-
promocja
Na wzburzonych falach - ebook
Na wzburzonych falach - ebook
Dwa światy w jednej rozmowie…
Ona katoliczka, on niewierzący. Ona – z ziemiańskiej antykomunistycznej rodziny, on – z asymilowanej żydowskiej, ona – córka żołnierza AK, on – syn komunisty. Dwa światy, a jednak od prawie pięćdziesięciu lat łączy ich bliska przyjaźń. Zgodnie twierdzą, że mogą sobie powiedzieć znacznie więcej niż komukolwiek innemu. Małgorzata Niezabitowska, dziennikarka, pisarka, rzeczniczka pierwszego niekomunistycznego rządu, oraz Feliks Falk, słynny reżyser, a także scenarzysta, dramatopisarz i prozaik, we wspólnie napisanej książce konfrontują swoje biografie w rozmowie często intymnej, a zawsze bez cenzury.
„Na wzburzonych falach” to zapis przyjacielskiego i zarazem wzajemnie dociekliwego dialogu. Jego dodatkowym walorem jest to, że osobiste doświadczenia autorów splatają się z historią kraju, z najważniejszymi wydarzeniami, w których uczestniczyli lub byli ich świadkami.
Małgorzata i Feliks rozmawiają z czułością i swadą, nie unikają trudnych tematów, dają się poznać. A mają o czym opowiadać. Książkę opatrzyli cytatem z Oscara Wilde’a: „W życiu chodzi o to, żeby być trochę niemożliwym”. I ta myśl z pewnością będzie towarzyszyła czytelnikowi w trakcie lektury, bo właśnie takie trochę niemożliwe mają życiorysy.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Biografie |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68577-50-1 |
| Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Feliks: Gorzko czy słodko, jak będzie?
Małgorzata: Gorzko w żadnym wypadku. Gorycz, zgorzknienie, okropne uczucia, autodestrukcyjne, wystrzegam się ich.
F: I udaje ci się?
M: Jak dotychczas tak. A co do słodyczy — bez przesady, od nadmiaru mdłości.
F: Lukru oboje nie lubimy, fakt. Czyli jak będzie?
M: Szczerze.
F: To między nami oczywista oczywistość, lecz bądźmy oszczędni z deklaracjami, bo zawsze, kiedy słyszę zapewnienia o prawdomówności, staję się nieufny.
M: Racja. I mnie, gdy ktoś zapowiada na wstępie „będę szczery”, przychodzi na myśl, czyżby wcześniej było odwrotnie? Przyjmijmy więc zasadę, że rozmawiamy jak nie do druku. Mamy zresztą ten absolutny luksus, że pozostawiamy do naszego uznania, co na końcu zrobimy. Czy nasze zwierzenia damy do publikacji, czy nie. A zatem pełny luz, bez żadnych wstępnych zobowiązań. I tu kolejne pytanie — skąd ten pomysł? Dlaczego akurat teraz, skoro przyjaźnimy się od pół wieku?
F: Kiedy zaiskrzył pomysł tej rozmowy, uświadomiłem sobie, że nadszedł czas, kiedy powinniśmy wyjaśnić sobie kilka spraw, wypełnić pewne luki. I w dużym stopniu właśnie z powodu naszej długotrwałej przyjaźni oraz tego, jaką jesteś dla mnie osobą, mogę się zmierzyć z tobą, zderzyć z moją postawą, z moim światopoglądem, z moim życiem. Mamy przecież bardzo różne biografie. Jesteśmy jakby z dwóch odmiennych światów. Ja z asymilowanej żydowskiej rodziny, ty z rodziny ziemiańskiej, z tradycjami…
M: O długich tradycjach.
F: Tak, tradycja… I co jeszcze? Wierząca.
M: Katolicka rodzina. A ty niewierzący, ateista.
F: I bez tradycji. A brak tradycji, gdyż moi rodzice byli komunistami.
M: Moi zaś antykomunistami. Czego widomym znakiem są nasze imiona. Twoje — i zwróć uwagę, że pytam cię po raz pierwszy — po kim? Czy Feliks po Dzierżyńskim?
F: Tak podejrzewam, bo niby po kim? Taka była moda wśród komunistów, imiona po idolach.
M: I krwawy Feluś do nich należał.
F: Zdecydowanie. Stąd namnożyło się tych Felków, choćby Woroszylski, syn pisarza, wojującego zwolennika reżimu stalinowskiego, potem dysydenta.
M: Popularny był również wódz wszystkich wodzów. Włodek, przez którego się poznaliśmy, nosił imię…
F: …po Leninie. A bywało gorzej.
M: Masz na myśli Ninel Kameraz-Kos?
F: Znana sprawa…
M: …że Ninel od Lenin na wspak. „To przekleństwo mojego życia”, powiedziała mi, rozszyfrowując swoje imię, kiedy się przedstawiała. Na co ja: „Ale kto się domyśli?”. „Wszyscy”, odpowiedziała. „Wszyscy wiedzą”. Ja byłam przykładem, że niekoniecznie, lecz widocznie w jej środowisku owszem.
F: Chodziła do mojej szkoły i rzeczywiście wiedzieliśmy, choć wtedy jej imię było raczej powodem do dumy. Dopiero potem stało się dla niej piętnem.
M: Akurat „wszyscy wiedzą” wyartykułowane przez Ninel kojarzy mi się z twoim stwierdzeniem, że wszyscy wiedzą, że jesteś Żydem. Skąd oni wiedzą?
F: No właśnie, skąd?
M: Zwłaszcza że to ciągnie się od dawna, kiedy nie było Internetu.
F: Zwłaszcza że ja nie jestem Żydem. Znaczy w sensie etnicznym nawet w stu procentach, ale jeśli mówimy o autoidentyfikacji…
M: … nie, nie mówimy. O tożsamości będziemy rozmawiać później. Ja tylko wspomnę, ponieważ podkreślamy tutaj różnice między nami, że jestem mieszanką. Płynie też we mnie krew Litwinów i Ormian.
F: I ponoć polskiego króla.
M: To dyskusyjne, lecz z pewnością Giedymina, w dwudziestym pierwszym pokoleniu w prostej linii.
F: Proszę, proszę… A twoje imię po jakieś świętej, tak?
M: Po świętej dziewicy i męczennicy z przełomu III i IV wieku. Jej imię wywodzi się z greckiego pospolitego słowa margarit, perła.
F: Nieźle, Dzierżyński i święta perła.
M: Uznajmy to za symbol różnic między nami.
F: Uznajmy. A jednocześnie jesteśmy bardzo blisko i tobie mogę powiedzieć znacznie więcej niż komukolwiek innemu.
M: Nie mogę się doczekać. I przy okazji zaczynamy od obalania stereotypu, że kobieta i mężczyzna nie mogą się ze sobą przyjaźnić. Nam się udało, choć przyznaję, że zdarza się to rzadko. Także w moim życiu. Ty jesteś jedynym przyjacielem mężczyzną, jakiego mam.
F: Ty moją jedyną przyjaciółką. I, paradoksalnie, z żadnym spośród kilku męskich przyjaciół nie mógłbym podjąć takiej rozmowy. A jeśli chodzi o kobiety, zwierzałem się jedynie psychiatryczkom, kiedy miałem depresję.
M: To się nie liczy, działo się w ramach terapii i zwierzenia były jednostronne.
F: A między nami będą na równych prawach. I proszę, nie oszczędzaj mnie.
M: Ani mi to w głowie, przeciwnie, mam zamiar cię cisnąć. Sporo wiem o tobie, a chcę się dużo nowego dowiedzieć.
F: Obiecuję wzajemność. Zaczynajmy.
M: Moment. Osadźmy się w czasie, gdyż o naszej przyjaźni, o jej mocy, świadczy również, że nie wynika z sentymentu dzieciństwa czy młodości, który często bywa fundamentem. Dorastasz z kimś, łączą was wspomnienia ze szkoły, ze wspólnych zabaw, z wycieczek, różnorodnych przygód. Z dzisiejszej perspektywy niektóre mogą być oceniane raczej negatywnie, ale że kojarzą się z młodymi latami, darzysz je nadal sentymentem. Natomiast my poznaliśmy się jako ludzie dorośli.
F: Ja byłem już dzieciaty.
M: I w Kazimierzu, gdzie się spotkaliśmy w zimie 1973 roku, byliście we trójkę, ty, Mariola i mała, śliczna dziewczynka.
F: Monika miała sześć lat.
M: Ja dwadzieścia cztery, ty — był chyba marzec — niedawno skończyłeś trzydzieści dwa.
F: Ach, ta twoja pamięć… Przyda się nam.
M: Będziemy przerabiać nasze biografie wte i wewte i gdybyś czegoś zapomniał, służę pomocą.
F: Własne życie wciąż nieźle kojarzę, gorzej z historią kraju, która będzie się przeplatać z naszymi osobistymi historiami, i to na przestrzeni ostatniego stulecia.
M: Przesadziłeś, tacy wiekowi nie jesteśmy.
F: Nie, ale nie będziemy się trzymać kurczowo dat naszych narodzin. Są rodzice, dziadkowie…
M: Dobrze, nie kombinujmy teraz, startujmy. Kto pierwszy?
F: Ustępuję ci miejsca.
M: By zasiąść w konfesjonale.
F: W konfesjonale, o ile się orientuję, jedna z osób klęczy, a u nas patrzymy sobie prosto w oczy. I niech tak zostanie.1
HRABINI JEŹDZI NA ŚWINI
Feliks: Ciekawi mnie, jak wyglądało za komunizmu wychowanie w ziemiańskim domu, w domu już bez ziemi?
Małgorzata: Mówiło się o takich rodzinach jak moja „bezeci”, czyli „byli ziemianie”. I od strony materialnego posiadania to odpowiadało rzeczywistości, lecz tradycja, zasady, kodeks wartości pozostały niezmienione, przynajmniej w pokoleniu moich dziadków. Miałam bowiem wśród moich rówieśników rzadkie szczęście, że wojnę, zsyłki, powstanie przeżyli wszyscy, zarówno po stronie matki, jak i ojca. Dzięki czemu otrzymałam bezpośredni przekaz.
F: Którego ja byłem zupełnie pozbawiony. I mogę sobie jedynie wyobrażać, jaki wpływ wywarliby na mnie dziadkowie, bo na ciebie mieli.
M: I to jaki… Ten wpływ odczułam najpierw w Sopocie, w poniemieckiej willi z kresową atmosferą i jeszcze z oryginalną domieszką, którą wprowadzał dziadek Jerzy, postać nadzwyczaj barwna.
F: Ten od Giedymina?
M: Po najstarszym synu Narymuncie. To on w 1348 stoczył nad rzeką Strawą bitwę z Krzyżakami. Został otoczony i żeby nie iść do niewoli, przebił się mieczem.
F: Tak trochę po japońsku…
M: Samobójstwo honorowe niewątpliwie, nie było to jednak seppuku. Narymunt osierocił syna Michała, on też miał syna… I za osiemnaście pokoleń moja babka Lila Mysyrowicz wyszła za Koryatowicza-Kurcewicza-Bułyhę.
F: Masz całe wyliczenie?
M: Papiery rodowe dziadek zakopał na Wołyniu we wrześniu 1939 przed ucieczką, wiedząc, że jak Sowieci złapią go z książęcym rodowodem, zamordują wszystkich. Wywód genealogiczny został odtworzony w latach dziewięćdziesiątych, kiedy możliwa stała się kwerenda w dawnym Związku Sowieckim i udało się odnaleźć prawie siedemset stron dokumentów naszej rodziny w archiwum w Żytomierzu. A na tece, w której były przechowywane, znajdowała się pieczęć… NKWD.
F: Ale twój dziadek nie odziedziczył po litewskim praprzodku skłonności samobójczych?
M: Pod tym względem był jego zaprzeczeniem. Odznaczał się stoickim spokojem, którego nie był w stanie zmącić głód, spadające bomby czy — z zachowaniem proporcji — dzikie wybryki wnuczki. „Zawsze może być gorzej”, jego życiowe motto było o tyle usprawiedliwione, że wypowiadał je człowiek, który spędził dziesięć dni w celi śmierci podczas straszliwej rzezi, jaka towarzyszyła odwrotowi bolszewików spod Kijowa.
F: W 1920?
M: Rok wcześniej, w 1919. Dziadek, absolwent carskiego korpusu kadetów, walczył w tej rosyjskiej domowej wojnie po stronie Białych, w armii Denikina, i podczas zwiadu, gdy zabito pod nim konia, wpadł w ręce najgorliwszych egzekutorów czerwonego terroru, czekistów. Jako jeden z nielicznych więźniów stłoczonych w piwnicach dawnych gwardyjskich koszar uniknął rozstrzelania, lecz mając dwadzieścia pięć lat, osiwiał i po uwolnieniu zgolił głowę…
F: Aby pozbyć się wszy, których musiał się nabawić w tych kazamatach?
M: Aby nigdy nie zapomnieć i dziękować Opatrzności za ocalenie. I do końca życia pozostał z łysą czaszką. Ale nie stracił poczucia humoru, którym ubarwiał swoje opowieści, a był w nich mistrzem. Dom na Mickiewicza nieustannie wypełniali goście. Tuż po wojnie magnesem przyciągającym były trzy śliczne kniaziówny, jak nazywano w Trójmieście moją mamę i jej młodsze siostry, o czym opowiadał mi po latach jeden z ich wielbicieli. Potem, za moich świadomych czasów, gwiazdą towarzystwa był dziadek, a przy stole karcianym przewodziła babcia, która grała w pokera z takim zapałem, jakby stawką były złote rublówki, nie zapałki.
F: Rżnęli w pokera na zapałki?
M: Tak jak w brydża. Parafrazując za dziadkiem zwrot dotyczący finansów „nie przelewa się”, powiem, że w domu przelewała się jedynie zupa zacierkowa, której wielki gar stał zwykle na kuchennej płycie ku radości wszystkich, gdyż była pyszna. Nie grano więc na pieniądze, co, jak powiedziałam, nie umniejszało emocji.
F: Dziadek z nazwiskiem jednoznacznie klasyfikującym go jako przedwojennego wroga ludu nie miał kłopotów?
M: Mądrą zasadą w rodzie Kurcewiczów było, że mężczyźni obok wykształcenia wojskowego zdobywali też cywilne, dziadek inżyniera geodety. A przy odbudowie Gdańska, którego Śródmieście w trakcie zażartych walk Sowietów z Niemcami zostało zniszczone w ponad dziewięćdziesięciu procentach, zaś reszta miasta poniosła niewiele mniejsze straty, inżynierowie byli niemal na wagę złota, toteż dziadka się nie czepiano. Gorzej miała jego najmłodsza córka, Halszka. Pragnęła zostać lekarką, trzy razy zdawała na medyczną uczelnię bez sukcesu i kiedy po raz czwarty składała papiery, ktoś litościwie poradził, by nie traciła czasu, bo z takim nazwiskiem nie ma żadnych szans. I poszła na jedynie dla niej dostępne kursy ogrodnicze.
F: Halszka Kurcewiczówna, tak? Dziwisz się? To kojarzyło się z główną bohaterką Ogniem i mieczem, nie chłopką przecież.
M: Ukochaną i Skrzetuskiego, i Bohuna. Ciocia Halszka też miała wielkie powodzenie, ale że czasy, jeśli chodzi o romanse, były trochę bardziej cywilizowane, obyło się bez pojedynków. A co ją spotkało, nie dziwi, trwał stalinizm.
F: Tylko dlaczego opowiadasz mi o Sopocie, nie o Warszawie, gdzie się urodziłaś i gdzie mieszkali rodzice?
M: I ja z nimi, lecz zanim poszłam do szkoły, sporo czasu spędzałam u dziadków i oni dużo czasu poświęcali memu wychowaniu, o które pytałeś. Działo się tak zapewne dlatego, że rodzice byli bardzo młodzi. Kiedy urodzili się twoi rodzice?
F: Mój ojciec w 1909 roku, mama w 1910.
M: Zatem spora różnica, prawie pokolenia, mój ojciec w 1923, mama w 1927. Twoi mieli swoją młodość, studia, pierwszą pracę, twojego ojca więzienie, czyli bardzo ważne, konstytuujące fragmenty biografii przed wojną, natomiast moi w jej trakcie. I dla nastolatków, którymi byli, gwałtowne zerwanie ze wszystkim, co było wcześniej — edukacją szkolną, statusem społecznym i majątkowym, rodzinnym terytorium — stało się potężnym wstrząsem. Ale zarazem przeszli bardzo przyspieszoną i dramatyczną szkołę ku dorosłości, której najmocniejszym elementem była konspiracja, Armia Krajowa.
F: Kiedy się poznali?
M: W 1943 w Lublinie, gdzie znalazły się obie rodziny. Spotkali się podczas zebrania podziemnej podchorążówki AK, w której szkolił się ojciec, a mama tam była łączniczką. Generalnie, kiedy myślę o losach naszych rodziców po wojnie, to, najkrócej ujmując, moich spotkała degradacja, twoich awans.
F: Klasyczne skutki rewolucji.
M: I nie byłyby one nawet tak okropne dla moich rodziców, gdyż byli pełni energii i głodni życia, jego radości, których prawie nie zaznali, tylko że ich szansa na w miarę normalną egzystencję wkrótce się skończyła. Ojciec został w 1951 wyrzucony z wojska.
F: Za co?
M: W jego papierach, które otrzymałam z Centralnego Archiwum Wojskowego, napisano, że z przyczyn politycznych oraz stanu zdrowia. W czasie służby ojciec zachorował na gruźlicę, lecz głównym powodem było „pochodzenie ziemiańsko-burżuazyjne” oraz powtarzające się stwierdzenie, że jest „do obecnego ustroju oraz Związku Radzieckiego ustosunkowany raczej negatywnie”. I był to wilczy bilet. Ojciec nie mógł dostać żadnej pracy, choćby dozorcy lub palacza w kotłowni, i aż do końca okresu stalinowskiego utrzymywała nas mama ze skromnej pensji sekretarki oraz przepisywania rękopisów na maszynie. Ta domowa czynność zapadła mi w pamięć, ponieważ przeważnie odbywała się w ciemności.
F: Dość dziwna metoda…
M: Nie z wyboru, z przymusu. Często nie było pieniędzy na zapłacenie rachunku za prąd, który nam wyłączano. Wtedy ojciec, stojąc ze świeczką nad mamą, czytał tekst i jednocześnie oświetlał jej klawiaturę. Ja leżałam na ich tapczanie, gdyż z powodu panującego w mieszkaniu mroku brali mnie do swojego pokoju. Dla małej dziewczynki było to tajemnicze i ekscytujące. Nie zdawałam sobie sprawy z sytuacji, która po jakimś czasie jeszcze znacznie się pogorszyła, ojcu odnowiła się gruźlica. I kiedy rozpoczęła się polityczna odwilż w połowie lat pięćdziesiątych, on, zamiast wrócić do pracy i studiów, z których go również wydalono, wylądował na długie miesiące w szpitalu, następnie w sanatorium. A gdy wreszcie po wycięciu połowy płuca i rehabilitacji wrócił i wydawało się, że będzie lepiej, nastąpiła tragedia, umarła mama.
F: Była bardzo młoda. To straszne.
M: Bardzo młoda i bardzo piękna. Dla każdego dziecka matka jest najpiękniejsza na świecie, lecz ja słyszałam zachwyty nad jej urodą ciągle, kiedy żyła i wiele lat po jej odejściu.
F: Nawet potem?
M: Jako dorosła spotykałam ludzi, którym moje dość rzadkie nazwisko kojarzyło się z mamą i dowiedziawszy się, kim dla mnie była, wspominali Barbarę Niezabitowską jako zjawisko niespotykanej piękności i wdzięku. Pamiętam, jak wchodziłyśmy do tramwaju, który obok autobusów był jedynym środkiem komunikacji miejskiej, więc zawsze zatłoczony, na widok mamy wszyscy mężczyźni niezależnie od wieku, młodzi i starzy, zrywali się, aby ustąpić nam miejsce. Mama czasami — domyślam się, że może jej się któryś spodobał — szeptała do mnie: „Mów mi Basiu”, żebym nie zwracała się do niej „mamo”. Niepotrzebnie, nie wyglądała na moją matkę i robiła piorunujące wrażenie. Nie pokazywałam ci nigdy jej zdjęć?
F: Może widziałem w twojej książce?
M: Nie, moja rodzinna saga Składana wanna kończy się przed jej urodzeniem. Przy okazji pokażę ci fotografię mamy i sam się przekonasz. A mama zajmowała się mną nietypowo. Wówczas dzieci, zwłaszcza te małe, trzymano na dystans, zaś ona relacjonowała mi niczym równej sobie, co zdarzyło się w ciągu dnia, także w biurze, zabierała mnie na różnego typu wydarzenia, na których byłam przeważnie jedynym dzieckiem pośród dorosłych.
F: Na przykład jakie?
M: Na koncerty w ramach Konkursu Chopinowskiego czy operę Porgy and Bess, z którą przyjechał po raz pierwszy do Polski zespół z Ameryki z czarnoskórymi wykonawcami i cała Warszawa biła się o bilety. Czytała mi mnóstwo książek, niektóre zbyt poważne na dziecięcą percepcję, jak fragmenty jej ulubionego Pana Tadeusza, którego mistrzostwo doceniłam dopiero po latach. I sama pisała dla mnie bajki. Robiła również dla mnie na drutach stroje, a na niedzielne spacery w Łazienkach, zamiast codziennych warkoczy, układała moje proste jak druty włosy w misterne fale. Była bez przesady cudowną matką, tylko że nasz wspólny czas trwał bardzo krótko.
F: Kiedy umarła?
M: W listopadzie 1957 roku, na cztery dni przed moimi dziewiątymi urodzinami. Małżeństwo rodziców rozpadało się i mama przeniosła się do dziadków do Trójmiasta. Mnie umieszczono w internacie sióstr niepokalanek w Nowym Sączu, zresztą zgodnie z tradycją, już jako czwarte pokolenie dziewczynek w rodzinie…
F: Przepraszam, że się wtrącę. Rozejście się rodziców jest ciężkim przeżyciem…
M: Dla mnie też było. Mój świat chwiał się, a rozpadł się wraz ze śmiercią mamy, która przykryła wszystkie poprzednie smutki. Ten straszliwy cios trafił mnie z dala od rodziny. Klasztorny internat nie był złym miejscem, lecz z pewnością nie nadawał się dla zrozpaczonego, osieroconego dziecka.
F: Nie zabrali cię stamtąd po śmierci matki?
M: Nie, choć pozostawienie mnie samej wśród obcych… Nie muszę tłumaczyć, co się ze mną działo. Sądzę, że ze strony ojca, dziadków czy innych krewnych nie była to obojętność ani tym bardziej rozmyślne okrucieństwo, tylko szok. Mama umarła niespodziewanie, ewidentnie z powodu błędu lekarzy, i jej odejście zdruzgotało rodzinę, także mojego ojca, który nadal kochał już nieswoją Basię.
F: I długo byłaś w klasztorze?
M: Do końca roku szkolnego. Uratowała mnie babcia Jadwiga Niezabitowska, która wtedy przeprowadziła się do naszego warszawskiego mieszkania. I to właśnie ona, babcia Adzia, mnie w największym stopniu ukształtowała.
F: Jej portret znam. Zawsze znajduje się w ważnym miejscu twojego domu.
M: Żebym codziennie i wielokrotnie mogła na nią patrzeć. Każdego dnia na znak pamięci i wdzięczności zapalam świeczkę przed tym jej wizerunkiem. Spędziłam z babcią zaledwie półtora roku, które dzięki jej ogromnej miłości i mądrości wystarczyło. Byłam skrajnie nieszczęśliwa. Ona przywróciła mi poczucie bezpieczeństwa, sprawiła, że odzyskałam wewnętrzną równowagę, wróciłam do mojego, utraconego przez tragedię, pogodnego usposobienia. Jednocześnie ukształtowała mnie, dała poczucie tożsamości, zakorzenienia oraz cały system wartości.
F: W jaki sposób?
M: Mnóstwo mi opowiadała o przeszłości, o rodzinnej historii, o wyczynach przodków. Odtworzyła przede mną świat, który zniknął bezpowrotnie w momencie wybuchu wojny. Malowniczo położony dwór z rozległym parkiem i wzorowo przez dziadka Mieczysława prowadzone gospodarstwo, wokół bujne lasy i domowy zwierzyniec, który fascynował mnie najbardziej — sfora psów różnych ras oraz przygarnięte wiejskie kundle, stado koni i te oswojone: jelonek, wydra, kruk i wilk.
F: Twoi dziadkowie mieli jakieś wiejskie zoo.
M: W majątkach często gromadził się nieegzotyczny zwierzyniec. Ja do dziadkowego przenosiłam się w wyobraźni tym chętniej, że ten idylliczny obraz był w radykalnym kontraście z rzeczywistością wokół. Wprawdzie nie było już nędzy, skończył się stalinowski reżim i ojciec po latach bezrobocia dostał pracę, lecz nadal żyliśmy bardzo skromnie. Do tego mieszkanie było niewygodne, dwa przechodnie pokoje, a kamienica zaniedbana.
F: Gdzie mieszkaliście? Chciałbym się zorientować, czy daleko od nas.
M: Na górnym Mokotowie, na Sandomierskiej. I tam ciągle prześladowały nas pluskwy, które wchodziły przez kanały wentylacyjne. Ojciec czym mógł zaklejał te wloty, ale robale na nowo się przedostawały.
F: Dosyć przerażające.
M: Próby, by zwalczyć tę plagę, były bezskuteczne, gdyż nie wszyscy lokatorzy chcieli w nich uczestniczyć. Tak więc pluskwy nas gryzły, pieniędzy brakowało, lecz dla babci, w sensie wychowawczym, nie miało to żadnego znaczenia. Chowała mnie na panienkę z dobrego domu i sama wyglądała, jakby przeniosła się w czasie i przestrzeni z innej epoki. Była bardzo wysoka, miała metr siedemdziesiąt dwa, co w jej pokoleniu dla kobiety było wyjątkowo pokaźnym wzrostem i wciąż robiło wrażenie, szczególnie u starszej pani.
F: Robiło wrażenie także i w naszym pokoleniu.
M: Wyobraź sobie — wysoka, szczupła, idealnie wyprostowana, zawsze ubrana na czarno, z twarzą o szlachetnych rysach oraz ze starannie upiętym na głowie kokiem gęstych, siwych włosów. I z elegancką laseczką, z którą wychodząc na zewnątrz, nigdy się nie rozstawała.
F: Kulała?
M: Była sprawna. Traktowała tę laskę, jeden z niewielu ocalałych przedmiotów z przedwojnia, jako część ubioru, może też jako symboliczny łącznik z przeszłością. Nie było w niej jednak rozgoryczenia z powodu utraty majątku ani społecznej pozycji, a jeśli miała pretensje do losu, chowała je głęboko. Jej opowieści zawierały dużo zabawnych anegdot, zaś wniosek z zasadniczej zmiany statusu, jaka spotkała naszą rodzinę, brzmiał: liczy się to, co masz w sercu i w głowie. Nie należy się zatem przywiązywać do rzeczy materialnych, tylko inwestować w siebie, kształcić się i być prawym, odważnym człowiekiem. I nienagannie grzecznym. Również, a nawet przede wszystkim wobec tych, którzy — jak ujmowała — stoją wobec ciebie niżej.
F: Niżej? Chyba nie służba, bo jej nie mieliście?
M: I nic nie zapowiadało, żebyśmy mieli mieć.
F: Czyli?…
M: To była ogólna reguła, która dotyczyła ludzi od nas zależnych i także tych prostych, gorzej wychowanych. Ich wszystkich trzeba traktować uważnie, z szacunkiem, w żadnym wypadku nie okazywać swojej wyższości.
F: Ładne, choć nie zawsze sprawdza się w praktyce.
M: Tę regułę babcia demonstrowała mi stale swoim postępowaniem wobec sąsiadów. Zachowywała się uprzedzająco grzecznie, tyle że w innej niż znali konwencji. Dlatego, oraz z powodu wyglądu, zupełnie nie pasowała do tej w sporej mierze proletariackiej kamienicy. I każdego poranka na drzwiach naszego mieszkania pojawiało się pisane kredą: „Hrabini jeździ na świni”.
F: Codziennie? Ktoś był bardzo konsekwentny.
M: Wielce, nie odpuścił ani dnia. Teraz myślę, że to przerodziło się w rodzaj gry, której przyglądała się czy wręcz kibicowała reszta kamienicy. Ojciec wcześnie rano wybiegał do pracy, ignorując napis, a kiedy ja o wpół do ósmej wybierałam się do szkoły, babcia wychodziła razem ze mną na klatkę schodową i myła drzwi.
F: Nie czuła się obrażona?
M: Była, że się tak wyrażę, ponad to. Żartowała, że to symboliczne hasło dla naszej rodziny na nowe czasy. Ja nie byłam równie wyrozumiała, o nie! Czułam obrazę i — co gorsze — ośmieszenie babci, którą bardzo kochałam, i także mnie samej. Szybko się dowiedziałam, który chłopak nam na drzwiach smarował, i oświadczyłam babci, że mu wleję. Otrzymałam od niej kategoryczny zakaz. Panienka nie bije się w żadnym wypadku z chłopakami, pouczyła mnie, a jeśli ktoś, jak ten, postępuje niegodnie, jest prymitywny, trzeba go lekceważyć. Tej akurat lekcji nie przyswoiłam i kiedy babcia umarła, dałam mu porządne wciry.
F: Bardzo dobrze. Ja jako dziecko zawsze oddawałem. Ignorowanie często rozzuchwala przeciwników.
M: Ja lubiłam iść do zwarcia, co na podwórku ogromnie mi się przydało. Zanim babcia z nami zamieszkała, nie wyróżniałam się tak zwanym pochodzeniem. Rodzice go zupełnie nie eksponowali. Ale jej osobowość i styl zmieniły nastawienie także do mnie i musiałam się nieźle nawojować, by przywrócić swoją pozycję w bandzie, jaką stworzyliśmy w naszej kamienicy, gdzie nas, dzieci powojennego wyżu, była gromada.
F: Zaczęto cię prześladować?
M: Wyśmiewać. Hrabini na świni to zabawny widok, a dzieci mają plastyczną wyobraźnię.
F: Przezywano cię?
M: „Hrabini” przylgnęła do mnie najpierw ze swoim wierzchowcem, później, gdy wlałam prowodyrowi, pozostał pierwszy, nadal obraźliwy człon. Jeszcze po latach, kiedy byliśmy dorośli, czasami ktoś tak się do mnie zwracał, lecz już bez złośliwości, raczej jako przypomnienie wspólnego dzieciństwa.
F: Zastanawiam się… Wypisywanie obraźliwego hasła na drzwiach było rzecz jasna niewłaściwe, ale czy twoja babcia, tak bardzo odstająca, jak powiedziałaś, od reszty mieszkańców, nie prowokowała ich trochę?
M: Prowokowała? Czym?
F: Prowokowała naturalnie nieumyślnie, odwrotnie, była — określiłaś — uprzedzająco grzeczna. Tylko czy oni nie mogli odbierać jej zachowania jako wynoszenia się, jakiejś ukrytej, lecz jednak pogardy dla gorzej urodzonych i wykształconych?
M: No wiesz…
F: Babcia była dla ciebie wzorem. Nie chciałem cię urazić.
M: Nie, to jest ciekawe. Daj mi pomyśleć… Miałam zaledwie jedenaście lat, kiedy umarła, więc mogę mówić jedynie o dziecięcych odczuciach. A dzieci są bardzo wyczulone na fałsz, na udawanie i ja żadnego w zachowaniu babci nie wyczułam. A u ciotecznego dziadka, owszem. Drażniły mnie mocno jego wielkopańsko okazywane dobre maniery. I dodam jeszcze, że także przed wojną ćwiczono młodych, jak babcia mnie. Ojciec opowiedział mi, że kiedy jako nastolatek odezwał się arogancko do lokaja, otrzymał od rodziców straszną burę i nakaz, by przepraszając, pocałował go w rękę. Ta lekcja wystarczyła ojcu na całe życie. Był dla każdego ujmująco uprzejmy, autentycznie, co osądzić mogę, byłam już dorosła.
F: Dobrze… Wróćmy do twoich lekcji, tych udzielanych ci przez babcię, które, jak zrozumiałem, odrobiłaś.
M: Niektórymi kieruję się do tej pory. Wcześniej były wprost bezcenne i dodatkowej wagi dodały im okoliczności, w których je otrzymałam.
F: Okoliczności?…
M: Zbliżająca się śmierć. Wtedy, na początku 1960 roku, nie miałam pojęcia, że babcia dyktuje mi testament, skądinąd nadzwyczaj oryginalny. Zachorowała na raka i sądziła, jak się okazało, słusznie, że nieuleczalnie. Postanowiła więc, co sobie później z niezmierną wdzięcznością uświadomiłam, że przekaże mi natychmiast to, co w normalnej sytuacji czyniłaby przez następne lata, i że mam wszystko zapisać, bo przecież nie zapamiętam.
F: I co ci przekazała?
M: Zestaw, który miał mi służyć na różnych etapach życia, był bardzo różnorodny. Zawierał katalog wartości podstawowych, fundamentalnych, takich jak uczciwość, honor, odwaga cywilna, dotrzymywanie danego słowa czy prawdomówność, bowiem najgorsza prawda jest lepsza od najlepszego kłamstwa, oraz zbiór zasad i wskazówek praktycznych.
F: Praktycznych? Na przykład…
M: Jak nakrywać do stołu, jak się zachowywać w towarzystwie, bo wówczas nie było żadnych podręczników savoir vivre. I że mam nosić ciepłe dessous, czyli bieliznę, konkretnie majtki, gdyż, tłumaczyła mi, kobieta musi pieczołowicie chronić przed zimnem części intymne.
F: No muszę zapytać: czy nosiłaś?
M: W PRL damska bielizna była pozbawiona jakiegokolwiek czaru, a reformy, jak nazywano grube majtasy, były ohydne.
F: Czyli i tej nauki nie wdrożyłaś w życie.
M: Przyznaję, że uchyliłam się od implementacji, inaczej niż z całą resztą. A babcia się spieszyła. Przez kilka tygodni, zanim zabrano ją do szpitala, każdego dnia odbywała się scena, którą mógłbyś umieścić w swoim filmie.
F: To opisz.
M: Babcia w swojej czarnej sukni, wychudzona i blada, leżała na kanapie, ja siedziałam obok na stołeczku i zapisywałam w liniowanym zeszycie, który kazała mi kupić. Ona dyktowała mi rozdział po rozdziale w sposób uporządkowany, ja bazgrałam z błędami, bo miałam problemy z ortografią, i każde zdanie odczytywałam na głos, ponieważ babcia pragnęła sprawdzić, czy prawidłowo zapisałam.
F: Cóż, przy takiej scenie widzowie uznaliby, że scenarzysta przesadził, że to zbyt sentymentalne i mało realne.
M: Ale na moje szczęście zdarzyło się. Wielu wskazówek oczywiście wtedy nie rozumiałam. Potem służyły mi cudownie, choćby w sprawach damsko-męskich.
F: Interesujące…
M: Robiłam dokładnie tak, jak zaleciła mi babcia w rozdziale Jak postępować z mężczyznami. Nawiasem mówiąc, z mężczyznami przez „rz”. I do dziś mam wryte w pamięć: Nigdy nie narzucaj się mężczyznom. Nigdy nie proponuj pierwsza spotkania. Nie telefonuj pierwsza. I generalnie, oni mają zabiegać, ty cenić się wysoko.
F: Bardzo arystokratyczny czy mieszczański kodeks. Naprawdę dokładnie się stosowałaś?
M: Co do joty. Nigdy, powtarzam, nigdy nie zadzwoniłam do żadnego chłopaka czy amanta, nie przejawiałam żadnej inicjatywy.
F: To anachroniczne, ale mogło być skuteczne.
M: Z dzisiejszej perspektywy wygląda staroświecko, lecz mogę polecić współczesnym dziewczynom niektóre z zaleceń babci, nadal okazałyby się skuteczne. W pełni sprawdzała się zasada, że jeśli faktycznie jemu zależy, będzie się starał. Teraz metody tych zabiegów są inne, niektóre diametralnie, jak telefony. Wtedy istniały wyłącznie stacjonarne i nie w każdym domu. W licznych ich brakowało, zaś oczekiwanie na założenie aparatu telefonicznego trwało kilkanaście lat. Obecnie wszyscy są ze sobą połączeni non stop, wówczas musiałeś kogoś zastać w domu albo w pracy, co niejednokroć wymagało sporego wysiłku i wielu nieudanych prób.
F: Dzisiaj — i to zasadniczo — zmieniło się o wiele więcej. Kobiety wywalczyły sobie zmianę obyczajów.
M: Jasne. Przychodzi mi na myśl przygoda Tomka, która wydarzyła się w 1986 roku. Studiowałam na Harvardzie, a podczas wakacji pracowaliśmy nad reportażem dla „National Geographic” pod tytułem Discovering America. Aby ją „odkryć”, przemierzaliśmy Stany Zjednoczone i w San Francisco Tomek, polski dżentelmen przyzwyczajony do kurtuazji wobec kobiet, podsunął takiej w naszym wieku, trzydziestoparoletniej, ciężki fotel, żeby nie musiała go dźwigać do stołu, przy którym siadaliśmy. I dowiedział się, że jest szowinistyczną świnią. Zamiast podziękować, owa feministycznie wyzwolona dama wysyczała ku niemu ze złością i odrazą: „You chauvinistic pig!”.
F: Wykazał się męską supremacją, że hej… Popatrz, już panowały takie poglądy i można było zostać świnią za coś znacznie skromniejszego niż jak w twojej kamienicy.
M: Chociaż zdarzały się sytuacje odwrotne. W Polsce żelazną regułą było całowanie kobiety w rękę na powitanie, zachowanie w Ameryce kompletnie nieznane. Tomek niekiedy, dla zabawy i sprawdzenia reakcji, cmokał dłoń Amerykanki. I za każdym razem słyszał: „Och, thank you, thank you”, a zachwyconemu podziękowaniu towarzyszył błogi uśmiech. Jak wiadomo, powitanie jest istotne, co nawraca mnie do głównego tematu. Babcia przy nauce dobrych manier ćwiczyła mnie tak długo, aż stały się odruchowe, co później pozwoliło mi zachowywać się swobodnie. Niezawodna była reguła: Kiedy się witasz, podajesz pewnym gestem rękę i patrzysz drugiej osobie w oczy.
F: Niby proste, lecz ważne. Niektórzy wahają się, czy w ogóle podać rękę lub jest ona miękka albo zerkają w bok. To robi złe wrażenie.
M: Ja po latach nauczyłam Marynę, następnie wnuki. Kiedy Szymon i Kocio mieli po pięć, sześć lat, przerabialiśmy: rękę wyciągaj śmiało, witając się, uściśnij mocno i nigdy nie uciekaj wzrokiem. W tej sztafecie pokoleń była to jedna z bardzo wielu rzeczy, które przejąwszy od babci Adzi, starałam się im przekazać.
F: Ale w tej sztafecie był też element męski, ten dziadek Jerzy. Jaką pałeczkę on ci przekazał? Jakoś nam to na początku umknęło.
M: To był podobny zestaw podstawowych wartości, jakie wymieniłam przy babci Adzi. Najmocniej wryło mi się w pamięć, że największą obrazę stanowiło dla mnie posądzenie o tchórzostwo, gdyż na przeciwległym biegunie znajdowała się odwaga cywilna, którą dziadek szczególnie cenił i konsekwentnie nagradzał. Zbroiłaś, przyznałaś się, żałujesz, będzie ci przebaczone — taka sekwencja wydarzeń obowiązywała nawet w ciężkim przewinieniu. Każdy miał prawo błądzić pod warunkiem, że sam to uznał. Precyzyjnie sformułowane i konsekwentnie stosowane zasady zawierały, według dziadka, dodatkowy cel. Jak mawiał: „Jeśli masz się buntować, powinnaś dokładnie wiedzieć przeciwko czemu”.
F: A nie buntowałaś się w ogóle przeciwko temu, co narzucali ci dziadkowie?
M: Miałam buntownicze usposobienie, lecz mój bunt skierował się w inną stronę, o czym będziemy mówić później. I naturalnie, choćbym chciała i bardzo się starała, nie wypełniłabym wszystkich zaleceń, nie postępowała zawsze zgodnie z normami, których należało przestrzegać, a nie zawsze się starałam. Ale miałam do czego aspirować i to był sukces dziadków. Wychowali mnie, że tak to ujmę, ku wolności, zarówno co do meritum, jak co do metody. Ponieważ — i tu wracam do twojego pytania — oni mi niczego nie narzucali, tylko wpajali w mądry sposób. Nie nudzili mentorsko, nie karali surowo. Zachęcali różnymi interesującymi historiami, przykładem innych i własnym postępowaniem, tak że, jak z tą odwagą cywilną, wstyd było zachowywać się inaczej. Czyżbym ci tego dostatecznie jasno nie przedstawiła?
F: Owszem, a trochę się czepiam z żalu, że ja tego wszystkiego nie miałem. Za mną, w sensie rodzinnej historii i tradycji, nie było nic, pustka.O AUTORACH
Feliks Falk
Reżyser filmowy i teatralny, autor wielu scenariuszy filmowych, sztuk scenicznych i telewizyjnych oraz słuchowisk radiowych. Jedna z czołowych postaci polskiego kina, współtwórca nurtu kina moralnego niepokoju. Także malarz i grafik. W jego dorobku reżyserskim są m.in.: Wodzirej, Szansa, Samowolka, Komornik, Joanna, za które otrzymał prestiżowe nagrody i wyróżnienia. W 1987 roku został nagrodzony Złotym Gronem za całokształt twórczości scenopisarskiej. Jest członkiem Stowarzyszenia Filmowców Polskich oraz Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi dla kultury polskiej (2011) oraz złotym medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” (2014). Członek Polskiej Akademii Filmowej i Europejskiej Akademii Filmowej (EFA). W 2021 roku opublikował autobiografię pt. Wodzirej i inni. Rozmowa z samym sobą. Jest także autorem zbioru opowiadań pt. Gmach oraz powieści Kalwaria.
Małgorzata Niezabitowska
Dziennikarka, pisarka, rzeczniczka pierwszego niekomunistycznego rządu RP. W 1981 reporterka „Tygodnika Solidarność”, po 13 grudnia dokumentowała słowem i obrazem stan wojenny, publikowała liczne materiały na Zachodzie. Stypendystka prestiżowego Nieman Felloship na Uniwersytecie Harvarda. Zaangażowana w powstanie Muzeum Historii Żydów Polskich od momentu zrodzenia się tej idei, członkini Rady Muzeum Polin. Jako prezeska w tym celu powołanej fundacji, a także autorka koncepcji graficznej oraz tekstów, wydała zbiorowe dzieło Księgę Dziesięciolecia Polski Niepodległej 1989-1999. Od lat działa na rzecz praw zwierząt, jako prezeska Fundacji Animals uczestniczyła w przygotowaniu ustawy o ich ochronie. Autorka książek, m.in: OSTATNI Współcześni Żydzi Polscy, Poszukiwanie Ameryki, Składana wanna, W twoim kraju wojna!, Światłość i mrok. Uhonorowana nagrodami im. Ireny Sendlerowej i Czesława Miłosza oraz przez uczestników bitwy — Medalem Monte Cassino.