Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Nad jeziorem - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
28 marca 2025
54,90
5490 pkt
punktów Virtualo

Nad jeziorem - ebook

Nowość mistrzyni suspensu.
Tu każdy ma sekrety i nikt nie może czuć się bezpiecznie.

„Cóż za fabuła! Wspaniale napisana, wciągająca i wypełniona zaskakującymi zwrotami akcji. Najlepsza książka autorki!” „Literary Review”

Nowa praca. Nowy dom. Nowy początek. To wszystko, czego pragnie Anna. Ma wiele powodów, by uciekać przed swoją przeszłością. Spokojna wioska St Abel’s Chapel, położona wśród jezior w górzystych i odludnych rejonach Kumbrii, wydaje się idealnym miejscem, aby rozpocząć nowe życie. Ale czy w niewielkiej, zamkniętej społeczności można uchronić swoją prywatność? Tu strzeże się osobliwych tradycji i nie ufa obcym. Tu nic nie jest takie, na jakie wygląda.

Senna wioska zaczyna tętnić życiem tylko raz w roku. W październiku nad jeziorem odbywa się tajemnicze Zgromadzenie… Zjeżdżają tłumy. Wtedy niektórzy mieszkańcy wyjeżdżają. Inni uczestniczą. Wszyscy milczą. Do piekarni Anny przychodzi coraz więcej klientów. Wśród nich szesnastolatka, która ma wziąć udział w obchodach. Dziewczyna chce nawiązać z Anną kontakt. Boi się.

Czy w tym dziwnym, a może przerażającym miejscu jest ktoś, komu można zaufać? Co naprawdę dzieje się podczas corocznych Zgromadzeń? I kim naprawdę jest Anna?

„To prawdziwa przyjemność, być co krok zbijanym z tropu przez mistrzynię suspensu!”  „The Times”

„Nieprzewidywalna, szalona akcja z piętrzącymi się niespodziankami i zabójczym twistem w finale. A wszystko w nastrojowej atmosferze niezgłębionej tajemnicy, gdzie czai się zło”. „The Bookseller”

Sharon Bolton to brytyjska autorka kryminałów i thrillerów psychologicznych (m.in.: „Nieznajoma żona”, „Rozpad”, „Pakt”), tłumaczonych na 20 języków i wyróżnianych najważniejszymi międzynarodowymi nagrodami. Światową sławę przyniosła jej seria z Lacey Flint:  „Ulubione rzeczy”,  „Karuzela samobójczyń”, „Zagubieni”,  „Mroczne przypływy Tamizy”, „Mrok”.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-7260-3
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Gdyby Anna Brown kłamała w sposób bardziej przekonujący, być może nie wzbudziłaby mojego zainteresowania, ale kłamstwa są takie intrygujące. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego ludzie kłamią – jak mało zastanawiają się nad konsekwencjami i w jak wielką desperację wpadają, gdy grozi im, że zostaną zdemaskowani. Kłamstwa były dla mnie zawsze niezwykle ekscytujące, podobnie jak tajemnice. Gdy dowiedziałem się, że Anna Brown kłamie, odkryłem, że ukrywa też pewną tajemnicę. Nie było mowy, żebym zostawił ją w spokoju.

Można powiedzieć, że sekrety to moja specjalność.

Po raz pierwszy spotkaliśmy się w połowie października, w rześki i jasny poranek, z puszystą warstwą mgły unoszącej się nad ziemią o wschodzie słońca. Liście jeszcze nie opadły i nie wszystkie już zmieniły kolor, ale wyschły i stały się kruche. Kiedy wiał wiatr, wydawały dźwięk, który zawsze przypomina mi trzaskanie wilgotnego drewna w ognisku.

Wróciłem do domu poprzedniej nocy, gdy było już ciemno. Chciałem sprawdzić, jak ogród poradził sobie podczas mojej dziesięciodniowej nieobecności. Miałem przejść drobny zabieg, ale sytuacja się skomplikowała, bo doszło do infekcji i w końcu opuściłem szpital w gorszym stanie, niż do niego trafiłem. Mimo to obudziłem się wcześnie – lubię myśleć o sobie, że jestem pierwszą osobą, która wstaje w wiosce. To trochę tak, jakbym chciał zdobyć przewagę nad innymi.

Większość późnych róż już przywiędła i straciła kolor. Przyciąłem je tam, gdzie mogłem dosięgnąć i nawinąłem luźne pasmo wiciokrzewu. Wyrwałem jakieś nieznane mi chwasty i właśnie miażdżyłem stopą ślimaka, gdy usłyszałem głosy na zewnątrz.

– Nie zauważyłem, że padało.

To był Gardner, mój sąsiad – duży, głośny mężczyzna po czterdziestce. Jest w separacji z żoną i ma kilku źle wychowanych synów, z którymi na szczęście nie mieszka. Odwiedzają go od czasu do czasu – dzieci, nie żona – wtedy hałas staje się nie do zniesienia. Zabrałem im już siedem piłek, które wylądowały po mojej stronie ogrodzenia. Oczywiście wypieram się wszelkiej wiedzy na ich temat. Gardner nalegałby, żebym je oddał, pomimo szkód, jakie wyrządziły moim roślinom.

Gardner jest typem człowieka, który w ogóle nie czyta książek, ale ma swoje zdanie na każdy temat. Nigdy nie widziałem go na spacerze, za to większość poranków spędza na siłowni. Regularnie otrzymuje dostawy odżywki białkowej, co kojarzy mi się raczej z chorymi dziećmi i osobami starszymi, niż z mężczyzną w kwiecie wieku. Wiem o tym, ponieważ często odbieram jego paczki, gdy jest w pracy.

Tak, na ścieżce zdecydowanie był Gardner. Nie muszę dodawać, że nie miałem pojęcia, o czym mówi – nie padało od kilku dni. Wystarczyło spojrzeć na ziemię.

– Słucham? – Kobieta, która mu odpowiedziała, była tak samo zdezorientowana jak ja, choć grzeczniejsza, niż ja bym był w takiej sytuacji.

– Ma pani mokre włosy. Czyżby padało?

– Pływałam.

Wielokrotnie byłem świadkiem interakcji Gardnera z kobietami, ale wydawało mi się, że jest coraz gorzej. Miałem już wrócić do domu, gdy kobieta znów się odezwała.

– W jeziorze – dodała. – Można tam dojść uliczką na tyłach i kawałek ścieżką przez las.

Gardner musiał zapytać ją, gdzie pływała, ale ktoś bardziej inteligentny sam by się domyślił. Z tyłu naszego szeregu domów biegnie przez pół kilometra mała uliczka, która kończy się przełazem. Stamtąd w piętnaście minut można dojść do jeziora ścieżką udostępnioną do ruchu publicznego. Mówię o jeziorze, ale w porównaniu do Bassenthwaite, Derwent Water i Thirlmere – dużych zbiorników wodnych w najbliższej okolicy – jest to co najwyżej duży staw. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby ktoś w nim pływał, ale każdy może robić, co mu się podoba.

– Czy to bezpieczne? – zapytał Gardner.

– W jakim sensie?

Poczułem ciepłe uczucia do tej kobiety. Nie mizdrzyła się, jak wiele innych w rozmowach z Gardnerem. Jej głos był rzeczowy i lekko wyzywający.

– No wie pani. Jezioro jest głębokie.

– Można utonąć w wodzie o głębokości pięćdziesięciu centymetrów. Głębokość nie ma znaczenia.

– Nie jest też zbyt czyste.

– To jezioro. Spodziewałam się, że woda nie będzie chlorowana.

Zauważyłem, że się uśmiecham.

– Założę się, że jest zimne.

– Cóż, nie będę się spierać. Przepraszam, muszę…

– Jestem Hugh. Hugh Gardner.

Krótka pauza, a potem odpowiedziała.

– Anna Brown.

Zmieniłem zdanie i podszedłem do tylnej furtki. Jakiś czas temu wymieniłem żwir na kamienie, więc nie wydałem żadnego dźwięku, gdy zbliżyłem się do miejsca, w którym stali. W drewnianym płocie była szpara, przez którą widziałem Gardnera od tyłu. Miał na sobie dżinsy i ciemną kurtkę – ubrania, które zawsze zakłada, idąc do pracy. Przebiera się w mundur, gdy dociera na miejsce.

Nie mogłem dostrzec kobiety, ale zaintrygowało mnie coś w sposobie, w jaki się przedstawiła. Wypowiedziała swoje imię jak deklarację, wyzwanie – prawie jakby nie spodziewała się, że ktoś jej uwierzy. Jej akcent również stanowił dla mnie niespodziankę, choć oczywiście zauważyłem go już na początku rozmowy. Zgadywałem, że pochodziła z południa.

– Nowa właścicielka piekarni? – Gardner nie był człowiekiem, który słucha aluzji. – Miałem wpaść, ale byłem zajęty. Czy już się zadomowiłaś? Tak przy okazji, jesteśmy sąsiadami. Mieszkam po drugiej stronie…

– Miło mi pana poznać, panie Gardner. Życzę miłego dnia.

Dostrzegłem drobną postać o wilgotnych, ciemnych włosach, ale szybko zniknęła z pola widzenia. Gardner patrzył, jak odchodzi i dopiero gdy skręciła za róg, wsiadł do samochodu – śmiesznie przerośniętego pickupa w amerykańskim stylu. Odjechał, a ja wróciłem do domu.

Nie miałem pojęcia, jakim cudem przegapiłem wszystkie oznaki, że ktoś zamieszkał w domu po mojej lewej stronie. Poprzedniego dnia było już późno, kiedy wróciłem. Byłem wyczerpany po kilku godzinach czekania, aż lekarze wystawią recepty i podpiszą dokumenty. Nasz niewielki rząd szeregówek, składający się z trzech domków, był niegdyś jednym, znacznie większym domem, a ściany działowe wykonano z płyt gipsowo-kartonowych. Gardner mógłby je rozwalić jednym zamachem swojego strażackiego topora, gdyby tylko miał na to ochotę. Słyszę prawie wszystko, co dzieje się w obu domach. Wiem, jakie programy telewizyjne ogląda Gardner, w jakie gry wideo gra i jakiej muzyki słucha. Wiem, że pierdzi kilka razy, zanim wstanie rano z łóżka i że śpiewa pod prysznicem, ale nigdy poza nim. Podczas stosunku potrafi utrzymać erekcję przez piętnaście do dwudziestu siedmiu minut i chociaż twierdzi, że jest zwolennikiem Partii Pracy, to tak nie jest.

Dom po mojej drugiej stronie, w którym znajdowała się piekarnia, stał pusty od roku. Przyzwyczaiłem się już do ciszy i nie zauważyłem nic szczególnego zeszłej nocy, ale teraz, gdy wiedziałem, że znów ktoś w nim mieszka, wydawał się rozbrzmiewać dźwiękami. Usłyszałem stukot w kuchni i odgłos włączania piekarnika. Zabrzmiała woda w kranie. Anna upuściła coś i mruknęła „cholera”. Pracowała w pośpiechu. Potem lekkie kroki wbiegły po schodach i odezwał się dźwięk prysznica. Wiedząc, że jej nie ma, wyszedłem frontowymi drzwiami i w świetle poranka przyjrzałem się zmianom w sąsiednim domu.

Nudna brązowa boazeria, okna z fałszywymi szprosami, zakurzone plastikowe bochenki i ciastka oraz czerwone ściereczki w kratkę zniknęły, a na ich miejscu pojawiła się ogromny, ale prosty, szary szyld z napisem The Bread Basket. Nowa szyba w oknie była udekorowana białymi chorągiewkami, a prawie niewidoczne plastikowe półki stały gotowe na produkty. Przecisnąłem się obok żeliwnego stołu i krzeseł. Przez okno dostrzegłem dębowe półki i szuflady sięgające sufitu, lady z pleksiglasu, kolejne stoły i krzesła, komody i kamienną podłogę. Był też ekspres do kawy, stosy butelkowozielonych naczyń i lśniące srebrne sztućce.

To, co widziałem, było jednak niczym w porównaniu do tego, co wyczuwałem nosem. Wspaniała symfonia zapachów. Nuty bazowe miały zapach drożdży dobiegający z wciąż dojrzewających bochenków, ale nad nimi, niczym instrumenty wznoszące się i opadające w rytm muzyki, tańczyło bogactwo ciepłych bułeczek pain aux z rodzynkami, słodko-gorzki powiew topiącej się czekolady i kminkowy zapach żytniego chleba. Można było wyczuć również cukier, drobny jak talk, który unosił się w powietrzu niczym nuta burzy śnieżnej i powodował swędzenie nozdrzy.

Te wszystkie zapachy sprawiały, że czułem się przytulnie i ciepło, jakbym znów był dzieckiem, ale w świecie rodem z książek Enid Blyton, a nie w szarej rzeczywistości pakowanego chleba. Jednocześnie ogarnął mnie niewytłumaczalny smutek, jakby zapach The Bread Basket miał sugerować przyjemności, które nigdy nie będą moje.

– Dzień dobry.

Drgnąłem. Zaskoczyła mnie. Ja, który szczycę się tym, że wiem, kiedy moi sąsiedzi korzystają w nocy z toalety, nie usłyszałem, jak Anna Brown otwiera frontowe drzwi do piekarni i dołącza do mnie na chodniku. Zdałem sobie sprawę, że musiałem zamknąć oczy.

– Niestety, jeszcze zamknięte – mówiła dalej. – Otwieram o siódmej trzydzieści.

– Nie szkodzi.

Nie mogłem spojrzeć jej w oczy. Czułem się prawie tak, jakby przyłapała mnie na częstowaniu się rogalikami, które ustawiła w oknie. Ułożyła je na prostokątnym talerzu z wojskową precyzją. Leżały tak, złote jak wschód słońca, zwijając się w sobie jak obrane krewetki,

– Mam na imię Anna – przedstawiła się. – Wydaje mi się, że jesteśmy sąsiadami.

Oderwałem wzrok od rogalików i przyjrzałem się jej uważnie. Jej dłonie były pokryte mąką, więc nie wyciągnęła do mnie ręki, a ja też tego nie zrobiłem. Nie lubię dotykać ludzkich rąk, nawet jeśli wydają się czyste. Jej fartuch też był brudny, umazany mąką, tłuszczem i czymś, co wyglądało jak dżem morelowy. Miała lekko przekrwione oczy i zacząłem się zastanawiać, czy nie było to spowodowane wodą z jeziora.

Muszę przyznać, że tym razem, nie złapałem jej na kłamstwie. Dobrze się przygotowała. Jej głos był niski i spokojny. Nie miała problemu z nawiązaniem kontaktu wzrokowego. Musiała mieć około trzydziestu lat. Sięgające ramion włosy miały najciemniejszy odcień brązu, zanim przejdzie w czerń. Jej cera była jasna, ale skóra zaczynała się już marszczyć wokół oczu i wzdłuż brwi. Była mniej atrakcyjna, niż się spodziewałem, biorąc pod uwagę umizgi Gardnera. Wydała mi się dość zwyczajna – jej oczy były trochę zbyt małe i ciemne, a twarz raczej za długa. Ale potem przypomniałem sobie wszystkie kobiety odwiedzające Gardnera i to, że nie był zbyt wybredny.

Przedstawiłem się i pochwaliłem zmiany, jakie wprowadziła w piekarni. Starałem się być uprzejmy, ale mimo to wydawała się nieco zdenerwowana.

– Ludziom podobają się stoliki na chodnikach – powiedziała.

– Zobaczymy, kto będzie chciał przy nich siedzieć w przyszłym miesiącu – odrzekłem – kiedy wiatry się wzmogą.

Naprawdę próbowałem jej pomóc. Jeśli pochodziła z południa, mogła nie wiedzieć, jak okrutne mogą być nasze kumbryjskie zimy. Są takie dni w styczniu, kiedy śnieg zdaje się sypać z pobliskiego wzgórza Tamland Fell jak lawina. Zasypuje wioskę w ciągu kilku godzin, a wszyscy mieszkańcy, oprócz najtwardszych, zostają w domach. Listopadowe wichury mogą zwalić z nóg co słabsze osoby. Pomysł stworzenia tutaj modnej kawiarni na świeżym powietrzu był niemal śmieszny.

– W środku też jest kilka stolików – odrzekła. – I na dziedzińcu z tyłu. Tamto miejsce jest bardziej osłonięte.

Dziedzińcu? Nie chciałem być złośliwy, ale czy naprawdę tak powiedziała? Miała kawałek podwórka, podobnie jak cała nasza trójka. Ja, dzięki ciężkiej pracy i niemałym inwestycjom, przekształciłem swoje w skromny, ale kwitnący ogród. Ostatnim razem, gdy zajrzałem na podwórko piekarni, panował tam nieopisany bałagan. Walało się mnóstwo śmieci z nieopróżnionych pojemników pozostawionych przez ostatnią właścicielkę. Nagle przypomniałem sobie, że nie wyjrzałem jeszcze tego dnia przez okno z tyłu. Pobyt w szpitalu chyba wpłynął na mnie bardziej, niż mi się wydawało.

– Otwieram o siódmej trzydzieści– powiedziała, chociaż już mi o tym mówiła. – Proszę przyjść na śniadanie. Na mój koszt.

– Niestety, mam cukrzycę. – Życzyłem jej miłego poranka – nigdy nie jestem niegrzeczny – i wróciłem do domu.

Trudno było mi się jednak uspokoić. Mleko kupione w drodze do domu zeszłej nocy, zdawało się przywierać do mojego języka, a płatki zalegały ciężko na żołądku, jakbym zjadł je na sucho. To mogła być moja wyobraźnia – wszystkie okna były zamknięte – ale wydawało mi się, że zapachy pieczywa wkradały się do mojego domu. Poranny program Today – słucham go przez słuchawki ze względu na sąsiadów – był nudny i nieciekawy. Nie obchodziło mnie, czy policja w centrach wielkich miast powinna nosić paralizatory, a wzrost albo spadek kursu funta nie spędzał mi snu z powiek.

Nadal byłem pewien, że Anna Brown coś ukrywa, ale dobrze przygotowała się do rozmowy ze mną, Gardner wcześniej ją zaskoczył i chciałem zrobić to samo. Gdy rozpoczęły się wiadomości o siódmej trzydzieści, wyłączyłem radio i znalazłem kurtkę. Zamknąłem oczywiście drzwi wejściowe. Mówi się wiele bzdur o tym, że małe, wiejskie społeczności są bezpieczne, ale chociaż trudno wyobrazić sobie bardziej wiejską społeczność niż nasza, nie widziałem nic szczególnie godnego zaufania w ludziach, wśród których mieszkałem.

Przyjezdni widzą ładne, przytulne domy, piękno okolicznych wzgórz i zakładają, że trafili do jakiejś bukolicznej idylli, w której wszyscy troszczą się o siebie nawzajem i mają silne poczucie wspólnoty. Nie mogliby się bardziej mylić.

Czasami zastanawiam się, czy to połączenie izolacji, nieprzyjemnej pogody i względnego ubóstwa rodzi taką podłość wśród miejscowych. Drobna przestępczość wydaje się iść w parze z wysokim poziomem bezrobocia, a kiedy każdy kolejny dzień jest walką, trudno jest wykazywać zainteresowanie samopoczuciem sąsiadów.

A może po prostu mnie nie lubią?

Na drzwiach piekarni wciąż wisiała tabliczka Zamknięte. Pani Brown musiała mnie jednak widzieć przez szybę drzwi wejściowych, bo otworzyła je już po kilku sekundach. Zmieniła fartuch i umyła ręce.

– Witam ponownie – powiedziała. – Zapraszam.

Wszedłem za nią do środka, starając się nie zwracać uwagi na zapachy. Wmawiałem sobie, że to tylko chemia. Drugi raz nie dałbym się tak łatwo uwieść.

– Nie pamiętam, jak ma pani na imię – powiedziałem. Oczywiście, pamiętałem jej imię doskonale, ale chciałem usłyszeć, jak je wypowiada.

– Anna Brown – mruknęła, a ja poczułem ciepły blask triumfu. Miała spuszczone oczy i zaczerwienione policzki. Nie lubiła powtarzać swojego kłamstwa – bo to było kłamstwo. Tak naprawdę nie nazywała się Anna Brown.

– Skąd jesteś, Anno? – Celowo użyłem jej imienia i zwróciłem się na ty, aby podkreślić nasz różny status społeczny. Wcześniej podałem jej tylko nazwisko, sugerując, że powinna zwracać się do mnie formalnie.

– Z południa.

Wycofała się za ladę. Zauważyłem, że bochenki są już starannie ułożone, a każdy z nich oznaczony jest małą czarną karteczką ze złotym napisem: Na zakwasie, Pełnoziarnisty, Wiejski, Ciabatta ze szpinakiem i serem, Focaccia ze słodkimi ziemniakami i burakiem. Nie wiedziałem nawet, że istnieją takie rodzaje pieczywa.

– Proszę usiąść – zaproponowała. – Na dziedzińcu jest jeszcze trochę chłodno. Słońce zagląda tam dopiero w południe.

W rogu lokalu znajdowały się dwa stoliki. Musiałem przyznać, że bardzo dobrze zagospodarowała przestrzeń.

– Skąd dokładnie na południu? – Odsunąłem krzesło – drewniane, pomalowane na turkusowo, z poduszką na siedzeniu – i usiadłem. Jej głowa drgnęła i spojrzała w prawo.

– Przepraszam – powiedziała. – Piekarnik się wyłączył. Wracam za chwilkę. – Zniknęła.

Nie słyszałem żadnego dźwięku wyłączanego piekarnika, chociaż mam słuch jak nietoperz. Zanotowałem w pamięci, by obejrzeć jej lewą dłoń, gdy wróci. Odcisk po niedawno zdjętej obrączce mógłby sugerować, że uciekała przed nieudanym związkiem.

Wróciła kilka chwil później, ale nic ze sobą nie przyniosła.

– Czy prowadziła już pani podobny interes? – Przerwałem dla efektu. – Na południu?

– Nie. – Udawała, że jest zajęta układaniem i tak już idealnie ułożonego rzędu bochenków. – To nowy pomysł.

– Co sprowadza cię do St Abel’s Chapel?

Podniosła głowę, o ułamek sekundy za szybko.

– Wolny lokal. Co mogę podać? Herbatę, kawę, gorącą czekoladę? Raczej nie czekoladę, skoro choruje pan na cukrzycę. Może kawę i maślane ciasteczko? Jest na nich tylko posypka z niewielkiej ilości cukru i łyżka rodzynek. To powinno być w porządku, prawda?

– Dziękuję, jadłem już śniadanie. Poproszę tylko herbatę. Indyjską. Liściastą. Sam doleję sobie mleka.

Jej uśmiech zamarł na ułamek sekundy.

– Już się robi.

Odwróciła się do mnie plecami, dając mi czas na przyjrzenie się walijskiej komodzie z rzędem domowych dżemów, chutneyów i pikli oraz ogromnym talerzom z podpłomykami: jednym ze słodkimi, drugim z pikantnymi. Była też szafka chłodnicza z wędzonym łososiem, dojrzewającą szynką i śmietaną. Bezpośrednio przede mną na ladzie, niemal jak wyzwanie, stał talerz pasztecików wieprzowych, których ząbkowane skórki lśniły od zwierzęcego tłuszczu.

Znów zacząłem czuć się nieswojo. Coś w rozbuchanym bogactwie piekarni sprawiało, że czułem się gorszy. To było tak, jakby bochenki chleba na zakwasie, rogaliki, paszteciki i ciastka były w zmowie przeciwko mnie z kobietą, która je upiekła. Wszystko w tej piekarni krzyczało profesjonalizmem i kompetencją, a jednak była w tym jakaś skaza. Iluzja. Nie wszystko było takie, jak się wydawało.

– Musi pani kupować dużo towaru – powiedziałem. – Nie mogłaby pani chyba sama tego wszystkiego upiec.

Już prawie dodałem: „Zwłaszcza że lubi pani pływać”, ale udało mi się powstrzymać. Gardner nie raz oskarżał mnie o to, że go szpieguję. To była tylko kwestia czasu, zanim zacznie obmawiać mnie przed naszą nową sąsiadką, a ja musiałbym być idiotą, gdybym to potwierdził.

– Wstaję o czwartej – odpowiedziała, nie odwracając się. – Przygotowuję wszystko do wyrośnięcia i pieczenia poprzedniego wieczoru. Niektóre produkty – ciasta i cięższe torty – zachowują świeżość przez kilka dni.

Widziałem już jeden duży tort na ladzie, chroniony przez ogromną kopułę z pleksiglasu. Był jaskrawo udekorowany, pokryty czarnym lukrem, z pomarańczowymi dyniami i duchami z kreskówek. Wokół podstawy widniał napis Wesołego Halloween, a obok mała odręczna notatka informowała klientów, że przyjmowane są zamówienia na Halloween.

– Czy mi się wydaje, czy coś się dzisiaj dzieje w wiosce? – zapytała, nalewając wrzątek. –Naliczyłem już chyba ze dwadzieścia przejeżdżających samochodów

Sprawdziłem datę na zegarku.

– Ma pani rację – odrzekłem. – Do południa może być kłopot z przejściem przez główną ulicę.

Odwróciła się, a jej ciemne brwi niemal się spotkały.

– Dokąd oni jadą? Tam nic nie ma. Nic, o czym wiem.

– Przecież dopiero się tu pani wprowadziła.

Nie powiedziała nic więcej, ale jej usta zacisnęły się, gdy podeszła ponownie, tym razem niosąc tacę, która wyglądała na przeładowaną, biorąc pod uwagę, że spodziewałem się tylko herbaty. Postawiła ją, trochę mocniej niż powinna, jednak ciekawość wzięła nad nią górę.

– Jest tam jakiś hotel? Centrum konferencyjne? Wygląda na to, że jadą tam głownie samochody dostawcze.

Zdjęła z tacy czajniczek, filiżankę, spodek, łyżeczkę, dzbanek do mleka, cukiernicę i mały talerzyk. Spojrzałem ostro w górę, dostrzegając wyzwanie w jej oczach.

– To roladka z kiełbaską. – Uśmiechnęła się szelmowsko. – Mój własny przepis. Proszę spróbować.

Roladka była mała i idealnie uformowana – złocista jak plaster miodu. Płatki ciasta wyglądały tak, jakby w każdej chwili mogły unieść się w powietrze jak nasiona dmuchawca. Kiełbaska błyszczała na mnie z obu końców, różowa i trochę obsceniczna. Poczułem, jak przewraca mi się w żołądku.

– Proszę się nie dziwić, że jestem ciekawa – powiedziała. – Prowadzę interes. Jeśli jest tam duży hotel, mogą być zainteresowani współpracą.

– To kościół – odpowiedziałem. – Być może będą potrzebować opłatków komunijnych.

Żartowałem. Wiedziałem, że do końca dnia będzie zasypana zamówieniami. Ludzie, którzy mieli przybyć do wioski w ciągu najbliższych kilku tygodni, nie odmawiali sobie przyjemności. Praktycznie jak na zawołanie rozległ się dzwonek do drzwi, a Anna nie zdołała ukryć ulgi. Skorzystałem z tego, że była odwrócona plecami i wgryzłem się w roladkę z kiełbasą, od razu biorąc około połowy do ust. Ciasto rozpadło się na moim języku. Kiełbasa była ciepła, pieprzna, z wyczuwalną nutą czegoś ziołowego, ale pikantnego, czego nie mogłem do końca rozpoznać. Aromat zniknął, zanim się obejrzałem, a ja zadrżałem. Śliski, słony tłuszcz pokrywał wnętrze moich ust. Wypiłem łyk parzącej herbaty, aby się go pozbyć.

Kobiety, które się pojawiły, na pewno należały do kościoła. Wiernych można było łatwo odróżnić od przypadkowych turystów, którzy od czasu do czasu pojawiali się w wiosce. Po pierwsze, ubierali się wyjściowo. Coroczne spotkanie to dla nich wielka sprawa. Turyści są zwykle ubrani w stroje do trekkingu lub rowerowe.

Trzy kobiety, które weszły do lokalu, nie były wyjątkiem. Dwie z nich były ubrane bardzo elegancko, biorąc pod uwagę wczesną porę dnia. Wysokie obcasy, przezroczyste rajstopy, dopasowane marynarki i stonowany makijaż. Idealne włosy. Na pewno podążały za modową sztuczką Coco Chanel polegającą na zakładaniu biżuterii, a następnie zdejmowaniu jednego elementu. Najmłodsza z nich miała na sobie za duże dżinsy i bluzę swojej szkoły. Ręce miała wciśnięte głęboko w kieszenie.

– Ojej – powiedziała najstarsza. – Czy jesteśmy w niebie?

– Bardzo przyjemnie – odpowiedziała trochę młodsza. Najmłodsza, jak zauważyłem, była prawie dzieckiem. – Znacznie lepiej, niż ostatnio. Spójrz, mamo. Bezglutenowe. Świetnie. Dzień dobry. Pani to na pewno Anna.

– Co za zapach – dodała starsza, zanim Anna zdążyła się odezwać.

– Bardzo mi się podoba, co pani zrobiła z tym miejscem – powiedziała jeszcze raz młodsza.

Rozmawiały przez chwilę, ignorując mnie, więc wstałem i położyłem talerz z na wpół zjedzoną roladką na ladzie. Nie ufałem sobie, że nie zjem całej, jeśli zostanie na stole. Anna na chwilę odwróciła się od kobiet zachwycających się wystrojem wnętrza i uniosła brwi.

– Trochę zbyt tłusta – powiedziałem.

Jej twarz drgnęła, po czym odwróciła się do mnie plecami.

– Słyszeliśmy, że może nam pani pomóc – powiedziała młodsza. – Potrzebujemy tortu.

– Tak, będę mogła pomóc – zgodziła się Anna, a ja zobaczyłem w lustrze na ścianie naprzeciwko lady, że się uśmiecha. To był znacznie szerszy i jaśniejszy uśmiech niż jakikolwiek którym mnie obdarzyła. Całkiem odmienił jej twarz. – Jakiego rodzaju tort?

– Tort to tylko część zamówienia – przerwał jej starsza – ale zacznijmy od tortu. Musi być naprawdę piękny.

To stawało się męczące. Byłem pierwszym klientem Anny tego dnia i w dodatku jej sąsiadem, a mimo to prawie zupełnie mnie ignorowała. Nowo przybyłe kobiety nawet nie zauważyły mojego istnienia. Mogłoby mnie tu w ogóle nie być.

– Na ślub? Chrzest? – zapytała Anna.

Najmłodsza została popchnięta do przodu. Wydawało się, że może patrzyć tylko w podłogę, a ja jeszcze nie zdążyłem przyjrzeć się jej twarzy. Wyglądało też na to, że drży, jakby powstrzymywała silne emocje.

– Tort urodzinowy dla naszej kochanej Constance. Mój Boże, nie mam pojęcia, dlaczego ten czas tak szybko leci.

Uznałem, że to trzy pokolenia tej samej rodziny. Córka, matka i babcia. Teraz, gdy doszedłem do tego wniosku, mogłem dostrzec rodzinne podobieństwo. Wszystkie były podobnego wzrostu i budowy, chociaż najmłodsza dziewczyna była nieco wyższa i szczuplejsza od pozostałych. Wszystkie miały jasne włosy i jasną cerę, a dwie starsze kobiety lekko haczykowate nosy, szerokie usta i wyjątkowo białe zęby.

Już zanim dziewczyna otworzyła usta, wiedziałem, że będzie nosić aparat ortodontyczny. Ta rodzina najwyraźniej przywiązywała dużą wagę do idealnych zębów.

– Na szesnaste urodziny – wyjaśniła matka. – Potrzebujemy go za dziewięć dni. Czy to wystarczająco dużo czasu?

– Oczywiście – odrzekła Anna. – Możemy obejrzeć gotowe wzory. Chyba że macie panie coś konkretnego na myśli. Constance, tak? Bardzo miło cię poznać.

Zacząłem wstawać. Miałem zamiar zrobić jakąś uwagę na temat tego, że herbata jest zimna, chociaż nie była. To była bardzo dobra herbata. I wtedy coś mnie zatrzymało. Dziewczyna – Constance – która wkrótce miała skończyć szesnaście lat, w końcu podniosła wzrok. Wyglądała na skamieniałą, jakby zastygła w bezruchu. Jej oczy były nieruchome i nie mrugały. Krew kapała na podłogę po obu stronach jej stóp.

Jej mankiety były mokre – bluza miała głęboki bordowy, prawie czarny kolor, inaczej zauważyłbym to wcześniej – a na jej dżinsach, po obu stronach bioder, były widoczne wilgotne plamy.

Ta młoda dziewczyna podcięła sobie żyły i mogła zaraz wykrwawić się w nowej piekarni.

Usiadłem wygodnie z powrotem i nalałem sobie kolejną filiżankę herbaty.Kwiecień poprzedniego roku

Czy był szalony? Albo zły?

To było pytanie prawdopodobnie najczęściej zadawane specjalistom zdrowia psychicznego, na które jednak ciężko było udzielić uczciwej odpowiedzi. Przyczyny zaburzeń umysłowych były tak liczne i różnorodne, jak ich objawy. Niestety, tego rodzaju niuanse trudno było dopasować do systemu sądownictwa karnego.

– Będziemy mieli osiem spotkań – poinformowała chłopaka, gdy już się przedstawiła. – Dwa razy w tygodniu przez następny miesiąc.

– Rozumiem. – Jego uprzejmy uśmiech nieco się poszerzył. – Przepraszam, że sprawiam tyle kłopotów.

Siedemnastoletniemu Jago Moore’owi, wyjątkowo inteligentnemu, białemu chłopakowi, odbiło (słowa dyrektora) sześć dni wcześniej w stołówce drogiej prywatnej szkoły, do której uczęszczał. Zaczął tłuc naczynia, rzucać krzesłami w okna i wykrzykiwać wulgaryzmy. Biegał wzdłuż długich stołów, kopiąc talerze, sztućce i zrzucając jedzenie na kolana zdumionych (i prawdopodobnie trochę rozradowanych sytuacją) uczniów. W wielkim finale dźgnął nauczycielkę fizyki w brzuch nożem obiadowym. W tym momencie radość innych chłopców zmieniła się w przerażenie i wybiegli z sali jak stado gnu na widok pokrytego łuskami ogona krokodyla.

Gdyby nóż był trochę dłuższy i trochę ostrzejszy, młoda nauczycielka mogłaby nie dożyć do dzwonka kończącego obiad, a tak doznała rozległych siniaków i niegroźnego krwotoku wewnętrznego. Oczekiwano, że będzie mogła niedługo wrócić do szkoły, ale nie było wiadomo, czy to samo można było powiedzieć o napastniku.

– Czy moglibyśmy podnieść rolety? – zapytał. Zmarszczył brwi, patrząc na osłonięte okno, jednak uśmiech nie zniknął.

Siedzieli w jednym końcu długiego, wąskiego pomieszczenia, w którym ustawiła sofę dla swoich pacjentów i fotel dla siebie. Na niskim stoliku leżały niegroźne czasopisma. Natknęła się na termin „niegroźne czasopisma” w pewnym podręczniku najlepszych praktyk terapeutycznych i wciąż próbowała zrozumieć, jakie czasopisma mogą być „groźne”. „Broń i Amunicja”? „Czarny Pas”?

– Czuję się klaustrofobicznie, gdy są zasłonięte. – Niewzruszony uśmiech nadal nie znikał.

– Rolety są dla twojej prywatności – odpowiedziała mu. – Na zewnątrz jest ulica i przystanek autobusowy. Przechodnie mogą zaglądać do środka.

– Nie mam nic przeciwko temu. Wolałbym, żeby były odsłonięte. – Wyglądał jakby miał zamiar wstać. – Chcę je otworzyć.

– Ja to zrobię. – Uniosła dłoń, by go powstrzymać. Uświadomiła sobie, że już próbował ustalać warunki ich interakcji, a ona mu na to pozwalała. – Ale jeśli będzie zbyt jasno, znowu je zasłonimy.

– Nie będzie. Okna wychodzą na zachód. Słońce będzie przez nie wpadać dopiero po południu.

Podciągnęła roletę. Miał rację co do kierunku, chociaż wcześniej o tym nie pomyślała. Ona z kolei miała rację co do przystanku autobusowego. Trzy osoby stały w odległości nie większej niż pięć metrów i przy zapalonych światłach mogły widzieć, co dzieje się w środku.

Kiedy się odwróciła, w oczach chłopaka pojawił się błysk satysfakcji.

– Przepraszam, że sprawiam tyle kłopotów – powtórzył. – Wiem, że musi być pani bardzo zajęta, podobnie jak policja. Chciałbym, żeby to trafiło do protokołu. Że przeprosiłem.

Nadal się uśmiechał, choć musiały już go boleć mięśnie szczęki. Zdała sobie sprawę, jak bardzo starał się wyglądać normalnie.

Jago Moore był przystojnym chłopcem – wysoki i szczupły, z rozłożystymi ramionami i udami, co zdarzało się chłopcom w późnym okresie dojrzewania. Ciemnobrązowe włosy, dłuższe po jednej stronie, opadały na czoło, częściowo zasłaniając zaskakująco bladoniebieskie oczy. Jego twarz była długa i szczupła, a usta szerokie. Odsłaniały zęby, które mogły być wynikiem wspaniałych genów lub grubych tysięcy wydanych u ortodonty. Był typem chłopaka, o którym marzyły nabuzowane hormonami nastolatki.

Nie miała pojęcia, dlaczego jego bliskość sprawiała, że zaciskał jej się żołądek. Mogło to wynikać z rozbieżności między niezwykłą samokontrolą, którą teraz okazywał, a jej oczekiwaniami w związku z tym, co przeczytała o incydencie w stołówce.

Świadkowie, także funkcjonariusze policji, którzy jako pierwsi dotarli na miejsce zdarzenia, donosili, że po ataku Jago wpadł w stan bliski katatonii. Skulił się w pozycji embrionalnej na podłodze, trzęsąc się i drżąc. Nie chciał odpowiadać na pytania – powtarzał tylko to, co do niego mówiono w sposób opisany jako „trupio przerażający”. Pozostał w tej pozycji przez następne cztery godziny.

Następnego dnia został zawieszony w szkole w oczekiwaniu na ocenę psychiatryczną. Policja również czekała na opinię, zanim zdecyduje, czy wnieść oskarżenie. Pozostały już tylko trzy miesiące do matury i nie był to dobry moment, aby pozbawiać bystrego chłopaka możliwości uczęszczania do szkoły.

– Będę zadawać ci wiele pytań, Jago – powiedziała. – Na temat całego twojego życia, nie tylko incydentu z zeszłego tygodnia. Chcę cię dobrze poznać. Muszę także porozmawiać z twoją rodziną. Będę robić notatki, a raport, który przygotuję, pomoże policji i szkole podjąć decyzję co do dalszego postępowania.

Poza próbą wstania, by odsłonić okno, Jago siedział bardzo spokojnie. Nie wiercił się ani nie spuszczał wzroku, jak większość jej młodych pacjentów. Nie dłubał w paznokciach ani nie machał nogami. Wydawał się być całkowicie spokojny. Postarał ubrać się elegancko, w granatowe chinosy i kremową koszulę, do których założył drogie, wypolerowane pantofle. Umył też tego ranka włosy. Pachniał czystością i wyglądał jak wzorowy siedemnastolatek, może z wyjątkiem nienaturalnego bezruchu.

– Czy będę mógł zobaczyć raport? – zapytał.

Rodzice Jago byli zamożni, zaciekle starali się chronić swojego syna. W szczególności jego ojciec nie ukrywał, że zależy mu na szybkiej diagnozie i leczeniu farmakologicznym, które umożliwiłoby Jago szybkie wznowienie nauki i powrót do normalnego życia. Z drugiej strony, główny oficer śledczy, sierżant detektyw, który w ciągu roku miał przejść na emeryturę, wydał swoją opinię: „To zły chłopak – zwierzył się jej. – Nie chciałbym, żeby przebywał w pobliżu moich dzieci”.

– Obawiam się, że nie – odpowiedziała. – Raport został zlecony przez policję i służby socjalne i będzie poufny. Być może zdecydują się ci go pokazać w pewnym momencie, ale to zależy od nich. Szczerze mówiąc, nie spodziewałabym się tego.

Wiedziała, że najlepiej ustalić jasne zasady na początku relacji, rozpoznała jednak małe uczucie satysfakcji, gdy powiedziała mu „nie” i nie spodobało jej się to.

Jego brwi zmarszczyły się nagle.

– Ale ten raport dotyczy mnie.

– Powinniśmy już zacząć. – Otworzyła notatnik. – Opowiedz mi o wtorkowym poranku. Zacznij od początku, od momentu, kiedy się obudziłeś.

W odpowiedzi zgiął palce obu dłoni, trochę jak pianista, który ma zagrać coś intensywnego i trudnego, po czym zaczął łamać każdy ze stawów knykciowych, jeden po drugim, utrzymując kontakt wzrokowy bez mrugnięcia okiem. Starała się nie skrzywić, choć nie znosiła takich dźwięków i nie mogła pozbyć się wizji pękających stawów.

Z doświadczenia wiedziała, że policjanci często bywają zbyt pochopni w osądach, ale tym razem przeczucie mówiło jej, że sierżant mógł mieć trochę racji. Jago Moore przyprawiał ją o dreszcze.Strachu nie da się z niczym pomylić. Constance podniosła wzrok. Widziałem, jak rozchyla usta, aby coś powiedzieć – nie myliłem się co do aparatu ortodontycznego – ale jej twarz zamarła. Jej usta zacisnęły się w grymasie, a na skroniach pojawiły się żyły. Przygotowałem się na krzyk, ale utrzymywała się w ryzach. Ledwo.

Fascynujące.

Czekałem na reakcję innych, ale w końcu zdałem sobie sprawę, że byłem jedynym świadkiem cichego cierpienia dziewczyny. Anna odwróciła się w stronę komody i sięgnęła po białą, plastikową teczkę. Dwie starsze kobiety obserwowały ją. Żadna z nich nie patrzyła na Constance. Wydawało mi się, że jak na razie dziewczyna mnie nie zauważyła. Nie wiedziała, że ktoś ją obserwuje i pozwoliła, by jej maska opadła.

Czy wiedziała, że krwawi na podłogę piekarni? Na płytkach obok jej prawej stopy mogłem naliczyć cztery plamki krwi; kilka więcej po lewej stronie. Naprawdę nie potrafiłem się zdecydować, na czym skupić swoją uwagę – na twarzy dziewczyny czy na zbierających się plamkach szkarłatu u jej stóp. Gdy wzruszyła ramionami, rzucił mi się w oczy zakrwawiony bandaż, byle jak owinięty wokół prawego nadgarstka.

– Najpierw musimy zdecydować, czy podstawą ma być keks czy biszkopt – powiedziała Anna, otwierając teczkę, a pozostała dwójka podeszła bliżej. – Keks jest droższy, ale może zachować świeżość jeszcze przez tydzień po urodzinach.

– Biszkoptowe – stwierdziła matka. – Nie będziemy przechowywać go tak długo.

Z ust Constance wyrwało się sapnięcie. Skoczyła do drzwi i otworzyła je, nerwowo kręcąc klamką, i zostawiając za sobą ślady krwi. Ruszyła biegiem w dół ulicy.

Przez sekundę, a potem kolejną, nikt w piekarni się nie odzywał. W końcu matka ruszyła w stronę drzwi, ale ręka babci wystrzeliła jak język kameleona.

– Ja po nią pójdę. – Jej knykcie pobielały na ramieniu córki, a głos zabrzmiał ostrzegawczo. – Ty zajmij się tortem.

Życzyłem powodzenia babci na wysokich obcasach, która chciała złapać szesnastolatkę w sportowych butach.

– Czy ona się skaleczyła? – zapytała Anna. W końcu ktoś zauważył krew na klamce.

Obie kobiety wymieniły spojrzenia.

– Może powinnam… – zaczęła matka.

– Bzdura – odpowiedziała babcia. Sięgnęła do klamki, uważając, by ominąć plamę krwi. – Pewnie skaleczyła się w palec, gdy robiła śniadanie – mówiłam ci, że nóż do chleba jest zbyt ostry – i nie zadała sobie trudu, by zakleić go plastrem. Wiesz, jaka ona jest.

Dzwonek zadzwonił ponownie, gdy otworzyła drzwi. Zdałem sobie sprawę, że będę go teraz słyszeć całymi dniami. Zatrzymała się w progu, spojrzała na mnie, potem na Annę i lekko wzruszyła kościstymi ramionami.

– Te nastolatki.

Drzwi się zamknęły, dzwonek ucichł, a ja patrzyłem, jak starsza kobieta idzie ulicą, chwiejąc się na szpilkach.

– Może wolałaby pani wrócić później? – Anna zapytała matkę. – Piekarnia jest otwarta do szesnastej.

– Nie. – Matka wydała z siebie długie, ciężkie westchnienie. – Miejmy to już za sobą. Jeśli nie raczy okazać zainteresowania, będzie musiała zadowolić się tym, co ja wybiorę.

Anna spojrzała na mnie, prawie jakbym był jej przyjacielem, od którego mogłaby liczyć na współczucie. Odwzajemniłem spojrzenie, a ona odwróciła wzrok. Przez następne kilka minut rozmowa stała się zbyt nudna, by zaprzątać sobie nią głowę i niemal się wyłączyłem. Patrzyłem na ulicę, czekając na ponowne pojawienie się Constance lub jej babci i tylko jednym uchem słuchałem rozmowy o czekoladzie, wanilii i aromacie czarnego bzu, tradycyjnych wzorach z kwiatami z masy cukrowej lub czymś bardziej pasującym do Constance. Kobiety w końcu podjęły decyzję, której szczegóły mnie nie interesowały, a pieniądze zostały przekazane.

Przez cały czas wydawało się, że Anna nie czuje się dobrze z powodu finalizowania ustaleń bez wysłuchania opinii samej Constance i powtórzyła swoją propozycję, aby omówić to później, ale w międzyczasie lokal zapełnił się innymi klientami, którymi musiała się zająć – podobnie jak plamami krwi. Nikt nie lubi takich widoków w lokalu gastronomicznym.

Wstałem i wyszedłem bez zapłaty. Anna, czy jak tam się naprawdę nazywała, zaproponowała mi śniadanie na koszt firmy, zresztą nie prosiłem o roladkę. Wyciągnąłem chusteczkę, by zabezpieczyć się przed ewentualnym dotknięciem krwi Constance. Będę musiał ją natychmiast wyrzucić, ale alternatywa – zabrudzenie się cudzym płynem ustrojowym – była nie do pomyślenia.

Odwróciłem się w progu, by pożegnać się z Anną, ale ona stała do mnie plecami i nie odwróciła się. Pomyślałem, że to nie było zbyt grzeczne z jej strony.

Na ulicy nie było śladu uciekającej nastolatki ani goniącej ją babci. Kiedy otworzyłem drzwi swojego domu, pomyślałem, że poranek okazał się o wiele bardziej interesujący, niż mogłem się spodziewać.

Chwilę później, gdy wyszedłem na pocztę, pojawiło się więcej pojazdów. Poranne samochody dostawcze zastąpiły kampery i przyczepy kempingowe, a wioska została opanowana przez gości zaopatrujących się w żywność. Oczywiście, łatwiej byłoby im wstąpić do któregoś z gigantycznych hipermarketów po drodze, ale wszyscy byli zachęcani do robienia zakupów lokalnie. To jeden z powodów, dla których coroczne wydarzenie było tolerowane przez miejscowych. Oczywiście, były też inne.

St Abel’s Chapel, wioska, w której mieszkałem przez ostatnie kilka lata, składa się właściwie z jednej, długiej, wąskiej i raczej ponurej ulicy, zabudowanej domami z łupków i granitu. Przepisy planowania przestrzennego w Lake District kładą nacisk na tradycyjną i raczej nudną jednolitość wszystkich budynków. Domy i sklepy są wysokie i smukłe, a ich okna mają bardziej chronić przed zimnem, niż wpuszczać światło. Nie ma ogrodów od frontu, ale ściany są obficie obrośnięte wytrwałym bluszczem i dzikim winem. Kiedy nie świeci słońce – czyli przez większość roku na północnym zachodzie – kanciaste narożniki wypełniają się cieniami.

Nad ulicą, trochę jak złowroga siła strzegąca swojej domeny, dominuje Tamland Fell, jedna z wyższych gór w tej części parku narodowego. Leży bezpośrednio na zachód od wioski i kradnie jej światło wszystkich wieczorów, z wyjątkiem tych najdłuższych.

Na poczcie była kolejka i zanim zważyłem moje paczki, wyliczyłem wymaganą wartość znaczków na każdą z nich i włożyłem je do skrzynki pocztowej na zewnątrz (nigdy nie oddaję ich w okienku), z działu gazet zniknęły wszystkie egzemplarze „Telegraph”. Nieważne, mógł być „Times”. Zapłaciłem za niego i za moje zwykłe „Daily Mirror”, odebrałem trzy paczki, które do mnie dotarły i wyszedłem na zewnątrz, wpadając przy tym prawie na Annę Brown na chodniku. Przeprosiła.

Ja jej nie przeprosiłem – w końcu nic nie zrobiłem. Ona zresztą też nie, po prostu oboje znaleźliśmy się w tym samym miejscu w tym samym czasie. Myślę, że przeprosiny zyskują większe znaczenie, jeśli nie są rozrzucane naokoło jak konfetti.

Ruszyliśmy z powrotem, nie mając innego wyboru, jak iść razem. Normalnie uznałbym to za irytujące, ale wciąż byłem zaintrygowany kobietą, która podawała się za Annę Brown.

– Byłam u rzeźnika – powiedziała mi, chociaż o to nie pytałem. – Kupiłam kanapki – ser, szynka i kurczak – smakują bardzo. Myślałam o włączeniu zupy do menu w przyszłym tygodniu. Co pan o tym sądzi?

Udawałem, że zastanawiam się nad tym przez kilka sekund.

– Większość ludzi potrafi otworzyć puszkę pomidorowej Campbella – odpowiedziałem. – Nie marnowałbym na to czasu.

Westchnęła i zamilkła. Zatrzymaliśmy się, by przejść przez ulicę i musieliśmy poczekać kilka sekund.

– Czy to jakaś impreza w rodzaju Oktoberfest? – zapytała, gdy obok przejechała duża zielona furgonetka z napisem Pandora Productions. – Wiele pojazdów, które widziałam z rana, wyglądało tak, jakby były związane z show-biznesem. W mieście jest pełno ludzi, którzy wyglądają jak muzycy rockowi.

– Wydawało mi się, że Oktoberfest odbywa się w Monachium – odrzekłem – i kończy się w pierwszą niedzielę października.

– Podobne imprezy pojawiają się teraz na całym świecie – odparła – Myślałam, że to może być coś w tym stylu.

– Nie.

– Ktoś w sklepie mięsnym właśnie wspomniał o Zgromadzeniu. Tak nazywa się impreza?

– Tak.

– Czy to nie brzmi trochę dziwnie?

– Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób.

– Więc co to za wydarzenie?

Dotarliśmy na drugą stronę ulicy, ale ona prawie przestała się poruszać i zablokowała mi drogę.

– Jest pan piątą osobą, którą o to dziś pytam i nikt jeszcze nie udzielił mi jednoznacznej odpowiedzi.

– Miejscowi powiedzą, że to prywatne spotkanie, o którym niewiele wiedzą i w którym nie uczestniczą. Nie powoduje żadnych problemów, za to przynosi niezłe zyski – odrzekłem. – Jeśli będzie się pani upierać się przy swoich pytaniach, usłyszy pani, że w ciągu najbliższych kilku tygodni można zarobić więcej niż przez resztę roku i dobrze byłoby wykorzystać to jak najlepiej i nie martwić się zbytnio o to, co się tam dzieje albo nie dzieje.

Nic nie powiedziała, ale nadal patrzyła na mnie.

– Z drugiej strony, uczestnicy wydarzenia wzruszają tylko ramionami i mówią, że „to po prostu coroczne spotkanie grupy przyjaciół”.

Spuściła wzrok.

– Mam rację? – zapytałem.

– Tak – odpowiedziała. – Więc co tam się dzieje?

– Nigdy tam nie byłem. – Uśmiechnąłem się. – Nic nie wiem, poza tym, że ludzie przyjeżdżają w połowie października, wioska robi się zatłoczona, ale do pierwszego weekendu listopada wszyscy wyjeżdżają.

– Zauważyłam coś jeszcze – dodała. – Sporo ludzi opuszcza miasto. Mam na myśli miejscowych. Tylko dziś rano widziałam chyba z pół tuzina osób ładujących samochody.

– Wydaje mi się, że w przyszłym tygodniu zaczynają się ferie z okazji połowy semestru. Wiele rodzin gdzieś wyjeżdża, większość w piątek wieczorem.

– Nie pomyślałam o tym. – Kiwnęła głową. – Wygląda to jednak dziwnie. Jakby do wioski przyjeżdżali nowi ludzie, a ci, którzy mieszkają tu na stałe, uciekali przed tymi hordami.

– W pani ustach brzmi to tak, jakby to była inwazja – odrzekłem.

To miał być żart, ale kiedy spojrzałem na Annę, nawet lekko się nie uśmiechnęła.

– Co pan sądzi o tej rodzinie dziś rano w piekarni? – zapytała, zmieniając temat. – Szczerze mówiąc, nie czułam się najlepiej, biorąc od nich tyle pieniędzy. Torty tej wielkości nie są tanie, a ona zamówiła też wiele innych produktów na imprezę.

– Myślę, że pani nowy interes może nie prosperować najlepiej, jeśli branie pieniędzy sprawia pani trudność.

To nie miało być zabawne, ale się roześmiała. Zacząłem rewidować swoją opinię na jej temat. Była chyba bardziej prosta, niż myślałem.

– Słuszna uwaga. Ale martwiłam się o Constance. Nie wyglądała, jakby cieszyła się swoimi urodzinami, prawda? Nie wróciła z babcią. I zostawiła bardzo dużo krwi jak na skaleczenie nożem do chleba.

Zastanawiałem się, czy powiedzieć jej, co widziałem, ale stare nawyki mnie powstrzymały. Zawsze uważałem, że należy cenić własną wiedzę.

– Mam nadzieję, że wszystko z nią w porządku – dokończyła Anna.

– Czy mogłaby pani coś zrobić, jeśli tak nie jest?

Nie odpowiedziała, ale poczułem, jak sztywnieje, gdy szła obok mnie. Niezwykle empatyczna – pomyślałem – i zdenerwowana, o czym świadczyła jej gadatliwość. Czuła się nieswojo z nowym nazwiskiem i była wykrętna co do swojej przeszłości. Próbowałem już ustalić, czy ma na jej lewej dłoni ślady obrączki, ale trudno było to stwierdzić.

W tym momencie na środku drogi zatrzymała się ciężarówka.

– Przepraszam – zawołała z obcym akcentem kobieta po pięćdziesiątce za kierownicą. – Czy mogą mi państwo powiedzieć, jak dojechać do Gathering Hall?

– Proszę jechać prosto tą ulicą – poinformowałem. – Potem skręcić w pierwszą drogę w prawo po opuszczeniu wioski i dalej do końca. To trochę ponad trzy kilometry. Otworzą bramę, gdy pani tam dotrze.

Kobieta podziękowała i pojechała dalej.

– Kostiumy teatralne? – zdziwiła się Anna. – Ta furgonetka miała holenderskie tablice rejestracyjne. Co się tam dzieje?

– Czy jest pani ciekawską osobą, Anno? – zapytałem, gdy dotarliśmy do frontowych drzwi piekarni.

– A czy wszyscy nie jesteśmy trochę ciekawscy? – odrzekła, trochę defensywnie.

To było rozsądne. Sam jestem wyjątkowo ciekawski, w tym momencie byłem bardzo ciekawy Anny Brown. Różnica między nami polegała na tym, że ja nabrałem wprawy w ukrywaniu tego.

Ale mieszkałem tu dłużej.Kwiecień poprzedniego roku

Czy tracę rozum? – zapytał Jago.

Psychiatra zmusiła się do uśmiechu.

– Nigdy jeszcze nie użyłam takich słów w raporcie i nie zamierzam zaczynać od twojego.

Trzy dni po ich pierwszym spotkaniu Jago przyszedł na następne, równie czysty i dobrze ubrany. Zrezygnował z dziwnego, zastygłego uśmiechu, za co była mu wdzięczna, ale siadając, przekręcił szyję, najpierw w jedną, potem w drugą stronę, tak że zatrzeszczały kręgi. Obserwował ją przy tym, jakby wiedział, że tego nienawidziła.

Odsłoniła okno przed jego przybyciem i słyszała szum ruchu ulicznego i szmer głosów na przystanku autobusowym.

– Przypomniałeś sobie coś na temat incydentu w szkolnej stołówce?

Podczas pierwszej rozmowy Jago twierdził, że nie pamięta nic ze swojego ataku, poza dziwną, senną wizją hałasu, chaosu i głębokiej, zinternalizowanej wściekłości. „To było tak, jakbym płonął – wyjaśniał jej. – A potem wszystko stało się ciemne”.

– To mi się wymyka. – Potrząsnął głową. – Tak jak sny. Pamiętasz je przez chwilę po przebudzeniu, ale wspomnienia szybka zanikają.

– Kiedy policja rozmawiała z tobą po raz pierwszy, twierdziłeś, że słyszałeś głosy.

– Naprawdę? Szczerze mówiąc, wszystko mi się zamazuje.– Jego twarz zmarszczyła się w grymasie zdziwienia.

– To miały być głosy w twojej głowie, które nakłaniały cię do tego, co zrobiłeś. Pamiętasz to?

Jego usta drgnęły, jakby lekko go to rozbawiło.

– Czy pamiętam, że słyszałem głosy, czy to, że mówiłem o nich policji?

Żadna osoba w kłopotach, w jakich znalazł się ten chłopiec, nie powinna sobie pozwalać na taką nonszalancję.

– Wróćmy do głosów. Co do ciebie mówiły?

Potrząsnął głową, powoli, w zamyśleniu.

– W pomieszczeniu było głośno. Inni chłopcy mi kibicowali. W każdym razie na początku. Może o to mi chodziło?

Zasugerował to, jakby chciał powiedzieć: udowodnij mi, że tak nie było.

– Mówisz, że nigdy wcześniej nic takiego ci się nie przytrafiło? Czy kiedykolwiek byłeś świadkiem czegoś podobnego? Widziałeś kiedyś, jak ktoś traci nad sobą kontrolę? Może w dzieciństwie?

Jednym z celów jej pracy z Jago było przeprowadzenie oceny ryzyka pod kątem prawdopodobieństwa ponownego wystąpienia agresywnych zachowań. Protokół, którego miała się trzymać, zawierał listę dwudziestu czynników do zbadania, w tym istotnych wydarzeń z przeszłości pacjenta. Pacjent z historią przemocy, nawet jeśli był tylko jej ofiarą, mógł być bardziej skłonny do powtarzania takich zachowań. Wstępny wywiad w szkole i u rodziców nic nie wykazał.

Jednak jego wychowawczyni, ciemnowłosa młoda kobieta, twierdziła, że Jago wytrąca ją z równowagi. Chociaż chłopak nigdy nie zrobił nic, za co mogłaby złożyć formalną skargę, nie lubiła przebywać z nim sam na sam w klasie.

Robiła notatki, gdy Jago odpowiadał na jej pytania. Mówił, że rodzice nigdy go nie uderzyli i unikał bójek z rówieśnikami na placu zabaw. Nagły ruch sprawił, że podniosła wzrok. Jago opuścił głowę tak, że jego skronie spoczywały na opuszkach palców. Zacisnął powieki.

– Jago, wszystko w porządku?

Spojrzał w górę.

– Światło mi przeszkadza. Boli mnie głowa. Czy może pani opuścić roletę?

– W poniedziałek chciałeś, żeby okno było odsłonięte. Mówiłeś, że czujesz się klaustrofobicznie.

– Dzisiaj wolałbym, żeby było zasłonięte. Mogę dostać trochę wody?

Odłożyła notatki, wstała, opuściła roletę i nalała wody z dzbanka stojącego na bocznym stoliku.

– Jest pani aniołem – powiedział, gdy podała mu kubek. Jego twarz znów była jasna i uśmiechnięta. Nie wyglądał, jakby bolała go głowa. – Na czym skończyliśmy?

Cholera, ten dzieciak potrafił sprawić, że tańczyła, jak jej zagrał.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij