- promocja
Na Zachodzie bez zmian - ebook
Na Zachodzie bez zmian - ebook
Jedno z najgłośniejszych dzieł literatury XX wieku w przekładzie Ryszarda Wojnakowskiego!
Powieść "Na Zachodzie bez zmian" należy do najgłośniejszych dzieł literatury XX wieku. Jej bohaterowie, podobnie jak sam autor, należą do „straconego pokolenia”: pokolenia, którego młodość przepadła w okopach pierwszej wojny światowej.
Osiemnasto-, dziewiętnastolatkowie trafiają na front niemal prosto ze szkolnej ławy, namawiani przez nauczycieli do spełnienia obowiązku wobec ojczyzny. Czymże jednak jest ten obowiązek? – pytają siebie, świadomi, że strzelają do takich jak oni młodych, tęskniących za domem i pokojem i pytających o sens wojny wrogów.
Okrucieństwo machiny wojennej, w której są zaledwie trybikami, odbiera im najpierw poczucie człowieczeństwa, a w końcu i życie – i w tym sensie są oni dosłownie „straconym pokoleniem”.
Mistrzowskie wniknięcie w emocje bohatera, gwałtowność opisu ataków z lądu i powietrza, atmosfera nieuchronności śmierci – wszystko to sprawia, że "Na Zachodzie bez zmian" do dziś przejmuje grozą.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7818-287-0 |
Rozmiar pliku: | 649 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stoimy dziewięć kilometrów za linią frontu. Wczoraj nas zluzowano; teraz mamy żołądki pełne białej fasoli z wołowiną, jesteśmy syci i zadowoleni. Dodatkowo każdy z nas zafasował pełną menażkę na kolację; oprócz tego są podwójne porcje kiełbasy i chleba – ledwo możemy się ruszać. Coś takiego nie zdarzyło się już od dawna: nasz kucharz, który ma głowę czerwoną jak pomidor, osobiście nakłada jedzenie; kiwa chochlą na każdego, kto przechodzi w pobliżu, i energicznym ruchem napełnia menażkę. Jest załamany, bo nie wie, jak opróżnić swoją kuchnię polową. Tjaden i Müller wytrzasnęli skądś parę miednic i kazali sobie nałożyć równo z brzegiem, na zapas. Tjaden zrobił to, bo jest żarłokiem, Müller – bo jest przezorny. Gdzie Tjaden to mieści, to zagadka dla wszystkich, bo jest i zawsze będzie chudzielcem.
Najważniejsze, że była też podwójna porcja czegoś do palenia. Dla każdego dziesięć cygar, dwadzieścia papierosów i dwie prymki tytoniu do żucia, potraktowano nas bardzo porządnie. Ja wymieniłem się z Katczinskim: tytoń do żucia za papierosy, dzięki czemu mam teraz czterdzieści papierosów. To już wystarczy na dzień.
Wszystkie te prezenty właściwie nam nie przysługują. Aż tacy szczodrzy Prusacy nie są. Zawdzięczamy ten przydział pomyłce.
Dwa tygodnie temu musieliśmy wyruszyć na front, żeby zluzować innych. Na naszym odcinku było dosyć spokojnie, dlatego podoficer prowiantowy dostał na dzień naszego powrotu normalną ilość jedzenia, która powinna wystarczyć dla stupięćdziesięcioosobowej kompanii. Ale akurat w ostatni dzień dały nam się zaskakująco we znaki armaty dalekonośne i ciężkie granaty, to angielska artyleria, która przez długi czas tak waliła w nasze pozycje, że ponieśliśmy wielkie straty i wróciło nas tylko osiemdziesięciu.
Wróciliśmy w nocy i od razu rzuciliśmy się na wyra, żeby najpierw porządnie się wyspać; Katczinsky ma bowiem rację: wojna nie byłaby taka zła, gdyby człowiek miał więcej snu. W pierwszej linii nigdy nie można na to liczyć, a dwa tygodnie zawsze ciągną się bardzo długo.
Było już południe, gdy pierwsi z nas wyleźli z baraków. Pół godziny później każdy wziął w łapę swoją menażkę i zebraliśmy się przed kuchnią polową, od której czuć było zapach tłuszczu i żywności. Na czele naturalnie największe głodomory: mały Albert Kropp, ten z nas, który potrafi najtrzeźwiej myśleć i dlatego jest dopiero gefrajtrem; Müller V, który taszczy z sobą podręczniki szkolne i marzy mu się jeszcze zdanie skróconej matury – pod artyleryjskim ostrzałem zakuwa twierdzenia fizyczne; Leer, który ma na twarzy pełny zarost i bardzo lubi panienki z oficerskiego burdelu – przysięga, że na mocy rozkazu dowództwa armii mają obowiązek nosić jedwabne koszule i brać kąpiel przed każdym gościem od kapitana w górę; jako czwarty ja, Paul Bäumer. Wszyscy czterej mamy po dziewiętnaście lat, wszyscy czterej z tej samej klasy poszliśmy na wojnę.
Tuż za nami nasi przyjaciele. Tjaden, chudy ślusarz, też nasz rówieśnik, największy żarłok w kompanii. Siada do jedzenia szczupły, a wstaje gruby jak ciężarna pluskwa; Haie Westhus, w tym samym wieku co my, kopacz torfu, potrafiący bez trudu zamknąć w dłoni bochenek komiśniaka i zapytać: „Zgadnijcie, co trzymam w ręku?”; Detering, rolnik, który myśli tylko o swojej zagrodzie i żonie; i wreszcie Stanislaus Katczinsky, przywódca naszej grupy, twardy, sprytny, cwany, czterdzieści lat, o ziemistej twarzy i niebieskich oczach, opadających barkach i cudownym węchu: zawsze wie, gdzie czai się niebezpieczeństwo, gdzie jest dobre jedzenie i można się zadekować.
Nasza grupa tworzyła czoło kolejki przed kuchnią polową. Zaczęliśmy się niecierpliwić, bo niedomyślający się niczego kucharz w dalszym ciągu stał i czekał.
W końcu Katczinsky zawołał do niego:
– Otwierajże swoją zupodajnię, Heinrichu! Przecież widać, że fasola już się ugotowała.
Tamten jednak sennie pokręcił głową.
– Najpierw musicie zebrać się wszyscy.
Tjaden wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Zebraliśmy się wszyscy.
Podoficer niczego jeszcze nie zauważył.
– Pasowałoby wam tak! A gdzie inni?
– Oni dzisiaj u ciebie się nie stołują! Lazaret albo masowa mogiła.
Kucharza niemal z nóg zwaliło, kiedy poznał fakty. Aż się zachwiał.
– A ja ugotowałem dla stu pięćdziesięciu ludzi.
Kropp trącił go łokciem między żebra.
– No to się w końcu nasycimy. Jazda, zaczynaj wydawać!
Nagle coś jakby olśniło Tjadena. Jego spiczasta mysia twarz zaczęła niemal błyszczeć, chytre oczka zwęziły się w szparki, policzki zadygotały; podszedł bliżej.
– Człowieku, w takim razie pobrałeś też chleb dla stu pięćdziesięciu ludzi, prawda?
Zbaraniały, wciąż jeszcze nieobecny duchem podoficer skinął głową.
Tjaden chwycił go za mundur na piersi.
– I kiełbasę też?
Pomidorowa Głowa znowu przytaknęła.
Żuchwy Tjadena zadrgały.
– Tytoń też?
– Tak, wszystko.
Tjaden rozejrzał się dokoła rozpromienionym wzrokiem.
– Do kroćset, to się nazywa mieć szczęście! W takim razie to wszystko jest dla nas! I każdy z nas dostanie – czekajcie – tak jest: dokładnie podwójną porcję!
W tym momencie Pomidor obudził się ponownie do życia i oświadczył:
– To niemożliwe.
Teraz jednak i myśmy się ożywili i zaczęliśmy na niego nacierać.
– A niby dlaczego to niemożliwe, Marchewo? – spytał Katczinsky.
– Co jest dla stu pięćdziesięciu ludzi, nie może być przecież dla osiemdziesięciu.
– My pokażemy ci, że może – warknął Müller.
– Obiad niech będzie, ale porcje mogę wydać tylko dla osiemdziesięciu – upierał się Pomidor.
Katczinsky zezłościł się nie na żarty.
– Ciebie też trzeba by chyba zluzować, co? Pobrałeś prowiant nie dla osiemdziesięciu ludzi, tylko dla drugiej kompanii i kropka. I teraz go wydasz! Druga kompania to my.
Naparliśmy na kucharza. Nikt za nim nie przepadał, parę razy z jego winy dostaliśmy jedzenie w okopach za późno i zimne, bo pod lekkim ostrzałem granatami bał się zbliżyć wystarczająco ze swoim kotłem i nasi roznosiciele jedzenia musieli odbywać o wiele dłuższą drogę niż ich koledzy z innych kompanii. Bulcke z pierwszej sprawował się o klasę lepiej. Wyglądał co prawda jak chomik zimą, ale gdy było trzeba, taszczył garnki osobiście nawet na pierwszą linię.
Byliśmy akurat we właściwym nastroju i na pewno nie obyłoby się bez bicia, gdyby nie pojawił się nasz dowódca kompanii. Zapytał, o co ta kłótnia, i na razie powiedział tylko:
– Tak, ponieśliśmy wczoraj duże straty.
Następnie zajrzał do kotła.
– Wygląda na to, że fasola jest dobra.
Pomidor skinął głową.
– Z tłuszczem i z mięsem.
Porucznik popatrzył na nas. Wiedział, co myślimy. Poza tym wiedział to i owo, bo dorastał pośród nas, a przyszedł do kompanii jako podoficer. Jeszcze raz uniósł pokrywę kotła i powąchał. Odchodząc, powiedział:
– Mnie też przynieście pełny talerz. A porcje mają być wydane wszystkie. Mogą się nam przydać.
Pomidor zrobił głupią minę.
Tjaden okrążył go tanecznym krokiem.
– Nic ci to nie zaszkodzi! Jakby do niego tylko należało wydawanie prowiantu, tak się zachowuje. A teraz, stary tłuściochu, zaczynaj, tylko nie pomyl się w liczeniu.
– A ty się powieś! – prychnął Pomidor.
Wybuchnął, bo w jego wyobrażeniu coś takiego sprzeciwiało się logice, przestał rozumieć świat. I jakby chcąc pokazać, że jest mu już wszystko jedno, przydzielił dodatkowo po pół funta sztucznego miodu na głowę.
Dzisiejszy dzień naprawdę jest dobry. Przyszła nawet poczta, prawie każdy dostał parę listów i gazet. Teraz wylegamy na łąkę za barakami. Kropp trzyma pod pachą okrągłe wieko beczułki po margarynie.
Po prawej stronie na skraju łąki zbudowano dużą masową latrynę, zadaszony, stabilny budynek. Ale to coś dla rekrutów, którzy nie nauczyli się jeszcze wykorzystywać każdej okazji. My szukamy czegoś lepszego. Oprócz latryny stoją bowiem wszędzie małe pojedyncze skrzynki przeznaczone do tego samego celu. Są czworokątne, czyste, cała stolarka z drewna; zamknięte ze wszystkich stron, ze znakomicie wyprofilowanym, wygodnym siedzeniem. Na bocznych ścianach znajdują się uchwyty, dzięki czemu można je transportować.
Zsuwamy blisko siebie trzy i rozsiadamy się wygodnie. Nie wstaniemy stąd przed upływem dwóch godzin.
Pamiętam, jak wstydziliśmy się z początku w koszarach, gdy jako rekruci musieliśmy korzystać ze zbiorowej latryny. Drzwi w niej nie ma, dwudziestu ludzi siedzi koło siebie jak w pociągu. Można ich ogarnąć jednym spojrzeniem – po prostu żołnierz powinien być zawsze pod nadzorem.
Od tamtej pory sporośmy się nauczyli – nie tylko przezwyciężać tę odrobinę wstydu. Z czasem nawykliśmy też do zupełnie innych rzeczy.
Ale tu, na zewnątrz, to po prostu przyjemność. Już nie pamiętam, dlaczego dawniej przechodziliśmy zawsze nieśmiało obok takich spraw, są one przecież równie naturalne jak jedzenie i picie. I nie trzeba by specjalnie mówić o nich, gdyby nie odgrywały w naszym życiu tak istotnej roli i akurat dla nas nie były takie nowe – dla innych bowiem od dawna były czymś oczywistym.
Dla żołnierza żołądek i trawienie to terytorium znane lepiej niż u wszystkich innych ludzi. Pochodzi z niego trzy czwarte jego słownictwa, tutaj znajduje jędrny podkład zarówno wyraz najwyższej radości, jak i najgłębszego oburzenia. W inny sposób nie można wyrażać się tak zwięźle i klarownie. Nasze rodziny i nauczyciele naprawdę się zdziwią, kiedy przyjedziemy do domu, ale tutaj jest to po prostu język uniwersalny.
Dla nas wszystkie te czynności zachowały niewinność przez swoje nieuchronne upublicznienie. Co więcej: są one dla nas tak oczywiste, że ich spokojne załatwienie ceni się tak samo jak przykładowo pięknie rozegrany, niewyjęty grand bez czterech. Nie przypadkiem dla określenia wszelkiego rodzaju paplaniny powstało wyrażenie „pogawędka w latrynie”; takie miejsce to wojskowy kącik plotek i namiastka knajpianego stolika, przy którym spotyka się to samo towarzystwo.
W tej chwili jest nam lepiej niż w wyłożonej bielutkimi kafelkami luksusowej ubikacji. Tam może być tylko bardziej higienicznie, tutaj natomiast jest przyjemniej.
Te cudowne godziny bezmyślności. Nad nami wznosi się błękitne niebo. Na horyzoncie wiszą w jasnych promieniach słońca żółte balony na uwięzi i wykwitają białe obłoczki pocisków obrony przeciwlotniczej. Czasem, kiedy ścigają samolot, sypią się w górę seriami.
Stłumione pomruki frontu docierają do nas niczym bardzo odległa burza. Nawet przelatujące bąki zagłuszają buczeniem te odgłosy.
A dookoła nas rozciąga się kwitnąca łąka. Kołyszą się delikatne wiechy traw, podfruwają bielinki kapustniki, unoszą się na miękkim, ciepłym wietrze późnego lata, czytamy listy i gazety i palimy, zdejmujemy czapki i kładziemy je obok siebie, wiatr rozwiewa nam włosy, bawi się nimi, bawi się naszymi słowami i myślami.
Trzy skrzynki stoją wśród błyszczących czerwienią maków.
Kładziemy na kolanach wieko beczułki po margarynie, które stanowi świetną podkładkę przy grze w skata. Kropp wziął z sobą karty. Po każdym null overze rozgrywa się partię ramsza suwanego. Można by tak siedzieć bez końca.
Od strony baraków dobiegają dźwięki harmonii. Czasem odkładamy karty i patrzymy na siebie. Któryś mówi: „Ludzie, ludzie” albo: „Mogło się źle skończyć” i na chwilę zapada milczenie. Wypełnia nas silne, tłumione uczucie, każdy zdaje sobie z niego sprawę, nie trzeba wielu słów. Mało brakowało, byśmy nie siedzieli dziś na tych swoich skrzynkach, cholernie mało brakowało. I dlatego wszystko jest nowe i silne – czerwone maki i dobre jedzenie, papierosy i letni wietrzyk.
– Czy któryś z was widział Kemmericha? – pyta Kropp.
– Leży u świętego Józefa – odpowiadam.
Zdaniem Müllera ma przestrzelone na wylot udo, a to oznacza pewny bilet do domu.
Postanawiamy odwiedzić go po południu.
Kropp wyciąga jakiś list.
– Mam was pozdrowić od Kantorka.
Śmiejemy się. Müller rzuca na ziemię niedopałek i mówi:
– Chciałbym, żeby był tutaj.
Kantorek był wychowawcą naszej klasy, drobnym mężczyzną w szarym surducie, o surowej spiczastej mysiej twarzy. Był mniej więcej takiej samej postury jak podoficer Himmelstoss, „postrach Klosterbergu”. To zresztą śmieszne, że źródłem nieszczęść świata tak często bywają ludzie niskiego wzrostu, o wiele energiczniejsi i bardziej kłótliwi niż wysocy. Zawsze się pilnowałem, żeby nie trafić do kompanii z niskim dowódcą; tacy przeważnie cholernie znęcają się nad żołnierzami.
Na lekcjach gimnastyki Kantorek tak długo wygłaszał nam płomienne mowy, aż nasza klasa pod jego dowództwem przemaszerowała w zwartym szyku przez miasto do wojskowej komendy uzupełnień i zgłosiła się na ochotnika. Mam go jeszcze przed oczami, jak patrzy na nas, błyskając szkłami okularów, i wzruszonym głosem pyta: „Was też wśród nich nie zabraknie, prawda, koledzy?”
Ci wychowawcy tak często mają uczucia patriotyczne pod ręką, dosłownie w kieszeni kamizelki; wydają je przecież co godzinę. Ale wtedy jeszcze nie zastanawialiśmy się nad tym.
Jeden z nas jednak się wahał i nie bardzo chciał się zaciągnąć. Był to Josef Behm, sympatyczny grubas. W końcu dał się przekonać, w przeciwnym razie nie mógłby się pokazać na oczy. Może więcej kolegów myślało jak on, lecz nikt tak naprawdę nie potrafił się wykluczyć, w tym okresie nawet rodzice prędko sięgali po słowo „tchórz”. Ludzie zwyczajnie nie mieli pojęcia o tym, co nadchodziło. Najrozsądniej zachowywali się ci biedni i prości: od razu uznali wojnę za nieszczęście, podczas gdy lepiej sytuowani nie posiadali się z radości, choć właśnie oni powinni znacznie wcześniej uświadomić sobie, co to w konsekwencji oznacza.
Katczinsky twierdzi, że to kwestia wykształcenia, to ono ogłupia. A Kat mówi tylko to, co wcześniej przemyślał.
Co dziwne, Behm był jednym z pierwszych poległych. Podczas ataku dostał postrzał w oczy i zostawiliśmy go, uznając za martwego. Nie mogliśmy go z sobą zabrać, bo trzeba było wycofywać się w pośpiechu. Po południu niespodziewanie usłyszeliśmy, że nas woła, i zobaczyliśmy, że czołga się na przedpolu. Wcześniej był tylko nieprzytomny. Ponieważ nic nie widział i szalał z bólu, nie korzystał z żadnej osłony, toteż tamci go zastrzelili, zanim ktoś zdążył podejść i odciągnąć go na naszą stronę.
Naturalnie nie można z tym kojarzyć Kantorka – no bo co to byłby za świat, gdyby już coś takiego chciało się nazywać winą. Były przecież tysiące Kantorków, a każdy z nich przekonany, że w wygodny dla siebie sposób robi wszystko, co w jego mocy.
Ale właśnie na tym polega naszym zdaniem ich bankructwo.
Dla nas, osiemnastolatków, powinni być pośrednikami i przewodnikami do świata dorosłych, świata pracy, obowiązku, kultury i postępu, do przyszłości. Czasami kpiliśmy z nich i robiliśmy im psikusy, lecz w zasadzie im wierzyliśmy. Z pojęciem autorytetu, który posiadali, wiązało się w naszym wyobrażeniu większe zrozumienie i lepsza znajomość człowieka. Pierwszy trup, jakiego zobaczyliśmy, zniszczył jednak to przekonanie. Musieliśmy stwierdzić, że nasz wiek jest uczciwszy od ich wieku; przewyższali nas tylko frazesami i sprytem. Pierwszy huraganowy ostrzał dowiódł nam, że się myliliśmy, a pod nim zawalił się światopogląd, który nam wpajali.
Kiedy oni pisali jeszcze i gadali, my widzieliśmy lazarety oraz umierających – kiedy oni przedstawiali służbę ojczyźnie jako najwyższe dobro, my wiedzieliśmy już, że silniejszy jest strach przed śmiercią. Dlatego nie staliśmy się buntownikami, dezerterami, tchórzami – tak szybko sięgali po wszystkie te wyrażenia – kochaliśmy ojczyznę tak samo jak oni i w każdym natarciu szliśmy odważnie do przodu – lecz teraz rozróżnialiśmy, nagle nauczyliśmy się widzieć. I widzieliśmy, że nie pozostało nic z ich świata. Nagle sami – i sami musieliśmy się z tym uporać.
Zanim wyruszyliśmy do Kemmericha, spakowaliśmy jego rzeczy; powinny mu się przydać w podróży.
W lazarecie panuje wielki ruch; jak zawsze pachnie tu karbolem, ropą i potem. Mieszkając w barakach, człowiek jest przyzwyczajony do różnych rzeczy, ale tutaj może mu się zrobić słabo. Wypytując o drogę, docieramy do sali Kemmericha: ten wita nas słabym uśmiechem zadowolenia i bezradnego zdenerwowania. Kiedy był nieprzytomny, ukradziono mu zegarek.
Müller kręci głową.
– Zawsze ci mówiłem, że nie zabiera się z sobą takiego dobrego zegarka.
Müller jest trochę grubo ciosany i zawsze chce mieć rację. W przeciwnym razie trzymałby gębę na kłódkę, bo każdy widzi, że Kemmerich już z tej sali nie wyjdzie. Jest rzeczą zupełnie obojętną, czy odnajdzie swój zegarek, najwyżej będzie można posłać go do domu jako pamiątkę.
– Jak się masz, Franz? – pyta Kropp.
Kemmerich spuszcza głowę.
– Ujdzie, tylko cholernie boli mnie noga.
Spoglądamy na jego kołdrę. Noga spoczywa w koszyczku z drutu, kołdra uwypukla się mocno w tym miejscu. Kopię Müllera w piszczel, bo gotów byłby jeszcze powtórzyć Kemmerichowi to, co powiedzieli nam sanitariusze przed wejściem: że Kemmerich nie ma już nogi. Została amputowana.
Wygląda okropnie, jest żółty i blady, na twarzy ma już owe obce linie, które tak dobrze znamy, bo widzieliśmy je setki razy. To właściwie nie linie, to raczej znaki. Pod skórą przestało pulsować życie, które zostało wyparte prawie poza ciało, od środka toruje sobie drogę śmierć, oczy już opanowała. Tam leży nasz kolega Kemmerich, który jeszcze niedawno piekł z nami koninę i siedział w leju po pocisku – to jeszcze on, a zarazem to już nie on, jego obraz stał się rozmyty, nieostry niczym płyta fotograficzna, na której zrobiono dwa zdjęcia. Nawet jego głos brzmi popielato.
Przypomina mi się, jak wtedy odjeżdżaliśmy. Na dworzec odprowadziła go matka, poczciwa, tęga kobieta. Płakała bez przerwy, twarz miała nabrzmiałą i opuchniętą. Kemmerich krępował się z tego powodu, gdyż była najmniej opanowana ze wszystkich matek, formalnie rozpływała się w tłuszczu i łzach. Uwzięła się przy tym na mnie, co rusz chwytała mnie za ramię i błagała, żebym na froncie uważał na Franza. Tyle że on miał również twarz dziecka i tak miękkie kości, że po noszeniu tornistra przez cztery tygodnie nabawił się już platfusa. Ale jak można uważać na kogoś w polu?
– Teraz to pojedziesz do domu – mówi Kropp – a na urlop musiałbyś czekać jeszcze co najmniej trzy, cztery miesiące.
Kemmerich kiwa głową. Niezbyt dokładnie widzę jego dłonie, które wyglądają jak z wosku. Za paznokciami ma ziemię z okopu w kolorze granatowym jak trucizna. Uzmysławiam sobie, że te paznokcie będą nadal rosły, jeszcze długo, niczym jakaś upiorna flora piwniczna, kiedy Kemmerich od dawna nie będzie już oddychał. Mam je przed oczami: skręcają się w korkociągi i rosną, i rosną, a wraz z nimi włosy na rozpadającej się czaszce jak trawa na dobrym gruncie, dokładnie tak samo jak trawa, jak to możliwe…?
Müller pochyla się.
– Przynieśliśmy ci twoje rzeczy, Franz.
Kemmerich pokazuje ręką.
– Połóżcie je pod łóżkiem.
Müller wykonuje polecenie.
Kemmerich zaczyna znowu mówić o zegarku. Jak go uspokoić, a nie wzbudzić przy tym jego podejrzliwości?
Müller wynurza się spod łóżka z parą lotniczych butów w ręku. Eleganckie angielskie trzewiki z miękkiej żółtej skóry, z sięgającą kolana cholewką, sznurowane do samej góry, istny przedmiot pożądania. Müller jest zachwycony ich widokiem, przykłada podeszwy do własnych niezgrabnych buciorów i pyta:
– Franz, zamierzasz zabrać te buty z sobą?
Wszyscy trzej mamy w głowie tę samą myśl: Nawet gdyby był zdrowy, mógł mu się przydać tylko jeden, buty nie miały więc dla niego żadnej wartości. Ale w obecnym stanie rzeczy niestety będą musiały tu zostać – i sanitariusze naturalnie zaraz je capną, gdy tylko umrze.
Müller powtarza swoje pytanie:
– Nie wolałbyś ich tu zostawić?
Kemmerich wzbrania się. To najcenniejsze, co ma.
– Możemy je przecież wymienić – proponuje znowu Müller. – Tu, na froncie, takie coś zawsze się przyda.
Kemmerich jest niewzruszony.
Nadeptuję Müllerowi na nogę; ten z wahaniem odkłada piękne buty pod łóżko.
Rozmawiamy jeszcze chwilę, w końcu się żegnamy.
– Trzymaj się, Franz.
Obiecuję mu, że jutro zajrzę znowu. Müller też o tym wspomina, ale jemu chodzi o sznurowane buty i dlatego chce być na posterunku.
Kemmerich pojękuje. Ma gorączkę. Na korytarzu zatrzymujemy jednego z sanitariuszy i staramy się go przekonać, żeby dał Kemmerichowi zastrzyk.
Sanitariusz odmawia.
– Gdybyśmy chcieli dawać morfinę każdemu, musielibyśmy jej mieć całe beczki.
– Pewnie obsługujesz tylko oficerów – zauważa złośliwie Kropp.
Szybko się wtrącam, żeby zażegnać sprzeczkę, i na początek częstuję sanitariusza papierosem. Ten przyjmuje go. Potem pytam:
– A tak w ogóle wolno ci robić zastrzyki?
Jest obrażony.
– Jeśli nie wierzycie, to po co mnie pytacie!
Wciskam mu do ręki jeszcze kilka papierosów.
– Zrób nam tę przysługę.
– No dobrze – odpowiada.
Kropp wchodzi z nim do środka, nie dowierza mu, chce być świadkiem. My czekamy na zewnątrz.
Müller zaczyna znowu o butach.
– Idealnie by na mnie pasowały. W tych kajakach robią mi się tylko odciski. Sądzisz, że wytrzyma do jutra, kiedy zajrzymy po służbie? Jeśli zejdzie w nocy, to tyleśmy buty widzieli.
Wraca Albert.
– I jak sądzicie? – pyta.
– Załatwione – odpowiada Müller, zamykając rozmowę.
Idziemy z powrotem do swoich baraków. Myślę o liście, który będę musiał napisać jutro do matki Kemmericha. Przenika mnie chłód i mam ochotę napić się wódki. Müller zrywa i żuje źdźbła trawy. Nagle mały Kropp ciska papierosa na ziemię, depcze zaciekle niedopałek, rozgląda się dokoła ze wzburzoną, zmieszaną twarzą i jąkając się, wyrzuca z siebie:
– Cholera, cholerny świat!
Idziemy dalej, jeszcze długo. Kropp się uspokoił, znamy to, to amok frontowy, każdego kiedyś dopada.
– A właściwie co takiego napisał ci Kantorek? – pyta go Müller.
Kropp wybucha śmiechem.
– Że jesteśmy żelazną młodzieżą.
Wszyscy trzej śmiejemy się poirytowani. Kropp zżyma się, ale jest zadowolony, że znowu może mówić.
Tak, oni myślą w ten sposób, tych sto tysięcy Kantorków! Żelazna młodzież. Młodzież! Wszyscy mamy po nie więcej niż dwadzieścia lat. Ale czy jesteśmy młodzi? Czy jesteśmy młodzieżą? Młodość dawno minęła. Jesteśmy starymi ludźmi.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki