp? Trwoga spowijająca jej ciało nie była niczym nowym, to pomarszczona zasłona. Tyle razy chowała się za nią przed tymi, którzy mówili, i przed ich słowami przelatującymi gdzieś obok. One nigdy nie zatrzymywały się przy niej i dlatego w głowie nie miała żadnych słów, jedynie obrazki. Słowo pole, na którym każdego roku siali zboże, to nie płat jakiejś tam ziemi, tylko obrazek rodzącej. Tu działy się rzeczy nadprzyrodzone, kluły się w znoju płody i Bronka kochała to mozolenie się gleby i jej owoce. Zresztą nie znała innego życia poza polem i domem siostry, bo niby skąd. Teraz też podążała za nią i starając się nie stracić równowagi, szeroko rozstawiała stopy. Skojarzyło się jej to z niezgrabnie stąpającym ptakiem, który ratując się przed upadkiem, rozciąga wielkie skrzydła. Czy gdyby mogła być ptakiem, odleciałaby, zostawiając Władkę z mężem i dzieciakami?W mieście przemianowanym na Schieratz ludzi na stojąco upchnięto w bydlęcych wagonach i zasunięto rygle. Zapadła ciemność, pociąg ruszył. Dokąd? Nikt nie wiedział dokąd i niczego nikt nie widział: ani szyldów mijanych stacji, ani budynków, ani drzew, nawet bezkresu. Bronkę ktoś przygniótł tobołkami. Chciała wołać o pomoc, ale ręce Władki były gdzieś daleko, nie mogła ich odnaleźć, dusiła się, chciwie łapała powietrze. Przez zakratowane okienko niewiele go wpadało. Gorąco stawało się nie do wytrzymania. Jedni drugich błagali o wodę, ale nikt jej nie miał. Pragnienie paliło i niektórych z tego pragnienia nagła gorączka spaliła. Zamilkły na zawsze ściśnięte i przytulone do swych matek maleńkie dzieci. Zwłoki wyrzucano potem z wagonu prosto na taczki, gdy już pociąg zajechał na miejsce. Janek początkowo myślał, że to lalki na tych taczkach układają, dopiero przeraźliwe krzyki i lament kobiet, którym odbierano niemowlęta, uprzytomnił mu, co się stało.
Transportem kolejowym kierował wtenczas SS-Oberstürmbannführer Hermann Krumey⁷. Nie miał nawet czterdziestki, a już był kimś. Wcześniej szpiegował dla Abwehry, ale Himmler miał dobre oko, wyłowił go, awansował i Krumey w Łodzi rozkręcił biznes na kolei. Jednych wysyłał do Auschwitz, drugich do więzień albo do Generalnego Gubernatorstwa, innych na roboty do Rzeszy. Co tu mówić, lubił swój nowy fach w Centrali Przesiedleńczej⁸.
Ci, którzy właśnie przyjechali z Sieradza, nie czekali na dworcu długo. Zaraz ich skierowano do Durchgangslager⁹ w hali fabrycznej przy Kopernika na segregację: ci na lewo, tamci na prawo i czystka z tych, którzy do niczego. Władka była czujna, szepnęła do męża, że baczenie na Bronkę trzeba mieć, bronić jej w razie czego. Bo Bronka w kontakcie ze światem sama by się nie obroniła, ładniejsza od Władki, ale niema, co znaczyło, że łatwa do zwichnięcia. Żandarm już szprechał do nich i Jan co rychlej przekładał żonie na nasze, a ta siostrze pokazywała na migi. Dla kogoś niezorientowanego wyglądało to tak, jakby straciła rozum i Niemcowi wygrażała pięściami albo po niewidocznych klawiszach fortepianu suwała palcami w tę i z powrotem, błyskawicznie tkając nimi słowa. Jej ręce były przewodnikiem siostry. Bronka ma kiwać głową na znak, że się zgadza, że rozumie i wcale nie jest głupia, zrobi, co każą, do roboty chętna i przyda się w Rzeszy jak najbardziej. Bronka kiwnęła głową raz, potem drugi i trzeci w stronę Niemca… i tak oto Władka przeprowadziła siostrę na stronę tych, co zdatni na coś i w selekcji rasowej jeszcze są ludźmi. Ale co to za ludzie, których się rejestruje, rewiduje, pozbawia pieniędzy i tych prawie nic niewartych drobiazgów, które zdążyli wcisnąć do tobołka, gdy wypędzano ich z własnych domów.
Hałas się nagle jakiś podniósł, gdy ogłosili, że zabierają pościel, a potem że i o ubrania chodzi. Więc nawet i to stracą?
Anna:
– Czemu im zabierali?
Janek:
– Do parowania, żeby zabić wszy. Wszy przenosiły tyfus. Nie, my ich jeszcze nie mieliśmy, ale w takim tłumie lęgły się jak oszalałe i w szwach bielizny zaraz się roiły.
Pierzyny z poduszkami w prześcieradła kazano zawijać i na nich pisać nazwiska. Czym napisać? Władka rozejrzała się po placu i męża szturchnęła, żeby farby nabrał z wiadra. Inni już paluchami kreślili litery w skupieniu podobnym do Jezusowego, kiedy pisał palcem po ziemi imiona kobiet, z którymi grzeszyli faryzeusze. Faryzeusze? Przecież byli wierni literze prawa, regułom czystości i sami przyprowadzili do Jezusa jawnogrzesznicę, a on powiedział, kto z was jest bez winy… i pisał te imiona kobiet, i Śliwińscy, wierni wszystkiemu co tylko dobre na tym świecie, napisali nazwisko swoje i Bronki na pościeli. Czy to była ich wina, że od paru godzin koczowali przed fabryką tkanin wzorzystych, obrusów i kap na łóżka? To ich wina, że dali się uprowadzić ze swoich łóżek, ograbić z życia, które wiedli, i na rozkaz rozebrać się do naga? Gwałtem znaleźli się w tym rojowisku ludzi z dwójką ogłupiałych z przerażenia dzieci i głuchoniemą, co nijak nie rozumiała, że naprawdę padł rozkaz rozebrania się do naga. Od śmiechu i krzyków żołnierzy odbijały się płacz i błagania zrozpaczonych kobiet walczących o pozostanie w halce, a choćby w majtkach.
Pośród tej wrzawy znów jednych od drugich zaczęli oddzielać. Przy pierwszym przesiewie Niemcy pozbywali się chorych i kalek. Procesja kuśtykających, zniedołężniałych i garbatych zniknęła za metalową bramą. Krewni nigdy ich nie odnaleźli, chyba że w niebie. Oględziny lekarskie od jednego stołu do drugiego i trzeciego z obmacywaniem na końcu, czy ciało czasem nie zakaźne niebezpiecznie, zdatne do czegoś, znaczy do roboty, i jak z genitaliami? Dorosłym kazano stawać na krzesłach i owłosienie łonowe oglądano, przyświecając latarkami. Szukano śladów po ukąszeniach na podbrzuszu. Insekty? Wtedy trzeba golić do skóry. No i data, termin, miesiąc, dzień okresu. Jeśli ciąża, to kłaść się na stół akuszerski i pokazać, co tam w środku. Męskie palce mundurowego specjalisty z podwiniętymi mankietami już gotowe do gmerania w pochwie.
Bronkę, która dopiero co rozkwitała w swej kobiecości i kusiła mięsistymi wargami, osłaniał czar, jaki te milczące wargi nakładały jej na twarz. Ułomność roznosząca tajemnicę po skórze wchodziła we wszystkie zakamarki, a spojrzeniu nadawała coś mokrego w wyrazie, jakąś głębię nigdy niezamarzającego jeziora, dlatego ciarki przechodziły, gdy komuś zdarzyło się skrzyżować z nią swoje oczy. _Taubstumme?_¹⁰.
– Do łaźni! – powiedział esesman, spuszczając wzrok, gdyż akurat w tym momencie nie narodził się w nim morderca żyjący podówczas w prawie każdym Niemcu. Czy zapisał w jej dokumentach: _Taubstumme?_ Czy jedynie to o oczach, że oparzelisko? Dlaczego nie kazał dołączyć do procesji upośledzonych za Marianką i Mariolą?¹¹. Bronka głucha jak one i z tej samej gminy, mijały się nieraz, tylko ona była już dojrzała w swych wdziękach. Może z tego powodu nie wydano na nią wyroku i nie musiała usłyszeć tego, co tamte dziewczyny, że ma odejść za metalową bramę. Jak one to usłyszały? I jak ona miałaby ten głos usłyszeć? Jedynie uszami siostry, która przyuczona do objaśniania jej świata, posłyszawszy, że Bronka ma iść na śmierć, zrobiłaby zaraz palcem wskazującym poziomy ruch z lewa do prawa tuż pod swoją brodą. Ale Władka usłyszała: Do łaźni… i to jej palce pokazały siostrze. Bo dobry był ten Niemiec i uchowała się Bronka w piątym roku wojny.
Do łaźni! Żołnierze wrzeszczeli jak opętani, szturchając, popychając i kopiąc. Zawstydzenie nagością trochę zmalało. Ludzie starali się nie patrzeć na innych poniżej głowy, zwłaszcza na miesiączkujące kobiety, którym krew strużkami leciała po wewnętrznej stronie ud i skapywała na bose stopy. Wyglądały jak ranne w tym największym z fizjologicznych obnażeń. Która mogła, zasłaniała się rękami. Władka jedną ręką trzymała Bronkę, drugą przyciskała do siebie małą Krysię. Janek sam musiał się pilnować. Porywany wciąż w różne strony przez kłębowisko golasów trzymał się blisko Bronki. Pierwszy raz widział ją bez ubrania. Ale był za mały, żeby z tej lekcji coś zapamiętać. Czuł tylko jej przestrach i tych wszystkich potwornie wychudzonych albo klocowato tęgich sylwetek. Matka nie ostrzegła go, co to za mycie pod prysznicami, czasu na to nie starczyło, a zresztą skąd miałaby wiedzieć… Śmierdziało od brązowej cieczy, którą polewano im głowy i chlapano pod pachami oraz w kroczu, skóra paliła i szczypały oczy. Janek instynktownie przykrył sobą Krysię, kiedy z sufitu zaczęły lać się strugi na przemian lodowatej i gorącej wody. Larum się wtedy podniosło. Kobiety krzyczały, dzieci krzyczały i Janek krzyczał, aż naraz od wilgotnej pary kształty straciły granice, w głowie się zamuliło i upadłby, gdyby ścisk się nie zrobił i fala obcych ciał nie uniosła go do olbrzymiej, zupełnie pustej hali fabrycznej, gdzie dygocząc z zimna, jedni poprzywierali do drugich na betonowej podłodze. Czy to jeszcze byli ludzie? Te nagie i oszołomione postacie? Nie, to już więźniowie z wypełnionym transportausweisem¹².
Po wielu godzinach rozdano namokłą po odkażaniu odzież, tak cuchnącą chemikaliami i powygniataną, że nie dało jej się w pełni rozprostować, ale ludzie posłusznie się ubierali, chcąc jak najszybciej zakryć nagość. Potem rzucono każdemu trochę spleśniałego chleba i ręce w za krótkich rękawach natychmiast go rozdrapały. Przed pierwszą nocą rozdzielili mężczyzn i kobiety. Ojciec zabrał syna i sprowadzono ich do piwnicy.
O świcie chłopca obudził przerażający dźwięk, otworzył oczy i w małym okienku zobaczył czyjeś nogi. Jedne się pojawiały, drugie nikły, kolejne się pojawiały, by zaraz zniknąć. Niezliczona liczba nóg na wysokości jego oczu maszerowała w tych charakterystycznych marschstiefelach¹³. Rytmiczny metalowy odgłos potęgował się w uszach Janka i rozchodził po całym ciele. Zaczął trząść się z grozy, bo miał wrażenie, jakby tym krokiem defiladowym po nim żołnierze szli i wdeptywali go w ziemię. Echo tych kroków słyszały na górze i kobiety. Też były przerażone. Przez całą noc posadzka w hali nie ogrzała się ani trochę. Kładąc się do snu, Władka zdjęła z głowy wełnianą chustkę i pościeliła Krysi. Tyle tylko mogła zrobić. Nie miała czym jej przykryć i długie minuty musiały minąć, żeby dziecko przestało płakać, a Władka mogła odepchnąć od siebie coś mrocznego, co dusiło ją w gardle. Wymacała wtedy rękę Bronki, splotła z nią palce i tymi palcami jej mówiła, żeby się nie lękała i cokolwiek by się miało dziać, będą razem.Pierwszych parę dni wyglądało tak samo: rano kawa albo ciepła woda z rozmąconą mąką i zupa, w której czasem pływały pojedyncze ziarna grubej kaszy, nieobrane ziemniaki albo marchew, a wieczorem chleb. Brakowało wody do picia. Zaduch na hali zdawał się nie do wytrzymania. Ludzie wytrzymywali, mając nadzieję na rychłą zmianę losu. Zmiany przyszły, jednak nie te dobre. Ktoś rzęził i dusił się, inny wył z obłędu czy jakiejś maligny i gdy śmierć po raz pierwszy zajrzała do hali fabrycznej, przez tłum przeszło coś jakby błyskawica.
– Pierdolić ich, zwieźli nas tu na wykończenie – niektórzy próbowali się burzyć, na co Niemcy zareagowali strzelaniem nie tylko w powietrze, ale i w zupełnie przypadkowych ludzi. Tu życie miało o tyle wartość, o ile można było człowieka załadować do wagonu i wysłać w odpowiednim kierunku.
Hermanna Krumeya denerwowali ci bezczynni Polacy i robił, co się dało, aby pociągi kursowały regularnie. Kolej miała stanowić krwiobieg nowego wielkiego państwa, dostarczając w najdalsze zakątki Niemiec krew w postaci siły roboczej. Tylko że z taborem kolejowym wszyscy mieli wówczas trudności i żądań Krumeya kierowanych do Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy nie zawsze wysłuchiwano. Negocjował więc z najróżniejszymi punktami kolejowymi, dwoił się i troił, aż dorobił się opinii specjalisty wysokiej klasy. Jego placówka działała tak sprawnie, że jej model przenoszono na inne okupowane przez Niemców tereny. Dopiero pod koniec wojny Adolf Eichmann zabrał Krumeya z Łodzi na Węgry, gdyż do pozbycia się tamtejszych Żydów chciał mieć profesjonalistę. Choć Krumey na co dzień specjalizował się w wysiedlaniu ludności polskiej, to i Żydów na tamten świat transportował z chęcią, jak też dzieci wszelkich narodowości. Dawniej pracował jako farmaceuta, pewnie dlatego z apteczną wręcz dokładnością pilnował wszystkiego i niedopuszczalne było leniwe gnicie zwiezionych do centrali przesiedleńczej ludzi. Kluczowe miały stać się ruchy, jakiekolwiek ruchy.
Dzieci?! Co one jeszcze tu u nas robią? Oddzielamy dzieci! Od dorosłych oddzielamy dzieci! Nie będzie się ich włączać do normalnych trybów ewakuacyjnych, dzięki czemu w pociągach zaoszczędzimy miejsc. Genialne! Zabrać dzieci rodzicom. Zabić od razu szkoda, można jeszcze coś wycisnąć. Ustawić je czwórkami i kierunek Polen-Jugendverwahrlager na ulicę Przemysłową.
Anna:
– Polen co…?
Janek:
– Obóz koncentracyjny dla młodocianych od lat dwóch do szesnastu.
Anna:
– Nie powiesz, że…
Zarządzenie Heinricha Himmlera nakazywało traktować jednostkę z ulicy Przemysłowej w Łodzi na równi z oświęcimską. W hitlerowskich przedsięwzięciach i intencjach homeostaza, a w przyrodzie balans – dla dorosłych Auschwitz, dla dzieciaków Litzmannstadt.
W Litzmannstadt na wydzielonym z getta terenie ustawiono zbite z desek baraki długie na kilkadziesiąt metrów. To dla więźniów Polen-Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei¹⁴. Taki szyld zawieszono nad bramą lagru. Dla załogi wyremontowano murowane domy i zbudowano kryty kort tenisowy. Z jednej strony był mur cmentarny, resztę ogrodzono wysokim płotem bezszczelinowym. Niemieccy wartownicy mieli strzec baraków w dzień i w nocy, żeby nikt nie przecisnął się stąd na powrót do życia.
Himmler naprawdę martwił się losem dzieciarni.
– Obóz prewencyjno-izolacyjny uważam za konieczny – mówił. – Cóż, wojna rozbiła rodziny i wałęsają się te polskie sieroty po ulicach bez nadzoru, żebrząc i kradnąc. One są zagrożeniem moralnym dla naszej młodzieży!
Krysia płakała, kiedy odrywano ją od matki. Władka zdążyła krzyknąć do syna, żeby pod żadnym pozorem nie puszczał rączki siostry. Od teraz los Krysi leżał w jego rękach. W ich rodzinie ręce dużo znaczyły.Sześć kilometrów z Wiesestrasse na Gewerbestrasse, bo tyle tylko dzieliło obie ulice od siebie, dałoby się przejść szybko, ale grupa dzieci wlokła się i wlokła. Zniecierpliwiona Sydonia Bayer¹⁵ uderzała pejczem w blat biurka. Czekała na nową grupę do testowania najrozmaitszych tortur. Każda dostawa dzieciaków ją podniecała. Doprowadzić do tego, by w jak najkrótszym czasie stały się żywymi szkieletami, mogło podniecać.
Sydonia miała przed sobą jeszcze rok takiego ekscytującego życia, a półtora w ogóle, gdyż pod koniec 1945 roku za zbrodnie wojenne zawiśnie na szubienicy. Na razie po podpisaniu volkslisty z ekspedientki przeobraziła się w więzienną nadzorczynię, a z Isoldy w Sydonię, choć wszystkie dokumenty nadal podpisywała starym imieniem, lecz nie tym noszonym przez jasnowłosą księżniczkę od Tristana. Jej Isolda wywodziła się od słowa żelazo, które rządzi i panuje. Czy imię może człowieka zdeterminować i miła sprzedawczyni ze sklepu ustanowi rekord w okrucieństwie?
Cios był tak silny, że Janek upadł na ziemię, pociągając za sobą siostrę. Sydonia nie przestawała okładać chłopca, aż stracił przytomność. Siłą oderwała małą i pchnęła na stronę dziewczynek.
– _Polnisches Schwein_¹⁶, szczeniak jeden! Jak mógł ją kopnąć?!
Wyraźnie przecież powiedziała, i to za drugim razem po polsku, że mają się rozdzielić. Nie dał sobie wyszarpnąć tego _kleiner Scheißer_¹⁷, to ma na dzień dobry. Zamachnęła się jeszcze raz i wycelowała w brzuch, chłopak zaskowyczał. Żyje. Rozchmurzyła się, patrząc na jego jasne włosy.
– Z dostarczonych tym razem dzieciaków większość jest blond, może da się z nich wybrać prima sort, potrzebujemy takich do zaludniania naszej aryjskiej ziemi. Himmler, wielki komisarz do umacniania niemczyzny, każe germanizować co lepsze jednostki. Kto mówi, że to rabunek gnojów? Jaka kradzież? Przenarodowienie i tyle. Da się im nowe nazwiska, świeżutkie metryki urodzenia i w niemieckich rodzinach z polskich kundli zrobi się zdatne jednostki. Kto będzie pamiętał jakąś matkę i ojca, podludzi. Z tego hardego szczuna dobry materiał może być. Trzeba mu zmierzyć głowę – uznała.
W drelichowych uniformach i w drewnianych trepach setki dzieci wyglądały tak samo. Niby tak samo. Różniły się. Te nowe przypominały ludzkie potomstwo, widok tych, które w obozie były dłużej, przerażał. Kościotrupy z odmrożonymi kończynami i z ogromnymi bliznami nie wiadomo skąd u tak drobnych postaci, u prawie każdej dziewczynki i chłopca. Jak to nie wiadomo? Wiadomo, z bicia. Mali więźniowie nie mieli imion, po przekroczeniu bramy stawali się numerami, inaczej w obozie byłby bałagan, lepiej ułatwiać życie i procedury temu służyły oraz praca po dziesięć, dwanaście godzin. Wszakże każdego da się zmusić do pracy, nawet dwuipółletnie Marysie i Zosie. Mogą kleić papierowe torby, sortować łodyżki słomy i układać gałązki wikliny, ale wyplatanie tub i koszy na amunicję należało do obowiązków starszych dzieci, jak również ładowanie nabojów karabinowych, szycie chlebaków, naprawa mundurów wojskowych i butów. Drobne paluszki za to sprawnie wykrawały skórzane paski do masek przeciwgazowych. Nie umiesz? A czego to się nie można nauczyć? Wszystkiego można się nauczyć, gdy raz za razem na plecy spada nahajka, gdy w otwartej ranie wierci ktoś szpicrutą albo ropiejące strupy rozrywa kańczugiem, gdy każe skakać z podniesionymi rękami aż do omdlenia, gdy na mrozie polewa wodą ze studni, gdy topi w beczce z pomyjami, gdy zamyka w skrzyni z piaskiem, gdy wiesza za nogi na łańcuchu, głowę spuszczając do kanału ze smarami samochodowymi, gdy scyzorykiem wycina genitalia, gdy, gdy, gdy…
Polacy mieszkający w Łodzi przy Przemysłowej, w tej pierwszej kamienicy zaraz za bramą obozową, ze swoich okien widzieli niejedno.
– Lepiej zobaczyć własne dziecko w trumience, niżby miało tam trafić do tych esesmańskich bestii – mówili między sobą. Tak mówili.
Anna:
– Słyszycie, co mówili? Usłyszcie o Małym Oświęcimiu!!!¹⁸.
Janek:
– Nie krzycz! Nie histeryzuj!
Anna:
– Histeryzuj?! Kto w Polsce, kto na świecie, kto?! Kto wie o tym, że Niemcy tak głodzili uwięzione dzieci, aż puchły z obrzęków i rozrywały się na nich ubrania?
Janek:
– Parę osób jeszcze wie, zresztą jest tablica i pomnik „Pękniętego Serca”.
Anna:
– Dobrze się nazywa. Na tablicy napisano, jak raz jednemu Kaziowi hitlerowiec rzucił ogryzioną kość i pozwolił ją rozbić kamieniem, a potem tę sypką miazgę zjeść. I że Sydonia nie lubiła chorych dzieci. Co jej z takich, które nie były w stanie pracować, nie były w stanie chodzić ani nawet się poruszyć. Sprawdzała kijem, czy cudownie nie ozdrowiały, i jeśli były w agonii, kazała do worków pakować i do trupiarni wrzucać jeszcze żywe.
Janek:
– Jestem żywy.
Anna:
– Przeznaczony do germanizacji.
Mieć dobry wygląd to zawsze szczęście. Dobry według kryteriów jakichś ludzi. Wtedy wiadomo jakich. Himmler miał paranoję na punkcie jasnowłosych i niebieskookich. Liczyła się biała karnacja. Liczyły się narzędzia do pomiarów głowy.
– Jaki masz rozstaw kości policzkowych? A długość nosa? Nie nazbyt obwisłe powieki? Czoło, żuchwa podczłowieka czy człowieka? W sumie czaszka owszem i aryjska, lecz ta masa w środku. Ona czysta? Test psychologiczny, czy jest czysta, i zapisać da się ojczyźnianie. _Junge_¹⁹, nie opuszczaj wzroku, wystraszone oczka to u Żyda. Umiesz maszerować? Jesteś zdolny i układny? Będziesz grzeczny i gotowy poddać się dyscyplinie? Już, rozbierać się do naga! – rozkazują.
Niemcy zawsze preferują nagość i komisję. Przed komisję każdy, przed lekarzy do spraw pochodzenia powołanych. Werdykt zaraz będzie, podział na rasowo cennych, do dalszego chowu przeznaczonych, reszta w Polen-Jugendverwahrlager, w esesmańskiej rzeźni z Przemysłowej zniknie już na wieki wieków amen. Stoi Janek obnażony, bosy aż po szyję. I zaplanowano w jego sześcioletnim ciele ukuć Niemca, zdrapać polski nalot, ostateczną supremację ducha Panów uruchomić… Ducha w Panach gdyby trochę było, zabieraliby syna matce?²⁰.
Bronka modlić się nie przestawała, żeby siostra nie straciła zmysłów. A że nie miała w sobie ludzkiego głosu ani choćby szeptu, czymś wewnętrznym, jakimś głuchym dźwiękiem tworzyła formy i formułki, które rozumieć mógł tylko Bóg. Zwykły człowiek z jej rzeczywistości niczego nie pojmował. Dzieci czasem czuły, wyczuwały, ale odkąd znikły, Bronka była w pustce zawieszona. Znikły dzieci, wszystkie, jakie wysiedleńcy mieli, w hali fabrycznej zrobiło się inaczej. Nie, wcale nie ciszej. W świat dorosłych wkroczył lament, płacz i zgrzytanie zębów. Nikt nie wiedział, gdzie jego dziecko posłano, żyje jeszcze czy do gazu pojechało. Nikt nie wiedział o obozie, w którym młodociani tkwili parę ulic dalej, katowani, sortowani, zmieniani w filar Wielkiej Rzeszy bądź po prostu w śmieci²¹.
Na Kopernika ludzi sortowano równie chętnie. Z pociągami do wywózki sprawy się toczyły wolno, więc kluczowe miały stać się ruchy, jakiekolwiek. Któregoś dnia przeniesiono ich na Żeligowskiego do dawnej przędzalni, później na Łąkową i za parę dni znów na Kopernika. Marsze takie miały czemuś zapobiec albo stworzyć tkankę sprawnie działających struktur, funkcjonowania w miąższu wydolnego aparatu. Zmęczyć ludzi trzeba było, znużyć, zobojętnić, nie pozwolić zagrzać miejsca. Dowożono kolejnych przesiedleńców i wtedy hale wypełniały się ożywczymi oddechami. Jednak nie na długo. Ci nowi wierzyli w możliwość urządzenia się i szukali sienników do spania, pozostali rozkładali na podłodze swoją pościel albo koczowali na resztkach wymiętego siana. Wszędzie trzeba się było zapisywać, inaczej nikt nie miał wstępu do pralni, lazaretu, umywalni. „Unikaj brudu, bądź zawsze czysty. Brud, wesz, rodzą wiesz – tyfus plamisty” głosiły niemieckie plakaty porozwieszane na ścianach²². Wiosna za wielkimi fabrycznymi oknami jeszcze zimą pachniała i coraz mocniej chorobami zakaźnymi.Kiedy Śliwińscy na nowo, choć jakby po staremu, znaleźli się w budynku przedwojennego zakładu watoliny, czyli kolejny raz na Kopernika, znali prawie całą załogę pilnujących ich tam esesmanów. Nie żeby jakaś serdeczność się pojawiła, interes był do zrobienia, bo chodziły słuchy, że dzieciaki żyją. Mijał właśnie drugi miesiąc, odkąd znikły, dwa i pół od chwili, gdy wszyscy znaleźli się w Łodzi. Władka, jej mąż Jan i siostra Bronka przeszli zwycięsko inwentaryzację etniczną, czystki, klasyfikacje, katalogowania. W kartotece zapisano zdatni do pracy. Dostali karty wysiedlenia i wiadomo było, że wkrótce wyekwipują się do Rzeszy. Kiedy? A kto by ich zawiadamiał, znali jedynie kierunek. To nie był zły kierunek, mogli przecież pojechać na tamten świat. W pewnym sensie jechali, bo z dnia na dzień tracili siły przez niedożywienie i rozpacz za Jankiem i Krysią. Rozpacz była zabroniona, zresztą zabronione było prawie wszystko.
Przymusowo osadzeni w obozie i traktowani jak więźniowie, żyli według więziennego regulaminu. Na dźwięk dzwonka maszerowali, ustawiali się w kolejce do ubikacji, suszyli bieliznę.
– _Achtung! Achtung!_²³. Nie wolno spluwać wokół budynków! Strzelamy bez ostrzeżenia! Bezwzględne posłuszeństwo! – wrzeszczeli Niemcy.
Ile razy ludzie to słyszeli? Ile razy Władka Bronce to pokazywała, no ile? Dni, godziny, minuty w lęku przed surową karą za to, że wiele tygodni temu zabrano im ich własne życie, że wiele tygodni temu zabrano im dom, że wiele tygodni temu zabrano im dzieci. Kara musi być zawsze w tle: za splunięcie natychmiastowe przeniesienie do obozu o nasilonym terrorze. Kto wykroczy takim byle czym?
– Ja wykroczę – powiedział ojciec dzieci. – Bez dzieci jak żyć? Mam obrączki ślubne.
Za obrączkę złotą z jednym takim, co _Totenkopf_, trupią czaszkę z piszczelami dwiema na mundurze nosił, na Przemysłową poszedł Jan i pokazał palcem, o którego chłopca chodzi. Za drugą złotą obrączkę pokazał palcem, o którą dziewczynkę chodzi. Zupełnie łatwe się to okazało, choć do cna niebezpieczne było. W obozie nawet do ogrodzenia nie wolno podchodzić. Kto o tym zapomina? Kto przekracza bramy dwóch obozów w tę i z powrotem? I kto idzie obok esesmana i co mówi? Nic nie mówi, przecież nic nie znaczy. Jest lagrowcem, zatrzymanym, winnym, katorżnikiem, jeńcem, który tylko płaci za usługę. Wyciągnięcie dziecka z piekła Polen-Jugendverwahrlager prawie niemożliwe, a takiego nie do biologicznej eksterminacji – bardzo trudne. Kogo złapią w szpony ostatecznej germanizacji, tego nie wyrywa się, albowiem odzyskiwanie krwi niemieckiej jest priorytetem. Janek już był prawie Niemcem i za chwilę miał jechać do rodziny szwabskiej. Nowych dzieci życzono sobie i takie procedury szybko się toczyć musiały. Oni tam, w Rzeszy, wychowaliby go na prawdziwego patriotę, może nawet poszedłby na wojnę ze swoimi, nie wiedząc, że to swoi? Teraz szedł przed ojcem jako polski więzień i kulejąc, przekraczał bramę przy ulicy Kopernika 55. Krysię ojciec niósł. Tak była wychudzona, że drogi pokonać sama nie mogła. Nie miała swoich bucików na nogach, tylko za duże chodaki i ranę na pięcie.
Ani Janek, ani Krysia nie zapomnieli matki i ciotki, lecz mizerne twarze i dziwne ubrania, coś pomiędzy piżamą a szarym od brudu mundurkiem, wystraszyły kobiety i onieśmieliły. I te ich małe, łyse główki! Gdzie te dzieci mają włosy?! Bronka nie wyciągnęła do nich rąk, tylko się po brzuchu gładzić zaczęła, jak zawsze, gdy chciała okazać radość. Widać stąd brała początek cała tkliwość z niej płynąca. Władkę płacz zadławił. Słów wykrztusić na powitanie dzieci nie mogła. Rodziła je w bólach, ale ten ból, który przez ostatnie miesiące rozdzierał jej macicę i serce, był dotkliwszy. Kim okazał się esesman, kto w nim drzemał, skoro taką misję przeprowadził sprawnie zakończoną? Zostawił narzeczoną daleko, gdzieś w ojczystej ziemi, i na dowód miłości postanowił wnieść ślubne wiano ze złotych obrączek od Polaków zarobionych, bo nie zrabowanych! Jak udało się Śliwińskim je schować? Przez rewizję przeszły w stanie pełnym i w tym stanie odpłynęły ku niemieckim łapom, może lżej to nazwać ot, niemieckim rękom. Z rąk do rąk po prostu przeszły, a wraz z nimi ślubnych zaklęć rymy i przysięgi: „Przyjmij tę obrączkę na znak mojej miłości i wierności, w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego”, mówił Jan i mówiła Władysława, kiedy przed ołtarzem w Lututowie przyrzekali sobie w zdrowiu i w chorobie przyjąć wzajemnie swoje śluby plus przyszłe dzieci, jakimi Pan Wszechmogący ich obdarzy. I obdarzył synkiem oraz córką. Czy więc teraz równać mogła się ta wartość w złocie, tych obrączek, z zaistniałych dzieci życiem i ich przyszłych losów wypełnieniem? Widać po niemiecku jeden do jednego wyszło i udało się przekonać służbie narodowej oddanemu szkopa, żeby pomógł, by wydobył, na świat wyprowadził dziewczę i chłopczyka z innej nacji, gorszej znacznie, bo słowiańskiej. Ale dobry był Niemiec i uchowały się dzieciska w tym piątym roku wojny. Choć ich ojciec po niemiecku z Niemcem gadał, Schillerowskiej _Ody do radości_ ni jednego wersu nie znał ani nawet _Łez_ Hölderlina, tych perlistych łez za zmarłymi i miłością złudną, aż zdającą się niemądrą. Własne łzy wylewał Jan Śliwiński, wówczas lat mający trochę więcej niż trzydzieści. Gdyby jego gwiazda zgasła, niema Bronka i jedynie polskim władająca Władka by nie podołały. Siostry zwarte, zawsze z sobą, nigdy w rozproszeniu. Znały życie tylko wspólne i kiedy Jan poznał Władkę, dowiedział się, że w pakiecie Bronkę bierze. Nie dosłownie. Nigdy do niej się nie dobrał. Była jakby częścią żony, jakby dzieckiem, jakby świętą. Nietykalna głuchoniema, która żyła wewnątrz w tym trójkącie, potem w wielokącie tej rodziny.Zdjęcia profilowe dwa i jedno na wprost przed zgoleniem włosów Jankowi fotograf zrobił. Takie więzienne kadry z metalową podpórką. Linie papilarne łysego więźnia też były ważne dla Trzeciej Rzeszy. Pani w mundurze kazała mu każdy palec przyciskać do gąbki, a potem położyć dłonie na papierze i uderzyła po rękach przezroczystą linijką. Widać przez nią wszystko. I naraz, gdy go wypchnięto z budynku, chłopiec zobaczył świat pełen dzieci. Nigdy nie widział tylu dzieci. Były wszędzie.
Anna:
– Pomyślałam, jakie to straszne wymyślić obóz koncentracyjny dla dzieci.
Janek:
– Wszystko dla ciebie straszne. Takie było nasze życie.
Anna:
– To przez obóz tak brzydzisz się brudu?
Janek:
– Tam nie było niczego oprócz brudu. Brudny świat. I nie było za dużo mycia, może trochę wody czasem w misce; te mundurki przylepiały się do skóry. A gdy bili i krew…
Anna:
– Krew?!
Janek:
– Zawsze bili do krwi.
Anna:
– Po co bili? Czemu osłabiali siły biciem? Słabe dzieci? To jaka praca potem? Nie chodziło o pracę?
Janek:
– Niby chodziło o pracę, na przykład o te auta niemieckie, które wjeżdżały i mechanik je naprawiał… chłopcy mieli w oleju i smarach ręce, twarze całe, bo usługiwali… to znaczy w robocie brali udział i nie było jak się pozbyć tego brudu ani tłuszczu… i karano ich, ale wiesz, wcale nie po plecach bili, tylko w pachwinę, jakoś w pachwinę lubili uderzać, tutaj, pod brzuchem, od wewnętrznej strony uda, tu jest tak miękko i kańczugiem cios zadawali, zaraz krew leciała i spodnie się przyklejały, brud wchodził.
Anna:
– Ale miałeś sześć lat, a oni byli dorosłymi ludźmi.
Janek:
– Oni? Oni nie byli ludźmi.
Władka, gdy pierwsza fala szczęścia z rozpaczą zmieszana przetoczyła się przez nią, zaczęła zdzierać z dzieci drelichy i ciała z jej ciała oglądać. Krysia miała obtartą piętę i palce u obu nóg obtłuczone, poharatane przedramię i policzek zasiniony, na plecach ślady po razach. Bez ubrania wtuliła się w matkę, jakby schować się chciała na powrót w jej łonie. Janek próbował pohamować płacz, ale skowyczał w nim ktoś, kto wypowiedzieć chciał zranienia swoje i cudze, wył za tymi dziećmi, które w barakach zostały, bo nikt nigdy nie przyjdzie po nie. Chował przed wzrokiem matki pokaleczoną pachwinę, wstydził się tego brudu na sobie i drapał się po nogach, po szyi, wydrapać ze swojej skóry chciał cały ten obóz. A to wszy były, nic innego. Poza obrażeniami ciała i brudem w duszy dziecięcej tylko wszy Janek z Krysią przynieśli.Na dworzec Łódź Kaliska zupełnie niedaleko, ledwie dwie czy trzy ulice należało przejść. Prowadzili ich dużą kolumną ustawionych czwórkami. W administracji Centrali Przesiedleńczej zawsze tak planowano, aby każda akcja zysk przynosiła, nie opłacało się wsadzać do pociągu paru rodzin. Parę setek dzisiaj zgromadzono na peronie. Plan ekonomiczny Trzeciej Rzeszy zakładał grabież obywateli z sąsiednich krajów i zrobienie z nich najtańszej siły roboczej. Dzisiejszy plan okradał Polskę z Polaków.
Anna:
– Mocne słowa.
Janek:
– Ktoś podważy?
Zanosiło się na deszcz, może nawet burzę. Gęste chmury przysłaniały niebo, jakby gniewały się o to, co dzieje się pod nimi. Miało się wrażenie, że z minuty na minutę zsuwają się coraz niżej i w końcu pokryją ziemię, wtedy już nikt dla nikogo nie będzie strażnikiem, bo w chmury wsiąkną karabiny, mundury i podkute buty.
– _Zurück, zurück!_²⁴ – rozległy się ostre nawoływania esesmanów. Ludzie zaczęli odsuwać się od torów, wciskali się w tłum, byle nie stać na brzegu peronu. Nikomu nie było do śmiechu, ale wielokrotnie powtarzane słowo brzmiało jak cmokanie wiewiórek i cokolwiek by mówić, w tej sytuacji trochę śmieszyło. Zaniepokojone wiewiórki powtarzające w kółko jeden dźwięk. Tylko co one mówią? Teraz to nasz teren, nasze drzewa, dziuple i zapasy. Jeśli zaraz nie wsiądziecie do pociągu i nie znikniecie nam z oczu, możemy was zaatakować.
Podstawową rolą kolei jest dowozić pasażerów do stacji przeznaczenia. Ten konkretny pociąg relacji Łódź–Nieznane intencje miał zupełnie dobre. Ludzi podążających w wielkim ansamblu zaprosił do środka, wiedział, że ktoś potężniejszy od jego lokomotywy i wszystkich wagonów razem wziętych wie, dokąd sunąć ma po szynach. Był to pociąg nadzwyczajny, w codziennym rozkładzie jazdy nieprzewidziany, a przygotowany i uruchomiony dla tych właśnie pasażerów, którzy bez biletu wybrali się w daleką podróż. Mogli nazywać siebie wybrańcami – nie tyle losu, ile wyłącznie oprawców niemieckich. Jeden z nich zabrał się tym pociągiem jakby okazyjnie, z walizą pełną dokumentów²⁵. To kancelista z Urzędu Pracy, który na miejscu będzie listę obecności sprawdzał²⁶.
Dla Janka w tym nadzwyczajnym pociągu wszyściusieńko zdawało się nieprawdopodobne. Pierwszy raz znalazł się w wagonie z miejscami do siedzenia i z czystymi ławkami. Krzyknął, że on przez okno będzie patrzył, ale podniecenie szybko go wyczerpało. Usnął. Co chwila jednak się budził i pokazując coś za szybą, odwracał głowę, pytając wzrokiem co to. Bronka siedziała naprzeciwko siostrzeńca po skosie i przyglądała się jego podekscytowaniu. Dzieciaka tak pochłonęło wpatrywanie się w świat za oknem, że nie chciał jeść, paplał coś do ojca, a ten mu na ucho odpowiadał. Zdenerwowana Władka zaczęła się kłócić z mężem, ale Bronka nie pojmowała ich, a raczej nie chciała rozumieć. Z jednej strony koczowanie w Łodzi przez te wszystkie tygodnie zbliżyło rodzinę, tak jak tylko zbliża człowieka z drugim człowiekiem nieszczęście, niedostatek i niepomyślność, a równocześnie jakoś podzieliło. Czy to dlatego, że Bronka miała na wyciągnięcie ręki toczące się obok ich życia życie innych ludzi i mogła w nie wnikać? Niby wszyscy musieli robić to samo i robili, a jednak inaczej. Widać wzór, według którego się żyje, nie jest jeden. Ona patrzyła i na nią bez przerwy ktoś się gapił, choć szybko się rozeszło, że kaleka, i nikt od niej nic już wtedy nie chciał poza pogapieniem się. Widziała przedrzeźniających ją, zwłaszcza gdy rozmawiały z Władką na te swoje miny i gdy mocno gestykulowały, zaraz jeden drugiego trącał albo palcem pokazywał. U nich we wsi ludzie przywykli. W mieście bywało, że ktoś się zainteresował i przyglądał się badawczo, czemu taka skromna, odwraca oczy i na zaczepki żadne wcale nie odpowiada. Nie poznawano się, że nie słyszy. Teraz dzień i noc pośród innych, to i inność żadna nie do uchowania, zaraz na wierzch wszystko wyjdzie. Oddychanie nawet obserwują. Patrzą, jak jej piersi chodzą. Czy miarowo wdechy bierze, czy wydycha równie łatwo kilkanaście razy na minutę jak dorosły człowiek? Może skoro taka inna od innych, potrzebuje kilkadziesiąt razy westchnąć, jak nie przymierzając noworodek albo ktoś, kto się bardzo boi.
Bał tu się każdy i z oddychaniem gorączkowo było. Niemców bano się i by oprzytomnieć z trwożliwości, z napięcia własnych mięśni opaść, kozła ofiarnego się szukało. Kozła w formę odlanego, figurynkę, posąg. Do posągu można mówić bez atencji, z nieposzanowaniem i nie usłyszy się słowa złego ani skargi choćby. Bronka tym posągiem tam się stała. Tam, w obozie, i w tej chwili także zamiast niej po skosie od siostrzeńca siedziała kobieta, która z przerażenia schowała się we własnym brzuchu i w tym brzuchu zmieniła w płód. Ale stop, płód urośnie i co zrobi Bronka? Nie urodzi sama siebie przecież. To niewykonalne dla głuchoniemej w szczególności, kiedy nawet zdanie z niej urodzić się nie może. Więc ta Bronka zamieniona w swoje własne dziecko obumiera i kamienieje. Skamieniałe dzieci w brzuchach kobiet? Nic nowego! Są przypadki do udowodnienia, tylko wyjąć je dopiero da się po ich śmierci, no, tych kobiet, jasna rzecz²⁷. I brzuch Bronki rozciąć wtedy można będzie i obejrzeć małe ciałko w ciele Bronki, która siedzi teraz w tym pociągu niczym w schronie. Mała Bronka w ciele dużej Bronki, duża Bronka w schronie. Schron przemieszcza się powoli, płynnie wydawałoby się, lecz co parę godzin staje w polu, by przepuścić transporty wojskowe. One mają pierwszeństwo. W przeciwieństwie do wagonów pełnych Żydów, które też przystają. Czasem ludzie z dwóch pociągów w dwie różne strony jadących widzą się nawzajem. Czasem są na wyciągnięcie ręki.
– I wy w drodze? Dokąd? – pytają Polacy jadący z Łodzi w Nieznane.
Żydzi przez zadrutowane okienko albo szpary w podwojach pokazują, że do nieba. Oni wiedzą, dokąd tory ich prowadzą, wprost pod Kraków. Nie do Auschwitz? Tak, do Auschwitz, właśnie tam i od razu stamtąd kominem do swojego nieba. Bronka pyta Władkę, dokąd tamci jadą. Władka nic nie odpowiada, nie tłumaczy siostrze, tylko spuszcza głowę.
Anna:
– Zostawiała babcia Bronkę z niedopowiedzeniami?
Janek:
– Matka coraz częściej spuszczała głowę, coraz mniej miała odpowiedzi.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki