Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nad Modrym Dunajem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nad Modrym Dunajem - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 293 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dzwo­nio­no raz ostat­ni, gdy mło­dzie­niec po po­dróż­ne­mu, do­syć wy­twor­nie i sma­kow­nie ubra­ny, z pięk­nym, ma­łym tłu­mocz­kiem w ręku, do­padł szyb­ko wa­go­nu dru­giej kla­sy, nie py­ta­jąc kon­duk­to­ra, nie pa­trząc, kogo w nim znaj­dzie, i za­trza­snął drzwi za sobą rad, że po­cią­gu nie stra­ci. Trzy­mał w ustach cy­ga­ro i do­pie­ro umiesz­cza­jąc swo­je pa­kun­ki na pół­ce w gó­rze, do­strzegł, że w wa­go­nie sie­dzia­ła ko­bie­ta i sta­ry męż­czy­zna z si­wy­mi wą­sa­mi. Skło­nił się, wyj­mu­jąc cy­ga­ro z ust, i za­py­tał grzecz­nie:

– Czy pani po­zwa­la?

– Pro­szę – od­po­wie­dzia­ła krót­ko.

Po­ciąg już ru­szał – para świ­sta­ła prze­raź­li­wie, z gan­ku kła­nia­no się i wie­wa­no chust­ka­mi od­jeż­dża­ją­cym „ któ­rzy ro­dzi­ny i zna­jo­mych rzu­ca­li. Mło­dzie­niec pa­ko­wał się zmę­czo­ny, ukła­dał rze­czy i nie­ry­chło usiadł w prze­ciw­nym koń­cu.

Mi­mo­wol­nie oczy się jego zwró­ci­ły na to­wa­rzy­szów po­dró­ży.

Męż­czy­zna miał pięk­ną, jak­by ze sta­re­go por­tre­tu po­ży­czo­ną twarz, peł­ną po­wa­gi, bla­dą, wy­ra­zem ja­kie­goś smut­ku i za­my­śle­nia na­pięt­no­wa­ną.

Na pierw­sze wej­rze­nie wy­da­wa­ła się ona ty­pem pol­skim do­syć po­spo­li­tym, bo w kra­ju na­szym nie zby­wa na ob­li­czach, któ­re wię­cej obie­cu­ją, niż zna­czą w isto­cie. Wpa­trzyw­szy się jed­nak le­piej w star­ca, po­strzec było moż­na w oczach jego coś wy­bu­ja­łe­go, we wzro­ku nie­po­kój ja­kiś i jak­by eg­zal­ta­cję. Ma­je­sta­tycz­nie sie­dział, pod­parł­szy się w bok, z wi­docz­ną my­ślą uczy­nie­nia na wi­dzu wra­że­nia. Po­wa­ga była prze­sa­dzo­na, ru­chy wy­szu­ka­ne…

Ubra­nie, acz po­dróż­ne, we­dle sta­re­go pol­skie­go oby­cza­ju, oka­zy­wa­ło tak­że chęć od­zna­cze­nia się, dziw­ną w sta­rym już czło­wie­ku. Spod sza­rej, z pięk­ne­go suk­na z je­dwab­ny­mi po­trze­ba­mi ta­ra­tat­ki wi­dać było kar­ma­zy­no­wy żu­pan atła­so­wy.

Gru­by, zło­ty łań­cuch od ze­gar­ka z de­wiz­ka­mi świe­cą­cy­mi wy­wie­szo­ny był wy­ra­zi­ście, u szyi błysz­cza­ła spin­ka z du­żym ru­bi­nem, na pięk­nych, bia­łych rę­kach sy­gnet z krwaw­ni­kiem świe­cił i kil­ka du­żych pier­ście­ni. Gło­wę nie­co wy­ły­sia­ła okry­wa­ła cza­pecz­ka kon­fe­de­rat­ka na ba­kier uło­żo­na, ak­sa­mit­na, nie­wie­le osła­nia­ją­ca wy­nio­słe­go czo­ła. Rysy szla­chet­ne, kształt­ne, mia­ły wy­raz pań­skiej dumy.

Nad wszyst­ko jed­nak w tym czło­wie­ku ude­rza­ły oczy wy­pu­kłe, od­zna­cza­ją­ce się ja­kimś za­gad­ko­wym wy­ra­zem; przy­bie­ra­ły one tak roz­ma­ity cha­rak­ter, tak nie­spo­koj­nie la­ta­ły, a za każ­dym ra­zem od­po­wia­da­ły ich ru­chom usta tak dziw­ny­mi drga­nia­mi, iż moż­na było po­są­dzić, że świe­że wzru­sze­nie za­mą­ci­ło spo­ko­jem tej twa­rzy i wpra­wi­ło ją w ja­kiś stan nad­zwy­czaj­ny.

Kil­ka razy gło­wa star­ca zwró­ci­ła się ku mło­dzień­co­wi, jak­by ba­da­jąc go; zda­wa­ło się, że nie­zna­jo­my za­gad­nie i prze­mó­wi, ale sie­dzą­ca na­prze­ciw ko­bie­ta (praw­do­po­dob­nie cór­ka, są­dząc z wie­ku) – albo oczy­ma, lub do­tknię­ciem lek­kim ręki, a na­wet szep­tem po­wstrzy­my­wać się zda­wa­ła ojca i bła­ga­ją­co, nie­mal usil­nie do mil­cze­nia go zmu­sza­ła.

Dru­ga ta po­stać nie mniej od pierw­szej była zaj­mu­ją­cą. Była to ko­bie­ta lat dwa­dzie­ścia lub nie­wie­le wię­cej mieć mo­gą­ca, pięk­na bar­dzo, ubra­na ze sma­kiem a skrom­nie, w któ­rej każ­dym ru­chu znać było oso­bę lep­sze­go wy­cho­wa­nia, do wyż­szych klas spo­łe­czeń­stwa na­le­żą­cą. Ubra­nie jej, sto­sow­ne do po­dró­ży, wi­docz­nie ze sta­ra­niem było ob­my­śla­ne i przy­sta­wa­ło wy­bor­nie do cha­rak­te­ru twa­rzy, nie­co su­ro­we­go wy­ra­zu, my­ślą­cej, a mimo mło­do­ści okry­tej smut­kiem głę­bo­kim.

Wło­sy mia­ła ciem­ne, gład­ko przy­cze­sa­ne, oczy nie­bie­skie, owal lica nie­co po­cią­gły, rysy re­gu­lar­ne i de­li­kat­ne.

Wpa­trzyw­szy się w te dwie twa­rze, znać w nich było fa­mi­lij­ne po­do­bień­stwo i męż­czy­zna w mło­do­ści mógł być tak pięk­nym, jak była te­raz smut­na – praw­do­po­dob­nie cór­ka jego. Po­dróż­ny przy­najm­niej na pierw­szy rzut oka pew­nym był tego sto­sun­ku, któ­ry peł­ne po­sza­no­wa­nia obej­ście się po­twier­dza­ło.

Cie­ka­wy tro­chę mło­dzie­niec miał czas się pięk­nej pan­nie przy­pa­trzeć, gdyż w chwi­lach, gdy się sta­rym swym to­wa­rzy­szem nie zaj­mo­wa­ła, pa­trza­ła upar­cie w okno, jak gdy­by chcia­ła wszel­kiej ze stro­ny nie­zna­jo­me­go za­czep­ki unik­nąć.

Po­ciąg biegł już co­raz ży­wiej, gdy od stro­ny, przy któ­rej ci pań­stwo sie­dzie­li, sta­nął w oknie kon­duk­tor, do­po­mi­na­jąc się o bi­le­ty; ko­bie­ta żywo się ku nie­mu po­chy­li­ła i po ci­chu szep­tać coś za­czę­ła… Wi­dać było, że się unie­win­niał, po­mie­sza­ny nie­co, a gdy mło­dzie­niec bi­let swój po­dał mu do od­stem­plo­wa­nia, za­py­tał go, kto mu to dał miej­sce, gdyż wa­gon ten był za­mó­wio­ny.

– Na pierw­szej sta­cji będę pana pro­sił, aże­byś się prze­siadł – rzekł – dam panu inny…

Gość od­po­wie­dział do­syć kwa­śno, ko­bie­ta się za­ru­mie­ni­ła moc­no, a sta­ry z góry spoj­rzał na na­trę­ta – ale za­mil­czał.

Mło­dzie­niec, bi­let ode­braw­szy, rzu­cił się na swo­je miej­sce z wy­ra­zem wi­docz­nym nie­ukon­ten­to­wa­nia i ob­ra­zy. I on też te­raz po­czął w prze­ciw­ne pa­trzeć okno, żywo pa­ląc cy­ga­ro… Gnie­wa­ło go to, nie wie­dzieć dla­cze­go, iż ci pań­stwo sami dla sie­bie tyl­ko cały wa­gon mieć chcie­li i mo­gli wzgar­dzić jego to­wa­rzy­stwem.

Po­sta­no­wił im to dać uczuć, iż wca­le ani na­tręt­nym być nie my­śli, ani na­wet zwra­ca na nich uwa­gę.

Mło­da ko­bie­ta mu­sia­ła to po­strzec, bo parę razy prze­lot­nie spoj­rza­ła, nie­spo­koj­na nie­co, i jak­by sama z sie­bie nie­ra­da. Przy pierw­szej sta­cji kon­duk­tor przy­szedł coś po­szep­tać jej – a że mło­dzie­niec już się go­to­wał do wyj­ścia z wa­go­nu i zdej­mo­wał już swój tłu­mo­czek, oświad­czył mu, za­fra­so­wa­ny, aże­by po­zo­stał, bo miej­sca w in­nym wa­go­nie nie ma.

– Nie chciał­bym ni­ko­mu za­wa­dzać! – mruk­nął gło­sem, w któ­rym czuć było po­draż­nie­nie.

Ko­bie­ta spoj­rza­ła nań, ru­mie­niąc się moc­niej jesz­cze, ale nie ode­zwa­ła się nic, gdy sta­ry męż­czy­zna zwró­cił się ku nie­mu i po­mi­mo że go cór­ka za rękę chwy­ci­ła – ode­zwał się gło­śno:

– Wca­le nam wać­pan do­bro­dziej nie za­wa­dzasz tu­taj – miej­sca mamy do­syć – ale – je­że­li wol­no spy­tać? – z kim­że mam ho­nor?

– Eliasz Rżew­ski – od­parł kła­nia­jąc się i usu­wa­jąc, a nie bar­dzo chcąc w dłuż­szą wda­wać roz­mo­wę, mło­dy po­dróż­ny.

– A ja – wska­zu­jąc na sie­bie pal­cem, któ­ry wprost do pier­si skie­ro­wał, ode­zwał się sta­ry – ja je­stem: – Ko­niec­pol­ski, het­man ko­ron­ny, sta­ro­sta…

Rżew­ski spoj­rzał na ko­bie­tę, któ­rej twa­rzycz­ka sta­nę­ła w pło­mie­niach, łzy się jej za­krę­ci­ły w oczach, by­stro rzu­ci­ła nań bła­ga­ją­cym wzro­kiem. Obie­ma rącz­ka­mi po­chwy­ci­ła ojca, usi­łu­jąc go po­wstrzy­mać od mó­wie­nia. Sta­ry się uśmie­chał z ro­dza­jem po­li­to­wa­nia, a pięk­na twarz jego cią­gle zwró­co­ną była ku Rżew­skie­mu.

Te­raz się tłu­ma­czy­ło wszyst­ko, pan Eliasz zła­go­dzo­ną twa­rzą zwró­cił się ku ko­bie­cie, da­jąc jej uczuć, że się nie ma od nie­go cze­go oba­wiać.

– Nie­praw­daż, że to was – mój pa­nie Rżew­ski, dzi­wi, iż wi­dzi­cie przed sobą het­ma­na Ko­niec­pol­skie­go, ży­we­go i zdro­we­go? hę? W te­raź­niej­szych cza­sach… pan het­man z jed­nym sze­re­pet­ką słu­żą­cym, ja­dą­cy ko­le­ją, in­co­gni­to, do ra­ku­skiej sto­li­cy! Praw­da! mi­ra­bi­lia! – Ro­zu­miem zdzi­wie­nie pań­skie. – Ale – za po­zwo­le­niem. – Oczy­wi­ście wać­pan je­steś do­bry szlach­cic – pa­trzy mu to z oczów, masz fi­zys szla­chec­ką. – Prze­pra­szam, Rżew­scy ja­kim się her­bem pie­czę­tu­ją? – za­po­mnia­łem.

– Moja ro­dzi­na – od­parł Eliasz – nosi na tar­czy Krzyw­dę…

– Aha! Tak jest! – za­wo­łał sta­ry – wiem, pa­mięć mnie za­wio­dła! prze­pra­szam! Sta­ra i praw­dzi­wa szlach­ta, bo to te­raz fa­bry­ko­wa­nej mnó­stwo, a już wolę ple­be­ju­sza jaw­ne­go, jak te brą­zy po­zła­ca­ne.

Roz­śmiał się sta­ry z iro­nią lek­ką, przy­mru­ża­jąc oczy. Rżew­ski słu­chał, nie mo­gąc wzro­ku od­wró­cić od ko­bie­ty, któ­rej twarz świad­czy­ła, co cier­pia­ła. Ob­le­wa­ła się pło­mie­nia­mi i bla­dła, drża­ła i chwy­ta­ła ojca za ręce, szep­ta­ła mu coś do ucha – wszyst­ko to było próż­nym.

Sta­ru­szek z lek­ka ją od­trą­cał i czu­jąc się sym­pa­tycz­nie po­cią­gnio­nym ku są­sia­do­wi, chy­lił się do nie­go, zda­jąc się mieć nie­po­mier­ną ocho­tę prze­dłu­że­nia z nim roz­mo­wy. Na osta­tek po­ca­ło­wał cór­kę w czo­ło i szep­nął pół­gło­sem:

– Ale daj­że mi tro­szy­nę po­ga­wę­dzić z sza­now­nym są­sia­dem. Cze­góż się lę­kasz? On mo­je­go in­co­gni­to nie zdra­dzi przed Ra­ku­sza­na­mi. I py­ta­ją­cy wzrok ła­god­nie zwró­cił ku Elia­szo­wi, któ­ry wi­dząc już, z kim miał do czy­nie­nia, sta­rał się jak naj­po­wol­niej­szym oka­zy­wać na wszyst­ko.

– Moja dro­ga Aniel­ko – do­dał od­wra­ca­jąc się do cór­ki – pro­szę cię, nie… miej żad­nej oba­wy, szlach­cic czy­stej krwi szlach­ci­ca nie zdra­dzi. Dro­ga się nam nie bę­dzie wy­da­wać tak dłu­gą. Cze­mu by­śmy nie mie­li po­ga­wę­dzić??

Pan­na Anie­la z oczy­ma bła­ga­ją­cy­mi cią­gle, po­pa­trzyw­szy na nie­zna­jo­me­go, zda­wa­ła się nie­co uspo­ka­jać – wes­tchnę­ła tyl­ko, pa­dła w głąb sie­dze­nia, pod­par­ła się na ręce i za­czę­ła z ro­dza­jem re­zy­gna­cji smut­nej pa­trzeć za okno, choć oczy nic pew­nie prócz wła­snych krę­cą­cych się w nich łez nie wi­dzia­ły. Cała była jesz­cze prze­ję­ta, za­ru­mie­nio­na i drżą­ca.

Sta­re­mu, prze­ciw­nie, twarz się wy­ja­śni­ła – uśmie­chał się.

– Tak – mó­wił – dzi­wi to pew­nie wać­pa­na do­bro­dzie­ja, że mnie tu wi­dzisz. Rzecz w isto­cie rzad­ka wi­dzieć umar­łe­go, któ­ry tyle lat w gro­bie le­żał, po­wró­co­ne­go do ży­cia – i to w ta­kich, jak ja, oko­licz­no­ściach. Ja tyl­ko to panu jed­ne­mu, sub rosa, po­wia­dam, kto je­stem. Aniel­ka ma słusz­ność, że o tym dru­dzy, ogół, vu lgus, wie­dzieć nie po­wi­nien. Oczy­wi­sta rzecz, scep­ty­cy, nie­do­wiar­ki śmiać by się mo­gli, wzię­li­by mnie za sza­lo­ne­go, po­wie­dzie­li­by, żem men­te cap­tus. – Ano – tak nie jest – nie, za­rę­czam wać­pa­nu. Je­stem tyl­ko w bar­dzo dziw­nym i przy­krym po­ło­że­niu… Mam mi­sją, z któ­rą zo­sta­łem wy­sła­ny, cho­ciaż mi cre­den­tia­les nie dano! Wy­staw­że so­bie być Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej wiel­kim het­ma­nem ko­ron­nym, a obu­dzić się wśród ta­kie­go nie swo­je­go, zwich­nię­te­go świa­ta!

Pan Eliasz słu­chał nie prze­ry­wa­jąc, z uwa­gą wiel­ką. Sta­ry mó­wił cią­gle żywo, ale we­so­ło i ocho­czo – jak­by miał gwał­tow­ną wy­ga­da­nia się i wy­wnę­trze­nia po­trze­bę, dłu­go nie­za­spo­ko­jo­ną.

– Nie­zba­da­ne są wy­ro­ki Boże! Po co mnie ze­sła­no na to nie­szcze­gól­ne wi­do­wi­sko! – nie mogę so­bie ja­sno zdać spra­wy, lecz że to na coś być musi po­trzeb­nym, nie wąt­pię. Le­ża­łem w trum­nie za­mczy­stej, cy­no­wej, pod pie­czę­cia­mi i klu­czem, tak że z ziem­skiej mej po­wło­ki nic się uro­nić nie mo­gło.

Jed­ne­go po­ran­ka dano znać – wsta­waj – i zbu­dzi­łem się, ob­le­ka­jąc cia­ło bez naj­mniej­szej trud­no­ści…

Sta­ry z uwa­gą po­pa­trzał na twarz słu­cha­ją­ce­go, a nie znaj­du­jąc na niej wy­ra­zu iro­nii ni nie­do­wiar­stwa, bo pan Eliasz umiał je w so­bie po­skro­mić i li­tość czuł nad bied­nym star­cem obłą­ka­nym – mó­wił da­lej co­raz po­uf­niej:

– Nie by­łem do­brze po­in­for­mo­wa­ny, ja­kie za­szły zmia­ny w Rze­czy­po­spo­li­tej – mnó­stwo mnie spo­ty­ka nie­spo­dzia­nek. Prze­szło­ści z tą te­raź­niej­szo­ścią po­go­dzić nie umiem jesz­cze… ale – oswa­jam się po­wo­li. – Po­cze­kał tro­chę na od­po­wiedź, a nie od­bie­ra­jąc jej, mó­wił z wol­na.

– Je­stem tedy ze­sła­ny tu, in­co­gni­to, w celu zba­da­nia grun­tow­ne­go, co się z tą na­szą nie­szczę­śli­wą Pol­ską sta­ło – a wi­dzę, że czas był, aby z góry o tym po­my­śla­no, jak ra­dzić – bo dia­ble źle jest u nas. Nie spo­dzie­wa­łem się ta­kie­go upad­ku. Co naj­go­rzej, z ko­le­iśmy się wy­rwa­li, tra­dy­cji po­zby­li, roz­pierzch­nę­li, roz­leź­li, ten do Sasa, ów do łasa…

Zno­wu spoj­rzał Rżew­skie­mu w oczy – a ten mil­czał, nie wie­dząc, czy ma po­ta­ki­wać, czy ba­dać, za­prze­czać czy mil­czeć. Ostat­nie zda­wa­ło się naj­bez­piecz­niej­szym.

– Ja się w tym wszyst­kim roz­pa­trzeć mu­szę – mó­wił sta­ry – i w gó­rze zdać ra­por­ta. Na­le­ży coś ra­dzić. Bez­kró­le­wie u nas kom­plet­ne – for­mal­ne in­ter­re­gnum, bez pry­ma­sa, na­wet sądy kap­tu­ro­we się zbłą­ka­ły i po­wa­gi nie mają. Gdy­by tak dłu­żej iść mia­ło, prze­pad – nie­my; a Pol­ska gi­nąć nie po­win­na i nie może… Praw­da? – za­py­tał wle­pia­jąc oczy w to­wa­rzy­sza.

Ten gło­wą tyl­ko dał znak po­twier­dza­ją­cy i – jak­by rady za­się­gnąć pra­gnąc, co ma czy­nić z bied­nym obłą­ka­nym, po­pa­trzał na cór­kę – któ­ra oczy­ma pro­szą­cy­mi mi­ło­sier­dzia wej­rza­ła na nie­go. Łzy się w nich cią­gle krę­ci­ły.

Pan Eliasz Rżew­ski był chło­pa­kiem ży­wym wpraw­dzie, ale do­syć roz­sąd­nym – umiał się więc do każ­de­go za­sto­so­wać po­ło­że­nia. Sta­ry pan przy­su­nął się do nie­go, oka­zu­jąc wiel­ką ja­kąś sym­pa­tię. Bia­łą swą rękę wy­cią­gnął ku jego dło­ni i uści­snąw­szy ją, po­czął mó­wić da­lej z wy­raź­nym za­do­wol­nie­niem, iż mu wol­no było dłu­gie prze­rwać mil­cze­nie.

– Oso­bliw­sze spra­wy Boże – rzekł z uśmie­chem do­bro­dusz­no­ści peł­nym. – Ja! wiel­ki het­man ko­ron­ny, pan z pa­nów, nie­gdyś pierw­szy dy­gni­tarz w na­szej Rze­czy­po­spo­li­tej, dziś ska­za­ny na ode­gry­wa­nie roli pod­rzęd­nej ja­kie­goś za­moż­ne­go szlach­ci­ca i ukry­wa­ją­cy się pod imie­niem pana Mo­de­sta Sło­miń­skie­go–nie uwłasz­czam ja uro­dzo­nym Sło­miń­skim, jak i in­nej szlach­cie na­szej, z któ­rej łona i my wy­szli­śmy gra­da­tim do bu­ław i krze­sła, ale co Ko­niec­pol­ski, to prze­cie nie Sło­miń­ski…

Roz­śmiał się, po­tarł czo­ło, po­pra­wił czap­kę, cór­ce dał znak, aby była spo­koj­ną, i mó­wił da­lej:

– A wać­pan do­bro­dziej – (rzekł ci­cho) – czy na­le­żysz do wskrze­szo­nych czy do ży­ją­cych po raz pierw­szy?

Od­po­wiedź była na­der trud­ną, za­trzy­mał się z nią mło­dzie­niec chwi­lę, a żwa­wy sta­rzec już cią­gnął da­lej:

– Jest to rzecz po­wszech­nie wia­do­ma, choć się o tym nie mówi pu­blicz­nie, że są dwa lu­dzi ro­dza­je – zmar­twych­wstan­ce, któ­rzy przy­cho­dzą ż tam­te­go świa­ta, na nowo cia­ło przy­oble­ka­jąc, aby kie­ro­wać mło­dy­mi –

i ci, co się raz pierw­szy ro­dzą. Wła­śnie to po­mie­sza­nie dwóch ro­dza­jów ludz­kość wie­dzie bez­piecz­niej, aby nie po­błą­dzi­ła.

Jak­że? czy asin­dziej czu­jesz w so­bie sta­re­go ja­kie­go nie­bosz­czy­ka, re­di­vi­va? hę? co?

Rżew­ski ze­brał się na­resz­cie na od­po­wiedź bar­dzo pro­stą:

– Nie, nie czu­ję, pa­nie het­ma­nie.

– A! tsyt! Het­ma­nem mnie na głos na­zy­wać nie wol­no! O tym naj­głęb­sze mil­cze­nie – mo­gło­by to cał­kiem mi­sję moją spa­ra­li­żo­wać. Mun­dus vult de­ci­pi. Tym­cza­sem przy­pusz­czaj asin­dziej, że masz przed sobą… pro­ste­go szlach­ci­ca… choć, choć ja wiel­kie­go du­cha w so­bie no­szę…

A! cię­żar to też wiel­ki! wierz mi, oczy­ma prze­szło­ści pa­trzeć na te­raź­niej­szość i czy­tać, co to te­raź­niej­sze ta­ła­taj­stwo pi­sze o nas, tyle nas ro­zu­mie­jąc, co chińsz­czy­znę.

Po­czął się śmiać ser­decz­nie…

– Ile razy czy­tam co o prze­szło­ści na­szej, chce mi się śmiać i pła­kać! Co oni z nas i na­sze­go świa­ta ro­bią – do­dał z po­li­to­wa­niem. – Klucz stra­ci­li do pi­sma na­sze­go, czy­ta­ją go w swo­im ję­zy­ku i dzi­wo­lą­gi stąd ro­sną. Je­den nas mie­rzy fran­cu­skim me­trem, dru­gi nie­miec­ką sto­pą, trze­ci mo­skiew­skim ar­szy­nem, a czwar­ty ide­al­ną mia­rą przez sie­bie wy­my­ślo­ną, do swej kar­ło­wa­tej po­sta­ci. Cha! cha! cha!

– Mój ko­cha­ny oj­cze – ode­zwa­ła się ci­cho pan­na Anie­la – mó­wi­cie zbyt żywo… Za­wsze ojca ta­kie mó­wie­nie roz­draż­nia. Mo­że­my spo­cząć tro­chę.

– Moja Aniel­ciu dro­ga, już ty się tak bar­dzo nie troszcz o mnie, pro­szę cię. Ja rad je­stem „ że oto tak mi­łe­go zna­la­złem in­ter­lo­ku­to­ra, przed któ­rym się wy­wnę­trzyć mogę, nie obu­dza­jąc jego śmie­chu. To mi ulgę spra­wia – po­wia­dam ci…

Tak, tak – cią­gnął za­raz da­lej, zwra­ca­jąc się ku panu Elia­szo­wi – prze­szłość na­sza jest zu­peł­nie za­po­mnia­ną i zde­fi­gu­ro­wa­ną. Ja wpraw­dzie nie asy­sto­wa­łem wiel­kiej me­ta­mor­fo­zie, gdy w po­ża­rze na­szej Troi spło­nę­ły tra­dy­cje na­ro­do­we – bom le­żał jesz­cze w mo­jej trum­nie cy­no­wej, z któ­rej nie­kie­dy tyl­ko du­chem wy­ry­wa­łem się po­bu­jać nad zie­mią na­szą. Tych re­kre­acji nie­bosz­czy­kow­skich uży­wa­łem zwy­kle, jako wiel­ki mi­ło­śnik na­tu­ry, na wy­ciecz­ki po­nad lasy i pola. – Nie­ry­chło do­pie­ro ude­rzy­ło mnie to, że i twarz na­szej Rze­czy­po­spo­li­tej zmie­niać się za­czę­ła, wy­krzy­wiać, a zmarszcz­ka­mi okry­wać. Wła­ści­wie nie wiem do­tąd, kie­dy­śmy stra­ci­li wą­tek… a wać­pan nie wiesz?

– Nie – ja nie wiem – krót­ko rzekł Rżew­ski.

– I nikt nie wie. Py­ta­łem jed­ne­go pro­fe­so­ra, uczo­ne­go aż do fik­sa­cji, w Kra­ko­wie, i jed­ne­go nie­mniej ro­zum­ne­go i eru­dy­ta, choć jesz­cze przy­tom­ne­go, we Lwo­wie – ża­den z nich nie wie do­brze, gdzie się nam nić urwa­ła – choć je­den się grze­bał w ar­chi­wach au­striac­kich, tam szu­ka­jąc ko­niusz­ka, dru­gi pruł mnó­stwo ksią­żek my­śląc, że się gdzie mógł w nich za­po­dzieć. Oba mi mó­wi­li, iż urwa­ne­go koń­ca ża­den nie zna­lazł, a z la­bi­ryn­tu, w ja­kim je­ste­śmy, bez tej prze­wod­niej nici Ariad­ny wyjść na­der trud­no… Może, nie­po­dob­na. Ja wła­śnie jadę oto do Wied­nia, przy­znam się panu do­bro­dzie­jo­wi, dla­te­go, aże­by do­śle­dzić, czy ko­niec nit­ki z wę­zeł­kiem nie do­stał się Au­stria­kom przy pierw­szym roz­bio­rze. Oni sami mogą o tym nie wie­dzieć – tak jak w ogó­le nie­do­brze wie­dzą za­wsze, co się z nimi dzie­je. Co się ty­czy Pru­sa­ków, tam już nie ma co szu­kać, bo oni by z nie­go albo knot zro­bi­li do ar­mat­nie­go lon­tu, al­bo­by go na swo­ją bar­wę prze­far­bo­wa­li i –,z po­zwo­le­niem – spa­sku­dzi­li. Że w Mo­skwie nie ma nit­ki tej, do­tąd pew­ny by­łem – ale? któż to wie – u ka­du­ka… mógł ją soł­dat scho­wać do kie­sze­ni.

Wes­tchnął.

– Szu­kaj­że tu!! – do­dał smut­nie.

– Nie­chaj oj­ciec od­pocz­nie – ode­zwa­ła się pan­na – tak ślicz­ne mi­ja­my po­ło­że­nia, kraj taki ży­zny – drze­wa – łąki…

Sta­ry wyj­rzał oknem i wes­tchnął.

– E! to wszyst­ko fur­da jest – rzekł – prze­ciw temu, czym była Pol­ska za mo­ich cza­sów – to była ślicz­ność! to był ob­ra­zek! to był raj ziem­ski… ach!

Pan Eliasz Rżew­ski, któ­ry się w tej wie­rze cho­wał, że świat i Ko­ro­na Pol­ska, acz po­ła­ma­na, ogrom­nie od lat kil­ku­set wy­pięk­nia­ły i wy­ro­sły – nie mógł się już tym ra­zem od śmie­chu wstrzy­mać.

Sta­ru­szek to do­strzegł.

– Śmiej się asin­dziej – ja mu tego za złe nie we­zmę, śmiej się, boś sta­rej Pol­ski nie znał i nie wi­dział. Było in­a­czej, ale Bóg mi świad­kiem, jak w raju… W raju, jak wia­do­mo, były węże – i u nas na nich nie zby­wa­ło, prze­cież raj dla­te­go był ra­jem. Póź­niej się to co­raz pso­wać za­czę­ło i do szczę­tu wy­wró­ci­ło. Ale za mo­ich cza­sów, mi­ło­sier­ny Pa­nie – jak to wszyst­ko w pięk­ną było zla­ne ca­łość – jak to śpie­wa­ło chó­rem zgod­nym chwa­łę Bożą!

– Jed­nak­że – od­wa­żył się wtrą­cić Rżew­ski.

– Jed­nak­że – pod­chwy­cił, nie da­jąc mu mó­wić sta­ry – jed­nak­że z okru­chów nie sądź­cie – ko­ści się tyl­ko zo­sta­ły, z któ­rych wy o ży­wym cie­le Rze­czy­po­spo­li­tej wy­obra­że­nia mieć nie mo­że­cie. Warn się zda­je, że z zęba moż­na od­gad­nąć sło­nia i no­so­roż­ca… – ale choć­by­ście go na­wet od­bu­do­wa­li, nie za­ga­da on do was – ży­cia jego nie zgad­nie­cie… Ży­cie ma ta­jem­ni­ce swe, któ­re z nim scho­dzą do gro­bu. Tak z nami ze­szła tra­dy­cja pol­ska, pol­ski duch, pol­skiej za­gad­ki sło­wo…

Sta­ry, mó­wiąc to, w okno za­czął pa­trzeć i śmiał się sam do sie­bie. Pan­na Anie­la sko­rzy­sta­ła z tej chwi­li i do­byw­szy pręd­ko ko­biał­kę, któ­rą mia­ła przy so­bie, chcąc wi­docz­nie od­wró­cić roz­mo­wę – otwo­rzy­ła ją, py­ta­jąc, czy­by oj­ciec nie chciał cze­go zjeść lub na­pić się.

– Ja wła­ści­wie – rzekł sta­ry z pół­u­śmie­chem peł­nym iro­nii dum­nej – ja wła­ści­wie – ty – wiesz – ja wca­le jeść nie po­trze­bu­ję – ja żyję du­chem, ale dla oka ludz­kie­go, nie chcąc zdra­dzić mo­je­go in­co­gni­to – jem przez grzecz­ność tyl­ko – i – żeby cie­bie uspo­ko­ić – bo i ty mnie nie ro­zu­miesz – i ty mi nie do­wie­rzasz….

Wes­tchnął bo­le­śnie.

– Wszy­scy wy ma­cie mnie za po­spo­li­te­go czło­wie­ka, pod­le­ga­ją­ce­go zwy­kłym wa­run­kom ży­cia, po­trze­bu­ją­ce­go chle­ba i mię­sa…

To mó­wiąc sta­ry ru­szył ra­mio­na­mi, za­pa­trzył się we wnę­trze ko­biał­ki, się­gnął ma­chi­nal­nie ręką, do­był ka­wa­łek buł­ki, w któ­rej szyn­ka była ukry­ta, i jeść za­czął z naj­więk­szym ape­ty­tem – na co sam nie zda­wał się naj­mniej­szej zwra­cać uwa­gi.

Pan­na Anie­la wy­cią­gnę­ła swo­ją po­dróż­ną spi­żar­nię do to­wa­rzy­sza po­dró­ży – z uprzej­mym za­pro­sze­niem, ale ten od­mó­wił grzecz­nie. Pan Sło­miń­ski wy­do­był flasz­kę z wi­nem, na­lał so­bie ku­bek, wy­próż­nił go ocho­czo i jak­by już za­po­mniał, o czym tyl­ko co mó­wił – bez­myśl­nie się w okno za­pa­trzył.

Wtem wła­śnie się za­trzy­ma­no na sta­cji i z wa­go­nów trze­ciej kla­sy męż­czy­zna w si­wej ka­po­cie zbli­żył się do drzwi­czek, spo­glą­da­jąc w okno. Był to sta­ry słu­ga pana Sło­miń­skie­go, któ­ry zo­ba­czyw­szy go, uśmiech­nął mu się.

– Cóż, mo­sa­nie Fe­do­ro­wicz – rzekł do nie­go – czy i ty po­chwa­lasz tę sza­lo­ną jaz­dę, któ­rą sza­tan wy­my­ślił… aby lu­dzi na­ba­wić nie­ustan­ną go­rącz­ką. Opi­sa­na jest w Apo­ka­lip­sie… hę?

Fe­do­ro­wicz ra­mio­na­mi ru­szył tyl­ko.

– Nie le­piej to nam było daw­niej – mó­wił sta­ry – je­chać ze dwo­rem, wła­sny­mi koń­mi, wła­sną wolą, ru­szać so­bie, roz­glą­da­jąc się swo­bod­nie po świe­cie – niż dziś tą parą le­cieć do dia­ska na skrę­ce­nie kar­ku, po­za­my­ka­nym w pu­deł­kach, pod ko­men­dą nie­miec­kie­go war­tow­ni­ka, któ­ry cię w nie­wo­lę za­ku­wa. Za­wo­łaj­że tu – stój – abyś fan­ta­zji do­go­dził…

– Ale za to pręd­ko, ja­śnie pa­nie – od­parł za­ży­wa­jąc ta­ba­ki Fe­do­ro­wicz.

– Praw­da, tak pręd­ko, że się nie wi­dzi na­wet prze­pa­ści przed sobą, a gdy się ją doj­rzy, nie czas się cof­nąć.

Za­dzwo­nio­no, Fe­do­ro­wicz skło­nił się i od­szedł, ta­ba­kier­kę cho­wa­jąc, sta­ry jeść prze­stał i po­ciąg ru­szył da­lej.

– Po­wia­da­cie, że u was te­raz go­spo­dar­stwo lep­sze – ode­zwał się śmie­jąc sta­ry – gdy­by­ście moje wi­dzie­li i szku­ty, co szły do Gdań­ska, i… spi­chle­rze!! Ba! ba! Zie­mia się wy­si­li­ła, a może i znie­chę­ci­ła dla ta­kich dud­ków ro­dzić – bo ona też nie taka głu­pia, jak się wam zda­je…

Ręką mach­nął.

Mi­ja­li wła­śnie fa­bry­kę ja­kąś, z któ­rej kłę­by dymu bu­cha­ły. Sta­ry w mil­cze­niu po­trzą­snął gło­wą.

– Tru­ci­znę na alem­bi­kach pę­dzą – rzekł – ale trud­no – trud­no – na to już po­szło.

W cza­sie roz­mo­wy i wy­krzy­ków sta­re­go Rżew­ski zra­zu za­cie­ka­wio­ny słu­chał pil­nie, póź­niej wię­cej go może zaj­mo­wa­ła cier­pie­niem wi­docz­nym na­pięt­no­wa­na twa­rzycz­ka cór­ki niż ojca. Na niej znać było oba­wę, ból, upo­ko­rze­nie, tak że Eliasz pa­trzał na nią, nie mo­gąc oprzeć się współ­czu­ciu, któ­re się w nim co­raz wzma­ga­ło… Ona cią­gle się sta­ra­ła na­kło­nić sta­re­go, aby za­milkł – nic to jed­nak nie po­ma­ga­ło…

Szczę­ściem kie­li­szek wina wy­pi­ty i sam ruch jaz­dy, a może ran­ne wsta­nie spo­wo­do­wa­ły sen­ność, wes­tchnął parę razy, wy­god­nie za­siadł w kąt­ku, po­czął drze­mać, usta mu się z lek­ka otwar­ły, uśmiech ła­god­ny zda­wał roz­ja­śniać twarz bla­dą – i – usnął. Cór­ka śle­dzi­ła w mil­cze­niu każ­dy ruch jego i zda­wa­ła się lżej od­dy­chać, gdy się prze­ko­na­ła, że sen nim owład­nął zu­peł­nie. Tym sa­mym wzro­kiem pro­szą­cym li­to­ści spoj­rza­ła na Elia­sza, któ­ry z ostroż­no­ścią zbli­żyw­szy się do niej, szep­nął:

– Bar­dzo mi przy­kro, żem mimo woli na­ra­ził pa­nią na taką nie­przy­jem­ność – ale – nie mo­głem prze­wi­dzieć!

Pan­na Anie­la dzięk­czyn­nie mu spoj­rza­ła w oczy.

– Obroń­że pan nas, je­śli to moż­li­we, od in­nych nie­po­trzeb­nych świad­ków – rze­kła głos zni­ża­jąc – nie­szczę­ście to nie­daw­no nas spo­tka­ło, mało kto oprócz naj­bliż­szej ro­dzi­ny wie o nim. Je­ste­śmy w ta­kim po­ło­że­niu, że się z tym taić mu­si­my. Wio­zę ojca do Wied­nia, aby za­się­gnąć rady le­ka­rzy.

– Je­że­li pani po­zwo­li, a ja się jej na co przy­dać mogę, będę chęt­nie słu­żył, gdy raz już wy­pad­kiem zo­sta­łem wta­jem­ni­czo­ny. Na dys­kre­cję moją li­czyć pani może bez­wa­run­ko­wo… gdy­by tyl­ko sam oj­ciec pani nie wy­dał się z tym.

– A! to, co się z pa­nem tra­fi­ło, było zu­peł­nie wy­jąt­ko­wym – ode­zwa­ła się pan­na Anie­la. – Nie wiem, po­dróż, roz­draż­nie­nie czy ja­kaś sym­pa­tia skło­ni­ła go do tego. Zwy­kle się lęka szpie­gów, wi­dzi ich we wszyst­kich, nie mówi nic, a w ży­ciu co­dzien­nym jest zu­peł­nie przy­tom­nym.

– Ale cóż za przy­czy­na mo­gła… Anie­la wes­tchnę­ła.

– A! pa­nie! mi­łość kra­ju, cią­gła myśl o nim, o jego prze­szło­ści, o nie­szczę­ściach, co nas spo­ty­ka­ją… spo­wo­do­wa­ła cho­ro­bę…

Za­mil­kli, sta­ry spał cią­gle, ale we śnie po­ru­szał usta­mi, jak­by z du­cha­mi roz­ma­wiał. Cór­ka pa­trza­ła nań i łzy się jej z oczów to­czy­ły…

Zbli­ży­ła się sta­cja,i przy­sta­nek, była więc oba­wa, aby to Sło­miń­skie­go nie prze­bu­dzi­ło… Cór­ka tro­skli­wie fi­ran­ka­mi przy­sło­ni­ła okna, a Rżew­ski usu­nął się na miej­sce swo­je.

Nie po­mo­gły jed­nak te ostroż­no­ści, bo gdy się po­ciąg za­trzy­mał, sta­ry obu­dził się, oczy prze­tarł, chwi­lę zda­wał się zbie­rać my­śli i przy­po­mi­nać so­bie, gdzie, jak i z kim się znaj­du­je. Spoj­rzał na cór­kę, na Rżew­skie­go, od­su­nął fi­ran­ki i wyj­rzał na po­dwó­rzec przed sta­cją, wśród któ­re­go krę­ci­li się z wiel­kim po­śpie­chem po­dróż­ni, usi­łu­jąc coś na­pręd­ce do­stać do zje­dze­nia i wy­pi­cia. Nie­któ­rzy wy­god­ni­sie w pan­to­flach ha­fto­wa­nych i cza­pecz­kach lek­kich z cy­ga­ra­mi w ustach prze­cha­dza­li się przed drzwicz­ka­mi swych wa­go­nów, aby nie­co roz­pro­sto­wać po dłu­gim sie­dze­niu.

Sta­ry mil­czał i nie wy­glą­dał już na­wet – choć zno­wu pod­szedł ku nie­mu Fe­do­ro­wicz. Pan­na Anie­la rzu­ca­ła roz­tar­gnio­ny­mi oczy­ma, nie wi­dząc nic, gdy na­gle na­su­nę­ła się jej na oczy ja­kaś fi­gu­ra i szyb­ko za­sło­ni­ła się fi­ran­ką, rzu­ca­jąc w głąb po­wo­zu, da­jąc znak Fe­do­ro­wi­czo­wi, aby od­szedł. Ski­nę­ła na ojca, aby się tak­że scho­wał, co on zro­zu­miaw­szy, usłu­chał jej.

Rżew­ski cie­ka­wym był, co za czło­wiek mógł ta­kie na bied­nej ro­dzi­nie uczy­nić wra­że­nie, i pod­nió­sł­szy się nie­co, do­strzegł do­syć śmiesz­ną, ale nie za­słu­gu­ją­cą, jak mu się zda­wa­ło, na tak wiel­ką uwa­gę – po­stać zna­jo­mą so­bie od daw­na.

Prze­cha­dza­ją­cy się po pe­ro­nie męż­czy­zna za­le­d­wie śred­nie­go wie­ku, ra­czej mło­dy niż sta­ry – z da­le­ka wca­le po­kaź­nie wy­glą­dał; wi­dzia­ny w pew­nej od­le­gło­ści mógł złu­dzić wiel­kim po­do­bień­stwem do bar­dzo przy­zwo­ite­go czło­wie­ka. Ale to, czym się wy­da­wał, wi­nien był wiel­kie­mu kunsz­to­wi, z ja­kim zro­bił z sie­bie tę lal­kę sztucz­nie wy­tre­so­wa­ną. Był on jed­nym z tych, co gdy się sam na sam z sobą zo­sta­ną, cale są in­a­czej „ niż gdy na po­kaz wy­stę­pu­ją. Wszyst­ko w nim było ob­ra­cho­wa­ne, wy­stu­dio­wa­ne, za­po­ży­czo­ne, wy­ro­bio­ne pra­cą, po­cząw­szy od ry­sów twa­rzy, aż do cho­du i mowy.

Dość było spoj­rzeć „ aby od­gad­nąć po­cho­dze­nie jego: kształt nosa, mię­si­ste usta, oczy czar­ne, brwi gru­be i gę­ste, włos kru­czy krę­co­ny zdra­dzał krew wschod­nią. Nie był wca­le brzyd­ki, ale wy­raz twa­rzy, do­bro­dusz­ny i mi­ła­wy, okry­wał źle ów ego­izm spo­tę­go­wa­ny do naj­wyż­sze­go stop­nia, ego­izm ple­mie­nia dłu­go prze­śla­do­wa­ne­go, któ­re w koń­cu w obro­nie bytu na­wy­kło nie pa­trzeć, za ja­kie chwy­ta środ­ki, byle wy­pły­nąć. Wie­ki owe prze­śla­do­wa­nia mi­nę­ły, ale na­wyk­nie­nie i tra­dy­cja sa­mo­lub­stwa wko­rze­ni­ły się i wla­ły w krew po­ko­leń.

Pan Izy­dor Pas­chal­ski, na któ­re­go w tej chwi­li pa­trzał z dala z wa­go­nu po­dróż­ny, od lat kil­ku­na­stu był już z imie­nia chrze­ści­ja­ni­nem. Śro­dek ten znać tak­że mu był po­trzeb­nym do prze­bi­cia się przez świat. Kosz­to­wał on go wie­le, gdyż sta­rą mat­kę (jak mó­wio­no) o śmierć przy­pra­wił. To jed­nak nie zda­wa­ło się wca­le cię­żyć na su­mie­niu tego je­go­mo­ści, któ­ry cho­dził i po­świ­sty­wał we­so­ło. Ob­li­cze miał swo­bod­ne, bo przed ludź­mi z tro­ska­mi się po­pi­sy­wać jest naj­fał­szyw­szą w świe­cie ra­chu­bą. To od­strę­cza – wie­dział o tym Pas­chal­ski – i był też za­wsze twa­rzy ja­snej, hu­mo­ru prze­dziw­ne­go, we­so­ło­ści ni­czym nie za­mą­co­nej.

Ja­kim spo­so­bem do­ro­bił się do­syć znacz­ne­go, przy­najm­niej na po­zór, ma­jąt­ku, nikt do­brze nie wie­dział, ale się temu nie dzi­wo­wa­no. Pas­chal­ski sto­sun­ki miał róż­no­stron­ne, w górę i na dół roz­prze­strze­nio­ne, roz­ga­łę­zio­ne, nik­ną­ce oczom ludz­kim w głę­bi­nach i wy­ży­nach, do któ­rych się­ga­ły. Ze zna­ko­mi­tym ta­len­tem, moż­na by po­wie­dzieć cy­ni­zmem, wci­skał się tam na­wet, gdzie mu sta­now­czo nie­chęć i wstręt oka­zy­wa­no.

Tak pe­wien był sie­bie, że zdo­byw­szy naj­mniej­szą nić prze­wod­ną, szedł da­lej ob­ce­so­wo, śmia­ło, z prze­wrot­ną ra­chu­bą na sła­bo­ści ludz­kie, któ­re umiał zba­dać i z któ­rych bez­wstyd­nie ko­rzy­sta­jąc, roz­po­ście­rał się wkrót­ce tam, gdzie go w po­cząt­ku nie­mal za drzwi wy­py­cha­no.

W tym ro­bie­niu sto­sun­ków z po­mo­cą jed­ne­go środ­ka – wy­ga­dza­nia sła­bo­ściom, pan Pas­chal­ski był praw­dzi­wie je­nial­nym. Śmiał się po­tem na ubo­czu z lu­dzi, któ­rych zwy­cię­żył, pod­bił wprzągł do swo­je­go płu­ga – i wy­zy­ski­wał ich tym sa­mym spo­so­bem bez li­to­ści. W isto­cie ob­cho­dzi­ło go tyl­ko jed­no w świe­cie – prze­bić się… prze­ko­nań, za­sad, zda­nia szu­kać w nim było próż­nym. Lu­dzie, po­mi­mo że go po tro­sze zna­li, nie są­dzi­li tak bar­dzo złym i nie­bez­piecz­nym, jak był. Nie­któ­rzy, oba­ła­mu­ce­ni po­zor­ną do­bro­dusz­no­ścią, mie­li go za isto­tę mier­ną i obo­jęt­ną, a w pew­nych da­nych ra­zach da­ją­cą się na­wet zu­żyt­ko­wać. W to­wa­rzy­stwach, do któ­rych się wci­skał, Pas­chal­ski nie był za­wad­nym, gdyż umiał zręcz­nie zro­bić z sie­bie, co było! po­trze­ba, grał rolę, ja­kiej wy­ma­ga­ła chwi­la; by­wał po­boż­nym aż do fa­na­ty­zmu w to­wa­rzy­stwie sta­rych pań, li­ber­ty­nem z mło­dzie­żą, ze spe­ku­lan­ta­mi gieł­dzia­rzem, z li­te­ra­ta­mi mi­ło­śni­kiem po­ezji, ze sma­ko­sza­mi ga­stro­no­mem, a z ana­cho­re­ta­mi go­tów był po­ścić o chle­bie i wo­dzie, byle nie­dłu­go, a nade wszyst­ko, gdy mu się to na co przy­dać mo­gło.

Żar­to­wał so­bie po­tem za­rów­no ze wszyst­kich… Dla swych daw­nych współ­wy­znaw­ców był nie­li­to­ści­wym. (Utrzy­my­wa­no, że ojca ży­ją­ce­go miał w łap­ser­da­ku, do któ­re­go się nie przy­zna­wał.) Tak samo szy­dził z fa­na­ty­ków, wy­szedł­szy z ich to­wa­rzy­stwa, i kon­cep­ta­mi rzu­cał na nie­do­wiar­ków. Sło­wem, oprócz nie­go sa­me­go nie ob­cho­dzi­ło go nic.

Tak samo w prze­ko­na­niach po­li­tycz­nych kie­ro­wał się tyl­ko po­trze­ba­mi chwi­li – był au­striac­kim schwarz­gel­be­rem za­go­rza­łym w Wied­niu, pa­trio­tą pol­skim we Lwo­wie, czci­cie­lem tra­dy­cji i kon­ser­wa­ty­stą w Kra­ko­wie, wiel­bi­cie­lem Ro­sji gdy je­chał do War­sza­wy, ad­mi­ra­to­rem Bi­smarc­ka, do­staw­szy się do Ber­li­na. Na­praw­dę ostat­ni mu naj­wię­cej im­po­no­wał, bo dla Pas­cha­li­sa siła była je­dy­nym Bo­giem.

Jak nikt nie wie­dział, skąd do­szedł do dwóch wsi i znacz­nych (któ­rych się do­my­śla­no) ka­pi­ta­łów, tak też nikt nie mógł wy­ja­śnić, gdzie i jak się wy­cho­wał.

Jak on cały, tak i to było za­gad­ką. W sa­lo­nie umiał się zna­leźć, pra­wie nie na­ra­ża­jąc na śmiesz­ność, chy­ba tym, że sa­lo­no­we oby­cza­je – nie czu­jąc mia­ry – tro­chę prze­sa­dzał. Mó­wił wy­bor­nie i z „szy­kiem” po fran­cu­sku, po nie­miec­ku jak wie­deń­ski „stut­zer”, po pol­sku czy­sto i po­praw­nie, po wło­sku wca­le nie­źle, a po an­giel­sku z bie­dy się mógł roz­mó­wić. Pod tym wzglę­dem nie do­rów­nał mu ża­den por­tier wiel­kie­go ho­te­lu sto­łecz­ne­go.

Co wię­cej da­le­ko, Pas­chal­ski czy­tał dużo i tak umiał się wy­wi­nąć z roz­mo­wy o li­te­ra­tu­rze, iż się nig­dy nie skom­pro­mi­to­wał. Takt miał nad­zwy­czaj­ny – mil­czał, uśmie­chał się, mru­czał i za­sta­wiał ta­ki­mi ogól­ni­ka­mi, z któ­rych moż­na było bez­piecz­nie, jak z we­kslu na ko­lei że­la­znej, po­je­chać w pra­wo i w lewo.

Rżew­ski spo­ty­kał go we Lwo­wie w roz­ma­itych to­wa­rzy­stwach, nie miał dlań szcze­gól­nej sym­pa­tii, ale go zno­sił. Pan Eliasz bo­wiem wiel­kim znaw­cą lu­dzi nie był „ ży­cie nie tak bar­dzo daw­no roz­po­cząw­szy, na omył­ki był na­ra­żo­ny.

Ude­rzy­ło go to moc­no, że pan­na Anie­la tak się przed wzro­kiem Pas­chal­skie­go ukry­ła z pew­ną trwo­gą.

Z dala zo­ba­czył go, niby obo­jęt­nie prze­cha­dza­ją­ce­go się po pe­ro­nie, niby ani pa­trzą­ce­go na wa­go­ny – ale za­ra­zem, wpa­tru­jąc się uważ­niej, do­strzegł, iż na za­wro­cie oczy­ma ba­dał, co się w ich wa­go­nie dzia­ło – jak­by się chciał prze­ko­nać, kto tam sie­dział…

Przy­sta­nek był do­syć dłu­gi, pocz­ta wy­pa­ko­wy­wa­ła tłu­mo­ki i za­bie­ra­ła stąd nowe. Pas­chal­ski po pew­nym na­my­śle po­sko­czył do swe­go wa­go­nu, po­chwy­cił tor­bę ele­ganc­ką, na któ­rej wi­dać było ba­ro­now­ską ko­ro­nę, i przy­padł do drzwi­czek, któ­re otwo­rzył… Pan­na Anie­la wstrzę­sła się i za­drga­ła cała. Zaj­rzaw­szy, już nogą stał na stop­niu, aby wnijść, gdy ko­bie­ta, jak­by o ra­tu­nek pro­sząc, str­wo­żo­na spoj­rza­ła na Elia­sza, a ten, zro­zu­miaw­szy ją, pod­biegł i za­parł sobą dro­gę na­trę­to­wi.

– Wszyst­kie miej­sca za­ję­te! – za­wo­łał, sta­jąc we drzwicz­kach…

– Jak­że za­ję­te? – za­py­tał zmię­sza­ny zja­wie­niem się jego Pas­chal­ski. – A! to wy, ko­cha­ny Eliasz­ku… ale…

– Pro­szę cię – mó­wię – za­ję­te… Pas­chal­ski się roz­glą­dał, a pan­na Anie­la wi­docz­nie oczów jego uni­ka­ła – sta­ry mil­czał dum­nie.

Wtem dzwo­nić po raz dru­gi za­czę­to… Na­tręt się parł do wa­go­nu jesz­cze, gdy Rżew­ski coś mu na ucho szep­nąw­szy i od­trą­ciw­szy go z lek­ka, za­trza­snął drzwicz­ki i za­ło­żył je…

Za­ru­mie­nio­ny nie­co Pas­chal­ski stał jesz­cze chwi­lę, roz­śmiał się uśmie­chem przy­mu­szo­nym i zło­śli­wym – i – od­szedł.

Pan­na Anie­la ode­tchnę­ła, oczy­ma tyl­ko po­dzię­ko­wa­ła Rżew­skie­mu, któ­ry na swo­je miej­sce po­wró­cił. Po­ciąg już ru­szał, gdy sta­ry się ode­zwał:

– Ale dla­cze­go­że­ście nie wpu­ści­li Pas­chal­skie­go? Wszak to on zda­je mi się? Tak? Wca­le miły i po­rząd­ny czło­wiek – a jaki pa­trio­ta??

Nikt nie od­po­wie­dział sta­re­mu, któ­ry się za­du­mał – a wkrót­ce po­tem zno­wu drze­mać po­czął.

Pan­na Anie­la do­by­ła książ­kę z po­dróż­nej tor­becz­ki, pod­par­ła się na ręku i czy­tać za­czę­ła.

Rżew­ski to na nią spo­glą­dał ukrad­kiem, to du­mał, to po oko­li­cy rzu­cał okiem roz­tar­gnio­nym.

Ta mło­da ko­bie­ta, któ­rą wi­dział po raz pierw­szy w ży­ciu, moc­no się go już zda­wa­ła zaj­mo­wać, choć w ogó­le nie zwykł był na ko­bie­ty lep­sze­go to­wa­rzy­stwa zwra­cać uwa­gi. – Na­le­żał on do mło­dzie­ży na­sze­go wie­ku,; któ­ra zu­żyw­szy się na po­ufa­łym to­wa­rzy­stwie ła­two przy­stęp­nych pięk­no­ści wszel­kie­go ro­dza­ju, wy­twor­nie po­stro­jo­nych i uda­ją­cych do­sko­na­le (przez parę go­dzin), ide­ały – nie ma już sma­ku w rze­czy­wi­stym wdzię­ku nie­wie­ścim ani po­czu­cia pięk­no­ści czy­stej, skrom­nej, dzie­wi­czej. Wy­cho­wa­ny przez mat­kę po­bła­ża­ją­cą, do­brą i ła­two­wier­ną do zbyt­ku, pan Eliasz po kry­jo­mu przed nią wie­le świa­ta wi­dział i – choć dla niej ucho­dził za nie­wi­niąt­ko – w isto­cie bar­dzo już był przed cza­sem zo­bo­jęt­nia­łym.

Po­mi­mo to po­waż­na pan­na Anie­la za­ję­ła go i po­cią­ga­ła uro­kiem dlań no­wym.

Mia­ła ona ten wdzięk su­ro­wy ko­biet, któ­re mu­szą wszyst­kim cięż­kim wy­do­łać obo­wiąz­kom, ja­kie na nie wkła­da sie­roc­two, nie­do­la, mi­łość ro­dzi­ny, opie­ka nad cu­dzym lo­sem. Nie­szczę­ście, ja­kie do­tknę­ło jej ojca, uczy­ni­ło ją doj­rza­łą, pa­so­wa­ło na ry­cer­stwo nie­wie­ście, na sio­strę mi­ło­sier­dzia, któ­ra o so­bie za­po­mi­na­jąc, musi być mil­czą­cą ofia­rą.

Znać to było na niej. Skrom­na, ci­cha, zim­na nie­co, a mimo to uro­czo pięk­na „ dla Rżew­skie­go była ta­jem­ni­cą i czymś nie­zro­zu­mia­łym… Nie spoj­rza­ła nań ani razu z tą za­lot­no­ścią nie­wie­ścią, któ­rej czę­sto i cier­pie­nie, i nie­szczę­ście nie po­zba­wia – za­ję­ta była oj­cem tyl­ko. Po­wa­gą nad swój wiek wy­da­wa­ła się star­szą.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: