- W empik go
Nad krawędzią - ebook
Nad krawędzią - ebook
Mroczny thriller autora bestsellerów z listy New York Times!
Czy jeden tajemniczy telefon od zawiedzionego pacjenta może wywołać lawinę niefortunnych zdarzeń i stać się kluczem do wyjawienia prawdy o seryjnym mordercy?
Psycholog Alex Deware w środku nocy otrzymuje telefoniczne wezwanie w sprawie osiemnastoletniego Jamey’a Kadmusa, który uciekł ze szpitala psychiatrycznego i jest podejrzewany o serię makabrycznych zbrodni. Okazuje się, że chodzi o nader inteligentnego nastolatka, który przed pięcioma laty był leczony przez doktora Delaware i hospitalizowany jako niestabilny psychicznie. Na prośbę adwokata Jamey’a Delaware próbuje dowieść o niepoczytalności chłopaka, ale wkrótce wychodzi na jaw, że potworne zbrodnie raczej nie są aktem szaleństwa nastolatka...Jeśli lubisz wyrafinowane thrillery psychologiczne z rozbudowanym wątkiem medycznym i mistrzowsko poprowadzoną narracją, ta powieść Kellermana na pewno przypadnie ci do gustu.
Oto trzeci tom wstrząsającej serii o zagadkach kryminalnych Alexa Delaware’a, można go uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu.
OVER THE EDGE, Copyright © 1987 by Jonathan Kellerman
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-285-4093-0 |
Rozmiar pliku: | 678 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To był mój pierwszy telefon alarmowy w środku nocy od trzech lat.
Tysiąc dni bez praktyki, a tu nagle siedzę, wyrwany ze snu, wyprostowany w ciemności, ściskając słuchawkę zdrętwiałymi od snu palcami, zaspany i półprzytomny, ale gotowy do działania – głos miałem łagodny i rzeczowy, chociaż mózg rozpaczliwie szukał oparcia dla stóp, wspinając się do stanu pełnej świadomości.
Wszedłem w starą rolę z automatyczną łatwością.
Po drugiej stronie łóżka ktoś się poruszył. Telefon wyrwał ze snu także Robin. Prążki przefiltrowanego przez firankę światła gwiazd padały jej na twarz; doskonałą twarz, wypoczętą od snu.
– Kto to, Alex?
– Centrala.
– Co się stało?
– Nie wiem. Śpij, kochanie, odbiorę w bibliotece.
Spojrzała na mnie pytająco, a potem zawinęła się w pościel i odwróciła. Zarzuciłem na siebie szlafrok i wyszedłem z sypialni. Włączyłem światło, skrzywiłem się, oślepiony, a potem znalazłem kartkę i ołówek, i podniosłem słuchawkę.
– Jestem.
– To mi wygląda rzeczywiście na nagły wypadek, doktorze. Ciężko dyszy i mówi bez sensu. Musiałam kilka razy zapytać go o nazwisko, zanim załapał, a potem je wywrzeszczał. Nie jestem pewna, ale brzmiało jak Jimmy Catmus albo Cadmus.
– Jamey Cadmus.
Wymamrotałem to imię i nazwisko i natychmiast się rozbudziłem, jakby to było zaklęcie. Wspomnienia zagrzebane w mojej pamięci pół dekady temu napłynęły falą tak wyraźne, jakby dotyczyły dnia wczorajszego. Jamey był kimś, kogo się nie zapomina.
– Proszę go połączyć – powiedziałem.
Na linii coś zatrzeszczało.
– Halo, Jamey?
Cisza.
– Jamey? Tu doktor Delaware.
Zacząłem się zastanawiać, czy na pewno mam połączenie.
– Jamey?
Nic, a potem cichy jęk i ciężkie, płytkie sapanie.
– Jamey, gdzie jesteś?
Odpowiedź nadeszła zduszonym szeptem.
– Pomóż mi!
– Oczywiście, Jamey. Pomogę ci. Co się stało?
– Pomóż mi to ogarnąć. Ogarnąć. Ogarnąć. To się wszystko... rozpada. Ten cały smród. Śmierdziciało wszystkich pór... śmierdzące rany... rozdzierane cuchnącym ostrzem...
Do tej pory wyobrażałem go sobie takim, jakiego widziałem go po raz ostatni: poważnego chłopca, o niebieskich oczach, mlecznej cerze i włosach czarnych i lśniących jak hełm. Dwunastolatka. Ale głos w słuchawce był udręczonym barytonem, niezaprzeczalnie męskim. Zestawienie tego, co widziałem, z tym, co słyszałem, było dziwaczne i niepokojące – jakby pod ruch warg chłopca głos podkładał dorosły brzuchomówca.
– Spokojnie, Jamey. Wszystko w porządku. – Bardzo się starałem mówić łagodnie. – Gdzie jesteś?
Znów cisza, a potem potok przemieszanych słów, rozdygotany i urywany jak ogień karabinu maszynowego:
– Przestań mi to powtarzać! Ciągle gadasz o tym smrodzie. Słyszę jak kłamiesz, opowiadasz... nagłe żyły rozpęknienie... kity nocnego ptaka... jestem taki... Zamknij się! Dość się nasłuchałem smrodu! Ciemność zaśmiardła; masturbuje się mistrz...
Bełkot.
Sapnięcie i głos ucichł.
– Jestem tu, Jamey. Cały czas cię słucham. – Nie odpowiedział, więc mówiłem dalej – Brałeś coś?
– Doktor Delaware? – Nagle się uspokoił, jakby zaskoczony moją obecnością.
– Tak. Gdzie jesteś...?
– Dużo czasu minęło, doktorze D – stwierdził smutno.
– Tak, to prawda, Jamey. Dobrze znów cię słyszeć.
Bez odpowiedzi.
– Jamey, chcę ci pomóc, ale muszę wiedzieć, co się dzieje. Proszę, powiedz mi, gdzie jesteś?
Cisza zaczęła się nieprzyjemnie przedłużać.
– Brałeś coś? Zrobiłeś coś sobie?
– Jestem w piekłosmrodzie, doktorze D. Dzwony piekieł. Szklany kanion.
– Opowiedz mi o tym. Gdzie jest ten kanion?
– Ty wiesz! – warknął. – Powiedzieli ci! Mówią mi bez przerwy! Otchłań, odchrzań! Szkło i stalosmród.
– Gdzie, Jamey? – spytałem łagodnie. – Powiedz mi, gdzie dokładnie.
Jego oddech stał się szybszy i głośniejszy.
– Jamey...
Płacz rozległ się niespodziewanie, w szlochu przepełniony bólem szept.
– Och! Ziemia śmierdzi, nasiąknięta szkarłatem... rozchyla wargi... Kity to śmierdzismród... Tak mi powiedzieli, śmierdzący kłamcy!
Próbowałem do niego jakoś dotrzeć, ale całkowicie skrył się w swoim osobistym koszmarze. Wciąż upiornym szeptem prowadził chaotyczny dialog z głosami, które słyszał w głowie; dyskutował, przekonywał, przeklinał demony, które chciały nim zawładnąć, aż klątwy ustąpiły miejsca wielkiej grozie i bezsilnemu łkaniu. Nie potrafiłem zatrzymać strumienia halucynacji, więc przeczekałem go, sam już z walącym w piersi sercem, dygocząc mimo ciepła w pokoju.
W końcu głos Jameya rozpłynął się w sapaniu. Wykorzystując ciszę, spróbowałem go jakoś podpytać.
– Gdzie jest szklany kanion? Powiedz mi, Jamey.
– Szkło i stal, i kilometry rur. Jak węże... Gumowe węże i gumowe ściany... – Znów płytkie sapanie. – Cholerne białe zombi, odbijają ciała od ścian... zabawy z igłami...
Chwilę trwało, zanim to przetrawiłem.
– Jesteś w szpitalu?
Zaśmiał się głucho, przerażająco.
– Tak go nazywają.
– W którym?
– Canyon Oaks.
Znałem ten szpital z opinii o nim: mały, prywatny i bardzo drogi. Poczułem przypływ ulgi. Przynajmniej nie przedawkował w jakimś ciemnym zaułku.
– Długo tam jesteś?
Zignorował pytanie i znów zaczął płakać.
– Zabijają mnie kłamstwami, doktorze D! Programują laserbóle przez delikatne ciało! Rozcinają korę mózgową... wysysają soki, gwałcą delikatne ciało płci... śmierdziwałek po śmierdziwałku!
– Kto...
– Oni! ...pożeracze ciała... białe zombi... martwy wspin z wieżażnego gównoprądu... kity gówna... ptaki gówna... z mokrociała... Pomóż mi, doktorze D! Przyleć tu, pomóż mi to ogarnąć... teleportuj się! Zassaj mnie do innej sfery czystej...
– Jamey, chcę ci pomóc, ale...
Nie dokończyłem – znów zaczął, szeptem tak pełnym cierpienia, jakby ktoś przypiekał go żywcem. Otuliłem się mocniej szlafrokiem i próbowałem wymyślić, co powiedzieć, kiedy Jamey oprzytomnieje. Tłumiąc poczucie bezsiły, skupiłem się na tym, co mogłem zrobić: podążać za halucynacjami, zaakceptować je i spróbować od środka go uspokoić. Najważniejsze było utrzymać go przy telefonie, nie stracić jego zaufania. Walczyć tak długo, jak długo będzie trzeba.
To był dobry plan, jedyny rozsądny w tych okolicznościach, lecz nie miałem szansy go zrealizować.
Szept robił się coraz bardziej piskliwy, jakby nakręcała go jakaś niewidzialna sprężyna, coraz wyższy i wyższy, nieubłagany jak syrena ostrzegająca przed nalotem. Na końcu spirali rozległo się płaczliwe beknięcie, a potem krzyk, ucięty głuchym stukiem przerwanego połączenia.2
Nocna telefonistka w szpitalu Canyon Oaks poinformowała mnie, że telefony przychodzące będą odbierane dopiero od ósmej – czyli za prawie pięć godzin. Przedstawiłem się, poinformowałem, że to nagły wypadek, i zostałem połączony z wypranym z emocji kontraltem, który przedstawił się jako przełożona nocnej zmiany pielęgniarek. Wysłuchała, co miałem do powiedzenia, a kiedy się znów odezwała, jej obojętność zabarwiła się sceptycyzmem.
– Powiedział pan, że jak się nazywa?
– Doktor Alex Delaware. A pani to...
– Nazywam się Vann. Jest pan członkiem naszego personelu, doktorze?
– Nie. Leczyłem Jameya kilka lat temu.
– Rozumiem. I mówi pan, że do pana zadzwonił?
– Tak. Przed chwilą.
– To niemożliwe, doktorze – stwierdziła z niejaką satysfakcją. – Pan Cadmus przebywa na zamkniętym... nie ma dostępu do telefonu.
– To był on, pani Vann, i był w bardzo złym stanie. Zaglądaliście państwo ostatnio do jego pokoju?
– Nie, jestem w przeciwległym skrzydle szpitala. – Chwila przerwy. – Mogłabym tam zadzwonić.
– Myślę, że powinna pani.
– Dobrze. Dziękuję za informację, panie doktorze, i życzę dobrej nocy.
– Jeszcze jedno: jak długo jest hospitalizowany?
– Obawiam się, że nie wolno mi ujawniać poufnych informacji o pacjentach.
– Rozumiem. Kto jest jego lekarzem prowadzącym?
– Nasz dyrektor, doktor Mainwaring. Ale – dodała obronnym tonem – o tej porze jest nieosiągalny.
W tle rozległy się jakieś stłumione hałasy. Pani Vann przełączyła mnie na czekanie, po dłuższej chwili wróciła na linię, jakby zdenerwowana, i powiedziała, że musi kończyć. Już drugi raz w ciągu dziesięciu minut w rozmowie ze mną ktoś rzucał słuchawką.
Zgasiłem światło i poszedłem do sypialni. Robin odwróciła się do mnie i podniosła na łokciach. Ciemność zamieniła miedź w jej włosach w dziwnie piękny odcień lawendy. Oczy w kształcie migdałów miała na wpół przymknięte.
– Alex, co się dzieje?
Usiadłem na brzegu łóżka i opowiedziałem jej o telefonie od Jameya i o mojej rozmowie z nocną pielęgniarką.
– Dziwne.
– Bardzo dziwne. – Potarłem oczy. – Chłopak nie odzywa się przez pięć lat, a potem ni z tego, ni z owego dzwoni i coś bełkocze.
Wstałem i zacząłem krążyć po pokoju.
– Miał wtedy pewne problemy, ale nie był wariatem. Wszystko, tylko nie to. Jego umysł był dziełem sztuki. A dzisiaj, zupełna rozsypka: paranoja, słyszał głosy, mówił od rzeczy. Trudno uwierzyć, że to ten sam człowiek.
Ale na zdrowy rozum wiedziałem, że to możliwe. Przez telefon słyszałem psychozę albo jakiś zły odlot. Jamey był już młodym mężczyzną – miał siedemnaście albo osiemnaście lat – i statystycznie dojrzał już do zaczątków schizofrenii tak samo, jak do problemów z narkotykami.
Podszedłem do okna i oparłem się o parapet. Dolinę spowijała cisza. Słaby powiew kołysał czubkami sosen. Stałem tak chwilę, zapatrzony w aksamitne warstwy ciemności.
W końcu odezwała się Robin:
– Może wrócisz do łóżka, co, kochanie?
Wpełzłem pod kołdrę. Obejmowaliśmy się, aż Robin ziewnęła i poczułem, że jej ciało wiotczeje ze zmęczenia. Pocałowałem ją, odsunąłem się i spróbowałem zasnąć, ale mi się nie udało. Byłem za bardzo nakręcony i oboje to wiedzieliśmy.
– Mów – powiedziała, wsuwając swoją dłoń w moją.
– Tak naprawdę nie ma o czym mówić. Po prostu to dziwne, że tak się nagle odezwał. Później olali mnie w szpitalu. Jędza, z którą rozmawiałem, sprawiała wrażenie, jakby miała to wszystko gdzieś. Była zimna, zachowywała się, jakbym to ja był wariatem. A potem, kiedy czekałem, wydarzyło się coś, co ją zdenerwowało.
– Myślisz, że to miało coś wspólnego z nim?
– Bo ja wiem... Do diabła, to wszystko takie pokręcone.
Leżeliśmy obok siebie. Cisza stawała się dokuczliwa. Spojrzałem na zegarek: trzecia dwadzieścia trzy. Podniosłem dłoń Robin do ust i pocałowałem jej kostki palców. Wstałem z łóżka, przeszedłem na drugą stronę, nachyliłem się i okryłem jej nagie ramiona.
– Już nie zasnę. Nie ma sensu, żebyś też nie spała.
– Pójdziesz poczytać? – spytała, wiedząc, jak zazwyczaj radzę sobie z bezsennością.
– Nie. – Podszedłem do szafy i zacząłem po ciemku wyjmować ubrania. – Chyba się przejadę.
Odwróciła się i spojrzała na mnie wielkimi oczami.
Udało mi się znaleźć flanelowe spodnie, cordovany, golf i tweedową, sportową marynarkę. Ubrałem się po cichu. Wyglądałem wystarczająco profesjonalnie.
– Jedziesz tam, prawda? Do tego szpitala.
Wzruszyłem ramionami.
– Ten telefon to było wołanie o pomoc. Kiedyś dobrze się rozumieliśmy. Bardzo go lubiłem. Teraz jemu wszystko się sypie, a ja prawdopodobnie nic nie mogę zrobić, ale poczuję się lepiej, jeśli nie będę siedział z założonymi rękami.
Robin popatrzyła na mnie, zaczęła coś mówić, westchnęła.
– Gdzie to jest?
– W West Valley. O tej porze dwadzieścia pięć minut jazdy. Niedługo wrócę.
– Bądź ostrożny, Alex, dobrze?
– Nie martw się, nic mi nie będzie.
Pocałowałem ją jeszcze raz.
– Spróbuj zasnąć.
Ale kiedy przestępowałem próg, była zupełnie rozbudzona.
Zima przyszła do południowej Kalifornii późno i trzymała się zawzięcie, zanim minęła. Jak na wczesną wiosnę było zimno; zapiąłem marynarkę, wychodząc na taras, i zbiegłem po frontowych schodach. Ktoś kilka lat temu posadził kwitnący w nocy jaśmin; krzewy rozrosły się i teraz dolinę od marca do września spowijał ich ciężki zapach. Odetchnąłem głęboko i pomyślałem o Hawajach.
Seville stał w garażu, obok toyoty pick-upa Robin. Był pokryty kurzem i potrzebował przeglądu, ale posłusznie zapalił. Dom stoi na końcu krętej, starej ścieżki do jazdy konnej i trzeba się trochę nagimnastykować, żeby bez zadrapań przecisnąć się cadillakiem pod drzewami. Ale po tylu latach potrafiłbym to zrobić przez sen, więc wycofałem z szarpnięciem, szybko wykręciłem i ruszyłem w dół.
Wjechałem w Beverly Glen Drive i potoczyłem się z górki w stronę Sunset. Nasza część doliny ma wiejski urok – małe, drewniane domy na palach, z witrażykami w oknach, naklejki „Ratujmy wieloryby” na zderzakach starych volvo, targ naturalnych produktów – ale tuż przed Sunset zaczynają się strzeżone osiedla. Na bulwarze skręciłem w prawo i pojechałem do przelotówki San Diego. Seville przemknął obok północnej granicy campusu UCLA, południowej bramy Bel Air, rozległych posiadłości na działkach za milion dolarów. Kilka minut później zobaczyłem wiadukt Czterysta Piątej. Skierowałem seville’a na wjazd i wskoczyłem na autostradę.
Prawym pasem wlokło się kilka cystern, lecz pięć pasów należało do mnie. Asfalt unosił się przede mną, pusty i lśniący jak grot strzały w nieskończoność mknący ku horyzontowi. Czterysta Piąta to fragment arterii, który przecina Kalifornię w pionie, biegnąc równolegle do wybrzeża od Baja do granicy Oregonu. W tej części stanu tunelem przebiega pod górami Santa Monica; tej nocy szczyty, które oszczędzono, rysowały się w mroku, a ich wyniosłe, pyliste podnóża porastała szczecina pierwszej wiosennej roślinności.
Droga wzbiła się do góry przy Mulholland, a potem opadła w stronę San Fernando Valley. Zapierający dech w piersiach widok – pulsująca tęcza dalekich świateł – pojawił się nagle, lecz przy stu dziesięciu na godzinę równie szybko zniknął. Skręciłem w prawo, wjechałem na Ventura Freeway West i przyspieszyłem.
Przemknąłem przez dwadzieścia kilometrów przedmieść: Encino; Tarzanę (tylko w L.A. podmiejską dzielnicę można było nazwać od człowieka-małpy); Woodland Hills. W podnieceniu ściskałem obiema rękami kierownicę, zbyt spięty, żeby słuchać muzyki.
Tuż przed Topangą czerń nocy ustąpiła eksplozji barw, mrugającemu wachlarzowi szkarłatu, bursztynu i kobaltowego błękitu. Zupełnie jakby na środku autostrady ktoś postawił olbrzymią choinkę. Miraż czy nie, zahamowałem.
O tej porze autostradą jechało niewiele samochodów, dość jednak – stojących zderzak w zderzak – by stworzyć korek jak o czwartej po południu.
Siedziałem przez chwilę, z silnikiem na luzie, a potem uświadomiłem sobie, że pozostali kierowcy wyłączyli silniki. Niektórzy wysiedli i opierali się o maski i bagażniki; palili papierosy, rozmawiali albo po prostu patrzyli w gwiazdy. Ich pesymizm był tak przemożny, że i ja zgasiłem silnik. Przede mną stało srebrne porsche targa. Wysiadłem i podszedłem do niego. Za kierownicą siedział ciemnowłosy mężczyzna pod czterdziestkę. Gryzł ustnik zgaszonej fajki i przeglądał jakieś prawnicze czasopismo.
– Przepraszam, może mi pan powiedzieć, co się dzieje?
Kierowca porsche podniósł wzrok znad pisma i spojrzał na mnie przyjaźnie. Sądząc po zapachu, jego fajka nie była nabita tytoniem.
– Wypadek. Wszystkie pasy zablokowane.
– Długo pan już tu stoi?
Szybkie spojrzenie na roleksa.
– Pół godziny.
– Wie pan może, kiedy przywrócą ruch?
– Nie. To jakiś paskudny wypadek.
Włożył fajkę z powrotem do ust, uśmiechnął się i wrócił do lektury artykułu o kontraktach w transporcie morskim.
Poszedłem dalej lewym poboczem autostrady, mijając rzędy stojących samochodów. Wozy jadące w przeciwną stronę też zwolniły, bo kierowcy chcieli zobaczyć, co się stało. Coraz bardziej śmierdziało benzyną, a moje uszy wychwyciły elektryczny zaśpiew: liczne policyjne radia nadawały niezależnie od siebie. Jeszcze kilka metrów i wszystko zobaczyłem.
Olbrzymia ciężarówka – dwie przyczepy i osiemnastokołowiec – złożyła się jak scyzoryk w poprzek drogi. Jedna przyczepa wciąż stała, prostopadle do białej, przerywanej linii; druga przewróciła się na bok, dobrą jedną trzecią zwisając za krawędź autostrady. Łączyła je teraz plątanina poskręcanych drutów. Pod olbrzymim metalowym trupem tkwił błyszczący, czarny samochód osobowy, zgnieciony jak puszka po piwie. Parę metrów dalej stał większy sedan, brązowy ford, bez szyb; jego przód przypominał harmonijkę.
Pół tuzina karetek i pluton samochodów straży pożarnej i patrolu autostrady mrugały światłami na włączonych klaksonach. Kilku mundurowych kręciło się dookoła forda, a dziwna maszyna, wyposażona w tępy ryj z wielkimi nożycami, rozcinała pogięte drzwi pasażera. Do karetek wsuwano okryte kocami ciała na noszach. Niektóre były podłączone do kroplówek i obchodzono się z nimi delikatnie. Inne, w workach na zwłoki, rzucano jak bagaż. Z jednej z karetek dobiegł mnie jęk, wyraźnie ludzki. Asfalt pokrywały szkło, paliwo i krew.
Funkcjonariusze patrolu autostrady stali w pozycji „spocznij” i obserwowali, co się dzieje. Jeden z nich zobaczył mnie i zdecydowanym gestem kazał mi wracać. Kiedy nie posłuchałem, ruszył w moją stronę z miną niewróżącą nic dobrego.
– Proszę natychmiast wracać do samochodu!
Gdy podszedł bliżej, zobaczyłem, że jest młody, dobrze zbudowany, ma pociągłą, rumianą twarz, rzadkie, jasne wąsy i wąskie, zaciśnięte usta. Przerobił mundur, żeby lepiej opinał się na jego ciele, i nosił maleńką, zabawną niebieską muszkę. Według identyfikatora nazywał się Bjorstadt.
– Jak długo, pana zdaniem, jeszcze będziemy tu stali?
Podszedł bliżej, z jedną ręką na kolbie rewolweru, żując gumę i roztaczając zapach potu i gaulterii.
– Proszę natychmiast wracać do samochodu.
– Jestem lekarzem. Zostałem wezwany do nagłego wypadku i muszę przejechać.
– Jakim lekarzem?
– Psychologiem.
Ta odpowiedź wyraźnie go nie zadowoliła.
– Co to za nagły wypadek?
– Jeden z moich pacjentów właśnie do mnie zadzwonił, przeżywa kryzys. W przeszłości miał skłonności samobójcze i jest w dużym niebezpieczeństwie. To ważne, żebym dotarł do niego najszybciej, jak się da.
– Jedzie pan do domu tej osoby?
– Nie, przebywa w szpitalu.
– Gdzie?
– W psychiatrycznym Canyon Oaks, kilka kilometrów stąd.
– Proszę pokazać prawo jazdy.
Podałem mu je z nadzieją, że nie zadzwoni do szpitala. Naprawdę nie potrzebowałem narady funkcjonariusza Bjorstadta z uroczą panią Vann.
Obejrzał dokładnie dokument, oddał mi go i zmierzył mnie spojrzeniem jasnych oczu; wyszkolono go tak, by wątpił.
– Powiedzmy, doktorze Delaware, że pojadę za panem do szpitala. Twierdzi pan, że kiedy tam dojedziemy, potwierdzą ten nagły wypadek?
– Oczywiście. Jedźmy.
Skrzywił się i skubnął wąs.
– Jakim samochodem pan jedzie?
– Seville, rocznik siedemdziesiąty dziewiąty. Ciemnozielony, z beżowym dachem.
Przyglądał mi się chwilę, marszcząc brwi.
– Dobrze – powiedział w końcu. – Proszę wolno przejechać poboczem. Kiedy pan tu dojedzie, zatrzyma się i poczeka, aż pozwolę panu jechać dalej. Tam z przodu to prawdziwa katastrofa, nie chcemy już dzisiaj więcej krwi.
Podziękowałem i pobiegłem truchtem do seville’a. Ignorując pełne wrogości spojrzenia innych kierowców, potoczyłem się na czoło kolejki, a Bjorstadt przepuścił mnie machnięciem ręki. Na jezdni rozłożono setki flar i autostrada świeciła się jak urodzinowy tort. Dopiero kiedy flary zniknęły mi z lusterka, przyspieszyłem.
Podmiejski krajobraz ciągnął się do Calabasas, tam pojawiły się łagodne wzniesienia, porośnięte starymi, poskręcanymi, karłowatymi dębami. Większość tutejszych wielkich rancz już zmieniono na działki, ale wciąż była to elegancka okolica dla bogatych koniarzy – drogie „planowane osiedla” za ogrodzeniami i półhektarowe działki dla weekendowych kowbojów. Zjechałem z autostrady tuż przed granicą okręgu Ventura i podążając za strzałką na kierunkowskazie z napisem „Szpital psychiatryczny Canyon Oaks”, skręciłem na południe, na betonowy most. Minąłem samoobsługową stację benzynową, hodowlę darni i chrześcijańską szkołę podstawową, przejechałem kilka kilometrów pod górę jednopasmówką, aż kolejna strzałka skierowała mnie na zachód. Powietrze było ciężkie od smrodu obornika.
Granicę terenów Canyon Oaks wyznaczała duża, teraz kwitnąca brzoskwinia, ocieniająca niską, otwartą bramę, bardziej ozdobę niż zabezpieczenie. Długa, kręta droga między dwoma szpalerami niskiego żywopłotu i zaniedbanych eukaliptusów zaprowadziła mnie na szczyt wzgórza.
Szpital był spełnieniem marzeń Bauhausu: sześciany białego betonu w skupiskach, dużo szkła i stali. Zarośla wykarczowano w promieniu kilkuset metrów; powstała wtedy widoczna konstrukcja o kanciastym kształcie. Ciąg sześcianów był dłuższy niż wyższy – zimny, blady pyton budynków. W oddali w tle wznosiło się czarne zbocze góry, usiane maleńkimi jak łebki szpilek światełkami, błyskającymi niczym nisko spadające gwiazdy. Zatrzymałem się na prawie pustym parkingu i poszedłem do wejścia – podwójnych drzwi z polerowanego chromu w szklanej ścianie. Zamkniętych. Nacisnąłem dzwonek.
Przez szybę wyjrzał strażnik. Podszedł do drzwi, uchylił je i wystawił głowę. Był w średnim wieku, z dużym brzuchem i nawet w ciemności widziałem żyłki na jego nosie.
– Słucham pana? – Podciągnął spodnie.
– Nazywam się Delaware. Jestem lekarzem. Mój pacjent, Jamey Cadmus, dzwonił do mnie w ciężkim stanie i chciałem sprawdzić, jak się czuje.
– Och, on. – Strażnik skrzywił się i mnie wpuścił. – Tędy, panie doktorze.
Poprowadził mnie przez pustą recepcję, utrzymaną w tonacji koloru mdłego niebiesko-zielonego i szarego; w powietrzu unosił się zapach zwiędłych kwiatów. Skręcił w lewo do drzwi z napisem „Oddział C”, otworzył je przede mną.
Po drugiej stronie znajdowała się pusta dyżurka pielęgniarek, z osobistymi komputerami i monitorem podłączonym do przemysłowych kamer, wyświetlającym sieczkę. Strażnik minął stróżówkę i skierował się w prawo. Weszliśmy do krótkiego, jasno oświetlonego korytarza z na przemian niebieskimi i zielonymi drzwiami, każde z judaszem. Jedne były otwarte i strażnik wskazał mi je gestem.
– Proszę, panie doktorze.
Pomieszczenie miało dwa na dwa metry, obite miękkim, białym plastikiem ściany i niski, płaski sufit. Niemal całą powierzchnię zajmowało szpitalne łóżko, wyposażone w skórzane pasy. Wysoko na ścianie znajdowało się pojedyncze okno. Szyba wyglądała na starą pleksi i była zabezpieczona stalowymi prętami. Wszystko – od komody po szafkę nocną – było przymocowane do podłogi i obite niebiesko-zielonym winylem. Na podłodze leżała wymięta biała piżama.
W pokoju tłoczyło się troje ludzi w wykrochmalonych kitlach.
Otyła blondynka koło czterdziestki siedziała na łóżku, skrywając twarz w dłoniach. Obok stał potężny, barczysty, czarnoskóry mężczyzna w okularach z rogową oprawką. Druga kobieta, młoda, ciemnowłosa, zmysłowa i na tyle atrakcyjna, by uchodzić za młodszą siostrę Sophii Loren, stała z ramionami skrzyżowanymi na obfitych piersiach w pewnej odległości od tej dwójki. Obie kobiety nosiły czepki pielęgniarek, a mężczyzna bluzę zapiętą pod szyję.
– To jego lekarz – oznajmił strażnik, napotkawszy trzy spojrzenia.
Gruba kobieta, z twarzą mokrą od łez, wyglądała na przerażoną. Potężny Murzyn zmrużył oczy, a potem znów zrobił niewzruszoną minę.
Ta ładna skrzywiła się ze złością. Odepchnęła Murzyna barkiem i podeszła bliżej. Dłonie miała zaciśnięte w pięści, a jej pierś falowała.
– Co to ma znaczyć, Edwards? – spytała kontraltem. – Kto to jest?
Brzuch strażnika opadł o kilka centymetrów.
– Ee, powiedział, że jest lekarzem Cadmusa, pani Vann, i, ee... no i ja...
– No właśnie. – Uśmiechnąłem się. – Nazywam się Delaware. Rozmawialiśmy przez telefon...
Spojrzała na mnie zdumiona, a potem znów odwróciła się do strażnika.
– To oddział zamknięty, Edwards. Jest zamknięty z dwóch powodów. – Uśmiechała się do niego krzywo, z pogardą. – Prawda?
– Tak, proszę pani...
– Co to za powody, Edwards?
– Ee, żeby trzymać czubków... żeby dbać o bezpieczeństwo, proszę pani, i, ee...
– Żeby pacjenci stąd nie wychodzili, a obcy nie wchodzili. – Spojrzała na niego z gniewem. – Dzisiaj totalnie nawaliłeś.
– Tak, proszę pani. Pomyślałem tylko, że skoro chłopak...
– Dość już twojego myślenia jak na jedną noc – warknęła Vann. – Wracaj na posterunek.
Strażnik spojrzał na mnie zaropiałymi oczami.
– Mam go zabrać...
– Idź, Edwards.
Popatrzył na mnie z nienawiścią i odszedł, szurając stopami. Gruba kobieta na łóżku znów ukryła twarz w dłoniach i zaczęła szlochać. Pani Vann zerknęła na nią z ukosa, pogardliwie, zatrzepotała długimi rzęsami i wyciągnęła do mnie delikatną dłoń.
– Witam, doktorze Delaware.
Uścisnąłem jej rękę i spróbowałem wytłumaczyć, co tu robię.
– Jest pan bardzo oddanym pracy człowiekiem, doktorze. – Jej uśmiech był zimnym, białym półksiężycem. – Tego chyba nie można mieć panu za złe.
– Dziękuję. Jak...
– Nie powinien pan zostać tu wpuszczony; Edwards za to odpowie, ale skoro już tu pan jest, nie sądzę, żeby mógł pan nam w czymś zaszkodzić. Ani pomóc, skoro już o tym mowa. – Przerwała. – Pana pacjenta już tu nie ma.
Nie zdążyłem nic powiedzieć.
– Pan Cadmus uciekł. Ale najpierw zaatakował biedną pannę Surtees.
Tłusta blondynka podniosła wzrok. Jej włosy wyglądały jak sztywna, platynowa beza. Twarz była blada, kluchowata, z różowymi plamami. Wyskubane brwi otaczały małe, oliwkowe świńskie oczka, teraz zaczerwienione. Grube wargi, tłuste od błyszczyka, napinały się i drżały.
– Zajrzałam do niego... – pociągnęła nosem – ...jak co noc. Zawsze był taki sympatyczny, więc rozpięłam mu pasy, wie pan, niech chłopak ma trochę swobody. Odrobina współczucia nigdy nie zaszkodzi, prawda? A potem masaż, nadgarstki i kostki. Normalnie odpływał w połowie i zaczynał uśmiechać się jak dziecko. Czasami udawało mu się zasnąć i porządnie wyspać. Tym razem zerwał się jak wariat, wrzeszczał i pluł. Uderzył mnie w brzuch, związał prześcieradłem i zakneblował ręcznikiem. Myślałam, że mnie zabije, ale on tylko wziął mój klucz i...
– Wystarczy, Marthe – przerwała stanowczo pani Vann. – Nie denerwuj się już. Antoine, zabierz ją do socjalnego pielęgniarek, niech zje trochę zupy czy czegoś takiego.
Murzyn pokiwał głową i wyprowadził grubą blondynkę.
– Prywatna pielęgniarka – powiedziała pani Vann, kiedy oboje zniknęli; zabrzmiało to jak epitet. – Nigdy nie korzystamy z ich usług, ale rodzina nalegała, a kiedy chodzi o grubą forsę, zasady często dziwnie się naginają. – Pokręciła głową; sztywny czepek zaszeleścił. – To wolny strzelec. Nie jest nawet zarejestrowana, ledwie ma licencję. Sam pan widział, co narobiła.
– Jak długo Jamey tu był?
Podeszła bliżej, musnęła moją rękę opuszkami palców. Na identyfikatorze miała zdjęcie, niezbyt dobre, a pod nim nazwisko: „Andrea Vann, pielęgniarka zarejestrowana”.
– Ależ pan jest uparty – orzekła wyniośle. – Dlaczego pan sądzi, że ta informacja jest teraz mniej poufna niż godzinę temu?
Wzruszyłem ramionami.
– Kiedy rozmawialiśmy przez telefon, miałem wrażenie, że uważa to pani za dowcip.
Mroźny uśmiech powrócił.
– A teraz, kiedy widzę pana osobiście, mam być pod wrażeniem?
Wyszczerzyłem się, miałem nadzieję, że ujmująco.
– Jeśli wyglądam tak, jak się czuję, nie spodziewałbym się tego po pani. Próbuję tylko zrozumieć, co się tu działo przez ostatnią godzinę.
Skrzywiła się, przez co jej uśmiech stał się bardziej przyjazny.
– Wyjdźmy z oddziału – powiedziała. – Pomieszczenia są wygłuszone, ale pacjenci zawsze wiedzą, kiedy coś się dzieje, to chyba jakiś zwierzęcy instynkt. Jeśli coś wyczują, będą wyć i tłuc się o ściany.
Poszliśmy do recepcji i usiedliśmy. Był tam Edwards; krążył wokół z nieszczęśliwą miną. Vann kazała mu przynieść kawę. Ściągnął wargi, przełknął kolejny litr dumy i usłuchał.
– Właściwie – powiedziała, gdy upiła łyk i odstawiła kubek – rzeczywiście myślałam, że robi pan sobie jaja, dużo mamy takich telefonów. Ale kiedy pana zobaczyłam, poznałam pana. Parę lat temu chodziłam na pana wykłady w Western Peds o dziecięcych lękach. Dobra robota.
– Dzięki.
– Moje własne dziecko miało wtedy złe sny i wykorzystałam niektóre pana sugestie. Podziałały.
– Miło mi to słyszeć.
Wyjęła papierosa z paczki w kieszeni fartucha i zapaliła.
– Jamey pana lubił. Wspominał o panu od czasu do czasu. Kiedy był przytomny.
Zmarszczyła brwi, a ja to zinterpretowałem:
– Co nie zdarzało się za często.
– Nie. Nie za często. Mówił pan, że ile minęło czasu, odkąd widzieliście się po raz ostatni?
– Pięć lat.
– Nie poznałby go pan. On... – Urwała. – Nie mogę powiedzieć więcej. Dość naginania zasad na jedną noc.
– W porządku. Może mi pani zdradzić, jak długo go już nie ma?
– Jakieś pół godziny. Pielęgniarze szukają go na wzgórzach, z latarkami.
Siedzieliśmy i piliśmy kawę. Spytałem ją, jakiego rodzaju pacjentów leczono w szpitalu, a ona, zanim odpowiedziała, zapaliła kolejnego papierosa.
– Jeśli pyta pan, czy mamy dużo ucieczek, odpowiedź brzmi „nie”.
Zapewniłem, że nie o to mi chodziło, ale mi przerwała:
– To nie jest więzienie. Większość naszych oddziałów jest otwarta. Typowe sprawy: zbuntowane nastolatki, ludzie z depresją, już po okresie najwyższego ryzyka, anorektyczki, maniacy, alzheimer, kokainiści i alkoholicy na detoksie. Oddział C jest mały, dziesięć łóżek, i rzadko wszystkie wykorzystane, ale mamy z nim najwięcej kłopotów. Pacjenci z C są nieprzewidywalni: to pobudzeni schizofrenicy z problemami z samokontrolą; bogaci psychopaci w układach, którzy uniknęli więzienia, chowając się tu na kilka miesięcy; uzależnieni od amfy i kokainiści, którzy przedawkowali i dostali paranoi. Ale po fenotiazynie nawet oni za bardzo nie szaleją; chemia ułatwia życie, prawda? Dbamy tu o porządek.
Znów rozzłoszczona wstała, poprawiła czepek i wrzuciła papierosa do zimnej już kawy.
– Muszę wracać, sprawdzić, czy go znaleźli. Mogę coś jeszcze dla pana zrobić?
– Nie, dziękuję.
– W takim razie szerokiej drogi.
– Wolałbym poczekać i porozmawiać z doktorem Mainwaringiem.
– Na pana miejscu bym tego nie robiła. Dzwoniłam do niego zaraz po tym, jak się okazało, że Jamey uciekł, ale był w Redondo Beach, na wakacjach z dziećmi. Nawet jeśli od razu wyjechał, to kawał drogi. Będzie pan tu siedział nie wiadomo jak długo.
– Zaczekam.
Poprawiła znów czepek i wzruszyła ramionami.
– Jak pan chce.
Kiedy zostałem sam, usiadłem i spróbowałem przetrawić to, czego się dowiedziałem. Niewiele z tego wynikało. Po chwili wstałem, znalazłem męską toaletę i opłukałem twarz. Lustro odbiło moje zmęczone spojrzenie, ale czułem się pełen energii. Pewnie jechałem na rezerwie.
Zegar w recepcji pokazywał czwartą trzydzieści siedem. Pomyślałem o Jameyu błąkającym się w ciemności i ta myśl mnie zelektryzowała.
Próbując od niej uciec, usiadłem i zacząłem czytać szpitalną makulaturę, „Kwartalnik Canyon Oaks”. Główny artykuł dotyczył polityki finansowania placówek zdrowia psychicznego – było tam dużo o ubezpieczeniach, public relations i tak dalej. Na ogół chodziło o to, by rodziny pacjentów zaczęły lobbować ustawodawców i firmy ubezpieczeniowe o więcej pieniędzy. Krótsze artykuły dotyczyły syndromu antycholinergicznego u osób starszych – błędnie zdiagnozowanych jako niedołężne umysłowo z powodu wywołanej środkami chemicznymi psychozy – a także zalet terapii zajęciowej, szpitalnej apteki i nowego programu leczenia zaburzeń w odżywianiu się. Całą ostatnią stronę zajmował esej doktora medycyny, członka Amerykańskiego Kolegium Lekarskiego, dyrektora medycznego Guya Mainwaringa, zatytułowany _Zmieniająca się rola psychiatrii._ Autor wyrażał przekonanie, że psychoterapia ma niewielkie znaczenie w leczeniu poważnych zaburzeń umysłowych; powinni ją prowadzić terapeuci bez wykształcenia medycznego. Psychiatrzy, podkreślał, są lekarzami i powinni wrócić do głównego nurtu medycyny jako „inżynierowie biochemii”. Artykuł kończył się peanem na cześć nowoczesnej psychofarmakologii.
Odłożyłem gazetę i czekałem niespokojnie przez pół godziny; w końcu usłyszałem warkot silnika i zgrzyt żwiru pod oponami. Para reflektorów zaświeciła przez szybę okalającą wejście i musiałem osłonić oczy przed ich blaskiem.
Światła zgasły. Kiedy znów zacząłem widzieć, zobaczyłem niewyraźny zarys kratki chłodnicy mercedesa. Drzwi się otworzyły i do środka wpadł mężczyzna.
Około pięćdziesiątki, szczupły, z kanciastą twarzą o ostrych rysach. Włosy miał ciemne, siwiejące, rzadkie i zaczesane w tył tak, by zakrywały łysinę; na środku wysokiego, szerokiego czoła widniał mały szczeciniasty trójkąt. Nos mężczyzny był długi, spiczasty, trochę krzywy; oczy niespokojne, piwne i szkliste, osadzone głęboko w oczodołach. Lekarz miał na sobie gruby, szary garnitur, który kiedyś musiał sporo kosztować, białą koszulę i szary krawat. Garnitur wisiał na nim luźno, spodnie odstawały od matowych, czarnych butów. Był to typ mężczyzny niezawracającego sobie głowy drobiazgami i subtelnościami, idealnie pasował do bauhausowskiego stylu budynku.
– Kim pan jest? – Jego akcent był ostry, brytyjski.
Wstałem i się przedstawiłem.
– Ach, tak. Ten psycholog. Pani Vann mówiła mi o telefonie Jameya do pana. Nazywam się Mainwaring. – Energicznie, odruchowo potrząsnął moją dłonią. – To miło z pana strony, że jechał pan tu taki kawał, ale obawiam się, że nie mogę z panem porozmawiać. Muszę zaprowadzić porządek. – Jakby wbrew temu, co powiedział, nachylił się do mnie. – Co ten chłopak chciał panu przekazać przez telefon?
– Niewiele, co by miało jakiś sens. Był wytrącony z równowagi, wydawał się doświadczać omamów słuchowych. Nie panował nad sobą.
Mainwaring grzecznościowo wysłuchał, ale widać było, że nic z tego, co mówiłem, go nie zaskoczyło.
– Od jak dawna jest w takim stanie? – spytałem.
– Od jakiegoś czasu. – Spojrzał na zegarek. – Smutny przypadek. Podobno kiedyś był bardzo inteligentny.
– Był geniuszem. Poza skalą.
Mainwaring podrapał się w nos.
– Tak. Teraz nikt by tak o nim nie pomyślał.
– Aż tak źle? – spytałem w nadziei, że powie coś więcej.
– Uhm.
– Miał wahania nastroju – przypomniałem sobie, próbując rozkręcić dialog. – Złożoną osobowość, czego można się było spodziewać, biorąc pod uwagę jego poziom intelektualny. Ale nic nie wskazywało na psychozę. Jeśli już, to na depresję. Co przyspieszyło załamanie? Narkotyki?
Mainwaring pokręcił głową.
– Nagła schizofrenia. Gdybym rozumiał proces etiologiczny... – uśmiechnął się, ukazując pożółkłe od herbaty zęby – ...czekałbym już na telefon ze Sztokholmu. – Uśmiech szybko zgasł. – Lepiej już pójdę – powiedział, jakby do siebie. – Sprawdzę, czy się nie znalazł. Starałem się nie wciągać w to władz, w trosce o rodzinę. Ale jeśli nasi ludzie szybko go nie znajdą, będę zmuszony zadzwonić na policję. W górach robi się zimno, nie możemy dopuścić, żeby dostał zapalenia płuc.
Odwrócił się.
– Miałby pan coś przeciwko, żebym zaczekał tu na niego?
– To chyba nierozsądne, doktorze Delaware. Poufność i tak dalej. Dziękuję za pańską troskę i żałuję, że jechał pan taki kawał na darmo. Ale przede wszystkim należy powiadomić rodzinę, co pewnie trochę potrwa. Jego najbliżsi są w Meksyku na wakacjach, a wie pan, jak tam jest z telefonami. – Miał rozbiegane oczy. – Może uda nam się pogawędzić kiedy indziej, gdy zostaną już podpisane odpowiednie dokumenty.
Racja. Nie miałem podstaw – prawnych ani zawodowych – by uzyskać choćby najdrobniejszą informację na temat Jameya. Nawet prerogatywy moralne były wątpliwe. Dzwonił do mnie po pomoc, ale co to było warte? Był wariatem, niezdolnym do podejmowania racjonalnych decyzji.
A mimo to miał dość rozsądku, by zaplanować ucieczkę i ten plan zrealizować, dość władz umysłowych, by zdobyć mój numer.
Spojrzałem na Mainwaringa i zrozumiałem, że będę musiał żyć z tymi pytaniami. Nawet jeśli znał odpowiedzi, nie zamierzał ich zdradzić.
Znów chwycił moją dłoń, potrząsnął nią, wymamrotał coś przepraszająco i odszedł pospiesznie. Był serdeczny, koleżeński, lecz nic mi nie powiedział.
Zostałem sam w pustej poczekalni. Odwróciłem się, słysząc szuranie. Edwards, strażnik, wszedł do recepcji nieco chwiejnym krokiem. Rzucił mi spojrzenie à la twardziel i dotknął rękojeści swojej pałki. Po jego minie widziałem wyraźnie, że obwinia mnie za wszystkie kłopoty.
Zanim zdążył wyrazić swoje uczucia, wyszedłem.4
Odłożyłem teczkę i zadzwoniłem jeszcze raz do Canyon Oaks. Mainwaring nie wrócił do biura, ale jego sekretarka zapewniła mnie, że dostał moją wiadomość.
Siedziałem w cichej bibliotece, pozwalając błądzić myślom. Wiedziałem, że gdybym posiedział tu wystarczająco długo, wróciłyby i zalęgły się w różnych ciemnych zakamarkach. Wstałem i poszukałem telefonu; znalazłem go w salonie. Ze słuchawką przy pasku wyszedłem na taras, a następnie po schodach do japońskiego ogrodu.
Koi pływały leniwie w koncentrycznej tęczy. Na odgłos moich kroków podpłynęły do kamienistego brzegu stawu, łapczywie rozdziawiając pyszczki i niecierpliwie chlapiąc.
Rzuciłem do wody garść granulek. Ryby wyskakiwały i zderzały się ze sobą, walcząc o pokarm. Ich łuski błyskały szkarłatem, złotem, platyną i pomarańczą, jak ogniki w stonowanej kolorystyce ogrodu. Przyklęknąłem, te bardziej asertywne nakarmiłem z ręki, ciesząc się z łaskotania ich pyszczków o moją dłoń.
Kiedy się nasyciły, usiadłem po turecku na poduszce mchów, dostrajając zmysły do cichych dźwięków: bulgotania wodospadu, cmokania ryb skubiących glony na gładkich, mokrych kamieniach okalających staw, ciepłego powiewu poruszającego delikatnie gałązkami glicynii. Nadszedł wieczór i okrył ogród całunem cienia. Jaśmin zaczął wydzielać swój słodki zapach. Patrzyłem, jak kolory zamieniają się w kontury, i skupiłem się, by tak samo ukryć moje myśli.
Kiedy ogarnął mnie medytacyjny spokój, telefon przy pasku zagwizdał i zapiszczał.
– Doktor Delaware – odebrałem.
– Jak zwykle oficjalny Alex – powiedział młodzieńczy głos przerywany trzaskami na linii.
– Lou?
– We własnej osobie.
– Co u ciebie? Ten oficjalny ton to stąd, że spodziewałem się kogoś innego.
– U mnie świetnie. Ufam, że za bardzo się nie rozczarowałeś.
Zaśmiałem się. Trzaski zrobiły się głośniejsze.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.