- promocja
Na złej drodze - ebook
Na złej drodze - ebook
„Wpakowałeś się w coś złego i zbyt dużego dla ciebie, bracie, ale cię przez to przeprowadzimy”. Gdyby tylko było to takie proste… Teraz droga to wszystko, co ma.
Nie powinien był otwierać tego pudełka. Wiedział o tym, to była jedna z niepisanych zasad umowy. A jednak to zrobił. Podpisując na siebie wyrok.
Giosciua nigdy nie wymagał zbyt wiele od życia, a życie odwzajemniało mu się w ten sam sposób. Teraz jednak, po trzydziestce, znalazł coś, w czym jest naprawdę dobry. Został kurierem. Nie wie jednak, co dostarcza. Nie ma ambicji, nic go nie obchodzi, o nic nigdy nie pyta, nigdy się też nie spóźnia. Może to właśnie dlatego został wybrany.
Pewnej nocy, gdy zobaczył, co przewozi, zdaje sobie sprawę, że jest w pułapce i musi zrobić coś, na co nigdy wcześniej się nie odważył.
Musi odmówić posłuszeństwa.
I nagle wszystko się zmienia – nieodwracalnie. Najpierw robi mu się słabo na samą myśl o kontroli policyjnej. Następnie ogarnia go paniczny strach: a jeśli nadawca o wszystkim się dowie? Obejrzał zbyt wiele filmów i los niewygodnych świadków nie jest mu obcy. A kiedy dociera do niego, że ten, kto go wynajął, jest gdzieś tu, w pobliżu, i obserwuje każdy jego ruch, Giosciua uświadamia sobie, że pozostaje mu wyłącznie ucieczka. I że jest tylko jedno miejsce, gdzie nic złego nie może mu się stać: autostrada, po której jedzie i z której nie może już zjechać.
Niniejsza książka została przetłumaczona przy wsparciu Centrum Książek i Czytelnictwa Włoskiego Ministerstwa Kultury (CEPELL)
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68053-52-4 |
Rozmiar pliku: | 1 024 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszystko szło dobrze aż do czasu, gdy paczka zaczęła przeciekać.
Była pierwsza w nocy, Giosciua spędził na postoju ponad dwadzieścia minut i wiedział, że jest już spóźniony. Zanim wyruszył w dalszą drogę, otworzył tył dostawczaka, żeby skontrolować, czy wszystko w porządku. W świetle latarki telefonu komórkowego zobaczył na podłodze przewróconą butelkę cypermetryny, a zaraz za nią kartonową paczkę z dziwną ciemną plamą w rogu. Nie dbając o ewentualnych obserwatorów, pochylił się do przodu, by jakoś zmieścić w przedziale towarowym swoje metr dziewięćdziesiąt wzrostu, i wszedł do środka. Przesunął rzeczy na jedną stronę, tak aby odizolować karton od reszty i dokładnie się mu przyjrzeć. Wilgoć zajęła cały lewy dolny róg, a może też i dno. Postawił prosto cypermetrynę. Wyglądało na to, że butelka jest szczelna, sprawdził więc podłogę, szukając czegoś jeszcze, co mogło się rozlać. Nic nie znalazł. Może coś rozlało się nie tej nocy, tylko wyciekło na podłogę wcześniej, po ostatniej dostawie kilka dni temu, a on tego nie zauważył.
Piwo?
Całkiem możliwe.
Zapach piwa zmieszany z wonią chemikaliów przenikał całe wnętrze fiata doblò. Niedobrze. Zwykle nie ruszał przewożonych towarów, ale to była wyjątkowa sytuacja. Ostrożnie podniósł paczkę. Nie wiedział, co jest w środku, i nie chciał pogarszać sytuacji. Pudełko było lekkie, nie mógł nim potrząsnąć, ale wydawało mu się oczywiste, że cokolwiek je zamoczyło, nie mogło wylać się ze środka. To musiała być jego wina.
I co teraz?
Usiadł na brzegu z uniesioną paczką w rękach. Po jednej stronie miała tłoczenie w kształcie stylizowanej żaby. W środku mogły być pieniądze, narkotyki, może broń. Cokolwiek to było, zabrudzenie lub zanieczyszczenie paczki płynem oznaczało kłopoty. Po raz pierwszy będzie musiał dostarczyć zniszczoną przesyłkę, szlag trafi trzy lata zaszczytnej kariery.
Mogą już do mnie nie zadzwonić.
Mogą mnie obciążyć kosztami.
A wtedy żegnaj, samochodziku.
Podniósł paczkę wyżej i popatrzył na jej spód. Tam plama była duża, rozlewała się prawie na całą szerokość, płyn wyglądał na świeższy niż w rogu. Jeszcze raz spojrzał na przedział towarowy, zbadał wzrokiem wszystko aż do kraty oddzielającej siedzenia z przodu. W środku leżały dozowniki, rozpylacze, wypełniony do połowy kanister oleju napędowego, butelki z pyretroidami. Westchnął. Miał tylko dwie opcje: albo zostawić to tak, jak jest, albo zmienić paczce opakowanie.
Irene powinna mieć jakiś karton na zapleczu.
Ta myśl sprawiła, że na jego pomarszczonej twarzy wiecznego chłopca pojawił się szeroki uśmiech. Każdy pretekst był dobry, żeby wrócić do środka i jeszcze chwilę porozmawiać z Irene. Zapomniał o zmartwieniu. Zamknął drzwi i wrócił za kierownicę. Najpierw musiał otworzyć karton i umieścić jego zawartość w suchym miejscu. Nie było tego w umowie, umowa była taka, że nie wolno mu oglądać przewożonego towaru, ale zdarzało się już, że dostawał otwarte worki lub pudła nieowinięte taśmą klejącą i czasem oko zbłądziło tam, gdzie nie trzeba. Ale umiał siedzieć cicho, dlatego mu ufali, bo Giosciua Gambelli milczał jak grób. Położył sobie pudełko na kolanach, nie dbając o spodnie, i zaczął usuwać podwójnie owiniętą wokół kartonu ciemną taśmę klejącą. Irene na pewno nie miała takiej taśmy, ale jak już wyjedzie, nadłoży nieco drogi i zatrzyma się w miejscu obsługi podróżnych La Pioppa Ovest tuż przed Bolonią. Na tamtejszej stacji benzynowej było wszystko, co trzeba, a nawet jeśli o tej godzinie sklep przy stacji jest zamknięty, to Tarik, jeden z dwóch barmanów z nocnej zmiany, ma klucze i bez problemu przyniesie mu rolkę.
Nawet nie zauważą, że zmieniłem opakowanie.
Płyn zabrudził mu dżinsy, na szczęście miał jeszcze spodnie od dresu zwinięte za siedzeniem. Pomyślał, że może poprosi Irene, żeby dała mu trochę tej folii bąbelkowej, która wyścielała kartony z piwem,
wtedy zrobię opakowanie jak się patrzy, nie jakieś tam dwa paski taśmy
kiedy pudełko się otwarło.
I zobaczył.ETAP I
– Tu jest.
Sovrintendente Giuseppe Marotta wskazał palcem na ekran. W pomieszczeniu było gorąco i duszno, pozbawione regulacji czterdziestoletnie żeliwne kaloryfery robiły swoje, ale zazwyczaj czterdzieści metrów kwadratowych pomieszczenia zajmowała tylko dwójka funkcjonariuszy i jeden, co najwyżej dwóch interesantów. Tymczasem teraz, bladym świtem piętnastego marca, siedziało ich tam pięcioro, a kolejnych dwoje lub troje bez przerwy wchodziło i wychodziło. Funkcjonariusze Augusto Scarantino i Cristina Aleardi oraz sovrintendente Marotta, wpatrywali się w ekran komputera, trzy pary oczu skupiły się bez reszty na odtwarzanym nagraniu wideo. Gdy tylko Marotta zobaczył to, czego szukał, spocony Scarantino zatrzymał nagranie. Czarno-białe ujęcie przedstawiało jeden z dwóch pasów ruchu obsługujących bramkę systemu Telepass przy wjeździe na autostradę Milano Sud, a zegar wskazywał, że ujęcie zostało wykonane o godzinie dwudziestej trzeciej jedenaście poprzedniego wieczoru. Za kierownicą białego fiata doblò uchwyconego podczas przejeżdżania obok podniesionego szlabanu siedział uśmiechnięty blondyn.
– Drukuj – polecił przełożony.
Jakąś minutę później czarna skrzynka umieszczona z boku biurka wypluła kartkę z powiększoną, ziarnistą i ledwo dającą się odczytać fotografią. Marotta wziął ją w dwa palce i nie odwracając od niej oczu, rzucił:
– Jeszcze z drugiej strony, sprawdź tablice. Musimy być pewni.
Trzymając wydruk kciukiem i palcem wskazującym, skierował się do jedynej czystej powierzchni w całym pomieszczeniu, do stołu ustawionego obok największego, niech go szlag trafi, kaloryfera. Na stole leżała już inna kartka, powiększona kserokopia dowodu osobistego. Marotta położył wydruk obok niej i poprawiając przepocony kołnierzyk koszuli, uważnie porównywał oba wydruki. Margines błędu był praktycznie zerowy; na pewno była to ta sama osoba. Zauważył, że na obu zdjęciach, nawet na fotografii w dokumencie, blondyn był uśmiechnięty.
Sovrintendente nie mógł powstrzymać myśli, że facet nie ma powodu do śmiechu.GIOSCIUA
– Co poszło nie tak?
Pytanie to tliło się w oczach ojca, w oczach matki, w oczach każdego nauczyciela, nawet w oczach proboszcza. Giosciua Gambelli czuł na sobie te spojrzenia, odkąd pamiętał. Nikt nie rozumiał, dlaczego w rodzinie ludzi prostych niczym trzcina wyrósł ktoś tak pokrzywiony. Jego ojciec i bracia byli czarnowłosi, krępi, zdecydowani i zuchwali, on zaś chudy, blady, wiotki i apatyczny tudzież jasnowłosy jak jego matka. Inni szli przez życie zdecydowanym krokiem, on tracił czas, wycofywał się, wegetował. Do szczęścia potrzebował niewiele i to niewiele było wszystkim, dla czego gotów był podjąć jakikolwiek wysiłek. Kochał kino, mniej męczące niż książki i komiksy, wystarczyło mu życie w odbiciu innych, przekonanie, że skoro istnieją Clint Eastwood (jego absolutny idol) i Bruce Willis, to nie ma co się męczyć. Im bardziej starali się go zachęcić i motywować, im bardziej nim potrząsali, tym wygodniej mościł się w apatii i od czasów gimnazjum nie zrobił nawet pół kroku do przodu. Szybko się przyzwyczaił, że rodzina postrzega go jako błąd w doskonałej formule, i z czasem uznał, że to mu odpowiada. Najbliżsi obwiniali się za to, jaki był, tymczasem on czuł się ze sobą doskonale. Wszyscy inni myśleli inaczej? Cóż, trudno.
Rodzina Gambelli od pokoleń prowadziła sklep z tekstyliami dla domu, w zależności od pory roku oferujący również odzież roboczą, produkty sanitarne i sezonowe dekoracje. Był to solidny biznes prowadzony w dzielnicy Gratosoglio w Mediolanie – wytrzymał wszystkie inwazje konkurencji, nawet chińską. Jeśli potrzebowałeś trwałej pościeli lub zasłon łazienkowych, które nie zżółkną po dwóch miesiącach, to ich sklep był właściwym adresem. Władzę mocno dzierżył w swoich rękach Glauco, głowa rodziny, który wychował się w sklepie ojca i nie opuścił ani jednej dniówki, z wyjątkiem dnia, w którym przyszło mu pochować rodziciela. Żona Glauca, Tina, prowadziła domową praktykę krawiecką, szyła ubrania i wykonywała poprawki. I zajmowała się dziećmi. Nalegała, by całą trójkę pociech ochrzcić imionami bohaterów swojej ulubionej telenoweli, na co ostatecznie przystał jej mąż, zagorzały patriota, stawiając tylko warunek, że imiona zostaną zapisane zgodnie z włoską ortografią. Najpierw więc pojawił się na świecie nie Christopher, a Cristofer, potem nie Michael, a Maicol, a wreszcie nie Joshua, tylko Giosciua. Najstarszy z braci, skończywszy liceum, poszedł od razu za ladę, zajął się także dostawami domowymi, czyli drobnymi gestami przydatnymi do utrzymania przy sobie stałych klientów. Średni syn okazał się najbystrzejszy w rodzinie i ojciec, który własną edukację zakończył na trzeciej klasie gimnazjum, wysłał go na ekonomię i powierzył mu prowadzenie księgowości sklepu. Najmłodszy okazał się katastrofą. Notorycznie się spóźniał, jeśli dostawał do ręki klucze, zamykał wszystko i szedł do baru, a gdy nie było klientów, zasypiał za ladą lub w magazynie. Glauco pasem próbował nauczyć go fachu, ale to też nic nie dało.
Kiedy Cristofer się ożenił, jego żona Deborah przedstawiła rodzinie rysunki ubrań, które zaprojektowała, ucząc się w klasie sztuki użytkowej liceum plastycznego. Glauco uznał je za bazgroły, ale Tina dostrzegła w nich potencjał. Zwołali spotkanie rodzinne, Maicol podliczył cyferki i decyzja zapadła. Już w następnym roku w Quinto de’ Stampi pod Mediolanem otworzyli sklep z tkaninami i niewielkim działem ubrań na miarę, tworzonych przez Deborę i szytych przez Tinę. Początki były trudne, ale dzięki marketingowi szeptanemu i mediom społecznościowym zdobyły w końcu klientelę, a Deborah zaczęła prezentować swoje kreacje na targach rękodzieła. W tym samym czasie Maicol z wyróżnieniem obronił się na studiach, Giosciua zaś jakimś cudem pozdawał poprawki i – zawsze spóźniony, leniwy i niedbały – skończył technikum. Nie sprawiał kłopotów, nie wszczynał awantur, najgorsze, na czym został przyłapany, to palenie skręta na szkolnym podwórku, a jednak wszyscy nie mogli się doczekać, kiedy się go wreszcie pozbędą. Najmłodszy Gambelli reprezentował porażkę wszelkich instytucji, z edukacyjnymi na czele. Kolejne lata spędzał, wędrując między domem a dwoma sklepami, odrywany od telewizora do sklepowej lady wyłącznie do nieszkodliwych zajęć, bo z nim nigdy nie było wiadomo. Ciućmok, pasożyt, melepeta. Nie można było na nim polegać. Maicol próbował znaleźć mu jakąś pracę, byle łatwą i możliwie daleko od rodzinnego interesu, ale gdziekolwiek go wysyłał, Giosciua wytrzymywał zaledwie kilka tygodni. Zawsze to samo – spóźniał się, nie przykładał, mylił się nawet w najprostszych czynnościach, czasem w ogóle się nie pojawiał. Ojciec walił pięścią w stół, Cristofer, który sam miał wkrótce zostać rodzicem, upominał brata, Maicol kręcił głową. Zostawiona z nim sam na sam signora Tina nalewała mu zupę i pytała: „Ale dlaczego?”.
– Ech, mamo – śmiał się Giosciua – taki już jestem.
Matka była niepocieszona.
– Pozostał dzieckiem – oznajmiała przyjaciółkom. – Psychicznie doszedł do dwunastu, trzynastu lat i na tym skończyło się jego dorastanie.
Była bardzo bliska prawdy – Giosciua nigdy nie czuł potrzeby rozwoju, podejmowania odpowiedzialności, w nosie miał autonomię i gdyby starszy brat nie zmusił go do pójścia na kurs i nie przypilnował później, nie zdałby nawet egzaminu na prawo jazdy. Jednak właśnie ten egzamin go uratował. Ojciec bowiem przyłapał go na wybieraniu pieniędzy ze sklepowej kasy i na fali emocji wyrzucił z domu. Wszyscy wiedzieli, że wyrodna latorośl schroni się u babci, która miała mnóstwo cierpliwości, dodatkowe łóżko i spory zapas kaset wideo, które przykują go do kanapy. I tak też się stało. Wkrótce jednak wnuczek zaczął podbierać banknoty także z jej portfela, w rezultacie szybko trafił na inną kanapę, tym razem w domu kolegi, przed nędznym telewizorem, który odbierał jedynie kanały krajowe, i z pustymi kieszeniami. Giosciua nie był tym ani zrozpaczony, ani nawet szczególnie zmartwiony – wiedział, że jego rodzina jest staroświecka i nie zostawi go samego. Wytrzymali jednak cały tydzień, sprawiając, że po raz pierwszy w życiu wpadł w niepokój, a kanapa kolegi zaczęła mu się palić pod tyłkiem. Cristofer odebrał go z kina w mediolańskiej dzielnicy Stadera, gdzie pracujący jako bileter kolega wpuszczał go za darmo, kiedy zaczynał się seans. Następnie zawiózł go do magazynu rodzinnego sklepu, gdzie wygłosił kolejną przemowę. Znaleźli mu pracę. Nie wymagała żadnych umiejętności poza prowadzeniem samochodu, a przynajmniej to jedno potrafił.
– Nazywa się SANIJET. To firma zajmująca się dezynfekcją. Wszystko, co musisz zrobić, to załadować furgonetkę, pojechać tam, gdzie ci każą, zrobić to, co ci powie dyspozytor, i basta. Może z czasem nauczysz się robić dezynfekcje, ale na razie ładujesz, jedziesz, rozładowujesz i wracasz. To praca na wezwanie, nie zarobisz wiele, ale jak chcesz wrócić do domu, to postaraj się ją utrzymać, bo od nas nie dostaniesz ani grosza.
I Giosciua ją utrzymał.
Przepracował w SANIJET pięć lat, nigdy nie dostawał poważniejszych zadań, towarzyszył bardziej doświadczonym kolegom i zgodnie z umową robił to, co mu kazali, i nic więcej. Firma specjalizowała się w zwalczaniu wszelkiego rodzaju szkodników, od myszy po karaluchy, dezynfekowała małe pomieszczenia z pleśni i zanieczyszczeń o niskim lub średnim stopniu ryzyka, w razie potrzeby odkażała też maszyny przemysłowe, choć to zdarzało się raz na sto zleceń. Większość wezwań dotyczyła owadów i gryzoni; przyjeżdżali, tępili i wracali do domu. Po pracy Giosciua szedł do baru, kina lub na spacer z kolegami – kilka piw, buchów zioła, żadnych kobiet, no, prawie żadnych, ale nie żeby bardzo się o nie starał. Było, co było, i tym się zadowalał. Całodobowy serwis oferowany przez SANIJET powinien wystarczyć do utrzymania płynności finansowej, szkoda tylko, że właściciel po cichu wyciągał pieniądze z kasy. W ciągu ostatniego roku nie byli w stanie pokryć wydatków i firma padła. Nie było nawet z czego wypłacić odpraw wszystkim pracownikom, więc Giosciua Gambelli, piąte koło u wozu, otrzymał propozycję zatrzymania minivana, którym jeździł, zamiast tego, co mu się należało. To go zadowoliło. Był to fiat doblò 1.6 cargo, stary model, biały, z podwójnymi drzwiami bez okien z tyłu i kratką oddzielającą przestrzeń ładunkową od przednich siedzeń. Miał już 220 tysięcy kilometrów przebiegu, ale wciąż jeździł, co było prawdziwym cudem. Ojciec powiedział mu, że jest kretynem, bracia poradzili, żeby przynajmniej wymazał napis po obu bokach
SANIJET: DEZYNFEKCJA, DEZYNSEKCJA, DERATYZACJA! KAŻDEGO DNIA, CAŁĄ DOBĘ
plus numer alarmowy, co obiecał zrobić, ale potem odkładał i odkładał to na później, aż rodzina dała mu spokój.
Właśnie ze względu na ten napis go wybrali.
Dwa lata po bankructwie SANIJET całe życie trzydziestojednoletniego Giosciui Gambellego sprowadzało się do korzystania z okruchów życia innych. Po nastym wyciągnięciu gotówki ze sklepowej kasy ojciec znów wyrzucił go z domu i od tamtej pory chłopak waletował w mieszkaniu kolegi, który regularnie kursował między więzieniem a wolnością. Bar na dole zostawiał mu za kilka euro niesprzedane kawałki pizzy, aperitifowe przekąski i frytki. Klubowi bramkarze przestali mu mówić, żeby nie podnosił niedopałków na wpół wypalonych papierosów, przecież nie wiadomo, kto miał je wcześniej w ustach, bo Gambelli był niefrasobliwym idiotą wzbudzającym powszechną sympatię tym swoim szerokim uśmiechem, hipisowskimi bokobrodami, rzadką bródką i włosami jak pakuły. Wyglądał jak żywcem wyjęty z kreskówki Scooby Doo, wykapany Kudłaty ubrany w workowate koszulki, postrzępione dżinsy i stare, rozpadające się, niegdyś białe conversy. Dni przesypiał, a noce spędzał na włóczeniu się z miejsca na miejsce w poszukiwaniu towarzystwa, piwa lub dobrego filmu. Kto wie, z czego żył, zastanawiali się złośliwie sąsiedzi, na pewno ojciec podrzucał mu potajemnie jakieś pieniądze, a matka raz w tygodniu szła mu posprzątać i zrobić pranie. Nie był do końca wyrzutkiem, był po prostu biedakiem, który utrzymywał się z dorywczych prac, nie potrzebował wiele i nikomu nie przeszkadzał.
No i miał tego dostawczaka.
Pewnego dnia przyszedł do niego jakiś facet i zapytał, ile za niego chce. Giosciua odpowiedział, że samochód nie jest na sprzedaż, a ton faceta stał się groźny, jakby chciał go do niej zmusić. W końcu jednak sobie poszedł. Wrócił jakiś czas później – tym razem był bardzo przyjazny – i zaczął zadawać masę pytań. Czy minivan należy do niego? To znaczy jest na niego zarejestrowany i w ogóle? Co z podatkiem i ubezpieczeniem? Czy umie go prowadzić? Ile kilometrów przejechał? Giosciua odpowiadał cicho, zadowolony, że poznał nowego przyjaciela. I w końcu facet przeszedł do rzeczy:
– Potrzebuję przewieźć kryształowy żyrandol dla mojej siostry w Bergamo. Nie mam zaufania do kurierów, są nieporadni, nie dbają o przewożone rzeczy. Czy gdybym dostarczył ci go w porządnym opakowaniu, to zawiózłbyś go do niej? Zwrócę ci za paliwo i autostradę, a nawet zapłacę za kolację.
Giosciua uznał, że to uczciwa propozycja, więc dlaczego nie?
– Możesz podróżować w nocy?
– Dlaczego w nocy? – zapytał.
– Żyrandol należał do mojej babci, nie chcę, żeby jechał w tłoku, jeszcze jakaś ciężarówka gwałtownie skręci i zajedzie ci drogę, ci ludzie to są mordercy. A w nocy jedzie się spokojnie, droga jest ładna i pusta.
– Okej, nie ma sprawy. I tak nie śpię w nocy.
Kilka dni później facet i jakiś jego kolega przyjechali z wielkim pudłem i załadowali je na tył dostawczaka.
– A gdzie sprzęt do zwalczania szkodników? – zapytali, widząc pusty przedział ładunkowy.
– Firma go zabrała, nie był mi potrzebny.
Pokiwali głowami, klepnęli go w plecy i dali mu kartkę z adresem. Giosciua wyjechał o zachodzie słońca. Nie był głupi, widział ten film z Clintem Eastwoodem, który grał starego kuriera mafii, wiedział, jak to działa, i rozumiał, że lepiej nie znać zawartości ładunku, bo łatwiej się wtedy wyłgać od odpowiedzialności. Po raz pierwszy robił coś nieszablonowego, niespodziewanie otrzymał pierwszoplanową rolę. Do Bergamo dotarł krótko po północy i pod podanym adresem nie czekała na niego żadna siostra, tylko dwóch mężczyzn, którzy wyładowali pudło i kazali mu iść za sobą. W garażu sfotografowali paczkę ze wszystkich stron, śledząc palcami miejsca taśmy, a następnie otworzyli. W środku był naprawdę kryształowy żyrandol, taki z wisiorkami, a Giosciui opadła szczęka, bo nie wierzył, że faktycznie taki ładunek przewoził. Jeden z dwóch mężczyzn wręczył mu siedemdziesiąt euro i powiedział, żeby poszedł się napić. Za te siedemdziesiąt euro żył przez tydzień, czując się jak panisko. Jakiś czas później ten facet wrócił, usiadł z nim w kuchni, wyciągnął rękę i przedstawił się.
– Freddy.
Giosciua pomyślał, że to nie może być prawdziwe imię, choć przecież coś tam wiedział o dziwnych imionach, ale nie miał problemu z nazywaniem nieznajomego Freddym. Ten zaproponował mu przewiezienie kolejnej paczki, tym razem do Turynu, uzgodnili śmieszną kwotę, a Giosciua musiał znieść jeszcze jedno przesłuchanie.
– Pijesz?
– Piwo.
– Zero piwa, kiedy jedziesz. Bierzesz coś?
– Nie.
– Palisz?
– Parę papierosów, czasem jointa.
– Zero trawki, kiedy prowadzisz, masz być czysty przez dwadzieścia cztery godziny wcześniej.
Tym razem włożyli mu do bagażnika znacznie mniejsze pudełko, Giosciua pojechał do Turynu, a kiedy zabrali paczkę, nawet jej nie otworzyli, pozostawiając go z wrażeniem, że była pusta. Podczas trzeciej podróży jechali za nim przez cały czas. Czerwony samochód, nie byli przesadnie dyskretni, ale udawał, że nie zauważył. Nabrał pewności, że współpraca zaczęła się na poważnie w dniu, w którym załadowali mu do samochodu spryskiwacze i dyfuzory, wrzucili stary zamgławiacz na olej napędowy, a do tego butelki detergentów i przemysłowych trutek, wyciągniętych nie wiadomo skąd.
– Tylko że do ich transportu potrzebuję specjalnych papierów – zauważył.
Jednak się czegoś w tym SANIJET nauczył, a oni wyglądali na zadowolonych z jego kompetencji. Butelki z trucizną zniknęły, a kiedy pojawiły się ponownie, towarzyszyły im odpowiednie dokumenty. Umieścili je tak zgrabnie przed przesuwnymi bocznymi drzwiami fiata, że gdyby ktoś je otworzył, na pierwszy rzut oka nie zobaczyłby w środku niczego przykuwającego uwagę. Ta praca z początku nie była stałym zajęciem Giosciui; miał wrażenie, że zwracali się do niego tylko wtedy, gdy nie mieli sensownej alternatywy lub gdy ładunek do przewiezienia był mniejszy lub mniej ważny. Niewielkie pieniądze, które zarabiał, zadowalały go, lubił jeździć, prowadzenie go relaksowało, był przyzwyczajony do spania w dzień, więc jazda w nocy nie była żadnym wyrzeczeniem. Kilka razy zdarzyło mu się potrząsać paczkami, które zawsze były lekkie i nie robiły hałasu, co najwyżej brzmiały jak stłumione marakasy, jakby zawierały tabletki lub coś podobnego. Dali mu stary telefon, którego nie wolno mu było używać, to oni mieli do niego dzwonić, a na osłodę dołączyli jeszcze smartfon, na którym mógł surfować, grać w gry, robić zdjęcia czy oglądać filmy. Smartfon był na kartę, ale Giosciua nigdy jej nie doładowywał, nauczył się podłączać do pierwszego napotkanego wi-fi, by pogadać z matką na komunikatorze z kamerką, poszukać zdjęć dziewczyn z dużymi cyckami czy ściągnąć jakiś piracki film. Pierwszego telefonu nigdy nie wyłączał – kiedy dzwonili, był zawsze gotowy, na wypadek, gdyby mieli dla niego jakieś zlecenie ekstra. Z czasem Freddy i jego koledzy stawali się coraz bardziej wyrafinowani i precyzyjni, fałszywe papiery SANIJET wyglądały bardziej realnie niż prawdziwe, zmienił się tylko numer telefonu, który w razie kontroli miał odebrać sam Freddy. Wyjaśnili mu też, co ma mówić, jeśli zatrzyma go policja.
– Nagły przypadek, plaga pluskiew w fabryce makaronu, wdrożone procedury HACCP, poprosili o natychmiastową interwencję, zakład znajduje się w Cernusco sul Naviglio.
– Fabryka włókiennicza w Ponsacco, robią pokrowce na materace, inwazja roztoczy, musieli wstrzymać produkcję.
– Nadmorski hotel w Marina di Ravenna, znaleźli w przewodach klimatyzacyjnych szczurze odchody, ale nie udaje im się złapać zwierząt.
Kazali mu też mówić glinom, że SANIJET jest firmą wysoce wyspecjalizowaną w rozwiązywaniu tego konkretnego problemu i że został wezwany po tym, jak inni nie zdołali sobie z nim poradzić. To miało usprawiedliwić jego oddalenie od Mediolanu. Cała ta śpiewka była dmuchaniem na zimne – policja raczej nie zatrzymywała nikogo na autostradzie, chyba że przekroczył dozwoloną prędkość (a jemu wyraźnie polecono, by trzymał się w granicach stu, stu dziesięciu kilometrów na godzinę) lub jechał niebezpiecznie (a więc ma mieć zawsze włączone światła, wrzucać kierunkowskaz przy każdej zmianie pasa ruchu i żadnego zygzakowania). Ale mogło się zdarzyć, że przejedzie obok wypadku, że złapie gumę albo po przejechaniu przez bramkę natknie się na radiowóz i dostanie mandat za uszkodzone światło, którego nie zauważył. Dlatego Giosciua zawsze przed wyjazdem dokładnie sprawdzał samochód, tankował do pełna, sprawdzał ciśnienie w oponach i poziom płynów, a na koniec wsuwał do schowka fałszywe dokumenty SANIJET. Trasy były zawsze takie same: Mediolan–Wenecja, Mediolan–Turyn, Mediolan–Bolonia, Mediolan–Florencja. Co jakiś czas udawał się aż do Rzymu lub na wybrzeże Adriatyku, tylko raz pojechał dalej na południe, aż do Pescary. Ale tego wieczoru, pogodnego i bardzo chłodnego 14 marca, podróż powinna przebiegać bezproblemowo, w całości autostradą A1 z Mediolanu do Orte. Giosciua był zadowolony, bo na tym odcinku, w punkcie obsługi podróżnych Secchia Ovest, pracowała Irene.
Irene już dawno przekroczyła czterdziestkę, ale w dyskretnym świetle lamp baru nie było tego widać. Blondynka o kręconych włosach, które spinała z tyłu, aby zmieścił się jej na głowie beżowy czepek. Kiedyś wyznała Giosciui, że serdecznie tego czepka nienawidzi. Nosiła gruby, ale bardzo staranny makijaż, szminka zawsze pasowała do lakieru na paznokciach. Tego wieczoru Giosciua wszedł dumnym krokiem kowboja do dużej, kolorowej sali obwieszonej jeszcze plakatami reklamowymi nawiązującymi do zakończonego kilka tygodni wcześniej karnawału. Przy ladzie siedziało dwóch facetów w średnim wieku, jeden powoli przeżuwał kanapkę, drugi małymi łyczkami popijał kawę. Za barem Irene ze zmęczoną miną napełniała zmywarkę, a druga barmanka, Egle, szykowała maszynkę do kawy zbożowej z żeń-szeniem. Egle była starsza od Irene, miała jeszcze jaśniejsze włosy, haczykowaty nos i krwistoczerwoną szminkę. Giosciua był przekonany, że kobieta go lubi i że mu kibicuje.
– Dobry wieczór.
Usiadł przy ladzie, trzymając się z dala od pozostałej dwójki. Irene niespiesznie odwróciła się po uruchomieniu zmywarki.
– Hej. Kawa?
– Tak, dziękuję.
Poczekali w milczeniu, aż pozostali dwaj klienci wyjdą, i zaczęli rozmawiać. Egle z wymownym spojrzeniem znalazła sobie coś do zrobienia w kuchni i zostawiła ich samych.
– Jak leci? Zawiesili Marcella w szkole za te bazgroły na ścianie?
– Niestety, zawiesili – westchnęła Irene. – Żeby choć został w domu przez te trzy dni… Ale nie, znikał rano i wracał wieczorem, diabli wiedzą, co robił. Ale potem wrócił do szkoły i mówią mi, że się dobrze zachowuje.
– A co z hulajnogą elektryczną? Zrezygnował z niej?
– A idź, jeszcze trochę i skończy się tym, że sprzedam nerkę, żeby mu ją kupić.
– Wiesz, nastolatki już takie są…
Irene pokiwała głową.
– Ja w jego wieku byłam już stara. Chyba wolę, żeby był taki, jak jest; trochę osioł, ale umysłowo normalny jak każdy nastolatek. – Przetarła ladę i zmieniła temat: – Gdzie się dziś wybierasz, przystojniaku?
– Do Rzymu. Prawie.
– Ech, piękny Rzym.
– Byłaś tam kiedyś?
– Nie.
Do środka wszedł kierowca ciężarówki i od razu skierował się do toalety, a oni kontynuowali pogawędkę. Irene pytała o bratanka Giosciui, drugiego syna Cristofera, który według niej wyglądał zupełnie jak jego stryj
– Miejmy nadzieję, że jednak nie!
a Giosciua pytał o pilates, na który Irene chciała chodzić, ale usłyszawszy
– Czy wiesz, ile pieniędzy chcą za trzy tygodnie?
nie kontynuował tematu. Ich czas, także w tę noc, się już kończył, mógł zrobić dwie dziesięcio-, piętnastominutowe przerwy, a tę już znacznie przedłużył.
– No to w drogę, mam przed sobą kolejne dwie i pół godziny.
Potem naszła go niespodziewana myśl i dodał:
– O której godzinie kończysz?
Spojrzała na niego zdziwiona.
– O szóstej.
Pstryknął palcami z udawanym rozczarowaniem.
– Cholera, będę tu o siódmej!
Lekko się uśmiechnęła.
– Dobra, dobra.
– Następnym razem zapraszam cię na śniadanie.
– Musisz mi je przynieść do łóżka.
Widząc wyraz jego twarzy, szybko dopowiedziała:
– W tym sensie, że jak stąd wyjdę, to zaraz idę spać.
Obdarzył ją tym swoim szerokim uśmiechem przerośniętego dziecka i powiedzieli sobie do widzenia. Niebo na zewnątrz było czyste, mimo świateł stacji widać było gwiazdy. Wracając do auta, Giosciua powtórzył w pamięci oficjalną wersję: jechał do firmy spożywczej, która miała problem z meszkami. Naprawdę zaś paczkę z pieczątką żaby miał dostarczyć na via Le Piane 54 w Orte. To oznaczało cztery godziny jazdy, a nie dwie i pół. Wiedział, że jest spóźniony, ale zamiast usiąść od razu za kierownicą, poszedł sprawdzić ładunek, bo odezwało się w nim poczucie winy.
I pomyśleć, że wszystko byłoby dobrze, gdyby tylko nie zatrzymał się na pogawędkę z Irene
gdyby się nie zasiedział
gdyby nie czuł się w obowiązku sprawdzić paczkę
gdyby nie zobaczył mokrej plamy.ETAP II
Jedyna kamera zewnętrzna, która zdążyła uchwycić fiata doblò na parkingu Secchia Ovest, znajdowała się tuż za rozwidleniem, które kierowało samochody osobowe w lewo, a ciężarówki w prawo. Z jej miejsca dostawczak był widoczny tylko od strony pasażera. Blondyn wysiadł z samochodu o dwunastej czterdzieści i wszedł do baru. Na ujęciach wewnątrz widać, jak przekracza wejście, siada przy kawie i gawędzi z jedną z dwóch barmanek. Sovrintendente Marotta odnotował każdy gest, każde niezdecydowanie. Zachowanie mężczyzny przypomniało mu fragment z opery Rycerskość wieśniacza, gdzie tłum wychodzący z kościoła śpiewa co prawda: „Do domu, do domu”, ale wszyscy zostają na placu. Również blondyn nie wyglądał, jakby zamierzał opuścić bar, sprawiał takie wrażenie, jakby miał do dyspozycji cały czas tego świata i żadnych niespokojnych myśli. Jakby nic, co wydarzy się później, nie było z góry zaplanowane. Ostatni obraz z monitoringu wewnętrznego pokazywał, jak dwadzieścia minut później wychodzi z tym samym co zawsze uśmiechem na twarzy. Następne kadry znów pochodziły z kamery na zewnątrz. Obejście samochodu, otwarcie jednego skrzydła drzwi z tyłu, niedorzeczny, niezgrabny sposób, w jaki gramolił się do środka, a potem siadał na krawędzi, majstrując przy jakimś pudełku.
„Nie JAKIMŚ pudełku. Tylko TYM pudełku”, pomyślał Marotta.
Potem blondyn znowu wszystko pozamykał, przeszedł z pudełkiem na miejsce kierowcy i tam musiało się coś stać. Na nieruchomym ujęciu nie było widać nic poza światłem w kabinie, które włączało się i wyłączało, włączało i wyłączało. Sovrintendente pochylił się do przodu, niemal zderzając się z głową Scarantina, który miał polecenie przesuwać klatki nagrania tam i z powrotem zgodnie z poleceniami przełożonego.
– Nie możesz bardziej przybliżyć?
– Jak jeszcze zbliżę, zrobi się kompletna pikseloza.
– Nieważne, przybliż!
Scarantino poklikał, gdzie trzeba, obraz skoncentrował się na minivanie.
– Sama przednia szyba, reszta nieważna – rzucił Marotta.
Na ekranie została tylko czarna plama o trapezowatym kształcie.
– Teraz zaczynasz od… – Marotta zerknął w notatki. – Od pierwszej zero zero. I niech leci.
Przez chwilę widzieli tylko czarną plamę. Potem plama zrobiła się biaława.
– Tu wszedł do kabiny – skomentował sovrintendente.
Jeszcze pięć sekund i plama ponownie zrobiła się czarna. Minęło kolejne siedemdziesiąt pięć sekund i znów się rozjaśniła.
– Włączył światło? – rzucił Scarantino.
– Tak. Albo otworzył drzwi, żeby wyjść, a potem się rozmyślił.
Dwadzieścia sekund. Czarna plama.
– Teraz nic się już nie dzieje, potem wyjdzie z drugiej strony – dorzuciła Aleardi, do tej pory milcząca.
Żaden z mężczyzn nie odpowiedział, może byli zbyt skupieni, a może uznali, że nie warto. W końcu Marotta rzucił:
– Tutaj.
Scarantino wstrzymał nagranie. Plama nie była już ani czarna, ani biała. Coś ledwo widocznego napierało na wewnętrzną stronę szyby, jakby lekki cień.
– To on? – zapytała Aleardi. – To jego głowa?
Sovrintendente pokręcił głową, ale to nie było zaprzeczenie – zawsze tak robił, gdy czegoś nie rozumiał.
– Dlaczego przeniósł się na miejsce pasażera? – zastanawiała się funkcjonariuszka.
Marotta znów pokręcił głową.
– Nie wiem.
Potem dodał:
– Jakby próbował przed czymś uciec.
W odpowiedzi na to przypuszczenie blondyn otworzył drzwi po stronie pasażera i wysiadł.TARIK
W pudełku znajdowała się ręka.
Umysł Giosciui zdołał wyprodukować dwie myśli
To żart
Jest fałszywa
zanim nadeszło zrozumienie. Nastąpiło kilka sekund pustki, mózg się zaciął i nie potrafił wyjść poza oczywistość: trzymał na kolanach pudełko, w którym znajdowała się czyjaś ręka. Potem gwałtowne, nagłe mdłości i kawa pędząca z żołądka do przełyku.
NIE RZYGAJ DO PUDEŁKA!
Instynkt samozachowawczy – nawet nie wiedział, że go posiada – kazał mu otworzyć szeroko drzwi, wyrzucić jedną nogę z kabiny i wychylić się na zewnątrz. Druga noga pozostała w środku, wraz z prawą ręką trzymającą otwarty pakunek. Wypuścił bulgoczące beknięcie, ale nie zwymiotował.
To nieprawda, coś źle widziałem.
Spojrzał raz jeszcze do środka, a światło nad deską rozdzielczą, które zapaliło się wraz z otwarciem drzwi, zaświadczyło o tym, że dobrze widział. Mdłości przerodziły się w przerażenie, bo nigdy nie widział śmierci z bliska, nie licząc paru gołębi na poboczu drogi i dwóch kotów na ulicy. Ojciec nigdy mu nie wybaczył, że nie chciał ostatni raz pocałować leżącego w trumnie dziadka, ale na widok zwłok Giosciua uciekł z domu.
To prawa ręka trupa.
I to nie był film Tarantino, to nie była Gra o tron, to była rzeczywistość, ręka była prawdziwa i on był prawdziwy. Kręciło mu się w głowie, chciał przewinąć wstecz, chciał nacisnąć przycisk pauzy, chciał się obudzić. Ale nie, był tam, między siedzeniem a drzwiami, i nie mógł uciec. Próbował przyzwyczaić się do patrzenia na rękę przynajmniej z daleka. Jeśli tylko nie skupiał się na nadgarstku, gdzie widać było przecięte ciało i odsłoniętą kość, to była to normalna ręka.
Prawa.
Należąca do mężczyzny.
Nie żeby to miało jakieś znaczenie, ale to uściślenie go uspokoiło. Nie zniósłby ręki kobiety lub dziecka, ale ręka mężczyzny, dorosłego jak on sam, była do wytrzymania. Zdawało mu się, że słyszy pogłos przykazań ojca, że mężczyzna musi się poświęcić, stawić czoło rzeczywistości, stanąć w pierwszym szeregu, by chronić swoją rodzinę, świat, wszechświat.
„Bądź mężczyzną, na miłość boską!”
Cofnął nogę i zamknął drzwi, pogrążając się w ciemności. W półmroku widok ręki był bardziej znośny. Na szczęście nie wydzielała żadnego zapachu. W pudełku nie było nic więcej – ani celofanu, ani torby. Nie włożyli do środka nawet szmaty, żeby utrzymać kończynę w jednym miejscu; gdyby przechylił karton, potoczyłaby się swobodnie. I była w niej krew. Niewiele, co było logiczne, przecież widział filmy samurajskie, jak się komuś obetnie rękę to krew tryska z nadgarstka. Ale ta odrobina, która pozostała w odciętej kończynie, wystarczyła, by zabrudzić wnętrze i przesiąknąć przez karton po lewej stronie. Prawa strona była niemal czysta.
Jakby włożyli ją tam chwilę po tym, jak ją odcięli.
Więc ciach, do kartonu i w drogę.
Nie chciał sobie wyobrażać tej sceny, nie chciał myśleć, gdzie, jak, dlaczego. Patrzył przed siebie, w stronę świateł autogrilla.
Jestem współwinny morderstwa.
A przecież przez całe swoje życie nie wziął udziału w żadnej bójce. Zrobiło mu się słabo, jakby miał zaraz zemdleć. Zamknął oczy i pokręcił głową. Poczuł się odrobinę lepiej.
I co ja teraz zrobię?
To jedno pytanie zawierało w sobie wiele pytań. Czy ma zamknąć pudełko, dostarczyć je i tyle? Przepakować zawartość do innego pudełka, dostarczyć je i tyle? Zadzwonić do Freddy’ego i powiedzieć, że pudełko przemokło, nie mówiąc, że zaglądał do środka? Zadzwonić do Freddy’ego i wyjaśnić wszystko po kolei? Poprosić kogoś o radę? Zadzwonić na policję?
Nie.
To była jedyna pewna odpowiedź. Jego ojciec był zagorzałym zwolennikiem stróżów prawa, cała rodzina żyła mitem rygoru i sprawiedliwości i może dlatego zawsze czuł wstręt do glin. Dotąd funkcjonował na granicy legalności i gdy pojawi się policja, on trafi do więzienia za kurierowanie dla półświatka. Przez niego dotrą do Freddy’ego i jego ludzi, a ci, z więzienia czy z wolności – to nie miało znaczenia – zemszczą się na pewno. Bezpośrednio na nim w więzieniu lub na jego rodzinie. A może jedno i drugie. Te myśli przelatywały przez jego głowę jedna za drugą, ale ostatecznie do zgłoszenia obecności odciętej ręki w jego dostawczaku zniechęciła go inna myśl.
Jeśli zadzwonię na policję, Irene dowie się o wszystkim.
Irene pracowała na nocnej zmianie w autogrillu od pięciu lat. Zaczęła tuż przed przekształceniem go w wypasioną strefę postoju z pięknymi toaletami w lotniskowym stylu, ruchomymi schodami i eleganckimi restauracjami na piętrze. Kiedy jednak sama szła do pracy na zmianę od dwudziestej drugiej do szóstej, jedynym dostępnym dla klientów miejscem była długa lada barowa, przy której obsługiwała klientów wraz ze swoją przyjaciółką Egle. Gdy Giosciua zobaczył ją po raz pierwszy, zaniemówił. Nie należał do osób, które łatwo się krępują, zagadywanie było jego mocną stroną, ale Irene miała spojrzenie, które przenikało człowieka na wylot, i gdy na niego popatrzyła, zaniemówił, obracając w dłoniach filiżankę z kawą. Trzeciej nocy, kiedy zatrzymał się w barze, zapytała go, czy ma ciężarówkę. Giosciua powiedział jej, że nie, że ma tylko minivana, ona nie pytała o szczegóły, a on poczuł dziwną ulgę, że nie będzie musiał kłamać. Zapytał ją, czy lubi pracę na nocnej zmianie, i tak zaczęli ze sobą rozmawiać. Przez dwa lata przerw na kawę – było ich co najmniej kilka w miesiącu – dowiedział się, że jako nastolatka uciekła z domu, że długo dawała sobie radę sama, że tylko raz nie zachowała ostrożności w stosunku do mężczyzn i została wyrolowana, że teraz mieszka sama z synem Marcellem, niemożliwym do poskromienia piętnastolatkiem, że ma problemy z krążeniem w nogach i że pracuje w dwóch miejscach. Nienawidziła nocnej zmiany w autogrillu, ale tę pracę załatwiła jej Egle, pieniądze zarobione na sprzątaniu biur od osiemnastej do dwudziestej pierwszej nie wystarczyłyby do związania końca z końcem. Giosciua zmartwił się, że jest sama w nocy, ale Irene powiedziała, że ma w torbie nóż sprężynowy, jedyne, co odziedziczyła po ojcu, czym wzbudziła podziw chłopaka. Miała pełną twarz, policzki, które zaczynały opadać, sylwetkę z lat pięćdziesiątych i za dużo makijażu, ale Giosciua był nią oczarowany. Może nie była modelką, może życie dało jej w kość, może tak naprawdę nie była blondynką ani nie miała naturalnie kręconych włosów, ale gdyby miał odwagę wyobrazić sobie siebie w związku, to właśnie z Irene. Tyle odwagi jednak nie miał, więc miesiąc po miesiącu prowadzili pogawędki, w których on próbował jej zaimponować, ona się uśmiechała, a gdy nadszedł czas pożegnania, odkładali wymianę numerów telefonów do następnego razu. Do tej pory nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo mu na niej zależy, tak naprawdę. Zawsze odkładał kolejny krok, bo wydawało mu się, że może jeszcze poczekać, że ma czas na przygotowanie się do tego, ale przyjazd policji odebrałby mu wszelkie szanse. Irene nabrałaby przekonania, że jest bandytą, może nawet mordercą. Wyobraził sobie jej dłoń na pełnych ustach, jej pełne konsternacji oczy patrzące najpierw z niedowierzaniem, a potem z obrzydzeniem, jak odchodzi w kajdankach.
„Mało brakowało, a bym się z nim umówiła, zdajecie sobie sprawę?”, powiedziałaby koleżankom.
A 15 marca tego roku będzie ostatnim dniem, w którym ją zobaczył. Był tego pewien. To będzie koniec jedynego marzenia, jakie udało mu się kultywować. I ta myśl była najgorsza, gorsza nawet od perspektywy podobnego końca, jaki spotkał faceta, którego ręka leżała w pudle.
To znaczy?
Wątpliwości go zaskoczyły.
Logiczne rozumowanie, być może towarzysz instynktu samozachowawczego, odezwało się, przyjmując głos jego brata Maicola.
On wcale nie musi być martwy.
To było trafne zastrzeżenie. Ręka to tylko ręka, znał gościa, któremu amputowali całe ramię – wciąż żył i miał się dobrze, a przecież utrata ramienia jest poważniejsza niż utrata ręki. Facet, któremu to zrobili, mógł być cały i zdrowy, może nawet leżeć w szpitalu, czemu nie? Nie było wcale powiedziane, że miał do czynienia z morderstwem. To mogło być porwanie albo zemsta, albo kara. Potrząsnął głową, by wyrzucić z niej bezrękiego mężczyznę, miał dość własnych problemów, nie mógł zajmować się jeszcze nim.
Czyli nie dzwonię na policję. To co dalej?
Co mam zrobić?
Znów spojrzał na rękę i zasychającą krew. Jechał półtorej godziny, dostarczyli mu paczkę, kiedy wyjeżdżał, zatrzymał się u Irene
Boże, Irene, żeby tylko nie wyszła teraz na zewnątrz!
na jakieś dwadzieścia minut, to normalne, że zaczęła wysychać.
Ale nawet gdyby ją odcięli i od razu wrzucili do pudełka, to i tak powinna już być sucha.
Pomyślał o ćwierciach wołowych, z którymi Rocky trenował w chłodni, o rozbryzgach krwi, które pozostawiały na jego zabandażowanych dłoniach.
W tylnej części furgonetki jest chłodniej, dlatego trwa to tak długo.
To miało sens. Źle zrobił, zabierając pudełko do kabiny, to było jak wyjęcie go z lodówki, musiał je odłożyć na miejsce.
Gdyby nie przeciekło, nawet bym tego nie zauważył i zostałoby sobie tam, gdzie było.
Nagle wróciła do niego pierwotna myśl, która skłoniła go do zabrania paczki z przestrzeni bagażowej.
Mogę zmienić paczkę, nikt nie pomyśli, że coś zauważyłem.
Uznał, że to wspaniała myśl. Podniósł paczkę ponownie, nie ryzykując zapalania światła. Na oko miała czterdzieści pięć centymetrów długości, trzydzieści pięć szerokości i piętnaście wysokości. Woził już wiele paczek o takich wymiarach, zawsze dość lekkich, nigdy nie powierzali mu dużych ładunków.
Nie powinienem mieć kłopotu ze znalezieniem takiej samej.
Ale nie tam, nie na tym autogrillu, nie u Irene, nie teraz, gdy wiedział, co jest w środku. Zrobił ruch, by otworzyć drzwi, po czym zmienił zdanie. Musiał to zrobić porządnie. Rozpiął spodnie, kopiąc butami o pedały. Potem zaczął je zsuwać, nie zdejmując z nich pudełka, tak, żeby nie zabrudzić siedzenia. Dokonując cudów ekwilibrystyki przesunął się ze swojego miejsca na fotel pasażera, zostawiając na siedzeniu kierowcy pudełko leżące na spodniach. W słabym świetle ulicznych lamp nie mógł sprawdzić, czy ślady krwi nie przesiąkły przez dżinsy i nie zabrudziły mu nóg. Zresztą i tak nie miał czym się wytrzeć, nie miał ani wody, ani nasączanych chusteczek, jedynie papierowe ręczniki. Pogrzebał za oparciem i wyciągnął stamtąd stare szare spodnie od dresu, które zawsze trzymał na wszelki wypadek. Wciągnął je na siebie, sięgnął po buty, włożył je i wysiadł od strony pasażera. Obszedł samochód i wrócił po pudełko, wciąż zabezpieczając je od spodu dżinsami. Zostawi je, aby nasiąkły krwią i spali je potem.
Kiedy potem?
Potem.
Umieścił paczkę z powrotem w bagażniku doblò, zamknął drzwi i dopiero wtedy przyszło mu do głowy, żeby się rozejrzeć. Parking na Secchia Ovest był ogromny, całe rzędy miejsc osłoniętych daszkami mającymi chronić przed upałem pasażerów zatrzymujących się tam latem, potem kolejne rzędy wolnych miejsc po obu stronach budynku restauracyjnego, niewielki wybieg dla psów i oddzielone od reszty miejsca dla ciężarówek. Osłonięte rzędem sosen i barierką ochronną leniwie płynęły samochody, wciąż na tyle liczne, by wydawać typowy równy pomruk. Była pierwsza, około trzeciej ruch się przerzedzał, dając po kilka sekund ciszy. Przy dystrybutorach z benzyną stał tylko jeden jasny sedan, na parkingu dwa inne samochody, być może ich pasażerowie weszli do baru, gdy on był rozkojarzony, jeszcze dalej parkowało kilka ciężarówek, kierowcy prawdopodobnie spali w kabinach.
Raczej nikt mnie nie widział.
A nawet gdyby, to co by zobaczył?
Faceta, który sprawdza paczkę.
Usiadł z powrotem za kierownicą, włączył światła i uruchomił silnik. Postanowił zrobić to, co przyszło mu do głowy w pierwszym odruchu – pojechać w kierunku Bolonii, zatrzymać się w La Pioppa Ovest i poprosić Tarika o nowe pudełko i trochę taśmy. Łatwizna. Minął stację benzynową i nie patrząc, włączył się do ruchu. Za plecami usłyszał ogłuszający dźwięk syreny. Sekundę potem wyprzedził go ciągnik siodłowy, niemal się o niego ocierając i spychając go na pas awaryjny. Giosciua posłał mu siarczyste przekleństwo, które było zapewne niczym w porównaniu ze stekiem obelg, jakimi musiał go obsypać kierowca ciężarówki.
Próbował wrócić na pas ruchu, ale mu się nie udało. Pedał gazu nie działał – nie dawał się wcisnąć; kierownica też – nie chciała się obrócić.
Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że problemem jest on sam i gwałtowność, z jaką się trząsł.
Między miejscami obsługi podróżnych Secchia Ovest i La Pioppa Ovest było około czterdziestu kilometrów. Przez pierwsze dziesięć Giosciua wciąż na nowo przeżywał moment otwarcia paczki, złorzecząc sobie za chęć jej sprawdzenia. Ilekroć w jego umyśle pojawiały się domysły na temat właściciela dłoni, odrzucał je z całej siły i wracał do ponawiania pretensji do samego siebie za ciekawość będącą pierwszym stopniem do piekła i tym podobnych. Następnie jego myśli powoli kierowały się w stronę wymiany opakowania, a to pomagało mu się uspokoić. To było rozwiązanie: wymieni pudełko, wszystko się ułoży. Co oczywiście wcale nie było takie proste, ale tej myśli mógł się trzymać, więc na niej się skupił. Należało tylko zadbać o to, by wymiary paczki, kolor kartonu i ciemna taśma klejąca były takie same.
Poproszę Tarika.
Tarik jest w porządku.
Tarik będzie wiedział, co robić.
Tarik był nocnym barmanem na La Pioppa Ovest. Przez pewien czas pracował w barze na La Pioppa Est, ale nie mógł się dogadać z kierownikiem i został przeniesiony na drugą stronę. Z pochodzenia był Pakistańczykiem, ale wychował się w Anzola dell’Emilia, gdzie jego ojciec pracował jako robotnik wykwalifikowany w firmie produkującej tworzywa sztuczne. Tarik był przystojnym chłopakiem, miał śniadą skórę, gęste czarne loki, duże, zawsze zdumione oczy i mówił po włosku z silnym emiliańskim akcentem. Podobnie jak dwie jego siostry skończył liceum, ale choć rodzice byli skłonni do poświęceń, by umożliwić synowi pójście na uniwersytet, on zaraz po maturze zaczął szukać pracy. On i Giosciua polubili się od razu, od pierwszego wieczoru, gdy wstąpił do nich na kawę. Nie wszyscy klienci lubili rozmawiać i nie wszyscy bariści lubili takich klientów, którzy przyklejali się do stołków, jakby mieli nigdy nie odejść. Jednak Tarik lubił ludzi i potrafił wywołać uśmiech na twarzy nawet najbardziej nadąsanego klienta, więc był dla Giosciui jak brat łata. Podczas nocnych spotkań zwierzali się sobie z wielu rzeczy i rozumieli się tak, jak być może z nikim innym. Tarik powiedział Giosciui, że zawsze miał wiele dziewczyn, ale podobali mu się chłopcy. Trzymał to w tajemnicy przed ojcem, żeby go nie zranić; stary był staroświecki i nie zrozumiałby, ale matka i siostry wiedziały. Aby nie tworzyć plotek, zawsze umawiał się z chłopakami poza swoją miejscowością, w Bolonii lub San Giovanni in Persiceto, ale wielką miłością jego życia był pewien Niemiec, który zerwał z nim po kilku latach burzliwej relacji, choć nadal pisał do niego od czasu do czasu, zwłaszcza gdy był na bani. Tarik udawał, że Niemiec przestał go obchodzić, i umawiał się z innymi, ale wyznał Giosciui, że jeśli uda mu się zaoszczędzić wystarczająco dużo pieniędzy, to wyjedzie do Niemiec i go odszuka. Giosciua podziwiał Tarika, bo chłopak był prawie dziesięć lat młodszy od niego, a jednak już wiedział, kim jest, czego chce i jak to osiągnąć.
La Pioppa Ovest była niewielkim czerwono-zielonym hangarem przypominającym miniaturowe centrum handlowe. W środku oprócz baru mieściły się restauracja, fast food, kramik z książkami, pokój wypoczynkowy, kilka sklepów i market z alejkami wijącymi się niczym wąż aż do kas przy wyjściu. W nocy wszystko oprócz baru było zamknięte, wyjście na końcu marketu zasunięte kratą, bramka obrotowa przy wejściu przesunięta tak, by dało się przechodzić w obie strony, a wyłączone strefy zastawione słupkami z taśmą. Tarik miał jednak na wszelki wypadek klucze do wszystkiego, także do sklepu obok stacji benzynowej, który był dobrze zaopatrzony zarówno w sprzęty do drobnych napraw, jak i artykuły pierwszej potrzeby, od środków higienicznych po odzież roboczą. Jeśli go poprosi, na pewno wyciągnie stamtąd dużą rolkę taśmy klejącej. Może nawet miał ją już na zapleczu baru, mówił mu, że o świcie, przed końcem zmiany, zawsze przygotowuje opakowania do utylizacji. Tarik znajdzie idealne pudełko i wytłumaczy mu, jak je zamknąć, żeby nic nie dało się poznać. A przede wszystkim Tarik nie zadawał pytań.
– Kurde, nie wiem, jakim cudem jeszcze żyjesz na tym świecie – mówił mu ze śmiechem.
Giosciua często przejeżdżał przez Bolonię i jeśli nie kierował się bezpośrednio na południe, zatrzymywał się u Tarika, który przygotowywał mu wtedy „pół kromeczki”, kanapkę specjalnie dla niego, inną od tych, które normalnie serwował przy ladzie.
– Żebyś nie padł po drodze, taki chudy jesteś!
Otwierał opakowanie najbardziej wypasionej kanapki, wyciągał z niej mozzarellę i na jej miejsce wkładał ser provolone, w mikrofalówce obsmażał boczek, robił jajko sadzone i wrzucał to wszystko do środka, doprawiając musztardą, majonezem i ketchupem. Nazywał to „połową kromeczki”, bo też chleba było tam najmniej. Podświadomie Giosciua uważał Tarika za swojego jedynego prawdziwego przyjaciela, bo tylko on się o niego troszczył, nie żądając niczego w zamian – „pół kromeczki” kosztowało go zawsze tyle samo co normalna kanapka, a kawa była gratis. Na rozjeździe na E45 zamiast drogi do Florencji wybrał kierunek na Bolonię Borgo Panigale. Po lewej stronie zamiast metalowych barierek odgradzających od siebie jezdnie biegły betonowe bloki typu jersey, na prostym odcinku drogi przerwane i zastąpione przez stojące buldożery i znaki z napisem BRAK BARIER. Seria migających żółtych świateł sygnalizowała prace trwające między dwiema jezdniami, a zaraz potem, na końcu, inne światła, mniejsze i dodające otuchy, obwieszczały bliskość przystanku La Pioppa Ovest. Poczuł, jak stopniowo ogarnia go ulga.
Tarik jest w porządku
powtarzał sobie.
Tarik będzie wiedział, co robić.
Gdy tylko chłopak za ladą spojrzał na niego, wszystko zrozumiał.
Ciąg dalszy w pełnej wersji książki