- W empik go
Na własne oczy - ebook
Na własne oczy - ebook
Cierpiący na schizofrenię Thomas Kilbride uważa swój pokój za bezpieczną twierdzę, której stara się nigdy nie opuszczać. Jego obsesją jest analizowanie map. Za pomocą programu Whirl360 Thomas może podróżować po całym świecie, nie wychodząc z pokoju. Ogląda ulicę po ulicy, zapamiętując najdrobniejsze szczegóły, zapisując w pamięci poszczególne budynki oraz twarze ludzi uchwycone na ekranie komputera.
Pewnego dnia, zwiedzając jedną z ulic w centrum Nowego Jorku, Thomas dostrzega w oknie mijanego domu przerażającą scenę. Podejrzewa, że jest świadkiem brutalnego morderstwa.
Postanawia zwierzyć się swojemu bratu, Rayowi, który jest jego opiekunem, łącznikiem z zewnętrznym światem i powiernikiem zawiłych i coraz bardziej niewiarygodnych teorii. Ray traktuje te zwierzenia z przymrużeniem oka, decyduje się jednak przeprowadzić pobieżne śledztwo, aby uspokoić brata. Wkrótce zdaje sobie sprawę, że wraz z Thomasem zostali wplątani w śmiertelną intrygę.
Co gorsza, znaleźli się na celowniku…
„Moje wyobrażenie o idealnym relaksie·to: trzy dni deszczu, lodówka pełna przekąsek i nowa powieść Linwooda Barclaya. I właśnie to dostałem. Na własne oczy to najlepsza książka Barclaya, historia, którą pokochałby Hitchcock. Wciągająca, często przerażająca, czasami zabawna i – co zaskakujące – również pełna emocji. Jestem w stanie uwierzyć, że taka historia mogłaby się przydarzyć ludziom mieszkającym dwie ulice ode mnie. Znakomita rozrywka autorstwa prawdziwego mistrza suspensu.” – Stephen King, autor bestsellerów
„Jeden z najlepszych thrillerów roku!” – Lisa Gardner, autorka bestsellerów
„Nikt nie dostarczy ci mocniejszych wrażeń niż Linwood Barclay.” – Tess Gerritsen, autorka bestsellerów
„Przenosi voyeurystyczną atmosferę Okna na podwórze do czasów ery internetowej... Nie nadążałem z przewracaniem kartek.” – William Landay, autor bestsellerów
„Jeden z najlepszych autorów thrillerów na świecie w znakomitej formie. Fantastyczna robota. Thriller najwyższej próby.” – Mark Billingham, autor bestsellerów
„Nie będziesz w stanie odłożyć tej książki ani na chwilę.” – Lee Child, autor bestsellerów
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9789979643364 |
Rozmiar pliku: | 812 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To, że akurat tego dnia skręcił w Orchard Street i zobaczył owo nieszczęsne okno było czystym przypadkiem. Przecież równie dobrze mógł się tam znaleźć tydzień, miesiąc, czy nawet rok później; a jednak nie, udał się tam właśnie tego dnia.
Oczywiście, prędzej czy później i tak by tam zawędrował — w końcu zawsze, gdy odwiedzał nowe miasto, musiał zobaczyć każdy jego zakątek. Na początku ustalał bardzo skrupulatny plan: przejść całą ulicę od początku do końca, wrócić równoległą, skręcić w następną — przypominało to chodzenie po alejkach w supermarkecie — lecz wkrótce dochodził do skrzyżowania, gdzie coś przykuwało jego uwagę i wszystkie dobre zamiary brały w łeb.
Tak też się stało, gdy dotarł do Manhattanu; mimo że z miast, jakie do tej pory odwiedził, Nowy Jork najbardziej nadawał się do odkrywania w sposób usystematyzowany; przynajmniej w przypadku kwartałów na północ od Czternastej Ulicy, gdzie wszystkie szlaki komunikacyjne układały się w idealną kratę. Co prawda na południe od Czternastej, w West Village, Greenwich Village, SoHo czy Chinatown panował chaos, ale to go szczególnie nie martwiło; z pewnością nie było tam gorzej niż w Londynie, Rzymie, Paryżu, czy nawet w bostońskim North Endzie, a przecież uwielbiał odwiedzać te miejsca.
Swój spacer po Manhattanie rozpoczął od ulic Spring i Mulberry; dalej skręcił na południe w Grand, potem na zachód w Crosby, z powrotem na północ w Prince, stamtąd na wschód w Elizabeth, na południe w Kenmare, na wschód w Delancey, aż wreszcie dotarł do skrzyżowania z Orchard Street i wtedy, zauroczony jej pięknem, skręcił w prawo.
Przy ulicy nie było ogrodów, fontann, ani trotuarów obsadzonych okazałymi drzewami; nie przypominała ona też Vaci utca w Budapeszcie, Champs-Elysees w Paryżu, ani Lombard Street w San Francisco, lecz mimo wszystko wyczuwało się jej wyjątkowy charakter i bogatą historię. Była to wąska, jednokierunkowa przecznica, pamiętająca niejedno wydarzenie w dziejach miasta. Po obu stronach wznosiły się niskie, w większości najwyżej pięciopiętrowe kamienice z drugiej połowy XIX wieku, nawiązujące zgodnie z duchem epoki do stylu włoskiego. Do ceglanych fasad z motywami roślinnymi, łukowymi oknami i kamiennymi nadprożami przylegały wąskie schody pożarowe, zaś na parterze mieściły się wszelkiego rodzaju lokale, od przytulnych kawiarenek do markowych sklepów z odzieżą. Były tam też zakłady o wieloletniej tradycji, takie jak salon fryzjerski, galeria sztuki i sklep z walizkami. Niektóre okna wystawowe zakrywały metalowe żaluzje, co oznaczało, że zakończył się już dzień pracy.
Szedł środkiem ulicy, niespecjalnie przejmując się samochodami. Stąd miał najlepszy widok na otaczające go budynki; samochody nie stanowiły dla niego żadnego problemu. Mógł patrzeć przed siebie i na boki, mógł też w każdej chwili spojrzeć wstecz, by w ten sposób poznać i zapamiętać każdy szczegół, a jeśli trzeba, wykonać szybki ruch.
Najbardziej interesowała go architektura miejska — układ budynków i infrastruktura; na napotkanych zaś ludzi nie zwracał szczególnej uwagi. Nie miał ochoty na rozmowy; po cóżniby miałby rozmawiać z jakąś młodą rudowłosą nieznajomą, która akurat stała na rogu i paliła papierosa. Nie dbał o to, co takiego chciała wyrazić swoim ubiorem, składającym się ze skórzanej kurtki, krótkiej spódnicy i prawdopodobnie celowo podartych czarnych rajstop; nie miał też zamiaru pytać wysportowanej kobiety w czarnej czapce baseballowej, która właśnie mijała go przechodząc na drugą stronę ulicy, jak jej zdaniem poradzą sobie w tym roku Jankesi. Baseball w ogóle go nie interesował. Nie interesowało go również dlaczego kilkanaście osób z przewodnikami w kieszeniach słucha stojącej w środku grupy kobiety; pewnie była kimś w rodzaju pilota wycieczki i tyle.
Gdy dotarł do Broome Street jego uwagę przykuła restauracja na południowo-wschodnim rogu ulicy. Wyglądała zachęcająco. Na chodniku przed lokalem stały białe stoliki z żółtymi, plastikowymi krzesłami, ale nikt przy nich nie siedział. „Wejdź i ogrzej się”, głosił napis na oknie przy wejściu. Podszedł bliżej i spojrzał przez szybę. W środku ludzie popijali kawę, pracowali na laptopach, czytali gazety.
W restauracyjnym oknie odbijał się samochód, który widział już wcześniej, nie raz, nie dwa, podczas swoich podróży. Niczym nie wyróżniający się sedan, Honda Civic czy coś w tym rodzaju, z aparaturą na dachu. Gdyby nie wiedział skąd się wziął, pomyślałby, że ktoś go śledzi. W każdym razie nie miał ochoty dłużej zaprzątać sobie nim głowy; wołał popatrzeć jeszcze przez chwilę na gości w restauracji.
Żałował, że nie może wejść do środka i napić się cafe latte albo cappuccino; niemal czuł zapach kawy, ale wiedział, że musi iść dalej; przecież miał przed sobą spory kawał świata, a czasu zostało niewiele. Nazajutrz zamierzał udać się do Montrealu, a jeśli udałoby mu się przejść wystarczający obszar miasta, to kto wie, może pojutrze mógłby wyruszyć do Madrytu.
A jednak wiedział, że zapamięta to miejsce: napis na oknie, stoliki i krzesła na zewnątrz, podobnie zresztą jak inne lokale przy Orchard Street i wąskie przejścia między budynkami. Zapamięta również wszystko, co widział przy okolicznych ulicach: Spring, Mulberry, Grand, Crosby, Prince, Elizabeth, Kenmare i Delancey.
Wszystko, bez wyjątku.
Nagle, w odległości około jednej trzeciej kwartału od skrzyżowania z Broom Street spojrzał w górę.
I to był prawdziwy zbieg okoliczności. Sam fakt, że skręcił w Orchard Street nie stanowił dużego odstępstwa od jego zwyczajów. W końcu zazwyczaj lustrował lokale, czytał napisy w oknach wystawowych, zapamiętywał numery domów, nieraz też przyglądał się kawiarnianym bywalcom. Jednak nie zawsze spoglądał w górę budynków, powyżej pierwszego piętra. Czasami zapominał o tym, czasami nie miał czasu. Równie dobrze mógł przejść całą ulicę i w ogóle nie zauważyć rzeczonego okna; właśnie w tej, a nie innej kamienicy czynszowej.
A jeśli to, co się zdarzyło nie było zwykłym przypadkiem, tylko osobliwym rodzajem sprawdzianu? On sam wiedział, że sobie poradzi, że jest gotowy, ale ci, którzy chcieli wykorzystać jego talenty z pewnością potrzebowali na to przekonujących dowodów przed podjęciem współpracy.
Otwierane do góry okno znajdowało się na drugim piętrze, nad kioskiem z gazetami i papierosami — znów ten sam samochód odbity w szybie — oraz sklepem z apaszkami. Połowę dolnej części okna przesłaniał klimatyzator. Jego uwagę natomiast przykuło coś białego, tuż nad klimatyzatorem.
Na pierwszy rzut oka przypominało to styropianową głowę, jaką można zobaczyć w domu handlowym lub salonie fryzjerskim. Dziwne, że ktoś stawia coś takiego w oknie swojego mieszkania, pomyślał. Łysa głowa bez wyrazu, trzymająca straż nad Orchard Street. Doszedł do wniosku, że w mieszkalnych oknach Nowego Jorku można znaleźć absolutnie wszystko. Na miejscu właściciela dołożyłby przynajmniej okulary słoneczne, które nadałyby głowie jakiejś osobowości; może odrobiny ekscentryzmu. Choć z drugiej strony musiał przyznać, że ludzie raczej nie uważali go za ekscentryka.
Jednak im dłużej się przyglądał, tym mniej był pewien, że widzi styropianową głowę. Jej powierzchnia wydawała się bardziej połyskująca, a nawet śliska. Wyglądała raczej, jakby była zrobiona z miękkiego tworzywa, takiego, jakie wykorzystuje się na reklamówki w sklepie spożywczym czy matowe pokrowce na ubrania z pralni chemicznej.
Zmrużył oczy, wytężając wzrok.
Biały, niemal okrągły przedmiot w oknie w dalszym ciągu przypominał kształtem głowę. Pod plastikową powłoką dało się zauważyć coś na kształt nosa, czoła i podbródka, a nawet otwartych ust, jakby ktoś z wielkim trudem łapał oddech.
Albo głośno krzyczał.
Nie była to raczej biała pończocha nałożona na czyjąś głowę; połysk materiału wskazywał na inny rodzaj tworzywa.
Kto byłby na tyle niemądry, by nałożyć sobie plastikową reklamówkę na głowę? W ten sposób można się łatwo udusić.
Ten ktoś musiałby mocno naciągać reklamówkę z tyłu głowy, w przeciwnym razie nie uwydatniłyby się kontury twarzy. A jednak nie widać było ani rąk, ani ramion.
A może...
O, nie, tylko nie to.
Czy stał się świadkiem morderstwa? Czy ktoś właśnie nakładał reklamówkę na głowę ofiary, chcąc ją udusić, odciąć dopływ tlenu? Czy widział zarys szeroko otwartych ust, rozpaczliwie łapiących tlen?
Kim była ofiara? Mężczyzną? Kobietą? Kim był morderca?
Raptem przypomniał mu się chłopak w oknie; w innym oknie, wiele lat temu.
Jednak tym razem był pewien, że widzi dorosłą osobę, której życie właśnie dobiegało końca.
Tak to właśnie wyglądało.
Poczuł, że serce zabiło mu mocniej. Widział już wiele podczas swoich podróży; rzeczy, które nie powinny były się zdarzyć.
Jednak nigdy wcześniej nie był świadkiem morderstwa. Tak, morderstwa. Teraz już był tego pewien.
Nie krzyknął, nie sięgnął po komórkę, by zadzwonić po policję, nie poprosił nikogo o pomoc, nie wbiegł po schodach na drugie piętro budynku, by przerwać rozgrywający się tam dramat.
Zamiast tego, po prostu, nieśmiało wyciągnął rękę, jakby w nadziei, że uda mu się dotknąć twarzy ofiary z drugiego piętra; poczuć pod palcami materiał owinięty wokół jej lub jego twarzy—
Puk, puk.
Może wtedy udałoby mu się lepiej ocenić sytuację —
Puk, puk.DWA TYGODNIE WCZEŚNIEJ
Był do tego stopnia pochłonięty tym, co działo się w oknie, że początkowo nie zauważył, że ktoś dobija się do drzwi.
Zdjął rękę z myszki i okręcił się na wyściełanym krześle obrotowym.
— Tak?
Drzwi uchyliły się.
— Thomas, rusz tyłek i chodź jeść — krzyknął ktoś z korytarza.
— Co dziś na kolację? — zapytał
— Hamburgery z grilla.
— Okej — odparł obojętnie młody mężczyzna siedzący przed komputerem.
Następnie ponownie okręcił się na krześle, by jeszcze raz spojrzeć na unieruchomiony obraz okna na przesadnie dużym ekranie komputera. Upiorny widok.
Czy widział to jeszcze ktoś? Czy ktokolwiek oprócz niego spojrzał w górę?
Chłopaka w oknie nikt nie widział. Nikt nie spojrzał w górę. Nikt mu nie pomógł.
Mężczyzna zostawił obraz okna na ekranie komputera, by móc do niego powrócić po kolacji... i postanowić co robić dalej.1
— Wejoź, Ray.
Harry Peyton uścisnął moją dłoń, po czym zaprosił mnie do kancelarii, pokazując bym usiadł na czerwonym, skórzanym krześle naprzeciwko swojego biurka. Miał mniej więcej tyle samo lat co mój ojciec, choć wyglądał dużo młodziej. Był szczupły, słusznego wzrostu i łysy jak kolano. Brak włosów nieraz postarza mężczyzn, ale ta reguła z pewnością nie dotyczyła Harry’ego — wysportowanego maratończyka w drogim garniturze, który leżał na nim jak druga skóra. Na biurku panował idealny porządek — nic poza ekranem komputera, klawiaturą, jednym z najnowszych modeli smartfonu oraz pojedynczym plikiem dokumentów. Reszta biurka była zupełnie pusta, niczym płótno przed pierwszym pociągnięciem pędzla artysty.
— Jeszcze raz, bardzo mi przykro — rzekł Harry. — Cokolwiek by nie powiedzieć o twoim ojcu, jego życie najlepiej podsumowują słowa wielebnego Claytona: „Adam Kilbride był dobrym człowiekiem”.
Zdobyłem się na wymuszony uśmiech.
— Rzeczywiście, wielebny się postarał, zwłaszcza, że nigdy nie spotkał mojego ojca. Nieczęsto bywał w kościele. Mieliśmy szczęście, że znaleźliśmy pastora, który zechciał odprawić nabożeństwo. Dziękuję, że przyszedłeś. Z tobą było nas prawie tuzin.
Tak, na pogrzebie było zaledwie jedenaścioro osób, wliczając pastora i mnie. Przyszli Harry i trzech kolegów z firmy, w której niegdyś pracował, w tym Len Prentice — niegdysiejszy szef taty — z żoną Marie. Pojawili się również przyjaciel taty, który prowadził sklep żelazny w Promise Falls, dopóki na przedmieściach miasta nie powstał punkt detaliczny sieci Home Depot pozbawiając go pracy, młodszy brat taty Ted z żoną Robertą z Cleveland oraz sąsiadka taty, Hannah, której nazwiska nigdy nie mogłem zapamiętać. Wreszcie, była tam Julie McGill — dziennikarka lokalnej gazety „Promise Falls Standard”, w której opisała wypadek ojca. Thomas i ja znaliśmy ją z liceum. Nie przyszła, by opisać przebieg pogrzebu — wystarczył krótki artykuł o okolicznościach śmierci ojca. W końcu nie był ani obywatelem roku, ani też żadną ważną osobistością, a jego służba społeczeństwu nie była godna uwagi prasy. Julie po prostu przyszła, by pożegnać zmarłego.
W domu pogrzebowym zostało mnóstwo kanapek z pastą jajeczną. Gospodarze nalegali, bym zabrał kilka do domu dla brata. Próbowałem wytłumaczyć jego nieobecność złym stanem zdrowia, ale nikt, kto znał mojego brata, nie uwierzył w to. Po drodze kusiło mnie, by wyrzucić kanapki przez okno; pomyślałem, że ptaki bardziej na nie zasłużyły niż mój brat. A jednak powstrzymałem się; zabrałem je do domu, gdzie wszystkie zostały zjedzone.
— Miałem nadzieję, że przyjdzie twój brat — rzekł Harry. — Dawno go nie widziałem.
Początkowo pomyślałem, że chodzi mu o dzisiejsze spotkanie i zdziwiłem się, ponieważ mój brat nie był wykonawcą testamentu. Po chwili jednak dotarło do mnie, że chodziło mu o pogrzeb.
— Tak, cóż, myślę, że zrobiłem, co mogłem. Próbowałem go namówić, ale nie chciał mnie słuchać.
Peyton pokiwał głową na znak współczucia.
— Twój ojciec był sumiennym obywatelem i wspaniałym mężem dla Rosę. Ile to już lat minęło od śmierci twojej matki; niech Bóg ma ją w swojej opiece?
— Zmarła w 2005.
— Musiał to ciężko przeżyć.
— W tym czasie pracował dla drukarni Prentice and Long — oparłem. — Niedługo potem przeszedł na wcześniejszą emeryturę, a to moim zdaniem go dobiło. Mama jakoś nigdy nie przejmowała się zbytnio problemami, potrafiła się pogodzić z losem — zagryzłem wargę — ale tato był inny, zawsze wszystko przeżywał.
— Adam był jeszcze młody — odrzekł Harry. — Na miłość boską, miał dopiero sześćdziesiąt dwa lata. Byłem zszokowany, gdy się o tym dowiedziałem.
— Cóż, ja też — odpowiedziałem. — Mama powtarzała mu przez całe lata, żeby nie używał traktora do koszenia trawy na tym stromym zboczu, ale on upierał się, że wie co robi. Rzecz w tym, że ta część ogrodu znajduję się daleko za domem i nie widać jej ani z drogi, ani od sąsiadów, a teren opada do strumyka pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Ojciec kosił trawę ustawiając traktor bokiem i jednocześnie odchylając się w kierunku szczytu zbocza, by maszyna nie przewróciła się.
— Jak myślisz, Ray, po jakim czasie go znaleźli?
— Prawdopodobnie tato zaczął kosić trawę po lunchu, a znaleziono go tuż przed szóstą. Gdy traktor przewrócił się na niego, górna część kierownicy wylądowała mu na brzuchu zgniatając wnętrzności.
— O Jezu! — krzyknął Harry, dotykając własnego brzucha i wyobrażając sobie ból, jaki musiał czuć mój ojciec przez Bóg wie jak długo.
Cóż więcej mogłem dodać.
— Był ode mnie młodszy o rok — wzdrygnął się Harry. — Nieraz wychodziliśmy razem na drinka, albo na partyjkę golfa, gdy jeszcze żyła Rosę; ale nigdy nie udało się nam rozegrać pełnych osiemnaście dołków, bo Adam nie chciał zostawiać twojego brata samego na tak długo.
— Ojciec i tak nie był najlepszym golfistą — odparłem.
Harry uśmiechnął się, niemal przez łzy. — Cóż, nie ma co owijać w bawełnę, grał jak sierota.
— Tak — potwierdziłem ze śmiechem.
— Ale po śmierci Rosę nie miał nawet czasu wyjść na murawę.
— Mówił o tobie z szacunkiem — odparłem. — Traktował cię przede wszystkim jak przyjaciela, a dopiero potem jak prawnika.
Ojciec i Harry znali się co najmniej dwadzieścia pięć lat, od czasu gdy ten ostatni był w trakcie rozwodu. Harry zostawił byłej żonie dom i przeprowadził się na jakiś czas do mieszkania nad sklepem obuwniczym w centrum Promise Falls, w stanie Nowy Jork. Śmiał się, że miał tupet podejmując pracę jako prawnik do spraw rozwodowych, po tym jak sam został oskubany podczas rozstania z żoną.
Komórka Harry’ego zasygnalizowała nową wiadomość na skrzynce mailowej, ale ten nawet na nią nie spojrzał.
— Pamiętam, kiedy ostatni raz rozmawiałem z ojcem — podjąłem wskazując na telefon — wspominał, że przydałoby mu się coś takiego. Miał starą komórkę, którą dało się najwyżej zrobić kiepskie zdjęcia, a o wysyłaniu czy odbieraniu maili nie było mowy.
— Adam nigdy nie bał się najnowszych wynalazków — odparł Harry. Następnie klasnął w dłonie sygnalizując, że pora przejść do rzeczy.
— Mówiłeś na pogrzebie, że wciąż masz pracownię w Burlington?
Mieszkałem w sąsiednim stanie Vermont.
— Tak — odparłem.
— W pracy w porządku?
— Nie najgorzej. Sytuacja na rynku pracy się zmienia.
— Widziałem jeden z twoich rysunków — tak je nazywasz?
— Jasne — odpowiedziałem. Rysunki, ilustracje, karykatury.
— Był w dodatku literackim do „New York Timesa”. Zawsze rozpoznam twój styl. Twoje postacie mają wielgachne mózgownice na malutkim tułowiu. Wyglądają, jakby zaraz mieli się przewrócić. I wszyscy mają zaokrąglone krawędzie. Uwielbiam to, jak cieniujesz ich skórę i wszystko inne. Jak to robisz?
— Używam aerografu.
— Dużo masz zleceń z „Timesa”?
— Nie tyle, co kiedyś. Gazety i czasopisma tną koszty. O wiele łatwiej wydrukować im gotowy obrazek z archiwum niż zatrudniać rysownika, by stworzył ilustrację od zera. Obecnie częściej pracuję dla stron internetowych.
— Projektujesz strony?
— Nie, ja tylko tworzę szatę graficzną, a następnie przesyłam ją do projektantów stron.
— Myślałem, że chcąc pracować dla gazety czy czasopisma w Nowym Jorku albo Waszyngtonie, musisz tam mieszkać, ale wygląda na to, że w dzisiejszych czasach to nie ma znaczenia.
— Jeśli czegoś nie da się zeskanować i wysłać mailem, pozostaje jeszcze przesyłka kurierska — odparłem. Harry zaczekał aż skończę, po czym otworzył folder na swoim biurku i zaczął studiować jego zawartość.
— Ray, zakładam, że widziałeś testament ojca — bardziej stwierdził niż zapytał.
— Tak.
— Rzecz w tym, że Adam dokonał kilku zmian w testamencie po śmierci twojej matki. Któregoś dnia natknąłem się na niego przypadkiem w kawiarni. Siedział sam przy stoliku obok okna, popijając kawę i gapiąc się na ulicę; od czasu do czasu rzucił okiem na leżący przed nim „Standard”, tak naprawdę niczego nie czytając. Widywałem go tam raz na jakiś czas; zapewne potrzebował czasami pobyć sam z sobą, z dala od domu. W każdym razie, tego dnia przywołał mnie gestem dłoni i postawił mi kawę. Powiedział, że zastanawia się nad wprowadzeniem zmian do testamentu, ale jakoś nigdy nie mógł się za to zabrać.
— Cóż, nie wiedziałem o tym — odparłem. — Z drugiej strony, biorąc pod uwagę sytuację mojego brata nie zdziwiłbym się, gdyby zrezygnował z równego podziału majątku.
— Szczerze mówiąc, gdyby Adam zaproponował takie rozwiązanie, starałbym się go od tego odwieść. Powiedziałbym mu, że faworyzowanie któregoś z dzieci w testamencie ma zawsze fatalny wpływ ma późniejsze relacje między nimi, dlatego najlepiej jeśli każdy otrzyma tyle samo. Oczywiście, to on musiałby podjąć ostateczną decyzję. Pod tym względem testament nie pozostawia cienia wątpliwości. Niemniej jednak, będziesz musiał przemyśleć kilka innych kwestii.
Wyobrażałem sobie ojca, jak siedzi samotnie przy stoliku. Od śmierci mamy miał dużo czasu dla siebie, chociaż w zasadzie nie był sam. Wychodząc z domu nie musiał uciekać od samotności, lecz mimo wszystko wierzę, że czasami potrzebował zmiany otoczenia. Biedny tato.
— W takim razie — podjąłem — domyślam się, że po likwidacji majątku dostajemy wszystko z bratem po połowie?
— Zgadza się; po połowie nieruchomości i inwestycji.
— Będzie tego około sto tysięcy. Wszystko co z mamą udało im się uciułać na emeryturę. Oszczędzali przez lata, nigdy nic nie wydawali na siebie. Te sto tysięcy spokojnie wystarczyłoby mu do śmierci. — Ugryzłem się w język. — Chciałem powiedzieć, że mógłby za to żyć przez kolejne dwadzieścia albo trzydzieści lat. Domyślam się, że jest jeszcze niewielka polisa na życie?
Harry Peyton skinął głową, rozsiadł się wygodnie na krześle zakładając ręce za głowę i wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. — Będziesz musiał postanowić co zrobić z domem. Masz wszelkie prawo, by go sprzedać i podzielić się zyskami z bratem. Dom nie jest obciążony kredytem hipotecznym i jak mi zdaje, mógłbyś za niego dostać jakieś trzysta, czterysta tysięcy.
— Jest jeszcze prawie szesnaście akrów ziemi — zauważyłem.
— Za którą każdy z was mógłby otrzymać prawie ćwierć miliona dolarów. Biorąc pod uwagę wszystkie za i przeciw, to wcale niezła zmiana. Ile masz lat, Ray?
— Trzydzieści siedem.
— A twój brat? Jeśli dobrze pamiętam jest o dwa lata młodszy?
— Tak.
Peyton powoli skinął głową. — Przy dobrej strategii inwestowania pieniądze ze spadku starczyłyby mu na ładnych parę lat, ale z drugiej strony w jego wieku będzie musiał bardzo długo czekać zanim uzyska prawo do emerytury. Z tego, co mówił twój ojciec, Thomas nie nadaje się do zatrudnienia.
Przez chwilę zawahałem się z odpowiedzią. — To prawda.
— Dla ciebie za to sprawy wyglądają zupełnie inaczej. Mógłbyś zainwestować pieniądze, kupić większy dom... Wiem, że na razie nie masz rodziny, ale któregoś dnia spotkasz kogoś, będziecie mieli dzieci.
— Kiedyś o mało co się nie ożeniłem, ale to było dawno, miałem dwadzieścia kilka lat. Dziś już za późno dla mnie na dzieci.
— Nigdy nie wiadomo — odparł, unosząc palec. — Oficjalnie, to nie moja sprawa, ale myślę, że wasz ojciec miał nadzieję, że się zaopiekuję jego chłopcami, gdy trzeba posłużę radą. — Roześmiał się. — No cóż, dziś trudno nazywać was chłopcami. Od tamtej pory minęło sporo czasu.
— Jasne, Harry, doceniam twoją troskę.
— Chodzi o to, Ray, że dla ciebie ten spadek to tylko dodatkowy zastrzyk gotówki, bez którego i tak doskonale dałbyś sobie radę. Dobrze zarabiasz, a jeśli nawet kiedyś w pracy powinie ci się noga, znajdziesz coś innego i w końcu wyjdziesz na swoje. Ale dla twojego brata ten spadek to sprawa życia lub śmierci. Przydałyby się mu pieniądze ze sprzedaży domu, pod warunkiem, że znalazłby dla siebie jakieś odpowiednie lokum, najlepiej z dotowanym czynszem.
— Myślałem o tym — odparłem.
— Zastanawiam się tylko w jaki sposób wyprowadzić go z domu? I nie chodzi mi o popołudniowy spacer, tylko o przeprowadzkę.
Rozejrzałem się po pokoju, jakby szukając odpowiedzi. — Nie wiem. Nie sądzę, żeby Thomas cierpiał na... jak to się mówi... agorafobię? W końcu ojcu od czasu do czasu udawało się wyciągnąć go z domu; głównie na wizyty u lekarza. — Słowo „psychiatra” nie przeszło mi przez gardło, ale Harry doskonale wiedział, o czym mówię. — Tyle że po każdej takiej wizycie obaj z ojcem wracali kompletnie wyczerpani. Największy problem w tym, by odciągnąć go od komputera. Nie mam pojęcia, w jaki sposób miałbym go przekonać, by się wyprowadził i zadomowił w innym miejscu.
— Na początek zostaw to mnie — odparł Harry. — Jako wykonawca testamentu nie będziesz obarczony zbyt wieloma obowiązkami. Wystarczy, że od czasu do czasu wpadniesz do mnie i podpiszesz kilka dokumentów. Jeśli będzie potrzeba, poproszę Alice, żeby do ciebie przedzwoniła. — Przerwał na moment, by przejrzeć plik dokumentów. — Powinienem tu mieć wszystkie twoje numery telefonów i adres mailowy.
— Dobrze — odpowiedziałem.
— Poza tym, twój ojciec przesłał mi kopię swojej polisy na życie, w której znajduje się zapis dotyczący tragicznej śmierci; wiedziałeś o nim?
— Nie, nie wiedziałem.
— Kolejne pięćdziesiąt tysięcy do koszyka. — Harry przerwał, pozwalając mi przetrawić nowiny. — Wygląda więc na to, że trochę tu zabawisz, zanim wrócisz do Burlington?
— Zostanę, dopóki wszystkiego nie załatwię.
Na tym zakończyło się nasze spotkanie. Gdy wychodziłem z biura, Harry położył dłoń na moim ramieniu.
— Ray — podjął nieśmiało. — Jak myślisz, gdyby Thomas zauważył, że twojego ojca długo nie ma w domu i wyszedł go szukać trochę wcześniej, czy to by coś zmieniło?
Wcześniej sam zadawałem sobie to pytanie. Wyobraziłem sobie ojca, przygniecionego traktorem; prawdopodobnie leżał tak przez kilka godzin, zanim znalazł go mój brat; hałas przewracającego się traktora, ryk silnika i wirujących ostrzy...
Ciekawe, czy krzyczał? A jeśli tak, to czy nie zagłuszało go wycie kosiarki? A może do domu nie dochodziły żadne dźwięki z tamtej strony zbocza?
Tak czy owak, mój brat prawdopodobnie niczego nie słyszał.
— Powtarzam sobie, że to by nic nie zmieniło — odparłem. — Nie ma sensu łamać sobie nad tym głowy.
Harry pokiwał głową ze zrozumieniem. — Masz rację. Co się stało to się nie odstanie. Nie można cofnąć czasu.
Pomyślałem, że Harry zaraz rzuci kolejnym frazesem, ale zamiast tego dodał: — On po prostu żyje w swoim świecie.
— Nie masz pojęcia, jak to jest — odparłem.2
Wsiadłem do samochodu i pojechałem do domu ojca.
Z przyzwyczajenia jeszcze długo po śmierci matki nazywałem go domem rodziców. Trwało to dobry rok. Wiedziałem, że musi upłynąć sporo czasu zanim przestanę mówić „dom ojca”, zwłaszcza że tato zmarł przed niespełna tygodniem.
W rzeczywistości teraz był to mój dom; mój i mojego brata.
A jednak nigdy wcześniej w nim nie mieszkałem. Gdy przyjeżdżałem z wizytą, zawsze spałem w pokoju gościnnym. W dodatku nie było tu żadnych pamiątek z mojego dzieciństwa. Żadnych kolekcji „Penthousea”, ani „Playboya” ukrytych w szufladach komody, żadnych modeli samochodów na półkach ani plakatów na ścianach. Rodzice kupili ten dom, gdy miałem dwadzieścia jeden lat, po tym jak już wyprowadziłem się z naszego poprzedniego lokum przy Stonywood Drive w samym centrum Promise Falls. Mieli nadzieję, że przynajmniej jeden z ich synów coś w życiu osiągnie, ale musieli to marzenie odłożyć na później, gdy rzuciłem naukę w uniwersytecie w Albany, by podjąć pracę w galerii sztuki przy Beekman Street w miasteczku Saratoga Springs.
Rodzice co prawda nigdy wcześniej nie mieszkali na wsi, ale gdy tylko zobaczyli nowe miejsce, od razu się w nim zakochali. Po pierwsze, dom stał w szczerym polu; w odległości kilkuset jardów od najbliższego sąsiada. Tu mogli zachować prywatność. Byli poniekąd odizolowani od reszty świata, co zmniejszało prawdopodobieństwo różnych nieprzyjemnych zdarzeń.
Po drugie, ojciec miał stąd dość blisko do pracy i zamiast jechać przez centrum Promise Falls mógł teraz korzystać z obwodnicy, otwartej końcem lat 70. Lubił swoją pracę w firmie P&L i nie chciał szukać nowego zatrudnienia bliżej domu.
Po trzecie, dom był uroczy ze swoimi mansardowymi oknami i werandą okalającą cały budynek. Mama przesiadywała na niej od wczesnej wiosny do późnej jesieni. Była tam również stodoła, którą ojciec wykorzystywał jedynie do przechowywania narzędzi i traktora do koszenia trawy. Oboje z mamą podziwiali jej architekturę, nie przejmując się zbytnio tym, że nie służyła już do przechowywania siana.
Dom stał na sporym spłachcie ziemi, z którego rodzice wykorzystali zaledwie dwa akry na ogród. Z tyłu znajdował się kawałek płaskiego terenu, który w odległości około sześćdziesięciu stóp od domu znikał z pola widzenia, opadając w kierunku krętego strumyka, zasilającego rzekę przepływa jącą przez sam środek wioski, by dalej toczyć swój wartki nurt przez Promise Falls.
Odkąd przyjechałem do domu, tylko raz zszedłem do strumyka. Wiedziałem, że kiedyś, gdy już pozbieram się w sobie, czeka mnie tam pewne zadanie.
Rodzice wynajmowali płaską i niezadrzewioną część posiadłości właścicielom sąsiadujących farm, zapewniając sobie w ten sposób dodatkowe, aczkolwiek znikome źródło dochodu. Najbliższy las znajdował się po drugiej stronie autostrady. Po skręcie z głównej szosy na drogę dojazdową, na horyzoncie majaczyły dom i stodoła, które z tej odległości wyglądały jak dwa kurhany na równinie. Mama chwaliła sobie ten długi podjazd, ponieważ za każdym razem, gdy zobaczyła, że ktoś do nich zajeżdża, co zresztą nie zdarzało się często, miała jeszcze sporo czasu, by się przygotować.
„Ludzie, którzy przychodzą pod drzwi twojego domu zazwyczaj nie przynoszą dobrych wieści”, powtarzała niejednokrotnie, nauczona doświadczeniem; szczególnie z czasów młodości, gdy urzędnicy rządowi przybyli z informacją o śmierci jej ojca na wojnie w Korei.
Zaparkowałem swoje Audi Q5 przy schodach prowadzących do werandy, obok dziesięcioletniego chryslera ojca. Tato niezbyt przychylnym okiem patrzył na moje niemieckie auto. Nie podobało mu się to, że wspieramy gospodarki krajów, z którymi niegdyś prowadziliśmy wojnę. „A jak zaczniemy importować samochody z Wietnamu Północnego, to pewnie też sobie taki kupisz”, powiedziałby jeszcze kilka miesięcy temu, a ja w zamian zaproponowałbym mu, że oddam do sklepu jego ulubiony telewizor Sony z ogromnym ekranem, na którym mógł zobaczyć krążek podczas meczów hokejowych o Puchar Stanleya.
— W końcu to japoński telewizor i w ogóle — odparowałbym.
— Dotknij go, a rozwalę ci łeb — odpowiedziałby ojciec.
Zacząłem wspinać się po dwa schody naraz, otworzyłem drzwi wejściowe — miałem swój klucz, który zawsze nosiłem przy sobie — i wszedłem do kuchni. Zegar na ścianie pokazał szesnastą trzydzieści. Czas pomyśleć o kolacji.
Otworzyłem lodówkę, by zobaczyć co zostało z ostatniej wyprawy ojca do sklepu spożywczego. Nie można powiedzieć, że był świetnym kucharzem, ale przynajmniej potrafił zagotować wodę na makaron, albo włożyć kurczaka do rozgrzanego piekarnika; a gdy nie miał dość energii na tak wyszukane potrawy, robił ogromne zapasy mrożonych hamburgerów, frytek, paluszków rybnych i innych gotowych dań, dzięki którym mógłby otworzyć franczyzę Nestle.
Tym razem z zamrażarki powiało pustką. Może znalazłoby się tam co nieco na dziś wieczór, ale wiedziałem, że nazajutrz muszę się wybrać na zakupy. Prawdę mówiąc, sam nie przepadam za gotowaniem, dlatego w Burlington często zadowalałem się miską cheeriosów. Mieszkając w pojedyn kę trudno znaleźć motywację do przygotowania porządne go posiłku, czy nawet spożywania go „jak należy”. Często jadłem kolację na stojąco w kuchni, oglądając wiadomości w telewizji, albo zabierałem podgrzaną w mikrofalówce lazanię do pracowni i zjadałem ją podczas rysowania.
W lodówce znalazłem sześć puszek Buda. Ojciec lubił tanie piwo. Otworzyłem jedno.
— Piję do ciebie, tato — powiedziałem, siadając przy stole kuchennym i wznosząc do góry puszkę.
W domu jak zwykle panował idealny porządek. Ojciec był zawsze pedantyczny, co moim zdaniem wyniósł z armii. Odsłużył w wojsku dwa lata, z czego większość na wojnie w Wietnamie, lecz nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Za każdym razem, gdy ktoś poruszał ten temat, ojciec odpowiadał krótko: „Zostawmy przeszłość w spokoju”. Sam uważał, że swoją pedanterię zawdzięcza pracy w drukarni, gdzie ponad wszystko liczyła się precyzja i dbałość o szczegóły.
Siedziałem popijając piwo i powoli przygotowując się do odgrzania jakiegoś posiłku w mikrofalówce. Nie znałem tej kuchni, więc musiałem otworzyć kilka szuflad zanim znalazłem podkładki pod nakrycie, sztućce i serwetki.
Gdy już nakryłem do stołu, przeszedłem na drugi koniec salonu i położyłem rękę na poręczy przy schodach prowadzących na piętro. Odwróciłem się, by jeszcze raz spojrzeć na pokój: kanapa w kratę, jeszcze z domu w Albany, którą rodzice kupili jakieś dwadzieścia lat temu, rozkładany fotel z podnóżkiem ojca, z którego zawsze oglądał telewizję, stolik do kawy z ubitym blatem, kupiony razem z kanapą.
Meble co prawda miały swoje lata, lecz ojciec nigdy nie szczędził grosza na nowe technologie. Był tam trzydziestosześciocalowy telewizor HD, który kupił rok temu. Uwiel biał oglądać amerykański futbol i hokej, nawet jeśli nikt mu w tym nie towarzyszył. Był tam również odtwarzacz DVD i gadżet pozwalający na zamawianie filmów z Internetu, które oglądał w samotności.
Pokój jak pokój, niczym specjalnym się nie wyróżniał. Sytuacja wyglądała zupełnie inaczej na piętrze.
Rodzice robili wszystko, by zamknąć obsesję mojego brata w czterech ścianach jego pokoju, ale ich wysiłki były z góry skazane na przegraną. Niegdyś jasnożółty przedpokój na pierwszym piętrze, prowadzący do trzech sypialni i łazienki, był teraz cały poobklejany wielkimi mapami. Wyobraziłem sobie, że tak właśnie mogło wyglądać wnętrze konspiracyjnego bunkra z czasów drugiej wojny światowej, w którym stratedzy z długimi wskaźnikami planowali inwazję na terytorium wroga. Tyle że w bunkrze panowałby większy porządek. Na pewno na jednej części ściany znajdowałyby się mapy miast niemieckich, na drugiej Francji, a nieco dalej Włoch. Z pewnością również żaden doświadczony strateg nie umieściłby mapy Polski obok mapy Hawajów, ani planu Paryża w bezpośrednim sąsiedztwie zakupionej na stacji benzynowej mapy drogowej stanu Kansas. Żaden oficer nie przyszpiliłby topograficznej mapy Algierii tuż obok zdjęć satelitarnych Melbourne, ani mocno podniszczonej mapy Indii z „National Geographic” przy planie Rio de Janeiro.
Ten geograficzny chaos pokrywał każdy skrawek przedpokoju. Wyglądało to tak, jakby ktoś włożył świat do miksera, zamieniając go w tapetę. Mapy były połączone tajemniczymi kreskami narysowanymi czerwonym flamastrem. Wszędzie roiło się od przeróżnych, niejednokrotnie trudnych do rozszyfrowania notatek, jak na przykład „236 mil” nabazgrane wielkimi literami na mapie Portugalii, albo długości i szerokości geograficzne zapisane w różnych miejscach na całej powierzchni przedpokoju. Niektóre miejsca ozdabiały fotografie; na przykład na mapie Australii widniało przytwierdzone kawałkiem zielonej taśmy malarskiej zdjęcie Opery w Sydney, a mapę Indii zdobiła nieco sfatygowana pocztówka z Taj Mahalem, przyklejona gumą do żucia.
Trudno mi sobie wyobrazić, że ojciec mógł coś takiego tolerować. Mama zawsze chroniła Thomasa, wysyłając ojca na mecze do baru z Lennym Prentice’em czy innym kolegą z pracy, albo z Harrym Peytonem. Ale jak on to znosił po jej śmierci? Oglądając ten przedpokój dzień po dniu, przez całe tygodnie, miesiące, lata? Udawał, że nic tam nie ma? Że ściany nadal są jasnożółte?
Podszedłem do drzwi od pierwszej sypialni, które jak zwykle były zamknięte. Chciałem delikatnie zapukać, ale na chwilę zanim moja zaciśnięta dłoń dotknęła drzwi, usłyszałem jakiś hałas dochodzący z pokoju.
Były to dźwięki rozmowy, choć słyszałem tylko jeden głos.
Zapukałem.
— Tak? — odezwał się Thomas.
Otworzyłem drzwi, zastanawiając się, czy może rozmawiał przez telefon, ale nie trzymał w ręku słuchawki. Powiedziałem mu, że czas na kolację, a on odparł, że za chwilę zejdzie.3
— Miło mi cię słyszeć.
— Dziękuję, że zechciał pan ze mną porozmawiać.
— Z reguły nie daję swojego prywatnego telefonu byle komu, ale ty zapowiadasz się na wyjątkowe źródło informacji.
— Dziękuję za uznanie, naprawdę bardzo dziękuję.
— Czytałem ostatniego maila od ciebie, wygląda na to, że wszystko idzie po twojej myśli.
— Tak, mam nadzieję.
— Cieszę się.
— Zastanawiam się tylko... czy jest pan w stanie ustalić czas przewidzianej katastrofy?
— Gdyby to było takie proste. To tak, jakby przewidzieć dokładny moment kolejnego ataku terrorystycznego. Po prostu... musimy być przygotowani na każdą chwilę.
— Oczywiście.
— Wiem, że ty również będziesz gotowy. Jesteś dla nas niezwykle wartościowym partnerem.
— Może pan na mnie liczyć.
— Zdajesz sobie sprawę, że twoje działania niosą za sobą ryzyko?
— Tak, wiem.
— Istnieją siły wrogie naszemu rządowi, których przedstawiciele z radością dopadliby kogoś takiego, jak ty.
— Tak, proszę pana, zdaję sobie z tego sprawę.
— Dobrze wiedzieć. Muszę kończyć. Żona wraca dziś z delegacji na Bliski Wschód.
— Naprawdę?
— Tak, ma ręce pełne roboty.
— Pewnie jest jej przykro, że nie została prezydentem?
— Naprawdę, nie ma nawet chwili, by o tym pomyśleć.
— No tak.
— Proszę kontynuować swoją pracę.
— Dziękuję, bardzo dziękuję, panie prezydencie. Można wciąż się pana zwracać w ten sposób?
— Oczywiście. Każdy prezydent zachowuje swój tytuł, nawet gdy już nie sprawuje urzędu.
— Będę w kontakcie.
— Tak, bardzo proszę.