Na własną rękę - ebook
Na własną rękę - ebook
Komisarz Tomczak zaginął. Nowa partnerka policjanta Mareckiego nie zamierza współpracować z prywatnymi detektywami, więc drogi Matyldy i komisarza Mareckiego, prowadzącego poszukiwania kolegi, rozchodzą się. Matylda podejrzewa, że Tomczak wpadł na ślad skradzionej przed laty biżuterii. Znalezione na terenie ogródków działkowych zwłoki zdają się potwierdzać jej hipotezę.
Matylda odsunięta na boczny tor nie poddaje się. Odnalezienie skradzionych kosztowności to jedyna droga do namierzenia sprawców makabrycznej zbrodni i uniewinnienia podejrzanego o dokonanie tej zbrodni komisarza Tomczaka.
Była bibliotekarka wkracza w świat przestępczy i na własną rękę usiłuje namierzyć szajkę bandytów oraz zleceniodawcę zuchwałej kradzieży sprzed lat.
Olga Rudnicka (ur. 1988) - znana autorka powieści sensacyjnych "Natalii 5", "Cichy wielbiciel", "Były sobie świnki trzy" i wielu, wielu innych. Miłośniczka zwierząt, natury i dobrego jedzenia. Kocha jazdę konną i dobrą książkę. Nigdy nie polubi kawy i hipokryzji. Zawsze będzie podążać za swoimi marzeniami.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-845-3 |
Rozmiar pliku: | 359 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tomczak uniósł powieki. Dźwięk dzwoniącego telefonu wwiercał mu się w czaszkę. Ból był obezwładniający. Światło go raziło, więc szybko zamknął oczy. Usiłował sobie przypomnieć, co się stało i gdzie się znajduje. Był pewien, że jechał dokądś samochodem. Potem pamiętał tylko huk i potężne szarpnięcie.
Wydawało mu się, że słyszy głosy. Znów próbował otworzyć oczy. Tym razem światło nie oślepiało tak mocno.
– Słyszy mnie pan?! – Głos stał się wyraźniejszy.
Chciał pokiwać głową, ale nie mógł. Skupił wzrok na postaci w oknie. Dojrzał czerwony strój i jasną, krótką brodę.
– Święty Mikołaj? – wychrypiał z trudem.4 listopada 2010 roku, czwartek
– Jak to zaginął? – Matylda była bardziej zdziwiona niż zaniepokojona słowami komisarza Mareckiego.
– Nie wiem jak, ale mu się udało – poinformował ją ponurym głosem.
– Zaginięcie? Jest pan pewien? Może po prostu gdzieś jest, tylko my nie wiemy gdzie – zasugerowała Matylda.
– To właśnie istota zaginięcia, pani detektyw – wtrąciła ironicznym tonem kobieta, która miała zająć miejsce komisarza Tomczaka jako partnerka Mareckiego.
– Przez zaginięcie rozumie się zdarzenie uniemożliwiające ustalenie miejsca pobytu osoby zaginionej i zapewnienie ochrony jej życia, zdrowia lub wolności, wymagające jej odnalezienia albo udzielenia pomocy – wyrecytowała machinalnie Matylda, przywołując w pamięci definicję z niedawno ukończonego kursu detektywistycznego. Jej uwaga wywołała wyraz niechęci na twarzy komisarz Mizery.
Brawo, Matylda, zadrwił głosik, wiesz, jak zdobywać przyjaciół.
– Pani Matyldo, kiedy i gdzie po raz ostatni widziała pani Tomczaka? – zapytał szybko Marecki.
Czuł przez skórę, że te dwie kobiety nie zapałają do siebie sympatią, ale wolał, by nie lubiły się pod jego nieobecność. Mężczyzna w takich sytuacjach, choćby i służbowych, obrywa rykoszetem, a znajomość z detektyw Dominiczak była po części oficjalna, a po części prywatna.
Mogło mu się więc dostać podwójnie.
Z każdej strony.
– Wczoraj około południa na działkach na Ogrodowej – odpowiedziała Matylda. – Biegał z pisemkiem, które wydobył od jakiegoś pomniejszego prezesa. Niech pan tylko nie pyta jakiego, bo nic nie zrozumiałam z jego wyjaśnień na temat mniejszych i większych prezesów. Wiem tylko, że za wszelką cenę chciał zmusić działkowiczów do przywrócenia porządków na działkach.
– Przecież sam ich nakłonił do dewastacji – zdziwił się komisarz.
– Do kopania, nie dewastacji – poprawiła go.
– Nieważne do czego. Rzecz w tym, że sam ich nakłonił.
– Nakłonił nie nakłonił – nie wychylała się z własnym skromnym udziałem w tychże działaniach – a teraz chciał, żeby przestali kopać.
– Dlaczego?
Matylda westchnęła. Działkowcy wzmocnili płoty drutem kolczastym, zamieniając teren ogródków w obóz koncentracyjny, a przynajmniej artykuł o takim tytule ukazał się w prasie. Porozkładali łapki na szczury i szereg innych pułapek, ustanowili nocne warty, a prowodyrem był pan Bronek, recydywista na emeryturze, który gonił ją, Matyldę, z sierpem. Wygłosił również pod jej adresem szereg gróźb, których nie zrozumiała, a co do ich sensu zorientowała się po brzmieniu głosu mężczyzny i minie seryjnego mordercy.
Pomijając osobę pana Bronka, od którego nawet śmierć wolała się trzymać z daleka, większość działkowców wyglądała, jakby stała, no, może nie nad grobem, ale na pewno w jego pobliżu. Jak by powiedziała jej matka, bliżej im było na tamten świat niż dalej, choć sami obrońcy ogrodów działkowych z pewnością by się z tą opinią nie zgodzili.
Nie zmieniało to faktu, że Matylda po części była winna sytuacji, którą usiłowała naprawić rękoma Tomczaka, jako że sama straciła wszelki posłuch u żwawych staruszków i ich równie energicznych, choć młodszych wiekiem latorośli. Średnia wieku wynosiła sześćdziesiąt+++, więc dla niej tamci wszyscy byli… starsi.
– Po pierwsze, kazałam mu ich rozgonić, zanim pozamarzają na śmierć albo sami złapią się w pułapki, które pozakładali – zaczęła wyjaśniać, nie wdając się w szczegółowy opis poczynań działkowców. – A po drugie, tak dokładnie to nie jestem pewna, dlaczego mnie posłuchał. Wiem tylko, że wykorzystał do tego regulamin ogrodów działkowych. Działkowicze są zobowiązani do zapewniania porządku czy coś w ten deseń, a ostatnie działania doprowadziły do niezłego zamieszania.
– Dlaczego tak nagle zaczęło mu zależeć na przestrzeganiu regulaminu? Nie mógł im po prostu zabronić? – Mareckiemu trudno było otrząsnąć się z zadziwienia, w które popadł. Co często zdarzało mu się, gdy przebywał w towarzystwie Matyldy.
Westchnęła ponownie. Za dużo spraw jednocześnie spadło na jej wątłe barki. Nie zamierzała zastanawiać się nad sensem poczynań niemal emerytowanego policjanta, ale jednym z jej nielicznych talentów było „czytanie” ludzi i odkrywanie ukrytych motywów ich działania, więc niechętnie odpowiedziała:
– Chyba liczył na to, że ktoś nie posłucha.
– Nadal nie rozumiem. Może pani jaśniej? – Marecki zaczynał tracić cierpliwość.
Matylda miała zwyczaj przytłaczać swoich rozmówców bezładnym słowotokiem, z którego udawało mu się na ogół wyłuskać jakiś sens. Natomiast jasne odpowiedzi w jej wykonaniu mijały się z tematem. Tomczak wykorzystał regulamin, by zabronić działkowcom kopać, i liczył na to, że nie posłuchają?!
– Chodzi o jakieś wewnętrzne zarządzenia. Zarząd ogrodów działkowych wypowiada umowy osobom, które się do nich nie stosują. Miał więc nadzieję, że teraz zarząd wypowie komuś umowę dzierżawy, a wtedy on wskoczy na miejsce usuniętego. Stawiałabym na pana Bronka.
– Tomczak i działka? – Marecki nie dowierzał.
– Jutro jego ostatni dzień, a potem emerytura – przypomniała komisarz Katarzyna Mizera. – Działka to dobry plan.
– Nie wiem, czy chodziło o plany emerytalne. Może po części tak. Cokolwiek nim kierowało, pomysł był dobry. Póki działkowcy nie odpuszczą, sprawcy dewastacji nie wrócą, a jak przyjdą mrozy, nie będzie mowy o kopaniu, zatem tym bardziej nie będą mieli motywacji do powrotu wcześniej niż na wiosnę. Przynajmniej ja bym poczekała, aż ziemia rozmięknie – wyjaśniała Matylda, zastanawiając się gorączkowo. Czy Tomczak naprawdę zaginął? A może na coś wpadł i nie zamierzał się dzielić osiągnięciem?
Komisarz Mizera z niechęcią patrzyła na detektyw Dominiczak. Zdarzało jej się już współpracować z takimi jak ona, ale byli to na ogół emerytowani policjanci, którzy przeszli do sektora prywatnego. Tacy jak Dominiczak, była bibliotekarka, bez doświadczenia, według Katarzyny nie mieli czego szukać w tym zawodzie. Dobrze, że prawo wymagało od kandydatów na detektywów uzyskania licencji, ale i to niedługo miało się zmienić. Za rok, dwa czy może pięć zniosą ten obowiązek, a wtedy takich jak Dominiczak będzie na pęczki. Domorosłych Marlowe’ów, którzy naoglądają się seriali kryminalnych, a potem zawodowo zaczną zaglądać ludziom przez okna do domów. I oby na tym ich działania się kończyły.
– A nie można było użyć wykrywacza metali, zamiast kopać? – spytała z ironią Kaśka. – To skuteczniejsze niż przekopywanie kilkudziesięciu działek.
– Jakoś o tym nie pomyślałam – przyznała z zakłopotaniem Matylda, zaskoczona pomysłem.
Nie wiedziała, jaka jest skuteczność wykrywaczy metali, ale nawet nie przyszła jej do głowy inna możliwość niż łopata i prace ręczne. Nikomu nie przyszła.
Nikt o tym nie pomyślał. Marecki sam był zaskoczony, że nie wpadł na tak proste rozwiązanie. Tomczakowi się nie dziwił, starszy kolega nadal ze zdumieniem i podejrzliwością patrzył na komputer, chociaż maszyn do pisania nie używało się już od wielu, wielu lat. Zastosowanie nowoczesnych narzędzi dla Staszka było czymś abstrakcyjnym, ale on powinien był na to wpaść. Nie ukrywał przed samym sobą, że bagatelizował sprawę dewastacji ogródków, ciesząc się, że Tomczak ma zajęcie i nie wchodzi mu w drogę. Odrobinę zainteresowania objawił dopiero wówczas, gdy zaczęli podejrzewać, że na działkach ukryto skradzioną kilka lat wcześniej biżuterię i złoto. Było jednak tyle bieżących spraw, że Antoni nie miał ochoty dokładać sobie pracy, nie widząc solidnych podstaw ku temu. Może popełnił błąd, pozwalając działać wspólnie swojemu partnerowi i wspierającej go Dominiczak. Ten duet musiał wpaść w kłopoty.
– Bez dobrego uzasadnienia nie daliby nam sprzętu – powiedział głośno, starając się ukryć zakłopotanie.
– A wy? Kiedy widzieliście go ostatni raz? – Matylda uznała, że czas zmienić temat.
Ten pomysł z wykrywaczem metali może być dobrym rozwiązaniem. Obleci się działki raz-dwa, może trzy, i wszystko będzie wiadomo. Nie chciała, żeby Marecki, który dotąd lekceważył temat działek, nagle zainteresował się nimi, bo wtedy ona straci zlecenie.
Jakie zlecenie? Nikt ci niczego nie zlecał, z wyrzutem zauważył cichutki głosik.
To moje zlecenie i darmowa reklama, jak się uda.
Dla Salomei Gwint, dodał z przekąsem drugi głos.
Matylda się skrzywiła. Salomea Gwint była jej szefową i wrzodem na tyłku, do tego działania pani prezes ostatnimi czasy były wątpliwe moralnie i prawnie do tego stopnia, że Matylda rozważała pracę na własną rękę. Tyle że nikt nie zatrudni detektywa bez doświadczenia, a tego jej jeszcze brakowało.
– Wczoraj się z nim minąłem – odrzekł Marecki. – Ale Kaśka dawała mu jakieś papiery dotyczące Jacka Jurgi.
– Sprawa włamania z kradzieżą przekracza kompetencje pani Dominiczak – weszła mu w słowo komisarz Mizera. – Osoba prywatna nie powinna mieć dostępu do tego typu informacji.
Matylda skrzywiła się ponownie. Nowa policjantka za nią nie przepadała. Dawało się to wyczuć od chwili, gdy tamta na nią spojrzała.
Nazwałaś ją mierną, przypomniał jej z naganą wewnętrzny głos.
Nie nazwałam, tylko sądziłam, że nazywa się Mierna, odparła w myślach Matylda.
A potem mizerną, wytknął jej złośliwie kolejny głos podświadomości.
Jak nie Mierna, to pomyślałam, że może Mizerna.
Pewnie, nie ma to jak wytknąć płaskiej jak deska kobiecie brak piersi.
To wina Tomczaka! To on wciąż przekręcał jej nazwisko!
Jasne, najlepiej zwalić winę na nieobecnych!
– Nie przesadzajmy. – Marecki wiedział, że popełnia błąd, biorąc stronę jednej z kobiet. – Pani Matylda nie pyta nas o informacje niejawne. Rozmawiamy o koledze.
– Więc może być najwyżej potencjalnym świadkiem – uznała Mizera, nie spuszczając wzroku z detektyw Dominiczak. Coś dziwnego działo się z twarzą tej kobiety. Wydawała się żyć własnym życiem, niepomna na tępy wzrok właścicielki. Ta cała Matylda miała chyba jakieś nerwowe tiki i towarzyszące im zaćmienia umysłowe.
– Właśnie – ochoczo podchwycił Marecki.
– Co nie oznacza, że powinna otrzymywać od nas informacje o toczącej się sprawie.
– Czyli jakiej? – wtrąciła wzburzona Matylda, otrząsając się z ataków naigrawających się z niej głosów, będących ni mniej, ni więcej, tylko jej podświadomością, która lubiła raz po raz wtrącić trzy grosze. Ostatnio słyszała w głowie nawet kilka osób, jakby jeden wyzłośliwiający się głos nie wystarczył. – Z tego, co wiem, to nic się nie toczy.
Dobrze jej powiedziałaś! – zachwycony głosik teraz już nie brzmiał ironicznie.
– To nasza sprawa, co się toczy, a co się nie toczy! – obruszyła się nowa policjantka. – Pani jest tylko cywilem!
– Sprawa włamania w salonie jubilerskim już dawno została zamknięta. Dewastacje działek umorzono z powodu znikomej szkodliwości – wyliczała Matylda, nie dając się powstrzymać komisarz Mizerze – a zaginięcie komisarza nawet nie jest oficjalnie zgłoszone. Nie wiem, co wam się toczy. Na moje oko to najwyżej kuleje.
– Nie zjawił się w pracy, może jednak za wcześnie, by mówić o zaginięciu? – Wzburzona Mizera zignorowała ją, zwracając się do kolegi.
Najchętniej wyprosiłaby tę Dominiczak. Skoro nie ma sprawy, to nie ma świadka, więc obecność tamtej jest tu zbędna, ale Marecki wydawał się lubić panią detektyw. Nie warto podpadać nowemu partnerowi zaraz na początku współpracy. To źle wróży na przyszłość. Przecież będzie z nim spędzać więcej czasu niż z własnym facetem.
– To niepodobne do Staszka. Coś musiało się stać.
Oczywiście Marecki nie mógł mieć co do tego pewności, ale nigdy wcześniej nie zdarzyło się, by Tomczak przepadł bez wieści.
– Mógł też zalać się w pestkę i gdzieś leży. – Matylda powiedziała na głos to, o czym Antoni właśnie zaczynał myśleć. – Nie twierdzę, że jest pijakiem, ale czasami czułam od niego niestrawiony do końca alkohol. Może po prostu odsypia w mieszkaniu…
– Wątpię. Trup by zmartwychwstał, kiedy waliłem w drzwi – odpowiedział z przekonaniem komisarz. – Nie mógł aż tak zachlać, żeby tego nie słyszeć.
– A może naprawdę umarł? – zasugerowała niepewnie Matylda. – Nie był najmłodszy. I to jego odżywianie się. Byle co, byle gdzie, byle jak, a sądząc po zapachu alkoholu, też nie był wybredny… To mogło źle się skończyć…
Katarzyna otworzyła usta, by skomentować słowa detektyw Dominiczak, ale uznała, że nie warto kłócić się o coś, co sama zauważyła. A ta chusteczka Tomczaka? Sama w sobie mogła stanowić broń bakteriologiczną.
– Pani Matyldo, niech pani jedzie na działki – polecił Marecki – i dowie się, czy Tomczak przypadkiem tam się nie pokazał, a Kaśka i ja skoczymy do jego mieszkania i spróbujemy dostać się do środka.
Zlecenie tej kobiecie zadania stawiało ją na równi z nimi, jakby była członkiem drużyny, a nie tylko naprzykrzającym się pseudodetektywem. Komisarz Mizera obrzuciła Matyldę niechętnym spojrzeniem. W dżinsach i obszernej kurtce tamta wydawała się jeszcze bardziej krępa niż zwykle. Nie starała się nikomu podobać, nie robiła makijażu, włosy miała przyklepane i spięte z tyłu gumką recepturką. Nie mogło chodzić o zainteresowanie nią jako kobietą, więc relacja tych dwojga musiała mieć inne podłoże.
– Masz klucze? – spytała Mareckiego, nawet nie udając entuzjazmu.
– Nie, ale jakoś to obejdę.
– Nie możesz tak po prostu wyważyć drzwi – zaprotestowała wzburzona.
– Oczywiście, że może – oświadczyła z przekonaniem Matylda. – Jeśli komisarz Tomczak tam leży i dogorywa, to będzie wdzięczny, a jeśli go nie ma, to co zrobi? Zgłosi włamanie?
Mizera nie odpowiedziała. Za to ponownie zmierzyła ją pełnym niechęci wzrokiem. Matylda czuła, że nie zaprzyjaźni się z tą kobietą, ale robienie sobie wrogów na początku kariery nie wróżyło dobrze na przyszłość. Uśmiechnęła się więc serdecznie do policjantki, ale chyba tylko pogorszyła sytuację. Pani komisarz spojrzała na nią tak lodowato, jak tylko może zrobić to blondynka o czekoladowych oczach.
Ksawery odliczał godziny do zakończenia zlecenia. Od kilku dni nie widział żony i dzieci. O ile żonie to nie przeszkadzało, o tyle dzieci zdawały się lubić własnego ojca, uznał więc, że coś w tym związku musi robić dobrze. Ziewnął szeroko, skinął głową znajomemu policjantowi i ponownie spojrzał na zegarek. Minęła kolejna minuta. Pozostało jeszcze trzydzieści dziewięć godzin i szesnaście minut. Wybije północ i niczym Kopciuszek pomknie do domu, tyle że nie karetą i bez pantofelka, ale w bmw X5 rocznik dwa tysiące dziesięć, z którego był tak dumny, jakby osobiście go spłodził, urodził, wykarmił piersią i wychował, oraz w markowych skórzanych butach, na jakie z pensji policjanta nie byłoby go stać.
Przejście do sektora prywatnego było dobrą decyzją, mimo że czasami musiał przymykać oko na to i owo, a nawet zdarzało mu się pracować dla podejrzanych, ale za to wypłacalnych osobników. Na usługi z zakresu ochrony osobistej, które świadczył, mogli sobie pozwolić tylko ludzie z zasobnym portfelem, a tych uczciwych raczej nie było na niego stać. Dla uczciwych pracował przez kilkanaście lat, ale niewiele zyskał, teraz więc pracował dla tych „szemranych” i nawet żona przestała narzekać, że ciągle nie ma go w domu. Zasobne konto wynagradzało jej wiele niedogodności, z powodu których wcześniej toczyli ciężkie boje. Pogodził ich dopiero adwokat, gdy udali się do niego w sprawie rozwodu. Uznali wtedy oboje, że korzystniej i taniej będzie pozostać razem.
– Cześć, Ksawery, co porabiasz? – zagadnął go jeden z policjantów.
Nie mógł sobie przypomnieć nazwiska mundurowego, ale ten wydawał się znać jego. Uśmiechnął się więc ze znużeniem i odpowiedział:
– No cześć, na klientkę czekam.
– A nie powinieneś, no wiesz, być jak cień? – Policjant mrugnął do niego.
Nie miał więcej niż trzydzieści lat, był więc znacznie młodszy od niego. Nie przypominał sobie, by pozwalał smarkaterii mówić do siebie po imieniu, a ten, nie krępując się w najmniejszym stopniu, oparł rękę o samochód, pozostawiając tłuste odciski palców na karoserii.
Z niezadowoleniem zmarszczył czoło, ale odpowiedział swobodnie:
– Klientka jest u was. Bezpieczniej się nie da.
– Niby nie… – Mundurowy roześmiał się, jakby usłyszał dobry dowcip. – Ale wiesz, dobrze, że na ciebie wpadłem. Sprawę mam…
– No? – Ksawery nie udawał zainteresowania.
Facet właśnie położył drugie ogromne łapsko na karoserii jego auta. Może by tak otworzyć drzwi i niby przypadkiem go nimi walnąć? Blacha nie powinna się wgnieść.
– Nie miałbyś jakiejś dodatkowej fuchy dla kolegi po fachu? Dorobiłbym sobie od czasu do czasu…
– Pomyślę – obiecał Ksawery.
Nigdy w życiu, dupku, odpowiedziałby najchętniej, ale nie warto palić mostów przed ich zbudowaniem. Facet mógł mu się kiedyś przydać. Może jakieś niewielkie zlecenie, którego nie dałoby się zawalić.
– Daj mi namiary.
– Dzięki, stary, równy z ciebie gość. – Mundurowy wydawał się naprawdę wdzięczny. – Masz na czym zapisać?
– Podyktuj. Wbiję w telefon.
Nie zaproponował swojego numeru. Miał własną stronę internetową, niech facet sobie szuka.
– Super. – Tamten wyrecytował szereg cyfr.
– Tylko uważaj na siebie – poradził mu Ksawery, chowając telefon do kieszeni marynarki. – Z połamanymi rękami mi się nie przydasz.
– Co ty! – Jego rozmówca się roześmiał. – Wszystko gra. Mam w sobie więcej pary, niż wyglądam.
– Sam ci je połamię, jak ich nie zdejmiesz z mojego auta. – Jawną groźbę okrasił szerokim uśmiechem.
– Jasne… – Mundurowy niepewnie zdjął ręce z karoserii. Przy okazji wyprostował się i przestał ziać na Ksawerego kawowym oddechem. – Bez urazy…
– Pewnie, bez urazy. Jak coś będę miał, dam znać.
Teraz skojarzył sobie tego gliniarza. Jako młody szczyl, prosto po akademii, nieźle sobie poradził podczas nalotu na melinę dilerów. Zabłysnął kilkoma ciosami taekwondo, którymi powalił dwóch uciekających przestępców. Obstawiał tyły, ale nie dał się zaskoczyć, chociaż jego partner akurat poszedł odlać się w krzaki i chłopak został sam.
– Jachu, dalej trenujesz? – zapytał z nieudawanym zainteresowaniem.
– Jak się da, pewnie. Czemu pytasz?
– Bo może faktycznie coś będę miał. I to niedługo. – Nie dodał, że nie chodzi o ochronę osobistą, lecz o dyskretną robótkę w nowo otwartym klubie, gdzie wprowadziło się kilku dilerów. Właściciel nie był zachwycony, ale nie chciał zgłaszać sprawy z obawy przed odwetem. Wolał najpierw się dowiedzieć, kto pod nim dołki kopie, przyłapać gości na gorącym uczynku, najlepiej nie w jego klubie, a dopiero potem – chętnie anonimowo – poinformować policję o przestępstwie. Jachu skorzysta finansowo, a przy okazji zarobi wpis do akt, jeśli to właśnie on ich złapie z opuszczonymi spodniami, jak to się kolokwialnie mawia. Prywatnie opinia Ksawerego była taka, że plan właściciela klubu jest do dupy. Pozbędą się jednej ekipy, przyjdzie druga. Takie życie.
– Świetnie. Dzięki wielkie. Wiesz, dziecko w drodze, przydałoby się trochę dodatkowej forsy.
– Pewnie, rozumiem. – To akurat rozumiał doskonale.
Sam musiał dorabiać, żeby na wszystko starczało. Może gdyby żona była oszczędniejsza, toby nie musiał, ale gdyby nie musiał, teraz jeździłby dwudziestoletnim fordem, a nie najnowszym modelem BMW. Chyba powinien jej podziękować. Gdyby wciąż nie narzekała na jego pensję, dalej szlifowałby chodnik.
– Możemy jechać.
Matylda, wsiadając do samochodu, ze złością trzasnęła drzwiami. Ksawery aż podskoczył. Nie dość, że go zaskoczyła, do czego wstyd było się przyznać, to jeszcze ten kompletny brak poszanowania dla jego własności. Jakby sam fakt, że ostatnio omal nie porzygała mu się w aucie, był niewystarczający. Skinął młodemu mężczyźnie głową na pożegnanie i zamknął okno.
– Możemy jechać – powtórzyła, ignorując wściekłą minę wynajętego przez Salomeę ochroniarza.
– Dokąd? – prawie warknął.
– Na działki.
– Które?
– Te same.
– Domyślam się, że chodzi o miejsce, z którego niedawno zostałaś przegnana przez kryminalistę z sierpem? – zakpił.
– Tak, dokładnie tam. Komisarz Tomczak zaginął.
– I szukasz go na działkach?
– Marecki będzie go szukał w jego mieszkaniu.
– Oczywiście, gdzie indziej mógłby być. Zaginął oficjalnie? – dopytywał się, wyjeżdżając z policyjnego parkingu.
Widział go wczoraj, zatem minęło zbyt mało czasu, by uznać nieobecność Tomczaka za zaginięcie, ale nie znał okoliczności. Może coś jest na rzeczy.
– W sensie, że szuka go cała policja? To nie. Szukam go ja, chociaż niekoniecznie zgadzam się z tym, że zaginął. I Marecki, który jest przekonany, że zaginął.
Urwała na moment, jakby zbierając myśli, po czym słowa popłynęły z jej ust jak rwąca rzeka, dając upust wstrzymywanym emocjom.
– I jeszcze ta nowa partnerka Mareckiego, która mnie nie lubi i raczej nie lubi Tomczaka, i chyba niespecjalnie jest zainteresowana tym, że Tomczak zaginął, ale będzie go szukać, żeby nie podpaść Mareckiemu, a ja osobiście uważam, że pewnie gdzieś pochlał, bo dziś miał być jego ostatni dzień w pracy, i nie znoszę tej kobiety, choć nic mi nie zrobiła, ale nie znoszę jej właściwie dlatego, że ona mnie nie znosi, choć nie wiem za co, bo ja za mało ją znam, żeby jej za coś nie znosić, więc wychodzi na to, że jestem złym człowiekiem, choć uważam, że nie ma obowiązku lubienia ludzi, którzy cię nie lubią.
– Chciałbym powiedzieć, że coś z tego rozumiem, ale nie jestem pewien, czy muszę. I czy chcę – dodał po chwili.
Tak, to był jeden ze słowotoków, w które wpadała Matylda. Znał ją dopiero od kilku dni, ale był na tyle inteligentny, by dojść do wniosku, że rozumienie Matyldy nie leży w jego dobrze pojętym interesie. Zależało mu na utrzymaniu dobrego stanu psychicznego, a wdawanie się z nią w dyskusje prowadziło do naruszenia kruchej równowagi, którą udawało mu się zachować. I nie popełnić morderstwa. Co to za ochroniarz, który morduje swojego klienta? Jakoś kiepsko by to wyglądało w CV.
– Jak długo będę cię miała?
Zerknął na nią z ukosa. Sądząc po utkwionym w przestrzeni spojrzeniu, umysł Matyldy błądził tylko sobie znanymi ścieżkami, a ona sama była zupełnie nieświadoma dwuznaczności zadanego pytania.
– Do jutra do północy – odpowiedział krótko.
– Mało czasu – uznała.
– Na co?
– Na poszukiwania Tomczaka.
– Przecież nie zaginął…
– A gdyby jednak, to mamy mało czasu na jego znalezienie.
– To… – Zamrugał oczami w nadziei, że przeżywa jeden z tych dziwnych snów, co do których nie wiadomo, czy dzieją się na jawie, czy też w wyobraźni. – Co właściwie robimy?
– Sprawdzamy, czy zaginął.
– Jak chcesz to sprawdzić?
– Będziemy go szukać – oświadczyła.
– A jak go nie znajdziesz? Nie znajdziemy… – poprawił się szybko.
– Jak go nie znajdziemy, to będzie znaczyło, że zaginął.
Gdyby nie prowadził samochodu, zamknąłby oczy i liczył do kilku milionów baranów w nadziei, że po którymś z kolei zapadnie w śpiączkę.
– Czyli metodą na stwierdzenie czyjegoś zaginięcia jest poszukiwanie zaginionego?
– Nie, metodą jest nieodnalezienie. – Matylda zmarszczyła czoło w głębokim zastanowieniu. Coś jej nie pasowało w tym, co powiedziała. Chyba jakiś absurd jej się trafił.
– Czy nieodnalezienie nie jest skutkiem poszukiwania? Takim jak odnalezienie?
Czuł, że nie powinien brnąć w dalsze dywagacje, ale jego córka za kilka lat będzie nastolatką, niezrozumianą przez świat, a zwłaszcza rodziców. Może takie bezsensowne rozmowy jakoś go przygotują do tej trudnej sytuacji?
– To bardzo ciekawy punkt widzenia, nie sądzisz?
– Co takiego? Zaginięcie?
– To, że komisarz Tomczak przebywa nie wiadomo gdzie, nie wiadomo z kim i porabia nie wiadomo co. On sam wie, gdzie jest, a my nie, więc czy to znaczy, że zaginął? Czy tylko miejsce jego pobytu jest nieznane osobom postronnym, takim jak my?
– Wszystko po trochu, jak sądzę…
– Ale jeśli zostanie przez nas odnaleziony, to może się okazać, że on wcale nie był zaginiony. Tylko nam się wydawało, że zaginął. Tak samo jak ta skradziona przez Jurgę i Katarka biżuteria. Nie jest zaginiona. Jest ukryta. Albo raczej została ukryta. Kiedy zmarła jedyna osoba, która wiedziała, gdzie ukryto skradzione kosztowności, bo sama je ukryła, zmieniły one status z ukrytych na zaginione. Nie sądzisz, że to interesujące?
Ksawery Grom, były komisarz policji, który odszedł ze służby w blasku chwały, a teraz z powodzeniem prowadził lukratywną działalność w sektorze ochrony i sam wybierał sobie pracę, a nie praca jego, czuł się jak ostatni dureń.
– Czy to znaczy, że jeśli Tomczak, który niekoniecznie jest zaginiony, lecz może mieć status osoby, która nie chce być odnaleziona, w chwili, gdy umrze, stanie się zaginiony? – zapytał, usiłując znaleźć sens w wypowiedzi Matyldy, niepewny, czy ów sens nie umyka samej Matyldzie.
– Nie, no co ty, jak umrze, to będzie martwy, a nie zaginiony – odrzekła ze zdumieniem.
– Ale jeśli umrze gdzieś, nie wiadomo gdzie, a my nie będziemy wiedzieć, że umarł, to wtedy będzie zaginiony?
– Tak, wtedy można by go uznać za zaginionego – ucieszyła się. – Wiedziałam, że w końcu załapiesz, w czym rzecz.
Ksawery jednak nie załapał. Nie miał pojęcia, w czym rzecz. Na wszelki wypadek, w nadziei, że w ten sposób zakończy tę irracjonalną rozmowę, skinął głową z taką powagą, jakby zgadzał się nie tylko z Matyldą, ale i z samym sobą, chociaż w gruncie rzeczy nie bardzo wiedział, na czym stanęło.
– Zatem na razie prowadzimy poszukiwania?
– Właśnie to powiedziałam.
– Kiedy?
– Kilka minut temu, jak pytałam, do kiedy będę cię miała. Zakładam, że nikt nie chce mnie zabić, zatem Salomea nie przedłuży twojego zlecenia. Poza tym odnoszę wrażenie, że aktualnie to właśnie ona znalazłaby się na szczycie listy osób chętnych do zamordowania mnie co najmniej kilka razy i na różne sposoby.
Nie odpowiedział. Nie musiał. Uwaga Matyldy była słuszna.
– A wiesz, że to ciekawe?
– Hm…? – mruknął coś tylko w obawie, że zaczyna się kolejna dziwaczna rozmowa, której nie zrozumie.
– Salomea wynajęła cię, żebyś mnie chronił, i ona ci płaci, ale gdyby ona sama chciała mnie zabić, to czy nadal byś mnie chronił?
– Tak jest zapisane w umowie – odpowiedział krótko. – Moim obowiązkiem jest zapewnienie ci bezpieczeństwa, w przeciwnym wypadku nie dostanę honorarium.
– Skąd wiesz, że wtedy by ci zapłaciła? To znaczy gdybyś ją powstrzymał?
– Bo zleceniodawcą jest spółka cywilna, która cię zatrudnia. Salomea tylko podpisała umowę. Zapewniam cię, że miałby mi kto zapłacić, więc nie musisz się obawiać, że pozwolę, by twoja szefowa zabiła cię przed zakończeniem kontraktu – zapewnił ją stanowczo. – Czy ktoś będzie chciał cię zabić po zakończeniu kontraktu, to już nie moja rzecz.
– Świetnie – odrzekła z przekąsem. – Czyli pozwoliłbyś kogoś zabić tylko dlatego, że nikt ci nie płaci za ochronę tej osoby?
– Tego nie powiedziałem…
– Zwykła ludzka przyzwoitość nakazuje… Hej! – krzyknęła, wskazując palcem odrapane auto stojące pod płotem ogródków działkowych, do których, ku uldze Ksawerego, dojechali. – To auto Tomczaka! Wiedziałam, że nie zaginął! On tylko nie chce być znaleziony! Zaraz powiadomię Mareckiego!
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI