- W empik go
Nad Modrym Dunajem - ebook
Nad Modrym Dunajem - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 293 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Czy pani pozwala?
– Proszę – odpowiedziała krótko.
Pociąg już ruszał – para świstała przeraźliwie, z ganku kłaniano się i wiewano chustkami odjeżdżającym „ którzy rodziny i znajomych rzucali. Młodzieniec pakował się zmęczony, układał rzeczy i nierychło usiadł w przeciwnym końcu.
Mimowolnie oczy się jego zwróciły na towarzyszów podróży.
Mężczyzna miał piękną, jakby ze starego portretu pożyczoną twarz, pełną powagi, bladą, wyrazem jakiegoś smutku i zamyślenia napiętnowaną.
Na pierwsze wejrzenie wydawała się ona typem polskim dosyć pospolitym, bo w kraju naszym nie zbywa na obliczach, które więcej obiecują, niż znaczą w istocie. Wpatrzywszy się jednak lepiej w starca, postrzec było można w oczach jego coś wybujałego, we wzroku niepokój jakiś i jakby egzaltację. Majestatycznie siedział, podparłszy się w bok, z widoczną myślą uczynienia na widzu wrażenia. Powaga była przesadzona, ruchy wyszukane…
Ubranie, acz podróżne, wedle starego polskiego obyczaju, okazywało także chęć odznaczenia się, dziwną w starym już człowieku. Spod szarej, z pięknego sukna z jedwabnymi potrzebami taratatki widać było karmazynowy żupan atłasowy.
Gruby, złoty łańcuch od zegarka z dewizkami świecącymi wywieszony był wyraziście, u szyi błyszczała spinka z dużym rubinem, na pięknych, białych rękach sygnet z krwawnikiem świecił i kilka dużych pierścieni. Głowę nieco wyłysiała okrywała czapeczka konfederatka na bakier ułożona, aksamitna, niewiele osłaniająca wyniosłego czoła. Rysy szlachetne, kształtne, miały wyraz pańskiej dumy.
Nad wszystko jednak w tym człowieku uderzały oczy wypukłe, odznaczające się jakimś zagadkowym wyrazem; przybierały one tak rozmaity charakter, tak niespokojnie latały, a za każdym razem odpowiadały ich ruchom usta tak dziwnymi drganiami, iż można było posądzić, że świeże wzruszenie zamąciło spokojem tej twarzy i wprawiło ją w jakiś stan nadzwyczajny.
Kilka razy głowa starca zwróciła się ku młodzieńcowi, jakby badając go; zdawało się, że nieznajomy zagadnie i przemówi, ale siedząca naprzeciw kobieta (prawdopodobnie córka, sądząc z wieku) – albo oczyma, lub dotknięciem lekkim ręki, a nawet szeptem powstrzymywać się zdawała ojca i błagająco, niemal usilnie do milczenia go zmuszała.
Druga ta postać nie mniej od pierwszej była zajmującą. Była to kobieta lat dwadzieścia lub niewiele więcej mieć mogąca, piękna bardzo, ubrana ze smakiem a skromnie, w której każdym ruchu znać było osobę lepszego wychowania, do wyższych klas społeczeństwa należącą. Ubranie jej, stosowne do podróży, widocznie ze staraniem było obmyślane i przystawało wybornie do charakteru twarzy, nieco surowego wyrazu, myślącej, a mimo młodości okrytej smutkiem głębokim.
Włosy miała ciemne, gładko przyczesane, oczy niebieskie, owal lica nieco pociągły, rysy regularne i delikatne.
Wpatrzywszy się w te dwie twarze, znać w nich było familijne podobieństwo i mężczyzna w młodości mógł być tak pięknym, jak była teraz smutna – prawdopodobnie córka jego. Podróżny przynajmniej na pierwszy rzut oka pewnym był tego stosunku, który pełne poszanowania obejście się potwierdzało.
Ciekawy trochę młodzieniec miał czas się pięknej pannie przypatrzeć, gdyż w chwilach, gdy się starym swym towarzyszem nie zajmowała, patrzała uparcie w okno, jak gdyby chciała wszelkiej ze strony nieznajomego zaczepki uniknąć.
Pociąg biegł już coraz żywiej, gdy od strony, przy której ci państwo siedzieli, stanął w oknie konduktor, dopominając się o bilety; kobieta żywo się ku niemu pochyliła i po cichu szeptać coś zaczęła… Widać było, że się uniewinniał, pomieszany nieco, a gdy młodzieniec bilet swój podał mu do odstemplowania, zapytał go, kto mu to dał miejsce, gdyż wagon ten był zamówiony.
– Na pierwszej stacji będę pana prosił, ażebyś się przesiadł – rzekł – dam panu inny…
Gość odpowiedział dosyć kwaśno, kobieta się zarumieniła mocno, a stary z góry spojrzał na natręta – ale zamilczał.
Młodzieniec, bilet odebrawszy, rzucił się na swoje miejsce z wyrazem widocznym nieukontentowania i obrazy. I on też teraz począł w przeciwne patrzeć okno, żywo paląc cygaro… Gniewało go to, nie wiedzieć dlaczego, iż ci państwo sami dla siebie tylko cały wagon mieć chcieli i mogli wzgardzić jego towarzystwem.
Postanowił im to dać uczuć, iż wcale ani natrętnym być nie myśli, ani nawet zwraca na nich uwagę.
Młoda kobieta musiała to postrzec, bo parę razy przelotnie spojrzała, niespokojna nieco, i jakby sama z siebie nierada. Przy pierwszej stacji konduktor przyszedł coś poszeptać jej – a że młodzieniec już się gotował do wyjścia z wagonu i zdejmował już swój tłumoczek, oświadczył mu, zafrasowany, ażeby pozostał, bo miejsca w innym wagonie nie ma.
– Nie chciałbym nikomu zawadzać! – mruknął głosem, w którym czuć było podrażnienie.
Kobieta spojrzała nań, rumieniąc się mocniej jeszcze, ale nie odezwała się nic, gdy stary mężczyzna zwrócił się ku niemu i pomimo że go córka za rękę chwyciła – odezwał się głośno:
– Wcale nam waćpan dobrodziej nie zawadzasz tutaj – miejsca mamy dosyć – ale – jeżeli wolno spytać? – z kimże mam honor?
– Eliasz Rżewski – odparł kłaniając się i usuwając, a nie bardzo chcąc w dłuższą wdawać rozmowę, młody podróżny.
– A ja – wskazując na siebie palcem, który wprost do piersi skierował, odezwał się stary – ja jestem: – Koniecpolski, hetman koronny, starosta…
Rżewski spojrzał na kobietę, której twarzyczka stanęła w płomieniach, łzy się jej zakręciły w oczach, bystro rzuciła nań błagającym wzrokiem. Obiema rączkami pochwyciła ojca, usiłując go powstrzymać od mówienia. Stary się uśmiechał z rodzajem politowania, a piękna twarz jego ciągle zwróconą była ku Rżewskiemu.
Teraz się tłumaczyło wszystko, pan Eliasz złagodzoną twarzą zwrócił się ku kobiecie, dając jej uczuć, że się nie ma od niego czego obawiać.
– Nieprawdaż, że to was – mój panie Rżewski, dziwi, iż widzicie przed sobą hetmana Koniecpolskiego, żywego i zdrowego? hę? W teraźniejszych czasach… pan hetman z jednym szerepetką służącym, jadący koleją, incognito, do rakuskiej stolicy! Prawda! mirabilia! – Rozumiem zdziwienie pańskie. – Ale – za pozwoleniem. – Oczywiście waćpan jesteś dobry szlachcic – patrzy mu to z oczów, masz fizys szlachecką. – Przepraszam, Rżewscy jakim się herbem pieczętują? – zapomniałem.
– Moja rodzina – odparł Eliasz – nosi na tarczy Krzywdę…
– Aha! Tak jest! – zawołał stary – wiem, pamięć mnie zawiodła! przepraszam! Stara i prawdziwa szlachta, bo to teraz fabrykowanej mnóstwo, a już wolę plebejusza jawnego, jak te brązy pozłacane.
Rozśmiał się stary z ironią lekką, przymrużając oczy. Rżewski słuchał, nie mogąc wzroku odwrócić od kobiety, której twarz świadczyła, co cierpiała. Oblewała się płomieniami i bladła, drżała i chwytała ojca za ręce, szeptała mu coś do ucha – wszystko to było próżnym.
Staruszek z lekka ją odtrącał i czując się sympatycznie pociągnionym ku sąsiadowi, chylił się do niego, zdając się mieć niepomierną ochotę przedłużenia z nim rozmowy. Na ostatek pocałował córkę w czoło i szepnął półgłosem:
– Ale dajże mi troszynę pogawędzić z szanownym sąsiadem. Czegóż się lękasz? On mojego incognito nie zdradzi przed Rakuszanami. I pytający wzrok łagodnie zwrócił ku Eliaszowi, który widząc już, z kim miał do czynienia, starał się jak najpowolniejszym okazywać na wszystko.
– Moja droga Anielko – dodał odwracając się do córki – proszę cię, nie… miej żadnej obawy, szlachcic czystej krwi szlachcica nie zdradzi. Droga się nam nie będzie wydawać tak długą. Czemu byśmy nie mieli pogawędzić??
Panna Aniela z oczyma błagającymi ciągle, popatrzywszy na nieznajomego, zdawała się nieco uspokajać – westchnęła tylko, padła w głąb siedzenia, podparła się na ręce i zaczęła z rodzajem rezygnacji smutnej patrzeć za okno, choć oczy nic pewnie prócz własnych kręcących się w nich łez nie widziały. Cała była jeszcze przejęta, zarumieniona i drżąca.
Staremu, przeciwnie, twarz się wyjaśniła – uśmiechał się.
– Tak – mówił – dziwi to pewnie waćpana dobrodzieja, że mnie tu widzisz. Rzecz w istocie rzadka widzieć umarłego, który tyle lat w grobie leżał, powróconego do życia – i to w takich, jak ja, okolicznościach. Ja tylko to panu jednemu, sub rosa, powiadam, kto jestem. Anielka ma słuszność, że o tym drudzy, ogół, vu lgus, wiedzieć nie powinien. Oczywista rzecz, sceptycy, niedowiarki śmiać by się mogli, wzięliby mnie za szalonego, powiedzieliby, żem mente captus. – Ano – tak nie jest – nie, zaręczam waćpanu. Jestem tylko w bardzo dziwnym i przykrym położeniu… Mam misją, z którą zostałem wysłany, chociaż mi credentiales nie dano! Wystawże sobie być Rzeczypospolitej Polskiej wielkim hetmanem koronnym, a obudzić się wśród takiego nie swojego, zwichniętego świata!
Pan Eliasz słuchał nie przerywając, z uwagą wielką. Stary mówił ciągle żywo, ale wesoło i ochoczo – jakby miał gwałtowną wygadania się i wywnętrzenia potrzebę, długo niezaspokojoną.
– Niezbadane są wyroki Boże! Po co mnie zesłano na to nieszczególne widowisko! – nie mogę sobie jasno zdać sprawy, lecz że to na coś być musi potrzebnym, nie wątpię. Leżałem w trumnie zamczystej, cynowej, pod pieczęciami i kluczem, tak że z ziemskiej mej powłoki nic się uronić nie mogło.
Jednego poranka dano znać – wstawaj – i zbudziłem się, oblekając ciało bez najmniejszej trudności…
Stary z uwagą popatrzał na twarz słuchającego, a nie znajdując na niej wyrazu ironii ni niedowiarstwa, bo pan Eliasz umiał je w sobie poskromić i litość czuł nad biednym starcem obłąkanym – mówił dalej coraz poufniej:
– Nie byłem dobrze poinformowany, jakie zaszły zmiany w Rzeczypospolitej – mnóstwo mnie spotyka niespodzianek. Przeszłości z tą teraźniejszością pogodzić nie umiem jeszcze… ale – oswajam się powoli. – Poczekał trochę na odpowiedź, a nie odbierając jej, mówił z wolna.
– Jestem tedy zesłany tu, incognito, w celu zbadania gruntownego, co się z tą naszą nieszczęśliwą Polską stało – a widzę, że czas był, aby z góry o tym pomyślano, jak radzić – bo diable źle jest u nas. Nie spodziewałem się takiego upadku. Co najgorzej, z koleiśmy się wyrwali, tradycji pozbyli, rozpierzchnęli, rozleźli, ten do Sasa, ów do łasa…
Znowu spojrzał Rżewskiemu w oczy – a ten milczał, nie wiedząc, czy ma potakiwać, czy badać, zaprzeczać czy milczeć. Ostatnie zdawało się najbezpieczniejszym.
– Ja się w tym wszystkim rozpatrzeć muszę – mówił stary – i w górze zdać raporta. Należy coś radzić. Bezkrólewie u nas kompletne – formalne interregnum, bez prymasa, nawet sądy kapturowe się zbłąkały i powagi nie mają. Gdyby tak dłużej iść miało, przepad – niemy; a Polska ginąć nie powinna i nie może… Prawda? – zapytał wlepiając oczy w towarzysza.
Ten głową tylko dał znak potwierdzający i – jakby rady zasięgnąć pragnąc, co ma czynić z biednym obłąkanym, popatrzał na córkę – która oczyma proszącymi miłosierdzia wejrzała na niego. Łzy się w nich ciągle kręciły.
Pan Eliasz Rżewski był chłopakiem żywym wprawdzie, ale dosyć rozsądnym – umiał się więc do każdego zastosować położenia. Stary pan przysunął się do niego, okazując wielką jakąś sympatię. Białą swą rękę wyciągnął ku jego dłoni i uścisnąwszy ją, począł mówić dalej z wyraźnym zadowolnieniem, iż mu wolno było długie przerwać milczenie.
– Osobliwsze sprawy Boże – rzekł z uśmiechem dobroduszności pełnym. – Ja! wielki hetman koronny, pan z panów, niegdyś pierwszy dygnitarz w naszej Rzeczypospolitej, dziś skazany na odegrywanie roli podrzędnej jakiegoś zamożnego szlachcica i ukrywający się pod imieniem pana Modesta Słomińskiego–nie uwłaszczam ja urodzonym Słomińskim, jak i innej szlachcie naszej, z której łona i my wyszliśmy gradatim do buław i krzesła, ale co Koniecpolski, to przecie nie Słomiński…
Rozśmiał się, potarł czoło, poprawił czapkę, córce dał znak, aby była spokojną, i mówił dalej:
– A waćpan dobrodziej – (rzekł cicho) – czy należysz do wskrzeszonych czy do żyjących po raz pierwszy?
Odpowiedź była nader trudną, zatrzymał się z nią młodzieniec chwilę, a żwawy starzec już ciągnął dalej:
– Jest to rzecz powszechnie wiadoma, choć się o tym nie mówi publicznie, że są dwa ludzi rodzaje – zmartwychwstance, którzy przychodzą ż tamtego świata, na nowo ciało przyoblekając, aby kierować młodymi –
i ci, co się raz pierwszy rodzą. Właśnie to pomieszanie dwóch rodzajów ludzkość wiedzie bezpieczniej, aby nie pobłądziła.
Jakże? czy asindziej czujesz w sobie starego jakiego nieboszczyka, rediviva? hę? co?
Rżewski zebrał się nareszcie na odpowiedź bardzo prostą:
– Nie, nie czuję, panie hetmanie.
– A! tsyt! Hetmanem mnie na głos nazywać nie wolno! O tym najgłębsze milczenie – mogłoby to całkiem misję moją sparaliżować. Mundus vult decipi. Tymczasem przypuszczaj asindziej, że masz przed sobą… prostego szlachcica… choć, choć ja wielkiego ducha w sobie noszę…
A! ciężar to też wielki! wierz mi, oczyma przeszłości patrzeć na teraźniejszość i czytać, co to teraźniejsze tałatajstwo pisze o nas, tyle nas rozumiejąc, co chińszczyznę.
Począł się śmiać serdecznie…
– Ile razy czytam co o przeszłości naszej, chce mi się śmiać i płakać! Co oni z nas i naszego świata robią – dodał z politowaniem. – Klucz stracili do pisma naszego, czytają go w swoim języku i dziwolągi stąd rosną. Jeden nas mierzy francuskim metrem, drugi niemiecką stopą, trzeci moskiewskim arszynem, a czwarty idealną miarą przez siebie wymyśloną, do swej karłowatej postaci. Cha! cha! cha!
– Mój kochany ojcze – odezwała się cicho panna Aniela – mówicie zbyt żywo… Zawsze ojca takie mówienie rozdrażnia. Możemy spocząć trochę.
– Moja Anielciu droga, już ty się tak bardzo nie troszcz o mnie, proszę cię. Ja rad jestem „ że oto tak miłego znalazłem interlokutora, przed którym się wywnętrzyć mogę, nie obudzając jego śmiechu. To mi ulgę sprawia – powiadam ci…
Tak, tak – ciągnął zaraz dalej, zwracając się ku panu Eliaszowi – przeszłość nasza jest zupełnie zapomnianą i zdefigurowaną. Ja wprawdzie nie asystowałem wielkiej metamorfozie, gdy w pożarze naszej Troi spłonęły tradycje narodowe – bom leżał jeszcze w mojej trumnie cynowej, z której niekiedy tylko duchem wyrywałem się pobujać nad ziemią naszą. Tych rekreacji nieboszczykowskich używałem zwykle, jako wielki miłośnik natury, na wycieczki ponad lasy i pola. – Nierychło dopiero uderzyło mnie to, że i twarz naszej Rzeczypospolitej zmieniać się zaczęła, wykrzywiać, a zmarszczkami okrywać. Właściwie nie wiem dotąd, kiedyśmy stracili wątek… a waćpan nie wiesz?
– Nie – ja nie wiem – krótko rzekł Rżewski.
– I nikt nie wie. Pytałem jednego profesora, uczonego aż do fiksacji, w Krakowie, i jednego niemniej rozumnego i erudyta, choć jeszcze przytomnego, we Lwowie – żaden z nich nie wie dobrze, gdzie się nam nić urwała – choć jeden się grzebał w archiwach austriackich, tam szukając koniuszka, drugi pruł mnóstwo książek myśląc, że się gdzie mógł w nich zapodzieć. Oba mi mówili, iż urwanego końca żaden nie znalazł, a z labiryntu, w jakim jesteśmy, bez tej przewodniej nici Ariadny wyjść nader trudno… Może, niepodobna. Ja właśnie jadę oto do Wiednia, przyznam się panu dobrodziejowi, dlatego, ażeby dośledzić, czy koniec nitki z węzełkiem nie dostał się Austriakom przy pierwszym rozbiorze. Oni sami mogą o tym nie wiedzieć – tak jak w ogóle niedobrze wiedzą zawsze, co się z nimi dzieje. Co się tyczy Prusaków, tam już nie ma co szukać, bo oni by z niego albo knot zrobili do armatniego lontu, alboby go na swoją barwę przefarbowali i –,z pozwoleniem – spaskudzili. Że w Moskwie nie ma nitki tej, dotąd pewny byłem – ale? któż to wie – u kaduka… mógł ją sołdat schować do kieszeni.
Westchnął.
– Szukajże tu!! – dodał smutnie.
– Niechaj ojciec odpocznie – odezwała się panna – tak śliczne mijamy położenia, kraj taki żyzny – drzewa – łąki…
Stary wyjrzał oknem i westchnął.
– E! to wszystko furda jest – rzekł – przeciw temu, czym była Polska za moich czasów – to była śliczność! to był obrazek! to był raj ziemski… ach!
Pan Eliasz Rżewski, który się w tej wierze chował, że świat i Korona Polska, acz połamana, ogromnie od lat kilkuset wypiękniały i wyrosły – nie mógł się już tym razem od śmiechu wstrzymać.
Staruszek to dostrzegł.
– Śmiej się asindziej – ja mu tego za złe nie wezmę, śmiej się, boś starej Polski nie znał i nie widział. Było inaczej, ale Bóg mi świadkiem, jak w raju… W raju, jak wiadomo, były węże – i u nas na nich nie zbywało, przecież raj dlatego był rajem. Później się to coraz psować zaczęło i do szczętu wywróciło. Ale za moich czasów, miłosierny Panie – jak to wszystko w piękną było zlane całość – jak to śpiewało chórem zgodnym chwałę Bożą!
– Jednakże – odważył się wtrącić Rżewski.
– Jednakże – podchwycił, nie dając mu mówić stary – jednakże z okruchów nie sądźcie – kości się tylko zostały, z których wy o żywym ciele Rzeczypospolitej wyobrażenia mieć nie możecie. Warn się zdaje, że z zęba można odgadnąć słonia i nosorożca… – ale choćbyście go nawet odbudowali, nie zagada on do was – życia jego nie zgadniecie… Życie ma tajemnice swe, które z nim schodzą do grobu. Tak z nami zeszła tradycja polska, polski duch, polskiej zagadki słowo…
Stary, mówiąc to, w okno zaczął patrzeć i śmiał się sam do siebie. Panna Aniela skorzystała z tej chwili i dobywszy prędko kobiałkę, którą miała przy sobie, chcąc widocznie odwrócić rozmowę – otworzyła ją, pytając, czyby ojciec nie chciał czego zjeść lub napić się.
– Ja właściwie – rzekł stary z półuśmiechem pełnym ironii dumnej – ja właściwie – ty – wiesz – ja wcale jeść nie potrzebuję – ja żyję duchem, ale dla oka ludzkiego, nie chcąc zdradzić mojego incognito – jem przez grzeczność tylko – i – żeby ciebie uspokoić – bo i ty mnie nie rozumiesz – i ty mi nie dowierzasz….
Westchnął boleśnie.
– Wszyscy wy macie mnie za pospolitego człowieka, podlegającego zwykłym warunkom życia, potrzebującego chleba i mięsa…
To mówiąc stary ruszył ramionami, zapatrzył się we wnętrze kobiałki, sięgnął machinalnie ręką, dobył kawałek bułki, w której szynka była ukryta, i jeść zaczął z największym apetytem – na co sam nie zdawał się najmniejszej zwracać uwagi.
Panna Aniela wyciągnęła swoją podróżną spiżarnię do towarzysza podróży – z uprzejmym zaproszeniem, ale ten odmówił grzecznie. Pan Słomiński wydobył flaszkę z winem, nalał sobie kubek, wypróżnił go ochoczo i jakby już zapomniał, o czym tylko co mówił – bezmyślnie się w okno zapatrzył.
Wtem właśnie się zatrzymano na stacji i z wagonów trzeciej klasy mężczyzna w siwej kapocie zbliżył się do drzwiczek, spoglądając w okno. Był to stary sługa pana Słomińskiego, który zobaczywszy go, uśmiechnął mu się.
– Cóż, mosanie Fedorowicz – rzekł do niego – czy i ty pochwalasz tę szaloną jazdę, którą szatan wymyślił… aby ludzi nabawić nieustanną gorączką. Opisana jest w Apokalipsie… hę?
Fedorowicz ramionami ruszył tylko.
– Nie lepiej to nam było dawniej – mówił stary – jechać ze dworem, własnymi końmi, własną wolą, ruszać sobie, rozglądając się swobodnie po świecie – niż dziś tą parą lecieć do diaska na skręcenie karku, pozamykanym w pudełkach, pod komendą niemieckiego wartownika, który cię w niewolę zakuwa. Zawołajże tu – stój – abyś fantazji dogodził…
– Ale za to prędko, jaśnie panie – odparł zażywając tabaki Fedorowicz.
– Prawda, tak prędko, że się nie widzi nawet przepaści przed sobą, a gdy się ją dojrzy, nie czas się cofnąć.
Zadzwoniono, Fedorowicz skłonił się i odszedł, tabakierkę chowając, stary jeść przestał i pociąg ruszył dalej.
– Powiadacie, że u was teraz gospodarstwo lepsze – odezwał się śmiejąc stary – gdybyście moje widzieli i szkuty, co szły do Gdańska, i… spichlerze!! Ba! ba! Ziemia się wysiliła, a może i zniechęciła dla takich dudków rodzić – bo ona też nie taka głupia, jak się wam zdaje…
Ręką machnął.
Mijali właśnie fabrykę jakąś, z której kłęby dymu buchały. Stary w milczeniu potrząsnął głową.
– Truciznę na alembikach pędzą – rzekł – ale trudno – trudno – na to już poszło.
W czasie rozmowy i wykrzyków starego Rżewski zrazu zaciekawiony słuchał pilnie, później więcej go może zajmowała cierpieniem widocznym napiętnowana twarzyczka córki niż ojca. Na niej znać było obawę, ból, upokorzenie, tak że Eliasz patrzał na nią, nie mogąc oprzeć się współczuciu, które się w nim coraz wzmagało… Ona ciągle się starała nakłonić starego, aby zamilkł – nic to jednak nie pomagało…
Szczęściem kieliszek wina wypity i sam ruch jazdy, a może ranne wstanie spowodowały senność, westchnął parę razy, wygodnie zasiadł w kątku, począł drzemać, usta mu się z lekka otwarły, uśmiech łagodny zdawał rozjaśniać twarz bladą – i – usnął. Córka śledziła w milczeniu każdy ruch jego i zdawała się lżej oddychać, gdy się przekonała, że sen nim owładnął zupełnie. Tym samym wzrokiem proszącym litości spojrzała na Eliasza, który z ostrożnością zbliżywszy się do niej, szepnął:
– Bardzo mi przykro, żem mimo woli naraził panią na taką nieprzyjemność – ale – nie mogłem przewidzieć!
Panna Aniela dziękczynnie mu spojrzała w oczy.
– Obrońże pan nas, jeśli to możliwe, od innych niepotrzebnych świadków – rzekła głos zniżając – nieszczęście to niedawno nas spotkało, mało kto oprócz najbliższej rodziny wie o nim. Jesteśmy w takim położeniu, że się z tym taić musimy. Wiozę ojca do Wiednia, aby zasięgnąć rady lekarzy.
– Jeżeli pani pozwoli, a ja się jej na co przydać mogę, będę chętnie służył, gdy raz już wypadkiem zostałem wtajemniczony. Na dyskrecję moją liczyć pani może bezwarunkowo… gdyby tylko sam ojciec pani nie wydał się z tym.
– A! to, co się z panem trafiło, było zupełnie wyjątkowym – odezwała się panna Aniela. – Nie wiem, podróż, rozdrażnienie czy jakaś sympatia skłoniła go do tego. Zwykle się lęka szpiegów, widzi ich we wszystkich, nie mówi nic, a w życiu codziennym jest zupełnie przytomnym.
– Ale cóż za przyczyna mogła… Aniela westchnęła.
– A! panie! miłość kraju, ciągła myśl o nim, o jego przeszłości, o nieszczęściach, co nas spotykają… spowodowała chorobę…
Zamilkli, stary spał ciągle, ale we śnie poruszał ustami, jakby z duchami rozmawiał. Córka patrzała nań i łzy się jej z oczów toczyły…
Zbliżyła się stacja,i przystanek, była więc obawa, aby to Słomińskiego nie przebudziło… Córka troskliwie firankami przysłoniła okna, a Rżewski usunął się na miejsce swoje.
Nie pomogły jednak te ostrożności, bo gdy się pociąg zatrzymał, stary obudził się, oczy przetarł, chwilę zdawał się zbierać myśli i przypominać sobie, gdzie, jak i z kim się znajduje. Spojrzał na córkę, na Rżewskiego, odsunął firanki i wyjrzał na podwórzec przed stacją, wśród którego kręcili się z wielkim pośpiechem podróżni, usiłując coś naprędce dostać do zjedzenia i wypicia. Niektórzy wygodnisie w pantoflach haftowanych i czapeczkach lekkich z cygarami w ustach przechadzali się przed drzwiczkami swych wagonów, aby nieco rozprostować po długim siedzeniu.
Stary milczał i nie wyglądał już nawet – choć znowu podszedł ku niemu Fedorowicz. Panna Aniela rzucała roztargnionymi oczyma, nie widząc nic, gdy nagle nasunęła się jej na oczy jakaś figura i szybko zasłoniła się firanką, rzucając w głąb powozu, dając znak Fedorowiczowi, aby odszedł. Skinęła na ojca, aby się także schował, co on zrozumiawszy, usłuchał jej.
Rżewski ciekawym był, co za człowiek mógł takie na biednej rodzinie uczynić wrażenie, i podniósłszy się nieco, dostrzegł dosyć śmieszną, ale nie zasługującą, jak mu się zdawało, na tak wielką uwagę – postać znajomą sobie od dawna.
Przechadzający się po peronie mężczyzna zaledwie średniego wieku, raczej młody niż stary – z daleka wcale pokaźnie wyglądał; widziany w pewnej odległości mógł złudzić wielkim podobieństwem do bardzo przyzwoitego człowieka. Ale to, czym się wydawał, winien był wielkiemu kunsztowi, z jakim zrobił z siebie tę lalkę sztucznie wytresowaną. Był on jednym z tych, co gdy się sam na sam z sobą zostaną, cale są inaczej „ niż gdy na pokaz występują. Wszystko w nim było obrachowane, wystudiowane, zapożyczone, wyrobione pracą, począwszy od rysów twarzy, aż do chodu i mowy.
Dość było spojrzeć „ aby odgadnąć pochodzenie jego: kształt nosa, mięsiste usta, oczy czarne, brwi grube i gęste, włos kruczy kręcony zdradzał krew wschodnią. Nie był wcale brzydki, ale wyraz twarzy, dobroduszny i miławy, okrywał źle ów egoizm spotęgowany do najwyższego stopnia, egoizm plemienia długo prześladowanego, które w końcu w obronie bytu nawykło nie patrzeć, za jakie chwyta środki, byle wypłynąć. Wieki owe prześladowania minęły, ale nawyknienie i tradycja samolubstwa wkorzeniły się i wlały w krew pokoleń.
Pan Izydor Paschalski, na którego w tej chwili patrzał z dala z wagonu podróżny, od lat kilkunastu był już z imienia chrześcijaninem. Środek ten znać także mu był potrzebnym do przebicia się przez świat. Kosztował on go wiele, gdyż starą matkę (jak mówiono) o śmierć przyprawił. To jednak nie zdawało się wcale ciężyć na sumieniu tego jegomości, który chodził i poświstywał wesoło. Oblicze miał swobodne, bo przed ludźmi z troskami się popisywać jest najfałszywszą w świecie rachubą. To odstręcza – wiedział o tym Paschalski – i był też zawsze twarzy jasnej, humoru przedziwnego, wesołości niczym nie zamąconej.
Jakim sposobem dorobił się dosyć znacznego, przynajmniej na pozór, majątku, nikt dobrze nie wiedział, ale się temu nie dziwowano. Paschalski stosunki miał różnostronne, w górę i na dół rozprzestrzenione, rozgałęzione, niknące oczom ludzkim w głębinach i wyżynach, do których sięgały. Ze znakomitym talentem, można by powiedzieć cynizmem, wciskał się tam nawet, gdzie mu stanowczo niechęć i wstręt okazywano.
Tak pewien był siebie, że zdobywszy najmniejszą nić przewodną, szedł dalej obcesowo, śmiało, z przewrotną rachubą na słabości ludzkie, które umiał zbadać i z których bezwstydnie korzystając, rozpościerał się wkrótce tam, gdzie go w początku niemal za drzwi wypychano.
W tym robieniu stosunków z pomocą jednego środka – wygadzania słabościom, pan Paschalski był prawdziwie jenialnym. Śmiał się potem na uboczu z ludzi, których zwyciężył, podbił wprzągł do swojego pługa – i wyzyskiwał ich tym samym sposobem bez litości. W istocie obchodziło go tylko jedno w świecie – przebić się… przekonań, zasad, zdania szukać w nim było próżnym. Ludzie, pomimo że go po trosze znali, nie sądzili tak bardzo złym i niebezpiecznym, jak był. Niektórzy, obałamuceni pozorną dobrodusznością, mieli go za istotę mierną i obojętną, a w pewnych danych razach dającą się nawet zużytkować. W towarzystwach, do których się wciskał, Paschalski nie był zawadnym, gdyż umiał zręcznie zrobić z siebie, co było! potrzeba, grał rolę, jakiej wymagała chwila; bywał pobożnym aż do fanatyzmu w towarzystwie starych pań, libertynem z młodzieżą, ze spekulantami giełdziarzem, z literatami miłośnikiem poezji, ze smakoszami gastronomem, a z anachoretami gotów był pościć o chlebie i wodzie, byle niedługo, a nade wszystko, gdy mu się to na co przydać mogło.
Żartował sobie potem zarówno ze wszystkich… Dla swych dawnych współwyznawców był nielitościwym. (Utrzymywano, że ojca żyjącego miał w łapserdaku, do którego się nie przyznawał.) Tak samo szydził z fanatyków, wyszedłszy z ich towarzystwa, i konceptami rzucał na niedowiarków. Słowem, oprócz niego samego nie obchodziło go nic.
Tak samo w przekonaniach politycznych kierował się tylko potrzebami chwili – był austriackim schwarzgelberem zagorzałym w Wiedniu, patriotą polskim we Lwowie, czcicielem tradycji i konserwatystą w Krakowie, wielbicielem Rosji gdy jechał do Warszawy, admiratorem Bismarcka, dostawszy się do Berlina. Naprawdę ostatni mu najwięcej imponował, bo dla Paschalisa siła była jedynym Bogiem.
Jak nikt nie wiedział, skąd doszedł do dwóch wsi i znacznych (których się domyślano) kapitałów, tak też nikt nie mógł wyjaśnić, gdzie i jak się wychował.
Jak on cały, tak i to było zagadką. W salonie umiał się znaleźć, prawie nie narażając na śmieszność, chyba tym, że salonowe obyczaje – nie czując miary – trochę przesadzał. Mówił wybornie i z „szykiem” po francusku, po niemiecku jak wiedeński „stutzer”, po polsku czysto i poprawnie, po włosku wcale nieźle, a po angielsku z biedy się mógł rozmówić. Pod tym względem nie dorównał mu żaden portier wielkiego hotelu stołecznego.
Co więcej daleko, Paschalski czytał dużo i tak umiał się wywinąć z rozmowy o literaturze, iż się nigdy nie skompromitował. Takt miał nadzwyczajny – milczał, uśmiechał się, mruczał i zastawiał takimi ogólnikami, z których można było bezpiecznie, jak z wekslu na kolei żelaznej, pojechać w prawo i w lewo.
Rżewski spotykał go we Lwowie w rozmaitych towarzystwach, nie miał dlań szczególnej sympatii, ale go znosił. Pan Eliasz bowiem wielkim znawcą ludzi nie był „ życie nie tak bardzo dawno rozpocząwszy, na omyłki był narażony.
Uderzyło go to mocno, że panna Aniela tak się przed wzrokiem Paschalskiego ukryła z pewną trwogą.
Z dala zobaczył go, niby obojętnie przechadzającego się po peronie, niby ani patrzącego na wagony – ale zarazem, wpatrując się uważniej, dostrzegł, iż na zawrocie oczyma badał, co się w ich wagonie działo – jakby się chciał przekonać, kto tam siedział…
Przystanek był dosyć długi, poczta wypakowywała tłumoki i zabierała stąd nowe. Paschalski po pewnym namyśle poskoczył do swego wagonu, pochwycił torbę elegancką, na której widać było baronowską koronę, i przypadł do drzwiczek, które otworzył… Panna Aniela wstrzęsła się i zadrgała cała. Zajrzawszy, już nogą stał na stopniu, aby wnijść, gdy kobieta, jakby o ratunek prosząc, strwożona spojrzała na Eliasza, a ten, zrozumiawszy ją, podbiegł i zaparł sobą drogę natrętowi.
– Wszystkie miejsca zajęte! – zawołał, stając we drzwiczkach…
– Jakże zajęte? – zapytał zmięszany zjawieniem się jego Paschalski. – A! to wy, kochany Eliaszku… ale…
– Proszę cię – mówię – zajęte… Paschalski się rozglądał, a panna Aniela widocznie oczów jego unikała – stary milczał dumnie.
Wtem dzwonić po raz drugi zaczęto… Natręt się parł do wagonu jeszcze, gdy Rżewski coś mu na ucho szepnąwszy i odtrąciwszy go z lekka, zatrzasnął drzwiczki i założył je…
Zarumieniony nieco Paschalski stał jeszcze chwilę, rozśmiał się uśmiechem przymuszonym i złośliwym – i – odszedł.
Panna Aniela odetchnęła, oczyma tylko podziękowała Rżewskiemu, który na swoje miejsce powrócił. Pociąg już ruszał, gdy stary się odezwał:
– Ale dlaczegożeście nie wpuścili Paschalskiego? Wszak to on zdaje mi się? Tak? Wcale miły i porządny człowiek – a jaki patriota??
Nikt nie odpowiedział staremu, który się zadumał – a wkrótce potem znowu drzemać począł.
Panna Aniela dobyła książkę z podróżnej torbeczki, podparła się na ręku i czytać zaczęła.
Rżewski to na nią spoglądał ukradkiem, to dumał, to po okolicy rzucał okiem roztargnionym.
Ta młoda kobieta, którą widział po raz pierwszy w życiu, mocno się go już zdawała zajmować, choć w ogóle nie zwykł był na kobiety lepszego towarzystwa zwracać uwagi. – Należał on do młodzieży naszego wieku,; która zużywszy się na poufałym towarzystwie łatwo przystępnych piękności wszelkiego rodzaju, wytwornie postrojonych i udających doskonale (przez parę godzin), ideały – nie ma już smaku w rzeczywistym wdzięku niewieścim ani poczucia piękności czystej, skromnej, dziewiczej. Wychowany przez matkę pobłażającą, dobrą i łatwowierną do zbytku, pan Eliasz po kryjomu przed nią wiele świata widział i – choć dla niej uchodził za niewiniątko – w istocie bardzo już był przed czasem zobojętniałym.
Pomimo to poważna panna Aniela zajęła go i pociągała urokiem dlań nowym.
Miała ona ten wdzięk surowy kobiet, które muszą wszystkim ciężkim wydołać obowiązkom, jakie na nie wkłada sieroctwo, niedola, miłość rodziny, opieka nad cudzym losem. Nieszczęście, jakie dotknęło jej ojca, uczyniło ją dojrzałą, pasowało na rycerstwo niewieście, na siostrę miłosierdzia, która o sobie zapominając, musi być milczącą ofiarą.
Znać to było na niej. Skromna, cicha, zimna nieco, a mimo to uroczo piękna „ dla Rżewskiego była tajemnicą i czymś niezrozumiałym… Nie spojrzała nań ani razu z tą zalotnością niewieścią, której często i cierpienie, i nieszczęście nie pozbawia – zajęta była ojcem tylko. Powagą nad swój wiek wydawała się starszą.