Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na Zachodzie bez zmian - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Na Zachodzie bez zmian - ebook

Ekranizacja powieści Remarque’a w reżyserii Edwarda Bergera to niemiecki kandydat do Oskara. Film dostępny na platformie NETFLIX.

Jedno z najgłośniejszych dzieł literatury XX wieku w przekładzie Ryszarda Wojnakowskiego!

Powieść "Na Zachodzie bez zmian" należy do najgłośniejszych dzieł literatury XX wieku. Jej bohaterowie, podobnie jak sam autor, należą do „straconego pokolenia”: pokolenia, którego młodość przepadła w okopach pierwszej wojny światowej.

Osiemnasto-, dziewiętnastolatkowie trafiają na front niemal prosto ze szkolnej ławy, namawiani przez nauczycieli do spełnienia obowiązku wobec ojczyzny. Czymże jednak jest ten obowiązek? – pytają siebie, świadomi, że strzelają do takich jak oni młodych, tęskniących za domem i pokojem i pytających o sens wojny wrogów.

Okrucieństwo machiny wojennej, w której są zaledwie trybikami, odbiera im najpierw poczucie człowieczeństwa, a w końcu i życie – i w tym sensie są oni dosłownie „straconym pokoleniem”.

Mistrzowskie wniknięcie w emocje bohatera, gwałtowność opisu ataków z lądu i powietrza, atmosfera nieuchronności śmierci – wszystko to sprawia, że "Na Zachodzie bez zmian" do dziś przejmuje grozą.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8188-948-3
Rozmiar pliku: 834 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Stoimy dzie­więć kilo­me­trów za linią frontu. Wczo­raj nas zlu­zo­wano; teraz mamy żołądki pełne bia­łej fasoli z woło­winą, jeste­śmy syci i zado­wo­leni. Dodat­kowo każdy z nas zafa­so­wał pełną menażkę na kola­cję; oprócz tego są podwójne por­cje kieł­basy i chleba – ledwo możemy się ruszać. Coś takiego nie zda­rzyło się już od dawna: nasz kucharz, który ma głowę czer­woną jak pomi­dor, oso­bi­ście nakłada jedze­nie; kiwa cho­chlą na każ­dego, kto prze­cho­dzi w pobliżu, i ener­gicz­nym ruchem napeł­nia menażkę. Jest zała­many, bo nie wie, jak opróż­nić swoją kuch­nię polową. Tja­den i Müller wytrza­snęli skądś parę mied­nic i kazali sobie nało­żyć równo z brze­giem, na zapas. Tja­den zro­bił to, bo jest żar­ło­kiem, Müller – bo jest prze­zorny. Gdzie Tja­den to mie­ści, to zagadka dla wszyst­kich, bo jest i zawsze będzie chu­dziel­cem.

Naj­waż­niej­sze, że była też podwójna por­cja cze­goś do pale­nia. Dla każ­dego dzie­sięć cygar, dwa­dzie­ścia papie­ro­sów i dwie prymki tyto­niu do żucia, potrak­to­wano nas bar­dzo porząd­nie. Ja wymie­ni­łem się z Kat­czin­skim: tytoń do żucia za papie­rosy, dzięki czemu mam teraz czter­dzie­ści papie­ro­sów. To już wystar­czy na dzień.

Wszyst­kie te pre­zenty wła­ści­wie nam nie przy­słu­gują. Aż tacy szczo­drzy Pru­sacy nie są. Zawdzię­czamy ten przy­dział pomyłce.

Dwa tygo­dnie temu musie­li­śmy wyru­szyć na front, żeby zlu­zo­wać innych. Na naszym odcinku było dosyć spo­koj­nie, dla­tego pod­ofi­cer pro­wian­towy dostał na dzień naszego powrotu nor­malną ilość jedze­nia, która powinna wystar­czyć dla stu­pięć­dzie­się­cio­oso­bo­wej kom­pa­nii. Ale aku­rat w ostatni dzień dały nam się zaska­ku­jąco we znaki armaty dale­ko­no­śne i cięż­kie gra­naty, to angiel­ska arty­le­ria, która przez długi czas tak waliła w nasze pozy­cje, że ponie­śli­śmy wiel­kie straty i wró­ciło nas tylko osiem­dzie­się­ciu.

Wró­ci­li­śmy w nocy i od razu rzu­ci­li­śmy się na wyra, żeby naj­pierw porząd­nie się wyspać; Kat­czin­sky ma bowiem rację: wojna nie byłaby taka zła, gdyby czło­wiek miał wię­cej snu. W pierw­szej linii ni­gdy nie można na to liczyć, a dwa tygo­dnie zawsze cią­gną się bar­dzo długo.

Było już połu­dnie, gdy pierwsi z nas wyleźli z bara­ków. Pół godziny póź­niej każdy wziął w łapę swoją menażkę i zebra­li­śmy się przed kuch­nią polową, od któ­rej czuć było zapach tłusz­czu i żyw­no­ści. Na czele natu­ral­nie naj­więk­sze gło­do­mory: mały Albert Kropp, ten z nas, który potrafi naj­trzeź­wiej myśleć i dla­tego jest dopiero gefrajt­rem; Müller V, który tasz­czy z sobą pod­ręcz­niki szkolne i marzy mu się jesz­cze zda­nie skró­co­nej matury – pod arty­le­ryj­skim ostrza­łem zakuwa twier­dze­nia fizyczne; Leer, który ma na twa­rzy pełny zarost i bar­dzo lubi panienki z ofi­cer­skiego bur­delu – przy­sięga, że na mocy roz­kazu dowódz­twa armii mają obo­wią­zek nosić jedwabne koszule i brać kąpiel przed każ­dym gościem od kapi­tana w górę; jako czwarty ja, Paul Bäumer. Wszy­scy czte­rej mamy po dzie­więt­na­ście lat, wszy­scy czte­rej z tej samej klasy poszli­śmy na wojnę.

Tuż za nami nasi przy­ja­ciele. Tja­den, chudy ślu­sarz, też nasz rówie­śnik, naj­więk­szy żar­łok w kom­pa­nii. Siada do jedze­nia szczu­pły, a wstaje gruby jak cię­żarna plu­skwa; Haie Westhus, w tym samym wieku co my, kopacz torfu, potra­fiący bez trudu zamknąć w dłoni boche­nek komi­śniaka i zapy­tać: „Zgad­nij­cie, co trzy­mam w ręku?”; Dete­ring, rol­nik, który myśli tylko o swo­jej zagro­dzie i żonie; i wresz­cie Sta­ni­slaus Kat­czin­sky, przy­wódca naszej grupy, twardy, sprytny, cwany, czter­dzie­ści lat, o zie­mi­stej twa­rzy i nie­bie­skich oczach, opa­da­ją­cych bar­kach i cudow­nym węchu: zawsze wie, gdzie czai się nie­bez­pie­czeń­stwo, gdzie jest dobre jedze­nie i można się zade­ko­wać.

Nasza grupa two­rzyła czoło kolejki przed kuch­nią polową. Zaczę­li­śmy się nie­cier­pli­wić, bo nie­do­my­śla­jący się niczego kucharz w dal­szym ciągu stał i cze­kał.

W końcu Kat­czin­sky zawo­łał do niego:

– Otwie­rajże swoją zupo­daj­nię, Hein­ri­chu! Prze­cież widać, że fasola już się ugo­to­wała.

Tam­ten jed­nak sen­nie pokrę­cił głową.

– Naj­pierw musi­cie zebrać się wszy­scy.

Tja­den wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu.

– Zebra­li­śmy się wszy­scy.

Pod­ofi­cer niczego jesz­cze nie zauwa­żył.

– Paso­wa­łoby wam tak! A gdzie inni?

– Oni dzi­siaj u cie­bie się nie sto­łują! Laza­ret albo masowa mogiła.

Kucha­rza nie­mal z nóg zwa­liło, kiedy poznał fakty. Aż się zachwiał.

– A ja ugo­to­wa­łem dla stu pięć­dzie­się­ciu ludzi.

Kropp trą­cił go łok­ciem mię­dzy żebra.

– No to się w końcu nasy­cimy. Jazda, zaczy­naj wyda­wać!

Nagle coś jakby olśniło Tja­dena. Jego spi­cza­sta mysia twarz zaczęła nie­mal błysz­czeć, chy­tre oczka zwę­ziły się w szparki, policzki zady­go­tały; pod­szedł bli­żej.

– Czło­wieku, w takim razie pobra­łeś też chleb dla stu pięć­dzie­się­ciu ludzi, prawda?

Zba­ra­niały, wciąż jesz­cze nie­obecny duchem pod­ofi­cer ski­nął głową.

Tja­den chwy­cił go za mun­dur na piersi.

– I kieł­basę też?

Pomi­do­rowa Głowa znowu przy­tak­nęła.

Żuchwy Tja­dena zadrgały.

– Tytoń też?

– Tak, wszystko.

Tja­den rozej­rzał się dokoła roz­pro­mie­nio­nym wzro­kiem.

– Do kroć­set, to się nazywa mieć szczę­ście! W takim razie to wszystko jest dla nas! I każdy z nas dosta­nie – cze­kaj­cie – tak jest: dokład­nie podwójną por­cję!

W tym momen­cie Pomi­dor obu­dził się ponow­nie do życia i oświad­czył:

– To nie­moż­liwe.

Teraz jed­nak i myśmy się oży­wili i zaczę­li­śmy na niego nacie­rać.

– A niby dla­czego to nie­moż­liwe, Mar­chewo? – spy­tał Kat­czin­sky.

– Co jest dla stu pięć­dzie­się­ciu ludzi, nie może być prze­cież dla osiem­dzie­się­ciu.

– My poka­żemy ci, że może – wark­nął Müller.

– Obiad niech będzie, ale por­cje mogę wydać tylko dla osiem­dzie­się­ciu – upie­rał się Pomi­dor.

Kat­czin­sky zezło­ścił się nie na żarty.

– Cie­bie też trzeba by chyba zlu­zo­wać, co? Pobra­łeś pro­wiant nie dla osiem­dzie­się­ciu ludzi, tylko dla dru­giej kom­pa­nii i kropka. I teraz go wydasz! Druga kom­pa­nia to my.

Napar­li­śmy na kucha­rza. Nikt za nim nie prze­pa­dał, parę razy z jego winy dosta­li­śmy jedze­nie w oko­pach za późno i zimne, bo pod lek­kim ostrza­łem gra­na­tami bał się zbli­żyć wystar­cza­jąco ze swoim kotłem i nasi roz­no­si­ciele jedze­nia musieli odby­wać o wiele dłuż­szą drogę niż ich kole­dzy z innych kom­pa­nii. Bulcke z pierw­szej spra­wo­wał się o klasę lepiej. Wyglą­dał co prawda jak cho­mik zimą, ale gdy było trzeba, tasz­czył garnki oso­bi­ście nawet na pierw­szą linię.

Byli­śmy aku­rat we wła­ści­wym nastroju i na pewno nie oby­łoby się bez bicia, gdyby nie poja­wił się nasz dowódca kom­pa­nii. Zapy­tał, o co ta kłót­nia, i na razie powie­dział tylko:

– Tak, ponie­śli­śmy wczo­raj duże straty.

Następ­nie zaj­rzał do kotła.

– Wygląda na to, że fasola jest dobra.

Pomi­dor ski­nął głową.

– Z tłusz­czem i z mię­sem.

Porucz­nik popa­trzył na nas. Wie­dział, co myślimy. Poza tym wie­dział to i owo, bo dora­stał pośród nas, a przy­szedł do kom­pa­nii jako pod­ofi­cer. Jesz­cze raz uniósł pokrywę kotła i pową­chał. Odcho­dząc, powie­dział:

– Mnie też przy­nie­ście pełny talerz. A por­cje mają być wydane wszyst­kie. Mogą się nam przy­dać.

Pomi­dor zro­bił głu­pią minę.

Tja­den okrą­żył go tanecz­nym kro­kiem.

– Nic ci to nie zaszko­dzi! Jakby do niego tylko nale­żało wyda­wa­nie pro­wiantu, tak się zacho­wuje. A teraz, stary tłu­ścio­chu, zaczy­naj, tylko nie pomyl się w licze­niu.

– A ty się powieś! – prych­nął Pomi­dor.

Wybuch­nął, bo w jego wyobra­że­niu coś takiego sprze­ci­wiało się logice, prze­stał rozu­mieć świat. I jakby chcąc poka­zać, że jest mu już wszystko jedno, przy­dzie­lił dodat­kowo po pół funta sztucz­nego miodu na głowę.

Dzi­siej­szy dzień naprawdę jest dobry. Przy­szła nawet poczta, pra­wie każdy dostał parę listów i gazet. Teraz wyle­gamy na łąkę za bara­kami. Kropp trzyma pod pachą okrą­głe wieko beczułki po mar­ga­ry­nie.

Po pra­wej stro­nie na skraju łąki zbu­do­wano dużą masową latrynę, zada­szony, sta­bilny budy­nek. Ale to coś dla rekru­tów, któ­rzy nie nauczyli się jesz­cze wyko­rzy­sty­wać każ­dej oka­zji. My szu­kamy cze­goś lep­szego. Oprócz latryny stoją bowiem wszę­dzie małe poje­dyn­cze skrzynki prze­zna­czone do tego samego celu. Są czwo­ro­kątne, czy­ste, cała sto­larka z drewna; zamknięte ze wszyst­kich stron, ze zna­ko­mi­cie wypro­fi­lo­wa­nym, wygod­nym sie­dze­niem. Na bocz­nych ścia­nach znaj­dują się uchwyty, dzięki czemu można je trans­por­to­wać.

Zsu­wamy bli­sko sie­bie trzy i roz­sia­damy się wygod­nie. Nie wsta­niemy stąd przed upły­wem dwóch godzin.

Pamię­tam, jak wsty­dzi­li­śmy się z początku w kosza­rach, gdy jako rekruci musie­li­śmy korzy­stać ze zbio­ro­wej latryny. Drzwi w niej nie ma, dwu­dzie­stu ludzi sie­dzi koło sie­bie jak w pociągu. Można ich ogar­nąć jed­nym spoj­rze­niem – po pro­stu żoł­nierz powi­nien być zawsze pod nad­zo­rem.

Od tam­tej pory spo­ro­śmy się nauczyli – nie tylko prze­zwy­cię­żać tę odro­binę wstydu. Z cza­sem nawy­kli­śmy też do zupeł­nie innych rze­czy.

Ale tu, na zewnątrz, to po pro­stu przy­jem­ność. Już nie pamię­tam, dla­czego daw­niej prze­cho­dzi­li­śmy zawsze nie­śmiało obok takich spraw, są one prze­cież rów­nie natu­ralne jak jedze­nie i picie. I nie trzeba by spe­cjal­nie mówić o nich, gdyby nie odgry­wały w naszym życiu tak istot­nej roli i aku­rat dla nas nie były takie nowe – dla innych bowiem od dawna były czymś oczy­wi­stym.

Dla żoł­nie­rza żołą­dek i tra­wie­nie to tery­to­rium znane lepiej niż u wszyst­kich innych ludzi. Pocho­dzi z niego trzy czwarte jego słow­nic­twa, tutaj znaj­duje jędrny pod­kład zarówno wyraz naj­wyż­szej rado­ści, jak i naj­głęb­szego obu­rze­nia. W inny spo­sób nie można wyra­żać się tak zwięźle i kla­row­nie. Nasze rodziny i nauczy­ciele naprawdę się zdzi­wią, kiedy przy­je­dziemy do domu, ale tutaj jest to po pro­stu język uni­wer­salny.

Dla nas wszyst­kie te czyn­no­ści zacho­wały nie­win­ność przez swoje nie­uchronne upu­blicz­nie­nie. Co wię­cej: są one dla nas tak oczy­wi­ste, że ich spo­kojne zała­twie­nie ceni się tak samo jak przy­kła­dowo pięk­nie roze­grany, nie­wy­jęty grand bez czte­rech. Nie przy­pad­kiem dla okre­śle­nia wszel­kiego rodzaju papla­niny powstało wyra­że­nie „poga­wędka w latry­nie”; takie miej­sce to woj­skowy kącik plo­tek i namiastka knaj­pia­nego sto­lika, przy któ­rym spo­tyka się to samo towa­rzy­stwo.

W tej chwili jest nam lepiej niż w wyło­żo­nej bie­lut­kimi kafel­kami luk­su­so­wej ubi­ka­cji. Tam może być tylko bar­dziej higie­nicz­nie, tutaj nato­miast jest przy­jem­niej.

Te cudowne godziny bez­myśl­no­ści. Nad nami wznosi się błę­kitne niebo. Na hory­zon­cie wiszą w jasnych pro­mie­niach słońca żółte balony na uwięzi i wykwi­tają białe obłoczki poci­sków obrony prze­ciw­lot­ni­czej. Cza­sem, kiedy ści­gają samo­lot, sypią się w górę seriami.

Stłu­mione pomruki frontu docie­rają do nas niczym bar­dzo odle­gła burza. Nawet prze­la­tu­jące bąki zagłu­szają bucze­niem te odgłosy.

A dookoła nas roz­ciąga się kwit­nąca łąka. Koły­szą się deli­katne wie­chy traw, pod­fru­wają bie­linki kapust­niki, uno­szą się na mięk­kim, cie­płym wie­trze póź­nego lata, czy­tamy listy i gazety i palimy, zdej­mu­jemy czapki i kła­dziemy je obok sie­bie, wiatr roz­wiewa nam włosy, bawi się nimi, bawi się naszymi sło­wami i myślami.

Trzy skrzynki stoją wśród błysz­czą­cych czer­wie­nią maków.

Kła­dziemy na kola­nach wieko beczułki po mar­ga­ry­nie, które sta­nowi świetną pod­kładkę przy grze w skata. Kropp wziął z sobą karty. Po każ­dym null ove­rze roz­grywa się par­tię ram­sza suwa­nego. Można by tak sie­dzieć bez końca.

Od strony bara­ków dobie­gają dźwięki har­mo­nii. Cza­sem odkła­damy karty i patrzymy na sie­bie. Któ­ryś mówi: „Ludzie, ludzie” albo: „Mogło się źle skoń­czyć” i na chwilę zapada mil­cze­nie. Wypeł­nia nas silne, tłu­mione uczu­cie, każdy zdaje sobie z niego sprawę, nie trzeba wielu słów. Mało bra­ko­wało, byśmy nie sie­dzieli dziś na tych swo­ich skrzyn­kach, cho­ler­nie mało bra­ko­wało. I dla­tego wszystko jest nowe i silne – czer­wone maki i dobre jedze­nie, papie­rosy i letni wie­trzyk.

– Czy któ­ryś z was widział Kem­me­ri­cha? – pyta Kropp.

– Leży u świę­tego Józefa – odpo­wia­dam.

Zda­niem Müllera ma prze­strze­lone na wylot udo, a to ozna­cza pewny bilet do domu.

Posta­na­wiamy odwie­dzić go po połu­dniu.

Kropp wyciąga jakiś list.

– Mam was pozdro­wić od Kan­torka.

Śmie­jemy się. Müller rzuca na zie­mię nie­do­pa­łek i mówi:

– Chciał­bym, żeby był tutaj.

Kan­to­rek był wycho­wawcą naszej klasy, drob­nym męż­czy­zną w sza­rym sur­du­cie, o suro­wej spi­cza­stej mysiej twa­rzy. Był mniej wię­cej takiej samej postury jak pod­ofi­cer Him­mel­stoss, „postrach Klo­ster­bergu”. To zresztą śmieszne, że źró­dłem nie­szczęść świata tak czę­sto bywają ludzie niskiego wzro­stu, o wiele ener­gicz­niejsi i bar­dziej kłó­tliwi niż wysocy. Zawsze się pil­no­wa­łem, żeby nie tra­fić do kom­pa­nii z niskim dowódcą; tacy prze­waż­nie cho­ler­nie znę­cają się nad żoł­nie­rzami.

Na lek­cjach gim­na­styki Kan­to­rek tak długo wygła­szał nam pło­mienne mowy, aż nasza klasa pod jego dowódz­twem prze­ma­sze­ro­wała w zwar­tym szyku przez mia­sto do woj­sko­wej komendy uzu­peł­nień i zgło­siła się na ochot­nika. Mam go jesz­cze przed oczami, jak patrzy na nas, bły­ska­jąc szkłami oku­la­rów, i wzru­szo­nym gło­sem pyta: „Was też wśród nich nie zabrak­nie, prawda, kole­dzy?”

Ci wycho­wawcy tak czę­sto mają uczu­cia patrio­tyczne pod ręką, dosłow­nie w kie­szeni kami­zelki; wydają je prze­cież co godzinę. Ale wtedy jesz­cze nie zasta­na­wia­li­śmy się nad tym.

Jeden z nas jed­nak się wahał i nie bar­dzo chciał się zacią­gnąć. Był to Josef Behm, sym­pa­tyczny gru­bas. W końcu dał się prze­ko­nać, w prze­ciw­nym razie nie mógłby się poka­zać na oczy. Może wię­cej kole­gów myślało jak on, lecz nikt tak naprawdę nie potra­fił się wyklu­czyć, w tym okre­sie nawet rodzice prędko się­gali po słowo „tchórz”. Ludzie zwy­czaj­nie nie mieli poję­cia o tym, co nad­cho­dziło. Naj­roz­sąd­niej zacho­wy­wali się ci biedni i pro­ści: od razu uznali wojnę za nie­szczę­ście, pod­czas gdy lepiej sytu­owani nie posia­dali się z rado­ści, choć wła­śnie oni powinni znacz­nie wcze­śniej uświa­do­mić sobie, co to w kon­se­kwen­cji ozna­cza.

Kat­czin­sky twier­dzi, że to kwe­stia wykształ­ce­nia, to ono ogłu­pia. A Kat mówi tylko to, co wcze­śniej prze­my­ślał.

Co dziwne, Behm był jed­nym z pierw­szych pole­głych. Pod­czas ataku dostał postrzał w oczy i zosta­wi­li­śmy go, uzna­jąc za mar­twego. Nie mogli­śmy go z sobą zabrać, bo trzeba było wyco­fy­wać się w pośpie­chu. Po połu­dniu nie­spo­dzie­wa­nie usły­sze­li­śmy, że nas woła, i zoba­czy­li­śmy, że czołga się na przed­polu. Wcze­śniej był tylko nie­przy­tomny. Ponie­waż nic nie widział i sza­lał z bólu, nie korzy­stał z żad­nej osłony, toteż tamci go zastrze­lili, zanim ktoś zdą­żył podejść i odcią­gnąć go na naszą stronę.

Natu­ral­nie nie można z tym koja­rzyć Kan­torka – no bo co to byłby za świat, gdyby już coś takiego chciało się nazy­wać winą. Były prze­cież tysiące Kan­tor­ków, a każdy z nich prze­ko­nany, że w wygodny dla sie­bie spo­sób robi wszystko, co w jego mocy.

Ale wła­śnie na tym polega naszym zda­niem ich ban­kruc­two.

Dla nas, osiem­na­sto­lat­ków, powinni być pośred­ni­kami i prze­wod­ni­kami do świata doro­słych, świata pracy, obo­wiązku, kul­tury i postępu, do przy­szło­ści. Cza­sami kpi­li­śmy z nich i robi­li­śmy im psi­kusy, lecz w zasa­dzie im wie­rzy­li­śmy. Z poję­ciem auto­ry­tetu, który posia­dali, wią­zało się w naszym wyobra­że­niu więk­sze zro­zu­mie­nie i lep­sza zna­jo­mość czło­wieka. Pierw­szy trup, jakiego zoba­czy­li­śmy, znisz­czył jed­nak to prze­ko­na­nie. Musie­li­śmy stwier­dzić, że nasz wiek jest uczciw­szy od ich wieku; prze­wyż­szali nas tylko fra­ze­sami i spry­tem. Pierw­szy hura­ga­nowy ostrzał dowiódł nam, że się myli­li­śmy, a pod nim zawa­lił się świa­to­po­gląd, który nam wpa­jali.

Kiedy oni pisali jesz­cze i gadali, my widzie­li­śmy laza­rety oraz umie­ra­ją­cych – kiedy oni przed­sta­wiali służbę ojczyź­nie jako naj­wyż­sze dobro, my wie­dzie­li­śmy już, że sil­niej­szy jest strach przed śmier­cią. Dla­tego nie sta­li­śmy się bun­tow­ni­kami, dezer­te­rami, tchó­rzami – tak szybko się­gali po wszyst­kie te wyra­że­nia – kocha­li­śmy ojczy­znę tak samo jak oni i w każ­dym natar­ciu szli­śmy odważ­nie do przodu – lecz teraz roz­róż­nia­li­śmy, nagle nauczy­li­śmy się widzieć. I widzie­li­śmy, że nie pozo­stało nic z ich świata. Nagle sami – i sami musie­li­śmy się z tym upo­rać.

Zanim wyru­szy­li­śmy do Kem­me­ri­cha, spa­ko­wa­li­śmy jego rze­czy; powinny mu się przy­dać w podróży.

W laza­re­cie panuje wielki ruch; jak zawsze pach­nie tu kar­bo­lem, ropą i potem. Miesz­ka­jąc w bara­kach, czło­wiek jest przy­zwy­cza­jony do róż­nych rze­czy, ale tutaj może mu się zro­bić słabo. Wypy­tu­jąc o drogę, docie­ramy do sali Kem­me­ri­cha: ten wita nas sła­bym uśmie­chem zado­wo­le­nia i bez­rad­nego zde­ner­wo­wa­nia. Kiedy był nie­przy­tomny, ukra­dziono mu zega­rek.

Müller kręci głową.

– Zawsze ci mówi­łem, że nie zabiera się z sobą takiego dobrego zegarka.

Müller jest tro­chę grubo cio­sany i zawsze chce mieć rację. W prze­ciw­nym razie trzy­małby gębę na kłódkę, bo każdy widzi, że Kem­me­rich już z tej sali nie wyj­dzie. Jest rze­czą zupeł­nie obo­jętną, czy odnaj­dzie swój zega­rek, naj­wy­żej będzie można posłać go do domu jako pamiątkę.

– Jak się masz, Franz? – pyta Kropp.

Kem­me­rich spusz­cza głowę.

– Ujdzie, tylko cho­ler­nie boli mnie noga.

Spo­glą­damy na jego koł­drę. Noga spo­czywa w koszyczku z drutu, koł­dra uwy­pu­kla się mocno w tym miej­scu. Kopię Müllera w pisz­czel, bo gotów byłby jesz­cze powtó­rzyć Kem­me­ri­chowi to, co powie­dzieli nam sani­ta­riu­sze przed wej­ściem: że Kem­me­rich nie ma już nogi. Została ampu­to­wana.

Wygląda okrop­nie, jest żółty i blady, na twa­rzy ma już owe obce linie, które tak dobrze znamy, bo widzie­li­śmy je setki razy. To wła­ści­wie nie linie, to raczej znaki. Pod skórą prze­stało pul­so­wać życie, które zostało wyparte pra­wie poza ciało, od środka toruje sobie drogę śmierć, oczy już opa­no­wała. Tam leży nasz kolega Kem­me­rich, który jesz­cze nie­dawno piekł z nami koninę i sie­dział w leju po poci­sku – to jesz­cze on, a zara­zem to już nie on, jego obraz stał się roz­myty, nie­ostry niczym płyta foto­gra­ficzna, na któ­rej zro­biono dwa zdję­cia. Nawet jego głos brzmi popie­lato.

Przy­po­mina mi się, jak wtedy odjeż­dża­li­śmy. Na dwo­rzec odpro­wa­dziła go matka, poczciwa, tęga kobieta. Pła­kała bez prze­rwy, twarz miała nabrzmiałą i opuch­niętą. Kem­me­rich krę­po­wał się z tego powodu, gdyż była naj­mniej opa­no­wana ze wszyst­kich matek, for­mal­nie roz­pły­wała się w tłusz­czu i łzach. Uwzięła się przy tym na mnie, co rusz chwy­tała mnie za ramię i bła­gała, żebym na fron­cie uwa­żał na Franza. Tyle że on miał rów­nież twarz dziecka i tak mięk­kie kości, że po nosze­niu tor­ni­stra przez cztery tygo­dnie naba­wił się już plat­fusa. Ale jak można uwa­żać na kogoś w polu?

– Teraz to poje­dziesz do domu – mówi Kropp – a na urlop musiał­byś cze­kać jesz­cze co naj­mniej trzy, cztery mie­siące.

Kem­me­rich kiwa głową. Nie­zbyt dokład­nie widzę jego dło­nie, które wyglą­dają jak z wosku. Za paznok­ciami ma zie­mię z okopu w kolo­rze gra­na­to­wym jak tru­ci­zna. Uzmy­sła­wiam sobie, że te paznok­cie będą na­dal rosły, jesz­cze długo, niczym jakaś upiorna flora piw­niczna, kiedy Kem­me­rich od dawna nie będzie już oddy­chał. Mam je przed oczami: skrę­cają się w kor­ko­ciągi i rosną, i rosną, a wraz z nimi włosy na roz­pa­da­ją­cej się czaszce jak trawa na dobrym grun­cie, dokład­nie tak samo jak trawa, jak to moż­liwe…?

Müller pochyla się.

– Przy­nie­śli­śmy ci twoje rze­czy, Franz.

Kem­me­rich poka­zuje ręką.

– Połóż­cie je pod łóż­kiem.

Müller wyko­nuje pole­ce­nie.

Kem­me­rich zaczyna znowu mówić o zegarku. Jak go uspo­koić, a nie wzbu­dzić przy tym jego podejrz­li­wo­ści?

Müller wynu­rza się spod łóżka z parą lot­ni­czych butów w ręku. Ele­ganc­kie angiel­skie trze­wiki z mięk­kiej żół­tej skóry, z się­ga­jącą kolana cho­lewką, sznu­ro­wane do samej góry, istny przed­miot pożą­da­nia. Müller jest zachwy­cony ich wido­kiem, przy­kłada pode­szwy do wła­snych nie­zgrab­nych bucio­rów i pyta:

– Franz, zamie­rzasz zabrać te buty z sobą?

Wszy­scy trzej mamy w gło­wie tę samą myśl: Nawet gdyby był zdrowy, mógł mu się przy­dać tylko jeden, buty nie miały więc dla niego żad­nej war­to­ści. Ale w obec­nym sta­nie rze­czy nie­stety będą musiały tu zostać – i sani­ta­riu­sze natu­ral­nie zaraz je capną, gdy tylko umrze.

Müller powta­rza swoje pyta­nie:

– Nie wolał­byś ich tu zosta­wić?

Kem­me­rich wzbra­nia się. To naj­cen­niej­sze, co ma.

– Możemy je prze­cież wymie­nić – pro­po­nuje znowu Müller. – Tu, na fron­cie, takie coś zawsze się przyda.

Kem­me­rich jest nie­wzru­szony.

Nadep­tuję Müllerowi na nogę; ten z waha­niem odkłada piękne buty pod łóżko.

Roz­ma­wiamy jesz­cze chwilę, w końcu się żegnamy.

– Trzy­maj się, Franz.

Obie­cuję mu, że jutro zaj­rzę znowu. Müller też o tym wspo­mina, ale jemu cho­dzi o sznu­ro­wane buty i dla­tego chce być na poste­runku.

Kem­me­rich poję­kuje. Ma gorączkę. Na kory­ta­rzu zatrzy­mu­jemy jed­nego z sani­ta­riu­szy i sta­ramy się go prze­ko­nać, żeby dał Kem­me­richowi zastrzyk.

Sani­ta­riusz odma­wia.

– Gdy­by­śmy chcieli dawać mor­finę każ­demu, musie­li­by­śmy jej mieć całe beczki.

– Pew­nie obsłu­gu­jesz tylko ofi­ce­rów – zauważa zło­śli­wie Kropp.

Szybko się wtrą­cam, żeby zaże­gnać sprzeczkę, i na począ­tek czę­stuję sani­ta­riu­sza papie­ro­sem. Ten przyj­muje go. Potem pytam:

– A tak w ogóle wolno ci robić zastrzyki?

Jest obra­żony.

– Jeśli nie wie­rzy­cie, to po co mnie pyta­cie!

Wci­skam mu do ręki jesz­cze kilka papie­ro­sów.

– Zrób nam tę przy­sługę.

– No dobrze – odpo­wiada.

Kropp wcho­dzi z nim do środka, nie dowie­rza mu, chce być świad­kiem. My cze­kamy na zewnątrz.

Müller zaczyna znowu o butach.

– Ide­al­nie by na mnie paso­wały. W tych kaja­kach robią mi się tylko odci­ski. Sądzisz, że wytrzyma do jutra, kiedy zaj­rzymy po służ­bie? Jeśli zej­dzie w nocy, to tyle­śmy buty widzieli.

Wraca Albert.

– I jak sądzi­cie? – pyta.

– Zała­twione – odpo­wiada Müller, zamy­ka­jąc roz­mowę.

Idziemy z powro­tem do swo­ich bara­ków. Myślę o liście, który będę musiał napi­sać jutro do matki Kem­me­ri­cha. Prze­nika mnie chłód i mam ochotę napić się wódki. Müller zrywa i żuje źdźbła trawy. Nagle mały Kropp ciska papie­rosa na zie­mię, dep­cze zacie­kle nie­do­pa­łek, roz­gląda się dokoła ze wzbu­rzoną, zmie­szaną twa­rzą i jąka­jąc się, wyrzuca z sie­bie:

– Cho­lera, cho­lerny świat!

Idziemy dalej, jesz­cze długo. Kropp się uspo­koił, znamy to, to amok fron­towy, każ­dego kie­dyś dopada.

– A wła­ści­wie co takiego napi­sał ci Kan­to­rek? – pyta go Müller.

Kropp wybu­cha śmie­chem.

– Że jeste­śmy żela­zną mło­dzieżą.

Wszy­scy trzej śmie­jemy się poiry­to­wani. Kropp zżyma się, ale jest zado­wo­lony, że znowu może mówić.

Tak, oni myślą w ten spo­sób, tych sto tysięcy Kan­tor­ków! Żela­zna mło­dzież. Mło­dzież! Wszy­scy mamy po nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia lat. Ale czy jeste­śmy mło­dzi? Czy jeste­śmy mło­dzieżą? Mło­dość dawno minęła. Jeste­śmy sta­rymi ludźmi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: