Na wagę złota - ebook
Na wagę złota - ebook
Will Trent i Jack Reacher w nowym thrillerze.
Podwójna akcja.
Podwójny dramat.
Podwójny problem.
Will Trent trafił do Fort Knox pod przykrywką. Jego zadanie: zbadanie morderstwa dokonanego dwadzieścia dwa lata wcześniej. Nazwisko podejrzanego: Jack Reacher.
Jack Reacher jest w Fort Knox z własną misją: ma zdemaskować niebezpieczną grupę przestępczą działającą w samym sercu amerykańskiej armii. Na celowniku znalazł się jednak Will Trent.
Tymczasem w grę wchodzi spisek – taki, którego ani agent specjalny, ani były żołnierz nie mogli przewidzieć. I tylko jedna opcja jest możliwa: Jack Reacher i Will Trent muszą połączyć siły. O ile zdołają...
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-4535-7 |
Rozmiar pliku: | 912 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z ogromną radością dzielimy się z Wami opowiadaniem, nad którym pracowaliśmy przez kilka lat!
Od niemal dwóch dekad jesteśmy przyjaciółmi, a także wielbicielami swoich książek. Przez lata w rozmowach często zastanawialiśmy się, co zrobiliby nasi bohaterowie, Jack Reacher i Will Trent, gdyby spotkali się w prawdziwym życiu. Czy Will aresztowałby Reachera za wymierzenie złoczyńcy sprawiedliwości? Czy Reacher dałby Willowi w twarz albo strącił go w przepaść? Wyzwanie polegało na tym, żeby w jakiś sposób nakłonić ich do współpracy. Obaj mają silne kompasy moralne, jednak każdy z nich po swojemu dociera do celu. Poszukiwanie sprawy, która mogłaby sprawić, że ich drogi się połączą, przerodziło się w bardzo długą konwersację i ostatecznie zakończyło fabułą, nad którą oboje z pasją pracowaliśmy.
Na wagę złota stanowi rezultat naszej współpracy. Początkowo każde z nas pisało osobno swoje rozdziały, lecz kiedy historie zaczęły się splatać, przestało być istotne, kto co napisał – i mamy wielką nadzieję, że będziecie zadowoleni. Bez względu na wszystko uważamy, że Jack i Will całkiem dobrze się bawili, rozpoczynając wspaniałą przyjaźń…
Pozdrawiamy
Karin Slaughter i Lee ChildROZDZIAŁ PIERWSZY
Will Trent siedział pod zamkniętymi drzwiami biura, wsłuchując się w niewyraźne głosy. Pewnie mówili o dwóch wyrokach za jazdę pod wpływem i wyboistej karierze zawodowej, którą opisał w podaniu o pracę. Nie wyglądało na to, by rozmowa zmierzała w korzystnym kierunku. Niedobrze. Potrzebował tej pracy. Jeśli jej nie dostanie, schrzani inną sprawę.
Otarł czoło rękawem. Upał na zewnątrz przekroczył już temperaturę wrzenia, w środku było niewiele lepiej. Will spływał potem w zawilgoconym i ponurym jak grób budynku urzędu państwowego. Niski podwieszany sufit opadł jeszcze niżej, a gipsowo-kartonowa płyta napuchła od wilgoci. Will obserwował kroplę potu, która skapnęła mu z nosa i rozprysnęła się na podłodze. Pośrodku linoleum ciągnęło się wgłębienie wydeptane przez setki wojskowych butów, które wędrowały tym korytarzem w jedną i drugą stronę.
Poprawił się na krześle. Miał wrażenie, że zamiast kręgów ma plastikowe opaski, które zaciskają się na kręgosłupie, a mięśnie nóg całkiem mu zesztywniały. Był obolały z dwóch powodów. Pierwszym z nich było pożegnanie, jakie jego dziewczyna urządziła mu poprzedniej nocy, oraz poranne poprawiny. Drugi powód to jednogodzinny lot z Atlanty do Lexington, podczas którego siedział z kolanami wbitymi w oparcie fotela przed sobą, wciśnięty między wrzeszczącego malucha a nadętego starszego jegomościa.
Tylko jeden z tych powodów był wart takiej ceny.
Zza drzwi dobiegł krzyk:
– Gówno mnie obchodzi, co o tym myślisz, Dave!
Głos należał do pułkownik Stephanie Lukather, kobiety zarządzającej amerykańskim skarbcem złota. Odpowiedzialne stanowisko, chociaż co Will mógł o tym wiedzieć? Jego wiedza na temat federalnych rezerw złota pochodziła głównie z Wikipedii i „Goldfingera”, filmu o Jamesie Bondzie.
Skarbiec był usytuowany w sąsiedztwie bazy wojskowej Fort Knox, na skrzyżowaniu Bullion Boulevard z Gold Vault Road. Ważąca dwadzieścia ton główna brama miała ponad pół metra grubości, a zbudowano ją z materiału odpornego na wiercenie i cięcie palnikiem. W skarbcu przechowywano metale szlachetne wartości około trzystu pięćdziesięciu miliardów dolarów. Obiektu strzegli funkcjonariusze Policji Mennicy Stanów Zjednoczonych, a ich z kolei pilnowała amerykańska armia. Skarbiec udostępniono publiczności tylko jeden raz, we wrześniu tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego roku. Dziesięć lat wcześniej, w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym roku, Pussy Galore wraz ze swoim Latającym Cyrkiem napadła na bazę, ale brudna bombę, którą akrobatki umieściły w skarbcu, udało się rozbroić na ułamek, a konkretnie zero koma zero siedem setnych sekundy przed wybuchem. Przynajmniej tak to pokazano w filmie.
Drzwi wreszcie otwarto.
Major Dave Baldani popatrzył na Willa z pełnym wyższości uśmiechem.
Will dobrze znał takie spojrzenia. W ten sposób prawy człowiek pokazuje złemu, gdzie jest jego miejsce. Wielokrotnie wykorzystywał ten trik, pracując jako agent specjalny w GBI, Urzędzie Śledczym Georgii. Jednak nie przybył do Fort Knox jako glina, tylko pracował pod przykrywką jako były kapitan armii, który na skutek głupich decyzji wpadł w kłopoty po dwóch turach służby w Afganistanie.
Jego dokumenty nie budziły wątpliwości, chyba że włamano by się do bazy Pentagonu. Jack Phineas Wolfe, z honorami zwolniony z armii w dwa tysiące szesnastym roku. Za jazdę pod wpływem alkoholu dwukrotnie skazany na pracę na rzecz społeczności. Wyrok w zawiasach. Rozwiedziony. Bezdzietny. Debet w banku. Zablokowane karty kredytowe. Eksmisja z ostatniego miejsca zamieszkania. Samochód zajęty przez bank. Szuka uczciwej pracy, a przynajmniej na tyle uczciwej, na ile się tylko da.
– Szybciej, chłopcy. – Pułkownik Lukather miała niewiele ponad pięćdziesiąt lat. Była szczupła i zadbana, a długie blond włosy nosiła upięte na wojskową modłę. Machnęła niecierpliwie ręką. – Czekam.
Will musiał stać z pochyloną głową, bo przez opadający sufit pomieszczenie było o dobre pół metra niższe niż powinno. Ściany wyłożone ciemną boazerią wypaczyły się ze starości. Pod jedną z nich stał rząd zamkniętych szaf na dokumenty. Przepisowe metalowe biurko pani pułkownik ustawiono z drugiej strony. W pokoju nie było okien. Powietrze stało nieruchomo. Równie dobrze Will mógłby znaleźć się wewnątrz trumny.
Pułkownik Lukather wskazała niski sufit i wyjaśniła:
– Generał brygady, który siedzi na górze, zapragnął mieć w biurze prysznic. Gówno zawsze leci na dół. Ale ja nie muszę mieć świetlika, Wolfe. Siadaj.
Will zajął jedno z krzeseł po drugiej stronie biurka. Baldani stanął kilka centymetrów dalej. Kolejna policyjna sztuczka.
– Miałeś trochę problemów, od kiedy odszedłeś z armii, Wolfe – odezwała się Lukather.
Nie słyszał pytającego tonu, więc nie odpowiadał.
Lukather oparła dłoń o segregator i czekała, aż Willa znuży cisza, która zapadła. Jednak jakoś go to nie zmęczyło.
Zegar na ścianie głośno tykał.
Baldani westchnął przeciągle, wydmuchując powietrze z typowym dla palacza świstem.
– Wygląda na to, Dave, że mamy przed sobą autentycznego kapitana Jacka. – Lukather otworzyła segregator i udała, że informacje o „kapitanie Jacku” czyta po raz pierwszy. – Miał piątą lokatę w swojej klasie w szkole Johna Wayne’a. Zdobył blachy jak jakiś wyrywniak. Niecykorzasty sukinsyn z ciebie, co? Pewnie w internacie wygrałeś konkurs na długość fiuta.
Willowi zabrakło czasu na przestudiowanie wojskowego żargonu, więc niewiele do niego dotarło poza ostatnią uwagą, zresztą bardzo trafną.
– A poza tym… – Kartka w segregatorze została przewrócona. Palec Lukather wędrował po danych z przeszłości Jacka Wolfe’a. – Dwa razy jazda po alkoholu. Trudny rozwód. Fatalny kredyt. Na jakiej podstawie sądzisz, że zapłacę ci piętnaście dolarów za godzinę i ulokuję w jednym ze swoich hoteli za przywilej pracy w mojej bazie?
Will wzruszył jednym ramieniem, jakby chciał powiedzieć „wal się!”. Nauczył się tego gestu od przestępców, których przesłuchiwał.
– Jak pani chce.
Poirytowany Baldani poruszył się.
Lukather podniosła wzrok znad papierów. Możliwe, że doceniła szczerość Willa, bo nie posłała go do diabła.
– Wiesz, co to za praca?
– Stróżowanie? – Znowu wzruszył ramionami, głównie po to, żeby wkurzyć Baldaniego. – W ogłoszeniu było coś o sprzątaniu.
– Nie twoja branża, co? Co wiesz na temat złota?
Ponowne wzruszenie ramion.
– Przydałoby mi się trochę.
– Starczy tego, gnojku. – Baldaniemu najwyraźniej skończyła się cierpliwość. – Zmień ton! Rozmawiasz z pułkownikiem.
Will obrócił brodę o dwa stopnie, trudno było więc uznać, że zachował się lekceważąco. Baldani zacisnął pięści, co było głupim posunięciem, bo gdyby w następnym etapie złości uniósł ręce, Will wypchnąłby mu jaja przez tyłek.
– Wystarczy, chłopcy. – Lukather zamknęła teczkę Jacka Wolfe’a. Decyzja o zatrudnieniu została już podjęta, chociaż nie zamierzała się nią jeszcze dzielić. Na razie zaczęła od wyjaśnień: – Złoto to pierwiastek chemiczny o liczbie atomowej siedemdziesiąt dziewięć i w naturalnych warunkach jest ciałem stałym. Symbol Au pochodzi od łacińskiego słowa aurum, co w wolnym tłumaczeniu może oznaczać blask wschodzącego słońca. Złoto jest metalem miękkim, więc łatwo można je zadrapać lub uszkodzić. Tłuszcz z naszych dłoni może spowodować korozję lub pozostawić plamy na powierzchni, obniżając wartość kruszcu. Przed wzięciem do ręki zaleca się włożenie niemechacących się bawełnianych rękawiczek. Konieczne są też maski, bo wilgoć z oddechu albo ślina mogą zostawić nieusuwalne ślady.
Will czekał na dalszy ciąg tej przemowy.
– W Dekrecie numer 6102 wydanym w 1933 roku prezydent Franklin D. Roosevelt zdelegalizował prywatną własność złotych monet, złota w sztabkach i certyfikatów złota, tym samym zmuszając obywateli do sprzedaży tych przedmiotów rezerwom federalnym. W 1936 roku Departament Skarbu rozpoczął budowę skarbca, aż wreszcie konwój uzbrojonych pociągów przetransportował większość rezerw złota do naszego obiektu. W tej chwili w zaplombowanych skarbcach składujemy ponad sto czterdzieści siedem milionów uncji trojańskich, przede wszystkim w ważących dwanaście i cztery dziesiąte kilograma sztabkach o próbie od 900 do 999. Reszta rezerw narodowych przechowywana jest w West Point oraz Denver.
Will kolejny już raz zrobił lekceważący gest.
– I?
– Na mocy rozporządzenia Kongresu skarbce co roku są sprawdzane przez biuro inspektora generalnego Departamentu Skarbu. To jest wyłącznie kontrola wzrokowa. Inwentaryzacja szczegółowa ze sprawdzaniem numerów seryjnych każdej sztabki złota zajęłaby całe miesiące. I tu zaczyna się nasza rola, kapitanie Wolfe. Zgodnie z rozporządzeniem wykonawczym do ustawy z 1978 roku o rozdziale zadań w Departamencie Skarbu, każda sztaba złota musi być skontrolowana co dziesięć lat. Właśnie mija dziesięć lat, mamy niewiele czasu na wykonanie zadania, a brakuje nam jednego pracownika.
Will odpuścił sobie wzruszanie ramionami. Potarł szczękę, starając się stłumić szczeniacką radość. Czuł się jak ćpun na drążku pogo po solidnej dawce mety. Miał nadzieję, że fałszywa tożsamość pozwoli mu dostać się do obiektu, a tymczasem okazuje się, że wejdzie do skarbca. Dostanie się do złota! Do samego serca!
Musiał jednak mieć całkowitą pewność.
– Chcecie, żebym zajmował się złotem?
– W zasadzie będziesz jak pokojówka – wyjaśnił Baldani. – Masz czyścić złoto. W rzeczywistości takie jest właśnie znaczenie tej ustawy. Czyszczenie złota.
– Przeprowadzenie kompletnej inwentaryzacji zajmuje nam dokładnie dziewięć miesięcy – dodała Lukather. – W tym momencie udało mi się trochę wyprzedzić harmonogram. Pracujemy dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Dwa zespoły po sześć osób w ciągu dnia, dwie kolejne szóstki od północy do ósmej. Dla bezpieczeństwa żaden zespół nie przebywa w skarbcu dłużej niż dwa tygodnie, korzystamy też z dodatkowego personelu. Najchętniej zatrudniamy byłych żołnierzy. Nikt nieupoważniony nie dowie się o tym, co robimy, ani nie pozna grafiku zmian. Jak już mówiłam, zbliżamy się do końca, ale na rannej zmianie brakuje w naszej maszynie jednego trybiku.
Will zastanawiał się nad tym, co ma powiedzieć. Jeszcze nie zaproponowała mu pracy, ale przedstawiła wiele tajnych szczegółów, co znaczyło, że go pewnie zatrudni. Niemniej jednak na razie nie powinien okazywać przesadnej gorliwości.
– Co miałbym robić?
– Ciężko pracować – warknął Baldani. Chyba miał nadzieję, że ton jego głosu zaskoczy Willa.
– Dave ma rację – uzupełniła Lukather. – Po półgodzinie mija olśnienie bogactwem skarbca i od tego momentu to ciężka harówka. Ty, jak sądzę, jesteś w dobrej formie, Wolfe. Widzę w tobie żołnierza. – Odchyliła się do tyłu i otwarcie zmierzyła go wzrokiem. – Masz z metr osiemdziesiąt pięć i koło dziewięćdziesięciu kilogramów, co?
Will od liceum mierzył metr dziewięćdziesiąt, ale skinął potakująco głową.
– Zdaniem Dave’a mogą być z tobą kłopoty, ale mnie się to nawet podoba. – Uśmiechnęła się prowokacyjnie. – Zresztą niedawno na wniosek Dave’a zwolniłam gościa, który ledwie przystąpił do pracy, i od razu zaczął wymiękać. Też jesteś taką mimozą, kapitanie?
Will pokręcił głową.
– Nie poddaję się łatwo.
– Jestem tego pewna. – Przymknęła powieki, ukrywając błysk, który pojawił się w jej oczach. – Lubię mieć pod sobą ciężko pracujących facetów. Czy jesteś twardym, pracowitym mężczyzną, Wolfe?
Praca fizyczna nie była dla Willa niczym nowym.
– Wykonuję robotę do końca.
– Nie mam wątpliwości, że to robisz. – Zaśmiała się głębokim, gardłowym śmiechem. – Baldani, wciągnij go na listę, jasne?
Baldani miał minę, jakby chciał polemizować z jej decyzją, jednak Lukather nie wyglądała na kobietę, z którą można się spierać, i to nie tylko z powodu gwiazdek, które miała na naramiennikach.
– Idziemy, dupku – burknął major.
Za dupka Will odwdzięczył się ostentacyjnie powolnym wstawaniem z krzesła. Potem jeszcze odegrał komedię z pochylaniem głowy pod niskim sufitem. Zrobił to celowo, bo głowę Baldaniego dzieliło od sufitu jakieś trzydzieści centymetrów. Major obrzucił Willa szczególnie wściekłym spojrzeniem. Dziewczyna Willa nazywała to kompleksem konusów, a wiedziała, co mówi, bo ona również była wyższa od Baldaniego.
W korytarzu major nie szedł, lecz sunął, wyrzucając przed siebie nogi. Jak na tak przysadzistego faceta wydawał się całkiem sprawny. Prawdopodobnie spędzał tyle samo czasu przy barze, co na siłowni. Włosy miał ostrzyżone krótko niczym komiksowy szeregowiec Beetle-Bailey, przez co zaczątki łysiny na czubku głowy były bardziej widoczne. Widząc, że wzrok Willa powędrował do spalonego słońcem łysego placka, Baldani przykrył go ręką i udał, że ociera pot. Spojrzał z ukosa na Willa, a po chwili zgromił go wzrokiem, gdy Trent parsknął śmiechem.
– Niech ci się nie wydaje, że spodobałeś się Lukather – ostrzegł go Baldani. – Ona rozpieprzyłaby drzwi, gdyby odważyły się zbyt poufale ją przytrzasnąć, że tak to ujmę.
Will uznał, że oleje tę złośliwość.
– Każdy by tak zrobił.
Słońce go oślepiło, gdy wyszli na zewnątrz. W oddali słychać było strzelaninę. Potem jakiś wybuch. I znów kanonada, aż zaczął żałować, że nie ma broni lub też czegoś, co mógłby zdetonować.
Nie bez powodu został gliną.
Baldani wdrapał się do niebieskiego chevroleta impali. Z podwozia samochodu zwieszały się stalaktyty błota. Zanim Will wsiadł, klimatyzacja chodziła na maksa. Znów poczuł pot spływający po plecach, ale jednocześnie z zimna zaczęło mu kapać z nosa. Baldani gwałtownie zawrócił. Radio już ryczało na cały regulator, ale major jeszcze podkręcił głośność. Nic lepiej nie pokazuje, jakim jesteś pieprzonym gnojkiem, niż odpalenie basów i włączenie „Smells Like Teen Spirit” Nirvany.
Kiedy auto z piskiem opon wyjeżdżało z parkingu, Will sięgnął do swojej wiedzy zaczerpniętej z Wikipedii. Obiekt zajmował ponad czterdzieści tysięcy hektarów na terenie trzech hrabstw. Mieszkało tu prawie trzynaście tysięcy ludzi, a tysiące przyjeżdżały na szkolenia lub do pracy. Znajdowały się tu hotele, restauracje serwujące fast foody, małe centra handlowe, kręgielnia, kompleks medyczny, osiedle domków jednorodzinnych oraz szkoły podstawowe i średnie. Na każdą setkę kobiet powyżej osiemnastego roku życia przypadało stu dziewięćdziesięciu i trzy dziesiąte mężczyzny, co mogło tłumaczyć, czemu Baldani był taki spięty.
A może facet był po prostu dupkiem.
Przy głównej drodze stało więcej budynków biurowych, niż Will mógłby zliczyć. Wydział zasobów ludzkich armii nazywał bazę domem, co, jak wywnioskował, oznaczało, że tu kończą się problemy z administracją. Mimo wszystko była to aktywna baza wojskowa, co wymagało wysokiego poziomu bezpieczeństwa. Już samo przekroczenie głównej bramy zajęło dwie godziny czekania i pocenia się nad fałszywymi, choć wydanymi przez instytucje rządowe dokumentami Jacka Phineasa Wolfe’a.
Złoty Skarbiec pojawił się na końcu długiej drogi. Budynek z białego granitu prezentował się dość niewinnie. Była to typowa budowla z lat trzydziestych dwudziestego wieku w stylu art déco, jeden z tych obiektów, który wyglądał ładniej, niż można by się spodziewać. Wybudowano go w czasach Wielkiego Kryzysu, kiedy większość Amerykanów straciła pracę, a ludzie, którzy żyli z zapewniającej godne utrzymanie pensji, bez pośpiechu tworzyli różne dzieła.
Will widział wcześniej skarbiec z autostrady, ale sądził, że wzrok płata mu figla. Wydawało się niemożliwe, że coś takiego stoi na odkrytym terenie. Po chwili jednak dostrzegł drut kolczasty, rzędy barier pod napięciem, znaki ostrzegawcze i dżipy jeżdżące zygzakiem po terenie wielkim jak dziesięć boisk piłkarskich, który prawdopodobnie był najeżony minami przeciwpiechotnymi. Na dachu nie widać było snajperów, lecz zanim potencjalny rabuś ruszyłby przez odkrytą przestrzeń, która otaczała budynek, pewnie ze dwustu ludzi już by w niego mierzyło z broni.
Baldani zatrzymał auto przed niskim parterowym budynkiem ochrony, który stał w otwartej bramie. Choć słowo „otwarta” nie było zbyt ścisłe. Ciężkie żelazne skrzydła zostały co prawda rozsunięte, ale z asfaltu wystawało dwanaście pachołków, a rzędy kolczatek sterczały niczym zęby krokodyla.
– Czas, żebyś wypiął tyłek i zakasłał – rzucił Baldani w więziennym żargonie.
Strażnik, który wyglądał jak wór cementu wetknięty w koszulę, otworzył drzwi auta. Will rozejrzał się wokół, osłaniając oczy przed słońcem. Ostatni raz otaczało go tylu uzbrojonych facetów, kiedy we wspólnej akcji z FBI, rządową agencją do walki z narkotykami DEA oraz ATF, agencją federalną do spraw broni palnej i materiałów wybuchowych, zrobili nalot na magazyn w Port of Savannah.
Baldani rzucił kluczyki, zapalniczkę i dokumenty na tacę, którą wsunięto do skanera rentgenowskiego. Na tym skończyło się sprawdzanie majora, który oparł się o ogrodzenie, zapalił papierosa i czekał, aż zajmą się Willem. Kontrola w punkcie straży skarbca była równie szczegółowa, jak przed wjazdem do Fort Knox.
Will doliczył się dziesięciu strażników, którym z szyi zwieszały się karabiny automatyczne M4. Była to ulepszona wersja cywilnego karabinu AR-15. Jednym słowem broń dla twardzieli. Żołnierze nosili pasy, zza których wystawały pistolety sig sauer P-320, gaz pieprzowy, paralizatory i teleskopowe metalowe pałki. Poruszali się szybko i sprawnie, zdecydowanie prowadząc Willa po pasie transmisyjnym kontroli. Najpierw masywny owczarek niemiecki wetknął nos w jego krocze, a następnie jakiś nastolatek z laptopem przetrzepał mu portfel i wprowadził do systemu skany fałszywych papierów. Buty przejechały przez urządzenie prześwietlające. Musiał zdjąć pas i rozłożyć ramiona, gdy czytnikiem sprawdzano obecność metalu, potem jeszcze obszukano go ręcznie, kazano otworzyć opakowanie pomadki ochronnej do ust i jeszcze raz pokazać portfel oraz klucze. Później kolejny facet ponownie go obmacał, a trzeci gość przeciągnął po dłoniach małym kawałkiem papieru, po czym wetknął ten świstek do maszyny, w której sprawdzano ślady pozostałości po materiałach wybuchowych.
Chevrolet impala też przeszedł swoją kontrolę. Jeden ze strażników obejrzał podwozie lusterkiem, strącając stalaktyty, a owczarek belgijski obwąchiwał wnętrze. Wyciągnięto fotele, przewrócono dywaniki i osłony przeciwsłoneczne, zajrzano do schowka, sprawdzono silnik i bagażnik, ktoś przeciągnął licznikiem Geigera po karoserii, ktoś inny skontrolował, czy są jakieś pozostałości po materiałach wybuchowych.
Will już się pocił z gorąca, a gdy polecono mu zrobić skany odcisków palców, z czoła skapnęła mu naprawdę wielka kropla potu. Czy przykrywka dla Jacka Phineasa Wolfe’a wytrzyma to badanie, czy też skończy zastrzelony na miejscu?
Nie był to najlepszy moment na zadawanie takich pytań.
Żaden ze strażników nie wyglądał na faceta, któremu legalnie sprzedadzą alkohol. Jeden z nich wręcz miał na brodzie młodzieńczy puszek. A z kolei inny mógłby uchodzić za nastoletniego humanoida Groota w okresie dojrzewania. Każdy z nich miał znudzoną minę, co bez trudu mogło prowadzić do mimowolnego naciśnięcia spustu czy uderzenia pałką, a w konsekwencji przetransportowania Willa do szpitala lub kostnicy.
Serce mu podskoczyło, gdy ponownie podszedł do niego nastolatek z laptopem. W ręku trzymał prawo jazdy Jacka Wolfe’a, kartę ubezpieczenia zdrowotnego weteranów, kartę z numerem ubezpieczenia społecznego, a także z niewiadomego powodu kartę lojalnościową sklepu Costco.
– Popatrz przez to. – Inny strażnik trzymał w ręku parę ciężkich czarnych gogli. Spiralny przewód prowadził od nich do laptopa.
Will przycisnął twarz do gogli. Nie zobaczył nic poza czernią, po której chwilę później przebiegła linia. Odniósł wrażenie, że przygląda się Cylonom, robotom z serialu „Battlestar Galactica”.
Słońce go oślepiło, gdy strażnik zabrał gogle.
– Skanowanie siatkówki – odezwał się Baldani. Z wargi zwisał mu do połowy wypalony papieros. Miał minę, jakby cieszył się dyskomfortem Willa. Prawdę mówiąc, nie było w tym nic dziwnego i Will był pewien, że na jego miejscu też by się świetnie bawił.
– Proszę pana? – Dzieciak z laptopem znów do niego wrócił. Przyglądał się dowodowi Willa, przenosił spojrzenie na jego twarz i znów na dowód. Laptop wydawał piszczący dźwięk, ale chłopak nie spuszczał wzroku z Willa.
Will również utkwił spojrzenie w jego twarzy. Obserwował kroplę potu, która płynęła z boku ogolonej głowy dzieciaka. Żołnierz miał zaledwie osiemnaście lat, jego ciało wyglądało tak, jak zawsze wygląda ciało, gdy każdy moment wolnego czasu albo spędzasz na pracy, albo próbując kogoś przelecieć.
Laptop znowu zapiszczał, ale młody człowiek nawet nie spojrzał na ekran.
Will poddał się pierwszy. Rzucił okiem na ekran, podniósł wzrok na chłopaka i jeszcze raz przeniósł spojrzenie na ekran.
– Alpha! Mike! Foxtrot! – wrzasnął dzieciak.
Will spodziewał się, że zaraz strzelą mu w łeb lub przygniotą do asfaltu.
Baldani pstryknięciem pozbył się niedopałka i z uśmieszkiem odpowiedział nazwą piekielnie mocnego drinka:
– Adios. Mother. Fucker.
Pachołki schowały się w jezdni. Kolczatki zostały odciągnięte. Dziesięciu strażników gdzieś się ulotniło. Will wziął głęboki i chyba najbardziej ożywczy w swoim życiu oddech.
Baldani podjechał pod główny budynek, pokazując w pełnym zadowolenia uśmiechu pożółkłe od nikotyny zęby. Will pozwolił majorowi cieszyć się zwycięstwem. Zamiast rozmyślać o przeżytym upokorzeniu, musiał skupić się na czekającym go zadaniu. Nie przyjechał tu, żeby spuścić łomot Dave’owi Baldaniemu lub czyścić złoto. Był tu, aby znaleźć zabójcę policjanta.
Pierwsze zabójstwo popełniono szesnastego kwietnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku w Margrave, mieście leżącym sto sześćdziesiąt kilometrów na południe od Atlanty w stanie Georgia.
A oto ustalone fakty.
Zauważono nieznajomego, który wałęsał się wokół budynku biblioteki. Margrave to niewielkie miasteczko. Nie było tam wielu przybyszów, a w każdym razie nie takich, których nikt nie znał. Nieznajomy był białym mężczyzną o blond włosach i niebieskich oczach. Miał sporo ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, budowę futbolisty, a na sobie brudne dżinsy i wojskową kurtkę moro. Kiedy widziano go po raz ostatni, spacerował w tę i z powrotem pod drzwiami biblioteki. Raz wszedł do środka, skorzystał z toalety i przekartkował egzemplarz „Albumu ptaków południowego wschodu Stanów Zjednoczonych”. Bibliotekarka zadzwoniła do szeryfa, gdy usłyszała, jak nieznajomy coś do siebie mamrocze. W ciągu pięciu minut na scenie pojawił się zastępca szeryfa. Według zeznań naocznego świadka, nieznajomy wyciągnął rewolwer i strzelił policjantowi w głowę.
Zastępca szeryfa nazywał się Phillip Michael Deacon, trzydzieści dziewięć lat, dwadzieścia jeden w policji. Zostawił żonę i nastoletniego syna, a także zamężną córkę, która wkrótce miała urodzić jego pierwszego wnuka.
Nieznajomy w żaden sposób nie ostrzegł Deacona, między nimi nie padło ani jedno słowo. Tylko dwa strzały, a potem nieznajomy przepadł jak kamień w wodę i nikt go już nie widział.
Deacon przeżył strzały, chociaż trudno było to nazwać życiem. Po operacji zapadł w śpiączkę i pozostał w niej przez dwadzieścia dwa lata. Dwa miesiące temu zmarł na zapalenie płuc, w następstwie czego zarzut usiłowania zabójstwa stróża prawa zmieniono na morderstwo pierwszego stopnia ze szczególnym okrucieństwem, co mogło skutkować najwyższym wymiarem kary.
I wtedy właśnie szefowa rzuciła na biurko Willa teczkę z tą sprawą.
Will generalnie nie przepadał za mordercami, ale zabójcy policjantów zasługiwali jego zdaniem na wtrącenie do piekła. Od momentu, gdy teczka wylądowała na jego biurku, każdy dzień, każdą godzinę spędził na badaniu sprawy. Pojechał nawet do Dry Branch, żeby w magazynach GBI odszukać jedyne dowody w sprawie: fragmenty dwóch kul wyjętych z mózgu Phillipa Deacona i zaplombowaną plastikową torebkę, w której leżał zabrany z biblioteki w Margrave egzemplarz „Albumu ptaków południowego wschodu Stanów Zjednoczonych”.
Nie było jednak broni, do której można by dopasować kule.
Jedyne odciski palców, jakie udało się zidentyfikować, należały do bibliotekarki, która rankiem tamtego feralnego dnia wyjęła z ledwie co nadesłanej paczki nowiuteńką książkę i wstawiła ją na półkę.
Ludzie na ogół uważali, że dawnych spraw nie da się rozwiązać. Nie można powiedzieć, że tak całkiem nie mieli racji, jednak Will często się przekonywał, że upływ czasu pozwala świadkom spojrzeć na wydarzenie z innej perspektywy. Przede wszystkim polegało to na tym, że przestawali się bać. Prześladowcy, którzy ich zastraszali, albo umarli młodo, albo siedzieli w więzieniu. Małżeństwa się rozchodziły. Miłość się kończyła. Reputacja bywała nadszarpnięta lub ją naprawiano. Jednym słowem upływ czasu pozwalał lepiej skupić się na wydarzeniach z przeszłości.
Will pojechał na Florydę i porozmawiał z emerytowaną już bibliotekarką, która tamtego dnia zadzwoniła do szeryfa. Odszukał też wdowę po świadku, który słyszał strzały. Rozmawiał z kilkoma kolegami Deacona, a także z osobami zarządzającymi biblioteką. Siadał przy niezliczonych stołach, pijąc niezliczone szklanki mrożonej herbaty i wysłuchując nieskończenie wielu starszych pań wyjawiających strzępy informacji, z których być może Willowi uda się w końcu złożyć całą układankę.
Pierwsza informacja mówiła, że miesiąc po strzałach w Margrave pojawił się inny nieznajomy.
Druga informacja: nieznajomy numer dwa był białym mężczyzną. Włosy blond. Oczy niebieskie. Około trzydziestu pięciu lat. Mniej więcej metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu i ponad sto kilogramów wagi. Niektórzy mówili, że był zbudowany jak futbolista.
Trzecia informacja: szeryf Margrave natychmiast aresztował nieznajomego numer dwa pod zarzutem morderstwa. Szeryf znalazł też jedynego świadka naocznego domniemanego morderstwa. Słowo „domniemany” zostało dodane później, bo Will nie mógł znaleźć żadnego raportu ani innych dokumentów, w których wspomniano by o morderstwie popełnionym w tamtym czasie.
Informacja czwarta: istniało nagranie z transportu więziennego, w którym widać nieznajomego numer dwa w drodze do zakładu karnego w Warburton, ale brak raportu potwierdzającego, że był tam dłużej niż dwa dni.
Informacja piąta: nie wezwano szeryfa do biura szeryfa federalnego ani nie zarządzono obławy na przypuszczalnego przestępcę, natomiast sprawa o rzekome morderstwo została umorzona, a drugiemu nieznajomemu pozwolono zniknąć.
Aż do teraz.
– Ostatni przystanek. – Baldani ustawił auto skosem, zajmując dwa miejsca parkingowe, jakby zajechał tu lamborghini, a nie służbowym chevroletem.
Wysiadając z samochodu, Will usłyszał pstryknięcie zapalniczki. Podniósł wzrok na imponujący budynek. Dostrzegł wieżyczki strażnicze, kamery monitoringu, szczeliny wąskich okien z wystającymi z nich karabinami, wielkie tablice świetlne, które z pewnością było widać z księżyca.
Budynek był strzeżony jak na Fort Knox przystało.
Baldani ruszył w stronę bocznego wejścia. Ciągnęła się za nim smuga dymu, więc Will starał się iść z wiatrem. Zastanawiał się, co pierwsze dorwie Baldaniego – rak płuc czy skóry. Ale to nie był jego problem.
Przeciągnął dłonią po chłodnej, granitowej ścianie budynku. Ponownie skierował myśli na szczegóły sprawy. Phillip Michael Deacon nigdy nie wziął w ramiona swojego pierwszego wnuka. Nie mógł się przyglądać, jak syn gra w piłkę. Nigdy już nie pocałował żony, nie pojechał po zakupy, nie wyrzucił śmieci ani nie podrapał się w dupę, gdy go zaswędziała. Wszystko dlatego, że przyjął zgłoszenie o włóczędze, przez co stracił wszystkie istotne momenty życia, jakie na niego jeszcze czekały.
O szeryfie w Margrave Will wiedział jedno: był skorumpowanym sukinsynem.
Cholernie martwym skorumpowanym sukinsynem.
Wdowa nie zachowała po nim żadnych teczek. Dzieci reagowały alergicznie, gdy ktoś wymawiał jego imię. Raport z pierwszym zeznaniem naocznego świadka na temat domniemanego morderstwa już nie istniał. Żaden z dawnych zastępców nie chciał wydać byłego szefa, choć facet gnił już w ziemi. W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym roku w biurze szeryfa nie było jeszcze komputerów. Will poznał nieliczne fakty na temat pierwszego nieznajomego tylko dlatego, że GBI zostało wezwane natychmiast po strzelaninie. Z mocy prawa agencja nadzorowała wszystkie śledztwa dotyczące ataków na policjantów.
Szczątkowe informacje, jakie Will posiadał na temat drugiego nieznajomego, okazały się tylko garścią plotek, które jednak doprowadziły go do zakurzonego archiwum w piwnicach więzienia Warburton. Trzy kopie zlecenia transportu nieznajomego numer dwa zawierały tylko podstawowe informacje: nazwisko więźnia, znaki szczególne z dnia urodzin oraz policyjne zdjęcie. Opłaty wniesione. Podpis szeryfa na raporcie podsumowującym, gdzie figurował jako świadek naoczny.
Koszmarnym niefartem było to, że drugi nieznajomy znienacka pojawił się w Margrave i w ciągu jednej godziny rzekomo zdołał z zimną krwią zabić jakiegoś faceta na oczach jedynego świadka, którym przypadkiem był doświadczony szeryf okręgowy.
Szósty element układanki okazał się kawałkiem narożnym. W przedziale czasu między zastrzeleniem Phillipa Michaela Deacona a aresztowaniem Will nie odnalazł żadnego dowodu na to, żeby w trzech sąsiednich hrabstwach popełniono jakieś morderstwo. Żadnych informacji prasowych. Żadnych plotek. Żadnych raportów z domów pogrzebowych. Żadnych aktów zgonu zarejestrowanych w stosownych instytucjach stanu Georgia.
Zdaniem Willa jedynym sensownym wyjaśnieniem było to, że szemrany szeryf wrobił drugiego nieznajomego w zabójstwo, które nie miało miejsca.
Tylko dlaczego?
Najbardziej prawdopodobna odpowiedź na to pytanie pomogła Willowi dostrzec obraz pierwotnie złożony z pojedynczych kawałków, które wreszcie zaczęły układać się w całość: pierwszy nieznajomy musiał być nieznajomym numer dwa, ponieważ…
I tu następował punkt siódmy: pamięciowe rysopisy obu nieznajomych były niemal identyczne.
Punkt ósmy: obaj nieznajomi przypadkiem trafili do jakiejś pipidówki, gdzie prawie nigdy nie pojawiali się obcy przybysze.
Punkt dziewiąty, który również był elementem narożnym: do emerytowanej bibliotekarki, która przeniosła się na Florydę, Will wysłał maila ze skanem policyjnego zdjęcia dołączonego do raportu z transportu więźnia. Kobieta odpowiedziała natychmiast. Twierdziła z całą stanowczością, że drugi nieznajomy jest nieznajomym pierwszym, czyli włóczęgą, w sprawie którego dzwoniła do szeryfa w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym roku. Mężczyzną, w którym naoczny świadek rozpoznał zabójcę Phillipa Michaela Deacona.
A więc Will znalazł swojego człowieka.
– Tędy, Wolfe… – wysapał Baldani, po raz ostatni zaciągając się papierosem, po czym otworzył drzwi.
W środku było co najmniej o dziesięć stopni chłodniej. Will ruszył za Baldanim po stromych schodkach w dół. A potem jeszcze niżej. Już zaczął podejrzewać, że to kolejny kawał Baldaniego, ale właśnie w tym momencie weszli do wielkiej sali o ścianach z lśniącego białego marmuru.
I nagle pot, który do tej pory pokrywał jego ciało, stał się dziwnie chłodny.
Wszystko w tym pomieszczeniu mówiło o forsie. Nie jakiejś wirtualnej czy umieszczonej gdzieś tam na funduszu, lecz najprawdziwszej forsie, którą mógłby szpanować J. D. Rockefeller. Na suficie była dekoracja w postaci złotego liścia. Mahoniowe ławy miały oparcia ręcznie rzeźbione w zawiłe wzory. Na ścianach wisiały dzieła sztuki o wartości muzealnej. Will podszedł do jednej z gablot.
– To jakaś stara księga – poinformował go Baldani.
– Biblia Gutenberga. – Nigdy nie był w kościele, ale w tym momencie czuł, że te słowa należy wyszeptać.
– Taa… – rzucił obojętnie major. – W czasie drugiej wojny światowej mieli tu Magna Carta. I oryginał Konstytucji Stanów Zjednoczonych. A także Deklarację Niepodległości. Słyszałem, że podczas zimnej wojny trzymali tu zapas morfiny.
– Nie mieliśmy surowców, żeby ją wytwarzać.
– Nieważne. – Baldani poprowadził go przez salę.
Dwaj strażnicy stali przed wielkimi drewnianymi drzwiami o mosiężnych, wypolerowanych na błysk zawiasach, które były tak długie, jak wyciągnięte pieski corgi. Will podniósł wzrok i przyjrzał się literom wygrawerowanym nad drzwiami. Każda z nich wrzynała się w marmur na prawie osiem centymetrów. Dłuto w połączeniu z młotkiem wspólnym wysiłkiem wyrzeźbiły słowa:
SKARBIEC STANÓW ZJEDNOCZONYCH
– Zamierzasz cały dzień pieścić wzrokiem ten pieprzony napis, czy może wejdziesz do środka? – warknął Baldani.
Żołnierze wspólnym wysiłkiem rozwarli skrzydła drzwi i Will znalazł się ni mniej, ni więcej, tylko w wejściu do skarbca. Czterech uzbrojonych strażników stało w długim białym korytarzu. To policja mennicy. Mieli na sobie kamizelki z kevlaru z wytłoczoną na piersi pieczęcią Departamentu Skarbu Stanów Zjednoczonych. Jak się Will doliczył, każdy z nich miał trzy sztuki broni, a to znaczyło, że poza zasięgiem jego wzroku mają jej znacznie więcej.
Musiał dotknąć masywnych drzwi, przez które przechodził. Kwasoodporna stal wydawała się lodowato zimna. Były naprawdę ogromne, dwa razy wyższe od Willa i grube jak trzech mężczyzn stojących jeden za drugim.
– Trzeba czterech facetów, żeby to kurewstwo otworzyć – skomentował Baldani. – Muszą zapamiętać swoje kody, które im przekazuje ustnie sekretarz skarbu. Nikomu nie wolno patrzeć, gdy kręcą kołem i ustawiają kody. A potem koło trzeba obrócić czternaście razy, żeby rygle wskoczyły na miejsce.
Baldani wszedł do środka, więc Will zrobił to samo.
Wrażenie bogactwa skończyło się już na progu. Wnętrze przypominało każdy rządowy budynek, w jakim kiedykolwiek przebywał. Niskie sufity, kanały wentylacyjne do klimatyzacji, biała farba, która żółknie dwa dni po rozsmarowaniu na betonie, potłuczone płytki na podłodze, brudne fugi, różnokolorowe kable, które nie wiadomo dokąd się ciągną.
Temperatura jeszcze bardziej się obniżyła. Schodzili teraz stromą pochylnią. W ścianach były rzędy mniejszych wersji głównych drzwi, przy wszystkich ustawiono niebieskie znaki. Między nimi niczym policyjna taśma zwisały wstęgi, a z nich z kolei zwieszały się przezroczyste plastikowe koperty. Will zerkał na tekst widoczny na papierze, ale udało mu się tylko stwierdzić, że są to rzędy liczb. Uznał, że zapewne odpowiadały numerom seryjnym na sztabkach złota. Miał wielką ochotę zatrzymać się i obejrzeć każdą z tych kartek, otworzyć pancerne drzwi i zajrzeć do środka. Nie było tu żadnych okien. Wszystkie drzwi miały dwie tarcze do wpisywania kodów i blokadę klawiszy, którą chyba wzięli prosto z więzienia o zaostrzonym rygorze.
Baldani skręcił w następny korytarz. Will spojrzał na sufit. Założono tu reflektory ksenonowe, tak jasne, że można było dostrzec każdy szczegół w spoinach między płytkami. Pobrzmiewała też muzyka, a dźwięk był zwielokrotniony przez twarde powierzchnie. Następny zakręt. I jeszcze więcej pancernych drzwi, znaków, taśm. Mniej więcej co dziesięć metrów na ścianie wisiał czerwony telefon, którego obrotowa tarcza błyszczała w nienaturalnym świetle.
Idący przodem Baldani znowu skręcił, a muzyka rozbrzmiała głośniej. Zespół Hoobastank, co według Willa oznaczało jakiś rodzaj przestępstwa. Tu, w głębi skarbca, nie było już strażników. Will domyślał się, że było tylko jedno wyjście, a jedynie wyjątkowy kretyn mógłby próbować ukryć przy sobie prawie trzynastokilogramową sztabkę.
– O cholera! – wyrwało się Willowi, zanim zdołał się powstrzymać.
Podeszli właśnie do pierwszych otwartych drzwi. Trzej mężczyźni w maskach na twarzy i białych bawełnianych rękawiczkach przenosili sztabki złota i układali je w stosach na palecie. Piosenka „Reason” zatrzymała się w połowie, ale może to Willa zawiódł zmysł słuchu. Jeszcze nigdy w życiu nie widział czegoś podobnego. Do tej pory myśląc o skarbcu, wyobrażał sobie Sknerusa McKwacza podczas codziennego przeliczania pieniędzy, a tymczasem powinien raczej pomyśleć o Minecrafcie i budowaniu całego dziwacznego miasta.
– Poznajcie pieprzonego żółtodzioba, gnojki – odezwał się Baldani.
Nikt nie zareagował na tę pogardliwą prezentację. Will wetknął głowę do otwartego pomieszczenia. Pokój był mniej więcej wielkości przemysłowej chłodni. Nie było górnego światła, jednak złoto dawało metaliczny odblask jaśniejszy od każdej żarówki. Sztabki były ułożone w podkowę wokół całego pomieszczenia w stosach od podłogi do sufitu. Miejsca było tyle, by jeden z mężczyzn, który stał w środku, mógł podawać sztabki facetowi na zewnątrz. Ten z kolei przekazywał je trzeciemu, który delikatnie umieszczał je na stalowej palecie.
Will uświadomił sobie, że wpatruje się w nich z otwartymi ustami. Odwrócił wzrok i patrząc na korytarz, przez chwilę czekał, aż źrenice wrócą do normalnych rozmiarów. Zauważył, że drzwi do następnego pomieszczenia też są otwarte. W drugim zespole brakowało jednej osoby, a mimo to wydawało się, że posunęli się z robotą dalej. Facet na zewnątrz klękał, żeby bawełnianą szmatką przetrzeć złoto, potem dopiero obiema rękami odbierał dwie sztabki, wstawał, obracał się i podawał złoto mężczyźnie, który był w środku.
Katorżnicza robota.
– Odczyt skali – powiedział Baldani, stukając palcem w ledowy wyświetlacz umieszczony na palecie. – W rzeczywistości nie liczymy wszystkich sztabek. Ważymy wszystko, co jest w pomieszczeniu, oczyszczamy, a potem z powrotem porządnie układamy aż do następnego razu.
Will skinął głową, ale nie bardzo widział w tym sens. Pomieszczenia w skarbcu były szczelnie zamykane, pozbawione dostępu tlenu. Z pewnością wynoszenie sztabek na zewnątrz wpływało na ich wagę. W powietrzu była wilgoć, może też jakieś pyłki z bawełnianych rękawiczek, mógł się pojawić włos z głowy któregoś z mężczyzn. Kiedy jest mowa o milionach uncji, liczy się każdy taki drobiazg.
– A tu sprawdzamy obliczenia. – Baldani wskazał jeden z niebieskich znaków. Ktoś o bardzo ładnym charakterze pisma użył białego markera do zanotowania informacji. – Trzydzieści sześć tysięcy dwieście trzydzieści sześć sztabek złota. Czternaście milionów czterysta czterdzieści siedem tysięcy siedemset dziewięćdziesiąt cztery uncje trojańskie. Złoto w tej chwili chodzi po mniej więcej tysiąc trzysta dolców za uncję, więc to jest… Cholera, to mnóstwo pieprzonych studolarówek.
Z wnętrza drugiego skarbca dobiegł głęboki głos:
– Sto dziewięćdziesiąt jeden miliardów czterysta dziewięćdziesiąt milionów dolarów.
Will spojrzał w tamtą stronę nad ostrzyżoną głową Baldaniego, ale faceta w skarbcu nie było widać. Zobaczył tylko parę wielgachnych dłoni w bawełnianych rękawiczkach z naprężonymi do granic możliwości szwami. Umięśnione ramiona mężczyzny były jak wyrzeźbione, a wyblakła już opalenizna świadczyła o tym, że częściej pracował na świeżym powietrzu. Jedną ręką chwytał dwie sztabki, jakby to były klocki lego. A potem do drugiej ręki brał jeszcze dwie sztabki.
– Zmiana, wielkoludzie. – Baldani pstryknął palcami, dając znać, że polecenie ma być wykonane bezzwłocznie. – Lukather nie życzy sobie, żeby jej nowy chłoptaś połamał paznokietki.
Wychodząc ze skarbca, mężczyzna musiał pochylić głowę, a chwilę później zdjął maskę. Biały, płci męskiej. Jasne włosy. Niebieskie oczy. Około pięćdziesięciu pięciu lat. Mniej więcej metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu i sto kilogramów wagi. Niektórzy powiedzieliby, że jest zbudowany jak futbolista, jednak Will, opierając się na tym, co widzi, oceniłby raczej, że facet jest wielkości skarbca w Fort Knox.
A więc miał już ostatni element układanki. Były żandarm. Obecnie bezdomny. Najemnik. Wojownik. Czyściciel złota. Zabójca policjanta. I…
– Jack Reacher – przedstawił się nieznajomy z Margrave.