Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nad Niemnem, T.II - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nad Niemnem, T.II - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 335 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

W Ol­szyn­ce, za ol­cho­wym ga­jem, od któ­re­go za­pew­ne fol­wark ten wziął swe na­zwa­nie, na ła­god­nej wy­nio­sło­ści grun­tu dom nie­wiel­ki, drew­nia­ny, nie­otyn­ko­wa­ny, niby z ko­sza zie­le­ni wy­chy­lał się ze sta­rych, ogrom­nie roz­ro­słych bzów i z gę­ste­go rzę­du fa­so­li, któ­ra tuż przy ścia­nie po­sa­dzo­na gę­ste i te­raz kwit­ną­ce swe splo­ty za­rzu­ca­ła na tyki się­ga­ją­ce pra­wie ni­skie­go da­chu. Z tyłu domu znaj­do­wał się spo­ry sad owo­co­wy, pro­stym czę­sto­ko­łem ogro­dzo­ny, bez dróg i upięk­szeń żad­nych; z przo­du, za ma­łym, tra­wą i gdzie­nieg­dzie chwa­sta­mi po­ro­słym dzie­dziń­cem, po ła­god­nej spa­dzi­sto­ści spły­wa­ły aż ku ol­cho­we­mu ga­jo­wi duże i uro­dzaj­ne ogro­dy wa­rzyw­ne. Gaj był świe­ży, czy­sty, z gru­by­mi i cien­ki­mi drze­wa­mi rzad­ko roz­sta­wio­ny­mi na wil­got­nej i gład­kiej mu­ra­wie. Za rzad­ko roz­sta­wio­ny­mi i gład­ki­mi pnia­mi prze­bły­ski­wał w pła­skich brze­gach pły­ną­cy tu Nie­men i uka­zy­wa­ło się gdzie­nieg­dzie prze­ciw­le­głe wy­brze­że, okry­te, jak okiem się­gnąć, gład­kim, wil­got­nym pa­stwi­skiem. Gdzie­nieg­dzie, niby drob­ne ob­raz­ki w zie­lo­nych ra­mach, wi­dać było zza drzew pa­są­ce się na tej za­rzecz­nej płasz­czyź­nie trzo­dy albo pa­stusz­ków sku­pio­nych do­ko­ła roz­nie­co­ne­go ognia, albo nędz­ne, nie wie­dzieć czy­je, sa­mot­nie śród prze­strze­ni sto­ją­ce cha­ty. Za do­mem i sa­dem le­ża­ły gład­kie pola; z obu stron wa­rzyw­nych ogro­dów zie­le­nia­ły ni­skie łąki, na któ­rych ro­sły gru­py wierzb, a w mo­krych za­głę­bie­niach grun­tu roz­ra­stał się ja­sno­zie­lo­ny ajer i sta­ły wy­so­kie łozy z dłu­gi­mi, ob­wi­sły­mi li­ść­mi i wierz­choł­ka­mi po­dob­ny­mi do ak­sa­mit­nych koł­pa­ków. Było to miej­sce ci­che, skrom­ne i pra­wie od­lud­ne. Z domu i ca­łe­go jego oto­cze­nia od razu wnieść było moż­na, że wśród śred­niej wła­sno­ści ziem­skiej Ol­szyn­ka była po­sia­dło­ścią moż­li­wie naj­mniej­szą. Wnio­sek ten po­twier­dza­ła wieś chłop­ska po­mię­dzy łą­ka­mi do gru­py wierzb przy­par­ta. Skła­da­ło ją chat kil­ka­na­ście, dość czy­sto i do­stat­nio wy­glą­da­ją­cych. Z bli­sko­ści, w któ­rej znaj­do­wa­ła się od dwor­ku, ła­two było zgad­nąć, że kie­dyś do Ol­szyn­ki na­le­ża­ła. Był to więc kie­dyś ma­ją­te­czek kil­ku­na­sto­cha­to­wy, czy­li znaj­du­ją­cy się na gra­ni­cy, za któ­rą już do naj­drob­niej­szych ułam­ków zie­mi spły­wa­ła wła­sność mała. Ostry chłód za­pa­no­wał po nie­daw­no spa­dłym gra­dzie; sil­ny wiatr ko­ły­sał wierz­choł­ka­mi kil­ku ro­sną­cych na dzie­dziń­cu to­po­li wło­skich; desz­czo­we chmu­ry szyb­ko bie­gły jed­ną za dru­gą, to za­sła­nia­jąc, to od­kry­wa­jąc błę­kit nie­ba. Jed­nak w Ol­szyn­ce wszyst­kie okna domu oto­czo­ne kwit­ną­cą fa­so­lą były na oścież otwar­te, Sta­ły na nich po­mię­dzy kil­ku mir­ta­mi i roz­ma­ry­na­mi kwit­ną­ce fuk­sje i róże mie­sięcz­ne. Na gan­ku jed­na z ła­wek za­sta­wio­na była hła­dy­sza­mi peł­ny­mi zsia­dłe­go mle­ka, na dru­giej stał na­pręd­ce znać tu umiesz­czo­ny kosz z sa­ła­tą i ja­rzy­na­mi. Dłu­ga sień, przed­po­ko­jem za­ra­zem bę­dą­ca, roz­dzie­la­ła dom na dwie po­ło­wy, z któ­rych w jed­nej znaj­do­wa­ły się po­ko­je miesz­kal­ne, w dru­giej kuch­nia i izba cze­lad­na. W głę­bi sie­ni wiel­ki za­mek wi­szą­cy u drzwi ni­skich i wą­skich oznaj­miał spi­żar­nię. Za sta­rą sza­fą wi­dać było dra­bi­nia­ste schod­ki na strych wio­dą­ce; pod ścia­na­mi sta­ły pro­ste, drew­nia­ne skrzy­nie i stoł­ki, ko­sze, z ło­zi­ny uple­cio­ne, a na miej­scu naj­wi­docz­niej­szym – niec­ki peł­ne świe­żo upra­nej bie­li­zny. Mia­no ją za­pew­ne na strych wy­no­sić, ale tym­cza­sem tu jesz­cze po­zo­sta­wio­no. Za­pach my­dlin z ku­chen­ny­mi wo­nia­mi złą­czo­ny na­peł­niał sień po­mi­mo drzwi na ga­nek otwar­tych; w kuch­ni trzesz­czał ogień i roz­le­ga­ły się gło­sy ko­bie­ce i dzie­cin­ne; w po­ko­jach miesz­kal­nych ci­cho było zu­peł­nie i tyl­ko cza­sem do­la­ty­wa­ło z nich mo­no­ton­ne mru­cze­nie, z któ­re­go moż­na było od­gad­nąć pra­co­wi­cie uczą­ce się dziec­ko.

Po sie­ni, kuch­ni i izbie cze­lad­nej krzą­ta­ła się Kir­ło­wa. Dla chło­du i pa­nu­ją­cych w domu cią­gów mia­ła na so­bie ro­dzaj su­kien­ne­go to­łub­ka, spod któ­re­go wi­dać było tyl­ko brzeg per­ka­lo­wej spód­ni­cy. To na­wet go­spo­dar­skie, gru­be ubra­nie uczy­nić jej nie mo­gło gru­bą i nie­zgrab­ną. Ze swą ki­bi­cią pro­stą, wy­smu­kłą, o wdzięcz­nej li­nii biu­stu i ra­mion, któ­ra nada­wa­ła jej z da­le­ka po­zór pierw­szej mło­do­ści, z ogo­rza­łą cerą twa­rzy, sil­nie od­bi­ja­ją­cą od za­wią­za­nej na szyi bia­łej chust­ki, ze ślicz­nym war­ko­czem ja­snych wło­sów nie­dba­le z tyłu gło­wy skrę­co­nym – za­glą­da­ła ona do dzie­ży, w któ­rej dziew­czy­na mie­si­ła żyt­nie cia­sto, albo prze­cho­dząc do izby cze­lad­nej na­glą­da­ła pra­nia bie­li­zny, albo od pło­ną­ce­go w wiel­kim pie­cu ognia od­sta­wia­ła hła­dy­sze, w któ­rych mle­ko zsia­dłe za­mie­ni­ło się już na twa­róg, i za­stę­po­wa­ła je co­raz in­ny­mi, któ­re z gan­ku przy­no­si­ła. Mia­ła dnia tego wie­le za­ję­cia oko­ło trzech ra­zem od­by­wa­ją­cych się ro­bót: pra­nia bie­li­zny, pie­cze­nia chle­ba i ro­bie­nia se­rów. Była nie­za­do­wo­lo­ną z sie­bie sa­mej, bo ta­kie zbie­ga­nie się ná dzień je­den ro­bót ka­pi­tal­nych uwa­ża­ła za błąd i złe roz­po­rzą­dze­nie się go­spo­dar­skie. Na­le­ża­ło in­a­czej, wca­le in­a­czej czas i za­ję­cie roz­ło­żyć; ta­kim spo­so­bem wszyst­ko ra­zem ro­biąc nic się praw­dzi­wie po­rząd­nie nie zro­bi. Cho­dząc, krzą­ta­jąc się, na­glą­da­jąc wszyst­kie­go, a to i owo wła­sny­mi rę­ka­mi do­ko­ny­wu­jąc, żale swe wy­po­wia­da­ła dwom po­moc­ni­com swym, du­żym i sil­nym dziew­kom, z któ­rych jed­na chleb mie­si­ła, a dru­ga bie­li­znę pra­ła. Nie zna­czy­ło to wca­le, by te dziew­czę­ta o co­kol­wiek ob­wi­niać mia­ła. Wca­le nie. Sama była win­ną wszyst­kie­mu; czy za­le­ni­ła się tro­chę, czy też jej tak ja­koś po­mie­sza­ło się w gło­wie. A tu i Ma­ry­nia ple­cia ogro­dów wa­rzyw­nych do­glą­dać musi, i po­moc­ną jej być nie może! Ostat­ni ten wy­krzyk­nik obu­rzył trzy­na­sto­let­nią dziew­czyn­kę, któ­ra kosz z ja­rzy­na­mi tyl­ko co z gan­ku przy­nió­sł­szy i za­wi­nąw­szy po łok­cie rę­ka­wy sta­rej per­ka­lo­wej su­kien­ki za­bie­ra­ła się wła­śnie do my­cia sa­ła­ty i skro­ba­nia mar­chwi.

– A ja, mamo? – za­wo­ła­ła – prze­cież ja tu je­stem! Czy to tyl­ko Ma­ry­nia jest mamy cór­ką?

Prze­cho­dząc Kir­ło­wa ręką go­rą­cą od hła­dy­szy, któ­re w tej chwi­li od ognia od­sta­wia­ła, po­gła­dzi­ła ja­sne,krót­ko ucię­te wło­sy cór­ki. Wszyst­kie one mia­ły ta­kie, jak len, ja­sne wło­sy: i ona sama, i szes­na­sto­let­nia Ma­ry­nia, i trzy­na­sto­let­nia Ró­zia, i na­wet chłop­cy. Nie wie­dzia­ła tyl­ko, i nie­raz na­wet aż w gło­wę za­cho­dzi­ła, skąd ten naj­młod­szy jej dzie­ciak, ta czte­ro­let­nia Bro­nia, któ­ra jak cień za czło­wie­kiem krok w krok za nią cho­dzi­ła, wzię­ła swo­ją cy­gań­ską cerę ra­zem ze swy­mi czar­ny­mi jak atra­ment wło­sa­mi i ocza­mi. Było to w jej ro­dzi­nie pod każ­dym wzglę­dem wy­jąt­ko­we stwo­rze­nie. Żad­ne z jej dzie­ci, gdy było ma­łym, tak sta­le i nie­ustan­nie nie trzy­ma­ło się jej spód­ni­cy, jak ten mały i czar­ny roz­czo­chra­niec, bo wło­sy jej nie tyl­ko były czar­ne, ale i wiecz­nie roz­czo­chra­ne; krę­ci­ły się one jak wió­ry i żeby tam nie wie­dzieć ile razy na dzień je cze­sać, za­wsze wszyst­kie do góry po­wsta­wa­ły albo na śnia­de czo­ło opa­da­ły, a spod nich jak żuż­le go­re­ją­ce, czar­ne oczy pa­trza­ły na mat­kę, cią­gle na mat­kę. I te­raz oto tuż przy jej to­łub­ku nie­ustan­nie z kuch­ni do sie­ni, z sie­ni na ga­nek, z gan­ku do izby cze­lad­nej drep­ce a drep­ce w sta­rych zru­dzia­łych trze­wi­kach, któ­rych ta­siem­ki, żeby je sto razy na dzień naj­moc­niej zwią­zać, za­wsze roz­wią­żą się i wle­ką po zie­mi za ma­lut­ki­mi nóż­ka­mi. W ta­kim sa­mym, jak mat­ka, to­łub­ku, bo naj­młod­szą bę­dąc naj­ła­twiej za­zię­bić się może, drep­ce i gada, tak samo nie­ustan­nie gada, jak drep­ce, choć nikt jej słu­chać ani my­śli, a tyl­ko jed­na Ró­zia od ku­chen­ne­go sto­łu, na któ­rym sa­ła­tę myje, od­zy­wa się do niej cza­sem, z żar­to­bli­wą prze­ko­rą roz­po­czy­na­jąc sprzecz­ki czy na­po­mnie­nia, o któ­re zno­wu ona wca­le nie dba. Wtem po­tknę­ła się i jak dłu­ga upa­dła. Za­raz prze­cież ze­rwa­ła się z ziel­ni, wy­stra­szo­ny­mi ocza­mi pa­trząc, czy przez czas jej pa­da­nia mat­ka jej nie ucie­kła. Kir­ło­wa na zie­mi przy­sia­dła i speł­niać za­czę­ła ro­bo­tę Pe­ne­lo­py, czy­li zwią­zy­wa­nie u trze­wi­ków ta­sie­mek, któ­re były przy­czy­ną upad­ku.

– Że­byś bo ty, Bro­niu, choć na mo­ment gdzie­kol­wiek przy­sia­dła.

Dziec­ko za­śmia­ło się na całą kuch­nię, á po­tem nie­spo­dzia­nie, z za­dzi­wia­ją­cą lo­gi­ką swej czte­ro­let­niej, roz­czo­chra­nej głów­ki od­po­wie­dzia­ło:

– Kie­dyż ja, mamo, jeść chcę!

– Masz to­bie – wsta­jąc stęk­nę­ła Kir­ło­wa – go­dzi­nę temu prze­cież obiad ja­dłaś.

Dziew­czyn­ka tym ra­zem ra­mio­na swe w gru­bych rę­ka­wach to­łub­ka sze­ro­ko roz­ło­ży­ła i bar­dzo po­waż­nie uspra­wie­dli­wi­ła się:

– Kie­dyż ja jeść chcę!

Kir­ło­wa z sza­fy wy­ję­ła bo­chen ra­zo­we­go chle­ba, od­kro­iła zeń ka­wał spo­ry, mio­dem po­sma­ro­wa­ła i ma­łej po­da­ła. Ząb­ki jak pe­reł­ki drob­ne i bia­łe za­to­pi­ły się chci­wie w czar­nym i osło­dzo­nym chle­bie ma­cie­rzyń­skim, ale wła­ści­ciel­ka ich gło­śno prze­żu­wa­jąc i ró­żo­we po­licz­ki mio­dem so­bie osma­ro­wu­jąc nie mniej wy­trwa­le niż wprzó­dy przy to­łub­ku, tuż przy mat­czy­nym to­łub­ku drep­ta­ła, a ta­siem­ki jej trze­wi­ków zno­wu roz­wią­za­ne i wi­ją­ce się w róż­ne esy cią­gnę­ły się za nią po zie­mi. Jak tam prze­cież było, to było z cór­ka­mi, ale co ro­bią chłop­cy, mia­no­wi­cie młod­szy Bo­leś, któ­re­go w ba­wial­nym po­ko­ju co dzień na parę go­dzin na klucz za­my­ka­ła, aby już od książ­ki odejść nie mógł. Star­szy, Staś, pew­no tam z chłop­ski­mi dzieć­mi po łące czy dro­dze hasa i po­wró­ci z czo­łem peł­nym gu­zów. Ale jemu wię­cej wol­no, bo z pro­mo­cją do czwar­tej kla­sy na wa­ka­cje przy­je­chał. Bo­leś zaś dwa lata już w dru­giej kla­sie prze­sie­dział i jesz­cze pro­mo­cji nie do­stał, Zlę­kła się była tego ogrom­nie. Na rok trze­ci w tej sa­mej kla­sie po­zo­stać nie wol­no. Pój­dzie precz ze szko­ły i co ona z nim po­tem zro­bi? Po­je­cha­ła do mia­sta i wy­pro­si­ła, wy­cho­dzi­ła, wy­ję­cza­ła dla nie­go po­zwo­le­nie zda­nia po­wtór­nych eg­za­mi­nów po wa­ka­cjach. Po­wi­nien się więc do nich przy­go­to­wy­wać, a nie chce. Swa­wol­ny i le­ni­wy. W ojca się wro­dził. Cóż ro­bić jed­nak? Na pę­dzać dziec­ko trze­ba, bo bez szkół – zgi­nie. Ile ją już ten chło­piec bez­sen­nych nocy kosz­to­wał! Cie­ka­wość, czy te­raz za­mknię­ty w po­ko­ju na klucz uczy się albo pu­stu­je? Wy­szła do sie­ni, aby przez drzwi po­słu­chać, co się w ba­wial­nym po­ko­ju dzie­je, ale w tej­że chwi­li dał się sły­szeć stuk, brzęk i na dzie­dziń­cu tę­tent szyb­ko bie­gną­cych nóg. Kir­ło­wa, a za nią ma­lut­ka Bro­nia i więk­sza Ró­zia na ga­nek wy­bie­gły. Oka­za­ło się, że wię­zień dłu­gim za­mknię­ciem znie­cier­pli­wio­ny przez okno wy­sko­czył, wa­zon z kwit­ną­cą fuk­sją stłu­kli za bra­mę ucie­kał. Roz­le­gły się wo­ła­nia mat­ki i sióstr, na któ­re prze­cież był głu­chy, z roz­rzu­co­ny­mi wło­sa­mi, w swej prze­szło­rocz­nej po­dar­tej bluz­ce szkol­nej co sił ucie­ka­jąc i w uciecz­ce tej uka­zu­jąc po­dar­te po­de­szwy bu­tów. Gdy­by Kir­ło­wa na bunt ten zre­zy­gno­wa­ła się po­błaż­li­wie, ma­cie­rzyń­ska po­wa­ga jej ucier­pia­ła­by na tym wiel­ce. Nie pierw­szy to już raz zresz­tą Ol­szyn­ka była świad­kiem po­dob­nych skan­da­lów. Dziew­ka od dzie­ży zbie­ga do­go­ni­ła, któ­ry z po­gar­dą eskor­tę jej łok­cia­mi od­py­cha­jąc, na­dą­sa­ny, ale i za­wsty­dzo­ny, do domu wró­cił. Kir­ło­wa z roz­pa­czą w oczach i ge­stach ze skrzy­ni sto­ją­cej w sie­ni i bę­dą­cej skła­dem prze­róż­nych ru­pie­ci gru­by sznur do­sta­ła.

– Chodź! – z wiel­ką po­wa­gą do syna rze­kła i za rękę go wziąw­szy do ba­wial­ne­go po­ko­ju wpro­wa­dzi­ła drzwi za sobą za­my­ka­jąc. Sły­chać było, że mó­wi­ła tam z gnie­wem i krzy­kiem, to zno­wu to­nem upo­mi­na­nia prze­ko­ny­wa­nia; wy­szła po chwi­li z twa­rzą w ogniu, z drżą­cy­mi tro­chę rę­ka­mi i usta­mi. Wi­dać było po niej, że to sro­gie men­tor­stwo, któ­re zmu­szo­ną była wzglę­dem dzie­ci swych oka­zy­wać, wie­le ją kosz­to­wa­ło. Drzwi na klucz już nie za­my­ka­ła, a na wy­stra­szo­ne i py­ta­ją­ce spoj­rze­nie Rózi od­po­wie­dzia­ła:

– Przy­wią­za­łam go do ka­na­py i ka­za­łam uczyć się…

Moc­no przy­wią­za­łam…

Ale wnet ude­rzy­ła w nią tro­ska nowa.

– Żeby tyl­ko Staś nie za­zię­bił się w taki zim­ny dzień la­ta­jąc… Dziś z rana gar­dło go bo­la­ło. A nie wi­dzia­łaś, Ró­ziu, w czym Ma­ry­nia do ogro­du po­szła?

– Ma­ry­nia po­szła w to­łub­ku, ale Staś po­le­ciał w jed­nej płó­cien­nej bluz­ce i mó­wił Rózi, że gar­dło go co­raz go­rzej boli.

– Masz to­bie! – za gło­wę schwy­ci­ła się Kir­ło­wa.- Po­szła­bym go szu­kać, ale cza­su nie mam…

Istot­nie, nie mia­ła ani chwi­li cza­su, bo oto i te­raz we drzwiach od kuch­ni zja­wił się mło­dy ofi­cja­li­sta, na­miest­ni­kiem ty­tu­ło­wa­ny, je­dy­ny jej w go­spo­dar­stwie po­moc­nik, któ­ry oznaj­mił, że ci kup­cy, któ­rzy tu ty­dzień temu za­jeż­dża­li, przy­by­li zno­wu i ży­czą so­bie zo­ba­czyć weł­nę. Ucie­szy­ła się tą wia­do­mo­ścią bar­dzo. Mia­ła oko­ło dwie­stu owiec, me­ry­no­sów, z któ­rych co roku sprze­da­wa­ła mniej wię­cej dzie­sięć pu­dów weł­ny. Był to je­dy­ny grosz, któ­ry wpły­wał do jej kie­sze­ni w mie­sią­cach let­nich nie li­cząc na­bia­łu i wa­rzyw, któ­rych sprze­da­żą w naj­bliż­szym mia­stecz­ku opę­dza­ła po­trze­by do­mo­we. Przy zbli­ża­ją­cych się żni­wach, któ­re znacz­ne­go wy­dat­ku na ro­bot­ni­ka po­trze­bu­ją, kup­cy na weł­nę byli jej nie­zmier­nie po­żą­da­ny­mi, Za­po­mnia­ła na chwi­lę o chle­bie, se­rach; pra­niu, przy­wią­za­nym do ka­na­py Bol­ku i cho­rym na gar­dło Sta­siu; z wiel­kim klu­czem wy­szła z domu i skie­ro­wa­ła się ku spi­chrzo­wi, przy któ­re­go drzwiach ocze­ki­wa­li na nią przy­by­li kup­cy.

Jed­no­kon­ny ich wó­zek stał przy bra­mie; za bra­mą i dzie­dziń­cem wi­dać było ogród wa­rzyw­ny, na któ­re­go za­go­nach sie­dzia­ło kil­ka ko­biet wiej­skich. W po­bli­żu tych ko­biet, na za­go­nie tak­że, sie­dzia­ła mło­dziut­ka dziew­czy­na w su­kien­nym to­łub­ku, na któ­ry spa­dał gru­by war­kocz ja­snych wło­sów. Sie­dzia­ła na za­go­nie i pod­no­si­ła gło­wę ku sie­dzą­ce­mu na pło­cie mło­de­mu czło­wie­ko­wi w my­śliw­skim ubra­niu. Mło­dy ten czło­wiek miał na ple­cach fu­zję i z wiel­kim oży­wie­niem o czymś roz­pra­wiał. Po­mię­dzy dwoj­giem mło­dych lu­dzi le­żał wiel­ki, czar­ny wy­żeł i pą­so­wy­mi czap­ka­mi świe­ci­ło kil­ko­ro drob­nych chłop­skich dzie­ci. Kir­ło­wa pa­trząc na ten dość da­le­ki, ale wy­raź­nie wi­dzial­ny punkt prze­strze­ni uśmiech­nę­ła się. W roz­ma­wia­ją­cej, i dzie­cię­cym dro­bia­zgiem oto­czo­nej pa­rze po­zna­ła naj­star­szą cór­kę swo­ją i mło­de­go Wi­tol­da Kor­czyń­skie­go. Nie mia­ła jed­nak cza­su przy­pa­try­wać się im dłu­go; z cięż­ko­ścią wiel­kim klu­czem spichrz otwo­rzy­ła i we wnę­trzu jego wraz z kup­ca­mi znik­nę­ła. Za­ba­wi­ła tam do­bry kwa­drans, po­tem uka­za­ła się zno­wu na dzie­dziń­cu. Wiatr za­dął sil­niej­szy jesz­cze jak wprzó­dy i ni­sko giął szczy­ty to­po­li. Ol­cho­wy gaj szu­miał, za nim prze­bły­ski­wa­ły bu­rzą­ce się fale Nie­mna; ciem­na i gru­ba chmu­ra w oto­cze­niu mniej­szych i lżej­szych su­nę­ła sa­mym środ­kiem nie­ba; ostry i zim­ny deszcz pa­dać za­czął. Kir­ło­wa obej­rza­ła się na ogród wa­rzyw­ny i zo­ba­czy­ła mło­dą parę wraz z gro­mad­ką dzie­ci i czar­nym wy­żłem szyb­ko dą­żą­cą ku ma­łe­mu bu­dyn­ko­wi, któ­ry u koń­ca ogro­dów wa­rzyw­nych do pło­tu dzie­dziń­ca przy­par­ty słu­żył na skład ogro­do­wych na­sion. Ko­bie­ty pie­lą­ce z za­go­nów nie wsta­jąc pod­nio­sły gło­wy i pa­trząc na dzie­cin­ny dro­biazg, któ­ry za­pew­ne do nich na­le­żał, a te­raz pod dach był upro­wa­dzo­nym, śmia­ły się gło­śno i z ura­do­wa­niem. Ko­bie­ta po­mię­dzy dwo­ma, kup­ca­mi od spi­chrza ku do­mo­wi idą­ca uśmiech­nę­ła się zno­wu, ale wnet do to­wa­rzy­szy swych za­ga­da­ła. W burz­li­wej fali wi­chru i desz­czu, z mo­kry­mi wło­sa­mi, zzię­błe ręce w rę­ka­wy to­łub­ka cho­wa­jąc, szła jak zwy­kle pro­sta, zgrab­na i z dala dziw­nie mło­do i de­li­kat­nie wy­glą­da­ją­ca, ale mó­wi­ła gło­sem pod­nie­sio­nym, z co raz więk­szą ener­gią i za­cię­to­ścią; sły­chać ją było na, ca­łym dzie­dziń­cu i aż w kuch­ni. Tar­go­wa­ła się z kup­ca­mi, któ­rzy jej da­wa­li po osiem­na­ście ru­bli za pud weł­ny, a ona żą­da­ła po dwa­dzie­ścia. Co­raz gło­śniej i ener­gicz­niej do­wo­dzi­ła przy­mio­tów swe­go to­wa­ru, zsy­ła­ła się na Kor­czyń­skie­go i in­nych są­sia­dów, któ­rzy za tę cenę weł­nę swą sprze­da­wa­li, przy­się­ga­ła na dzie­ci, że ta­niej nie odda. Tak do­szła aż do gan­ku, na któ­rym jed­nak, gdy sta­nę­ła twa­rzą ku dzie­dziń­co­wi zwró­co­na, umil­kła, a po­tem wy­krzyk­nę­ła:

– A toż co?

Dro­gą po­mię­dzy ga­jem ol­cho­wym a wa­rzyw­ny­mi… ogro­da­mi szyb­ko je­cha­ła i już ku otwar­tej bra­mie dzie­dziń­ca za­wra­ca­ła zgrab­na, błysz­czą­ca od szkieł i po­sre­brzań, czte­re­ma pięk­ny­mi koń­mi cią­gnię­ta ka­ret­ka. Ko­nie były w an­giel­skich szo­rach, na koź­le sie­dział bro­da­ty stan­gret i mło­dy lo­kaj w zie­lo­nej, po­zła­ca­ny­mi ta­śma­mi sza­me­ro­wa­nej kur­cie. Po­zna­ła ka­re­tę i ko­nie Ró­ży­ca. Kup­cy na wi­dok przy­by­wa­ją­ce go grzecz­nie oświad­czy­li, że do od­jaz­du go­ścia na za­koń­cze­nie in­te­re­su cze­kać będą. Ale Kir­ło­wa nie sły­sza­ła tego, co mó­wi­li. Zmie­sza­ła się tak, że przy­wię­dłe po­licz­ki i drob­ny­mi zmarszcz­ka­mi po­ry­so­wa­ne czo­ło okrył aż po brze­gi ja­snych wło­sów świe­ży jak u mło­dej dziew­czy­ny ru­mie­niec. Wiel­ki Boże! trzy hła­dysz­ki z mle­kiem zsia­dłym na ław­ce gan­ku, w sie­ni niec­ki z mo­krą bie­li­zną i za­pach my­dlin, a ona sama w sta­rym to­łub­ku i bia­łej, mu­śli­no­wej chu­st­ce na szyi! Do sie­ni wpa­dła i z ener­gicz­ny­mi ge­sta­mi przy­wo­ły­wa­ła dziew­kę ku­chen­ną, pół­gło­sem roz­ka­zu­jąc jej wnieść do izby cze­lad­nej niec­ki z bie­li­zną, Dziew­ka bosa, w gru­bej ko­szu­li i krót­kiej spód­ni­cy, z czer­wo­ny­mi, po łok­cie ob­na­żo­ny­mi i twa­ro­giem po­pla­mio­ny­mi rę­ka­mi, wy­pa­dła z kuch­ni, po­rwa­ła niec­ki i bie­gła z nimi przez sień wła­śnie w chwi­li, kie­dy Ró­życ wy­siadł­szy z ka­ret­ki w pro­gu domu sta­nął. Za nim, na gan­ku, wi­dać było zie­lo­ną, zło­tym ga­lo­nem oszy­tą czap­kę i tro­chę har­dą, a tro­chę drwią­cą twarz mło­de­go lo­ka­ja. Dziew­czy­na z niec­ka­mi jak wry­ta sta­nę­ła sze­ro­ko oczy i usta otwie­ra­jąc i żad­ne mru­ga­nia ani ge­sty go­spo­dy­ni do mu zru­szyć jej z miej­sca nie mo­gły. Ale Ró­życ zda­wał się wca­le nie spo­strze­gać kło­po­tu, któ­re­go był przy­czy­ną, i twa­rzą ku wie­sza­dłom zwró­co­ny bar­dzo po­wo­li, z po­mo­cą lo­ka­ja pal­tot zdej­mo­wał. Po­tem zwró­cił się ku go­spo­dy­ni, któ­ra mil­cząc ze zmie­sza­nia rękę mu na po­wi­ta­nie po­da­wa­ła. Zra­zu mnie­mać by moż­na, że z nie­ja­ką przy­kro­ścią przyj­dzie temu wy­kwint­ne­mu panu ści­snąć tę opa­lo­ną, wi­docz­ne śla­dy bli­skich sto­sun­ków z kuch­nią i pracz­kar­nią no­szą­cą rękę ko­bie­cą. Przed chwi­lą wła­śnie od do­ty­ka­nia wo­rów z weł­ną przy­lgnę­ło do niej tro­chę bia­ła­we­go pyłu, a przy za­krę­ca­niu wiel­kie­go klu­cza w zam­ku spi­chrza gwóźdź ja­kiś ją za­dra­snął i po­zo­sta­wił dłu­gą, czer­wo­ną kre­sę. Jed­nak Ró­życ, ni­sko po­chy­lo­ny; zło­żył na tej ręce po­ca­łu­nek nie ce­re­mo­nial­ny, ale dłu­gi i przy­ja­ciel­ski. Bar­dzo ład­ne i jesz­cze ró­żo­we usta Kir­ło­wej za­ry­so­wa­ły po­śród zwię­dłej twa­rzy uśmiech ser­decz­ny. Otwo­rzy­ła drzwi ba­wial­ne­go po­ko­ju.

– Pro­szę wejść, ku­zyn­ku, bar­dzo pro­szę; tak cie­szę się, że cię wi­dzę… tak daw­no u nas nie by­łeś!

Wi­dać było, że cie­szy­ła się istot­nie, ale za­le­d­wie prze­stą­pi­ła próg po­ko­ju, ru­mie­niec zno­wu za­lał jej twarz i czo­ło. Na ka­nap­ce przed roz­ło­żo­ną książ­ką sie­dział na­dą­sa­ny, jak pi­wo­nia czer­wo­ny Bo­leś z nogą do nogi ka­na­py przy­wią­za­ną. Ten okrop­ny chło­piec wy­ska­ku­jąc przez okno roz­lał atra­ment i w kil­ku miej­scach po­pla­mił nim po­ma­lo­wa­ną na czer­wo­no pod­ło­gę; w do­dat­ku tuż przy jej to­łub­ku zna­la­zła się zno­wu Bro­nia, ta czar­na, roz­czo­chra­na Bro­nia, ze swy­mi utra­pio­ny­mi ta­siem­ka­mi od trze­wi­ków, któ­re cią­gnę­ły się po zie­mi. Mniej­sza już o te ta­siem­ki, ale chłop­ca od­wią­zać trze­ba, choć­by dla­te­go, że sie­dzi na je­dy­nym miej­scu, na któ­rym z go­ściem swym za­siąść ona może! Po­bie­gła ku ka­na­pie, przy­sia­dła na zie­mi i drżą­cy­mi tro­chę rę­ka­mi roz­wią­zy­wa­ła sznu­rek, któ­ry sama z prze­bie­gło­ścią wię­zien­ne­go do­zor­cy w mnó­stwo wę­złów była splą­ta­ła. Ró­życ i tego jej kło­po­tu zda­wał się wca­le nie spo­strze­gać. Na­chy­lił się do Bro­ni py­ta­jąc, czy zdro­wa i dla­cze­go so­bie czar­nych oczu le­piej nie umy­ła, a po­tem na­wet wziął dziec­ko na ręce i w oba mio­dem usma­ro­wa­ne po­licz­ki je uca­ło­waw­szy zwol­na zno­wu na zie­mi po­sta­wił. Pod­nie­sie­nie tego ma­łe­go cię­ża­ru spra­wi­ło mu znać zmę­cze­nie, bo ręką po­wiódł po drga­ją­cym czo­le i głę­bo­ko ode­tchnął. Bi­no­kle opa­dły mu na pier­si. Uśmie­chał się do dziec­ka, ale wy­raz oczu jego był smut­ny. Na ko­niec, uwol­nio­ny z wię­zów chło­piec, czer­wo­ny i za­wsty­dzo­ny, w kształ­cie ukło­nu sza­snął przed go­ściem no­ga­mi, z po­ko­ju wy­padł i drzwi za sobą ze stu­kiem za­trza­snął. Ró­życ trzy­ma­jąc ciem­ną rącz­kę dziew­czyn­ki zwró­cił się do Kir­ło­wej:

– Ta fa­wo­ryt­ka moja wy­ro­śnie na nie­po­spo­li­cie pięk­ną ko­bie­tę; zo­ba­czysz to, ku­zyn­ko. Już ja się na tym znam!

– Za­wsze je­steś ła­skaw na ma­łe­go roz­czo­chrań­ca tego, ku­zy­nie – ze swym po­nęt­nym uśmie­chem od­po­wie­dzia­ła Kir­ło­wa, ale oczy jej mia­ły cią­gle wy­raz roz­tar­gnio­ny i po­sta­wa była wa­ha­ją­cą się i zmie­sza­ną. W ma­łej ba­wial­ni swej spo­strze­gła nie­po­rząd­ki, któ­re ją za­wsty­dza­ły. Kwie­ci­ste per­ka­lo­we po­kry­cie skrom­nych sprzę­tów swa­wol­ni jej sy­no­wie po­pla­mi­li pia­skiem i atra­men­tem, pył okry­wał sto­ją­cą po­mię­dzy okna­mi ma­ho­nio­wą ko­mo­dę, i była to już wina Rózi, do któ­rej co­dzien­ne sprzą­ta­nie miesz­ka­nia na­le­ża­ło. Z po­śpie­chem za­my­ka­ła drzwi, przez któ­re wi­dać było sy­pial­ny po­kój z dwo­ma usła­ny­mi łóż­ka­mi i to­a­le­tą ma­ho­nio­wą wiel­kim lu­strem i rzeź­ba­mi przy­ozdo­bio­ną. Łóż­ka były czy­ste i na­wet ozdob­nie usła­ne, a sta­ro­świec­ka wy­praw­na jej to­a­le­ta sta­no­wi­ła sprzęt dość oso­bli­wy, i kosz­tow­ny. Ale Kir­ło­wa pa­mię­ta­ła do­brze o tym, że sy­pial­nia, na­wet naj­ozdob­niej­sza, nie po­win­na uka­zy­wać się oczom go­ści. Cóż, kie­dy w tym dom­ku były po stro­nie miesz­kal­nej tyl­ko czte­ry po­ko­je: ba­wial­ny, sy­pial­ny, dzie­cin­ny i mała ja­dal­nia, w któ­rej te­raz sy­pia­li chłop­cy i kil­ka kur sie­dzia­ło na ja­jach. Nie­spo­sób było w ta­kiej cia­sno­cie za­cho­wać wszyst­kie prze­pi­sy przy­zwo­ite­go urzą­dze­nia domu. Wła­śnie w chwi­li kie­dy drzwia­mi otwie­ra­ją­cy­mi się z jed­nej tyl­ko stro­ny wi­dok sy­pial­ne­go po­ko­ju przed go­ściem za­sła­nia­ła,. Ró­życ pra­wie piesz­czo­tli­wym ru­chem rękę jej zdjął ze sta­rej, że­la­znej klam­ki i za­trzy­mu­jąc ją w swych chu­dych, ale jak atłas bia­łych i gład­kich rę­kach z uśmie­chem za­czął:

– Wi­dzę, ku­zyn­ko, że przy­jaz­dem swo­im spra­wiam ci za­wsze kło­pot, i to mię mar­twi… Będę w tym wy­pad­ku, o! tyl­ko w tym wy­pad­ku, lep­szym od cie­bie, bo zu­peł­nie otwar­tym, i po­pro­szę, abyś mię szcze­rzej uwa­ża­ła za krew­ne­go swe­go, przed któ­rym nie czu­je się po­trze­by ani ukry­wać cze­go­kol­wiek, ani cze­go­kol­wiek się wsty­dzić… Do­brze, ku­zy­necz­ko? Pro­szę po­wie­dzieć, że tak nadal bę­dzie. Do­brze?…

Rękę jej cią­gle w dło­niach swych trzy­ma­jąc mó­wił to z tak ser­decz­nym po­łą­cze­niem żar­tu i czu­ło­ści, że Kir­ło­wa, ura­do­wa­na i uję­ta, zno­wu po brze­gi wło­sów za­ru­mie­nio­na, ręce jego moc­no ści­ska­ła.

– Dzię­ku­ję ci, Teo­siu – za­czę­ła – bar­dzo do­bry je­steś… ale ja, wi­dzisz; znam daw­ne przy­zwy­cza­je­nia moje, któ­rych nig­dy po­zbyć się nie mogę…

– Nie­chże ci więc te przy­zwy­cza­je­nia bruż­dżą w sto­sun­kach z in­ny­mi, ale nie ze mną – ży­wiej niż zwy­kle za­wo­łał Ró­życ – Zresz­tą – do­dał – po­win­naś wie­dzieć, że tyle już wi­dzia­łem i za­zna­łem wszel­kie­go ro­dza­ju zbyt­ków, że mię naj­więk­sze bo­gac­twa za­dzi­wić nie mogą. Gdy­byś była taką, ja­ki­mi zwy­kle by­wa­ją ko­bie­ty bo­ga­te, mniej bym się czuł do cie­bie po­cią­gnię­tym…

Zu­peł­nie już ośmie­lo­na, z fi­glar­nym bły­skiem oczu, któ­ry zdra­dzał, że kie­dyś, w pierw­szej może mło­do­ści, za­lot­ność zu­peł­nie obcą jej nie była, za­uwa­ży­ła:

– Lu­bisz roz­ma­itość, ku­zyn­ku, i temu to wi­dać wzglę­dy twe za­wdzię­czam!

Sia­da­jąc obok niej na ka­na­pie z uśmie­chem od­po­wie­dział:

– Je­stem, moja dro­ga ku­zyn­ko, wiel­kim nic­do­bre­go, któ­ry cho­ru­je od ob­je­dze­nia się mar­ce­pa­na­mi i z usza­no­wa­niem spo­glą­da na ch1eb ra­zo­wy…

– O! – śmie­jąc się za­wo­ła­ła – bar­dzo traf­ne na­zwa­nie dla sie­bie wy­my­śli­łeś! Trze­ba rze­czy­wi­ście być wiel­kim nic­do­bre­go, aby tak ślicz­nie urzą­dzić się ze wszyst­kim.

– Otóż to – po­twier­dził – otóż tak ob­chodź się ze mną za­wsze! Je­steś je­dy­ną w świe­cie oso­bą, któ­ra mi w oczy gorz­kie praw­dy mówi. Z po­cząt­ku mię tym zdzi­wi­łaś, a po­tem za­chwy­ci­łaś. Chciał­bym, abyś mię wię­cej jesz­cze ła­ja­ła. To coś na kształt uczu­cia owych daw­nych po­kut­ni­ków, któ­rym się zda­wa­ło, że za każ­dym ude­rze­niem dys­cy­pli­ny je­den grzech spa­dał im z ple­ców.

– Gdy­by wszyst­kie two­je grze­chy z ple­ców ci zrzu­cić, trze­ba by ręki sil­niej­szej niż moja – za­śmia­ła się jesz­cze.

Śmiech jej prze­cież, z po­cząt­ku swo­bod­ny i tro­chę ru­basz­ny, top­niał w żalu, któ­ry na­peł­nił jej oczy. Wzię­ła rękę krew­ne­go i pa­trząc mu w twarz za­py­ta­ła:

– Cóż? jak­że? czy nie cho­ro­wa­łeś bar­dzo w tych cza­sach? może już obej­rza­łeś swo­je ma­jąt­ki? A z tym okrop­nym przy­zwy­cza­je­niem… wiesz! co sły­chać? Może choć tro­chę sta­rasz się prze­zwy­cię­żać?…

Ró­życ uśmie­chał się nie­dba­le, ale za­ra­zem i przy­jaź­nie – Tyle mi na raz py­tań za­da­łaś, moja dro­ga spo­wied­nicz­ko – rzekł – że nie wiem, na co wpierw od­po­wia­dać. Nie cho­ro­wa­łem go­rzej niż zwy­kle, po­nie­waż je­dy­ną cho­ro­bą moją jest nie­opi­sa­na apa­tia, mam się tro­chę le­piej, bo zna­la­złem coś, co mię w ostat­nich cza­sach tro­chę pod­nie­cać za­czę­ło. Ma­jąt­ków swo­ich nie tyl­ko jesz­cze nie obej­rza­łem, ale mię sama myśl o tych oglę­dzi­nach w roz­pacz wpra­wia. Wiesz do­brze dla­cze­go. Le­ni­stwo nie­prze­zwy­cię­żo­ne, zu­peł­ne do po­dob­nych rze­czy i lu­dzi nie­przy­zwy­cza­je­nie, na ko­niec i może naj­bar­dziej wiecz­ne i nie­od­par­te py­ta­nie: po co?

– Na ko­niec i naj­bar­dziej – z ży­wo­ścią prze­rwa­ła – to two­je dziw­ne, okrop­ne, z pa­skud­ne­go tego świa­ta, w któ­rym ży­łeś, przy­wie­zio­ne przy­zwy­cza­je­nie…

Za­śmiał się gło­śno.

Kir­ło­wa brwi zmarsz­czy­ła, ener­gicz­nie jed­nak ści­śnię­tą ręką o dłoń dru­giej ude­rza­jąc za­wo­ła­ła:

– Śmiej się, ile chcesz, a ja za­wsze po­wiem, że to jest ja­kaś nie­sły­cha­na i nie­wi­dzia­na okrop­ność… Już nasi chło­pi lep­si, co się po pro­stu wód­ką upi­ja­ją…

– Nie­sły­cha­na i nie­wi­dzia­na rzecz dla cie­bie, moja ku­zyn­ko, i dla was wszyst­kich w od­lud­nych ką­tach ży­ją­cych, ale na sze­ro­kim świe­cie roz­po­wszech­nia się to bar­dzo, sta­je się pra­wie epi­de­micz­nym…

By­stro zmę­czo­ny­mi ocza­mi na nie­go po­pa­trza­ła:

– Czy nie mo­głeś unik­nąć tej epi­de­mii? Skąd ją wzią­łeś? Nig­dyś mi jesz­cze o tym nie mó­wił.

– Bar­dzo pro­sto – od­po­wie­dział. – Po­je­dyn­ko­wa­łem się i by­łem ra­nio­ny w taki spo­sób, że cier­pia­łem okrop­nie… Z po­cząt­ku za­da­wa­no mi znacz­ne dozy nar­ko­ty­ku tego dla zmniej­sze­nia bó­lów, a po­tem przy­wy­kłem… Je­dy­ne to już dla mnie wyj­ście, przez któ­re ucie­kam od cięż­kiej nudy, od upad­ku sił i może jesz­cze od… od cze­goś po­dob­ne­go do roz­pa­czy!

Przy­krył bi­no­kla­mi oczy, w któ­rych prze­bie­gły go­rącz­ko­we bły­ski. Ona słu­cha­ła go ze zdzi­wie­niem i ci­szej jak wprzó­dy wy­mó­wi­ła:

– Po­je­dyn­ko­wa­łeś się! Je­zus, Ma­ria! I to więc praw­da, że po­je­dyn­ko­wa­łeś się! Z kim? o co?

Z ostrym, ner­wo­wym śmie­chem od­rzu­cił ple­cy na tyl­ną po­ręcz ka­na­py. Po drga­ją­cym czo­le i do­ko­ła śmie­ją­cych się ust prze­bie­gła n1u bły­ska­wi­ca cy­ni­zmu, gdy od­po­wie­dział:

– Z kim? mniej­sza o to! O co? wiesz? o ścier­kę!

Kir­ło­wa obie dło­nie do gło­wy pod­nio­sła.

– A nie­chże dia­bli we­zmą ten wasz wiel­ki świat, na któ­rym ro­sną ta­kie szka­radz­twa i ta­kie tru­ci­zny! Wolę już ja być głu­pią pa­ra­fian­ką, gę­sią, owcą, a ta­kie­go wiel­kie­go świa­ta nie znać!

– I masz słusz­ność – krót­ko rzekł Ró­życ.

Sło­wa te z pro­sto­tą wy­mó­wio­ne uła­go­dzi­ły ją w mgnie­niu oka. Z po­wa­gą jed­nak mó­wić za­czę­ła:

– Po­nie­waż, ku­zy­nie, zwie­rzy­łeś się przede mną ze wszyst­kim, uwa­ża­ła­bym się za pod­łą, gdy­bym ci po­bła­ża­ła i przy­ta­ki­wa­ła…

Urwa­ła i zmie­sza­ła się tro­chę, bo uczu­ła na­gle, że w mowę jej wplą­ty­wać się za­czę­ły wy­ra­że­nia gru­be i któ­re dla sie­bie za nie­wła­ści­we uwa­ża­ła. Tych wy­ra­żeń i pew­nych szorst­kich dźwię­ków gło­su na­bra­ła w cią­głej stycz­no­ści ze służ­bą, z pa­rob­ka­mi, z ro­bot­ni­ka­mi, a tak przy tym była żywą, że unik­nąć ich nie mo­gła wte­dy na­wet, kie­dy tego chcia­ła naj­bar­dziej.

– Jak wprzó­dy w swo­im domu, tak te­raz w swo­jej mo­wie coś nie­ele­ganc­kie­go spo­strze­głaś, praw­da?- za­py­tał przy­by­ły.

Za­ru­mie­ni­ła się zno­wu tro­chę, ale wnet od sie­bie myśl od­wra­ca­jąc, z za­my­śle­niem wy­mó­wi­ła:

– Dziw­na rzecz! Je­steś jed­nak i do­bry, i ro­zum­ny…To tak zu­peł­nie wy­glą­da, jak­by w jed­nym czło­wie­ku było dwóch lu­dzi…

Ró­życ w rękę ją po­ca­ło­wał, – Po­wie­dzia­łaś jak fi­lo­zof. Wi­dzisz, to ta dwo­istość jest klu­czem do od­ga­dy­wa­nia wie­lu na świe­cie za­ga­dek…

Splo­tła ręce na ko­la­nach i ko­ły­sa­ła gło­wą w obie stro­ny.

– Wiesz co, ku­zy­nie? – za­czę­ła – zda­je mi się, że był­byś da­le­ko szczę­śliw­szym, gdy­byś się ta­kim bo­ga­tym nie uro­dził.

– Albo – prze­rwał – gdy­bym się był uro­dził bar­dzo głu­pim.

– Jak to? – za­py­ta­ła.

– Zgad­nij! – za­żar­to­wał i z cie­ka­wo­ścią na nią pa­trzał.

Przez chwi­lę my­śla­ła.

– Cóż to tak trud­ne­go do od­gad­nię­cia! Gdy­byś był głup­cem, nie dbał­byś o nic i do koń­ca hu­lał­byś so­bie we­so­ło, a po­nie­waż, choć póź­no, do ro­zu­mu przy­sze­dłeś, zro­zu­mia­łeś, coś zmar­no­tra­wił i stra­cił!

Śmiał się.

– Nie masz po­ję­cia, ku­zyn­ko, jak lu­bię z tobą roz­ma­wiać, Zu­peł­nie ro­zum­ne rze­czy wy­po­wia­dasz w taki spo­sób…

Za­my­śli­li się obo­je. Ko­bie­ta zno­wu roz­tar­gnio­ną sta­wać się za­czę­ła. Dość dłu­ga już roz­mo­wa o przed­mio­tach ob­cych co­dzien­nym jej za­ję­ciom zmę­czy­ła ją nie­co. Przy­po­mnia­ła też so­bie swo­je dzi­siej­sze ro­bo­ty i in­te­re­sy, my­śla­ła: czy też chleb po­sa­dzo­no już do pie­ca i czy kup­cy na weł­nę nie znie­cier­pli­wi­li się cza­sem i nie od­je­cha­li? Wsta­ła z :ka­na­py, a zu­peł­nie jed­no­cze­śnie z nią pod­nio­sła się z zie­mi sie­dzą­ca do­tąd u jej ko­lan mała Bro­nia.

– Każę za­raz po­dać her­ba­tę…

Ró­życ z ży­wym po­ru­sze­niem upew­nił, że her­ba­ty nig­dy pra­wie nie pija. Po­pa­trza­ła na nie­go tro­chę prze­ni­kli­wie, a tro­chę ze zmie­sza­niem. Po chwi­li jed­nak śmia­ło rze­kła:

– Mó­wisz nie­praw­dę. Her­ba­tę lu­bisz i pi­jasz jej wie­le… wiem o tym od męża. Ale raz już spró­bo­wa­łeś na­szej i wiesz, że nie jest tak wy­bor­ną jak ta, do któ­rej przy­wy­kłeś…

Ró­ży­ca praw­do­mów­ność jej wi­docz­nie ba­wi­ła i uj­mo­wa­ła.

– Moja wina! – za­wo­łał – zła­pa­łaś mię na kłam­stwie. Wszel­kiej rze­czy nie­smacz­nej lę­kam się jak ognia…

– Trze­ba było po­wie­dzieć tak od razu. Po co kła­mać? I bez tego już pew­no na­kła­ma­łeś w ży­ciu jak ostat­ni fa­ry­ze­usz. Przy­nio­sę ci więc kon­fi­tur, bo o kon­fi­tu­rach mo­ich nie bę­dziesz mógł po­wie­dzieć, że są nie­smacz­ne. Na­uczy­łam się kie­dyś przy­rzą­dzać je od Mar­ty Kor­czyń­skiej… Nie­wie­le ich zwy­kle sma­żę, ale lep­szych pew­no i w swo­im Wied­niu nie ja­dłeś!

Pręd­ko wy­szła z po­ko­ju, a ra­zem z nią, tuż przy jej to­łub­ku, po­drep­ta­ła Bro­nia w ręce klasz­cząc i wo­ła­jąc:

– Kon­fi­turz­ki będą! kon­fi­turz­ki! i ja, mamo, chcę kon­fi­tu­rzek!

Z ca­łej; dość oso­bli­wej roz­mo­wy dwoj­ga krew­nych dla tej ma­łej, roz­czo­chra­nej, czar­no­okiej istot­ki ten je­den wy­raz po­sia­dał sens zro­zu­mia­ły.

W grun­cie rze­czy oprócz szcze­rej chę­ci uczę­sto­wa­nia krew­ne­go Kir­ło­wa pa­ła­ła żą­dzą zaj­rze­nia na dru­gą stro­nę domu. Mu­sia­ło tam coś w jej nie­obec­no­ści ze­psuć się czy nie­zu­peł­nie udać, bo do ba­wial­ne­go po­ko­ju do­szedł po chwi­li pod­nie­sio­ny nie­co głos, któ­rym prze­ma­wia­ła do słu­żą­cych. Po­tem jesz­cze za­mie­ni­ła już w sie­ni kil­ka słów z kup­ca­mi i na ko­niec do ba­wial­ne­go po­ko­ju we­szła nio­sąc na tacy kil­ka peł­nych kon­fi­tur spodków. Tuż obok niej po­ty­ka­jąc się co chwi­lę o roz­wią­za­ne ta­siem­ki trze­wi­ków przy­drep­ta­ła Bro­nia. Za nią Ró­zia wnio­sła ta­lerz pięk­nych ma­lin i miał­ki cu­kier w sta­ro­świec­kim, kunsz­tow­nie wy­ro­bio­nym kub­ku. Ta­kie kosz­tow­ne i pięk­ne przed­mio­ty, jak ma­ho­nio­wa ko­mo­da pod ścia­ną, dwa olej­ne por­tre­ty na ścia­nie, to­a­le­ta z wiel­kim lu­strem i rzeź­ba­mi, srebr­ny, oso­bli­we­go kształ­tu ku­bek, dziw­nie od­bi­ja­ły na skrom­nym aż do ubó­stwa tle tego domu, przy­po­mi­na­jąc za­ra­zem, że go­spo­dy­ni jego po­cho­dzi­ła ze sta­re­go i nie­gdyś bo­ga­te­go domu.

Po­sta­wiw­szy na sto­le ma­li­ny i cu­kier Ró­zia po­waż­nie pro­stu­jąc swą jak u mat­ki zgrab­ną i już wy­smu­kłą ki­bić z ja­sny­mi, krót­ko ucię­ty­mi wło­sa­mi, któ­re przy każ­dym jej kro­ku w górę nie­co pod­la­ty­wa­ły, wy­szła z po­ko­ju: Mat­ka szep­nę­ła jej coś o bie­liź­nie, kup­cach i Sta­siu.

Ró­życ pręd­ko i z pew­ną gwał­tow­no­ścią w ru­chu ręki pod­no­szą­cej do ust ły­żecz­kę je­dząc kon­fi­tu­ry mó­wić za­czął:

– Wy­bor­ne, istot­nie wy­bor­ne! Prze­pa­dam za sło­dy­cza­mi i paru go­dzin obejść się bez nich nie mogę! Więc na­uczy­łaś się sma­żyć kon­fi­tu­ry od pan­ny Mar­ty Kor­czyń­skiej… od tej ory­gi­nal­nej sta­rej pan­ny… Bar­dzo to jest sza­now­na oso­ba, sko­ro ta­kie umie­jęt­no­ści po­sia­da… Ale, à pro­pos, daw­no wi­dzia­łaś pan­nę Ju­sty­nę?

Kir­ło­wa, spodek, na któ­ry po­ło­ży­ła tro­chę kon­fi­tur, wkła­da­jąc w ciem­ną rącz­kę Bro­ni, żywo od­po­wie­dzia­ła:

– Zda­je się, że nikt jej tak nie­daw­no, jak ty, ku­zyn­ku, wi­dzieć nie mógł. Przy­je­cha­łeś tu prze­cież z Kor­czy­na.

– Skąd­że wiesz?

– Sły­sza­łam, jak o tym w kuch­ni mó­wił twój lo­kaj, i przy­znam ci się, że zła je­stem na cie­bie za to cią­głe pod­jeż­dża­nie do Kor­czy­na…

– Na­przód nie cią­głe, bo by­łem do­tąd za­le­d­wie kil­ka razy, a po­tem, cze­góż zła je­steś?

– Wiesz o tym do­brze – sark­nę­ła.

– Łaj mię więc – od­po­wie­dział – po­zwa­lam i na­wet pro­szę. Ale cóż ja temu wi­nien je­stem, że pan­na Ju­sty­na bar­dzo mi się po­do­ba?

– Otóż to! – za­wo­ła­ła – dla cie­bie i to­bie po­dob­nych jed­na jest tyl­ko waż­na rzecz na świe­cie: po­do­ba się albo się nie po­do­ba. Zresz­tą nic.

– Masz słusz­ność – od­rzekł.

– Ale na ko­niec – Ż co­raz więk­szą iry­ta­cją wo­ła­ła – z cze­go ona, na nie­szczę­ście swo­je, tak bar­dzo ci się po­do­ba­ła? Przy­stoj­na jest, to praw­da, ale ty­siąc pięk­niej­szych wi­dzia­łeś pew­no na świe­cie. Ko­kiet­ką nie jest…

– Otóż to – po­twier­dził Ró­życ.

– Edu­ko­wa­li ją wpraw­dzie krew­ni, ale zno­wu ta edu­ka­cja nie jest tak bar­dzo świet­ną…

– Otóż to – po­wtó­rzył.

– Szcze­gól­niej od tej swo­jej hi­sto­rii z Zyg­mun­tem Kor­czyń­skim zro­bi­ła się bar­dzo po­waż­na, nie stroi się, nie za­le­ca do męż­czyzn, nie szcze­bio­cze…

– Otóż to – raz jesz­cze wy­mó­wił.

– Więc cóż? Wy tam prze­cież na świe­cie do wca­le in­nych ko­biet przy­wy­kli­ście i dla wca­le in­nych gło­wy tra­ci­cie!

Prze­stał jeść kon­fi­tu­ry, któ­rych pręd­ko zjadł bar­dzo,wie­le, i o po­ręcz ka­na­py ple­cy opie­ra­jąc z na wpół żar­to­bli­wą, a na wpół szcze­rą po­wa­gą mó­wić za­czął:

– Przede wszyst­kim masz wie­dzieć, że ta­kie krysz­ta­ło­we, jak ty, oso­by, wca­le się na ta­kich rze­czach nie zna­ją. My tyl­ko, wiesz? nic­po­nie, wie­my do­brze, dla­cze­go do tej lub tej ko­bie­ty po­ciąg czu­je­my… Ro­zu­miesz? po­ciąg, czy­li in­stynkt, któ­ry daje nam wie­dzieć, że z tą wła­śnie ko­bie­tą wy­chy­lić mo­że­my w peł­nym tego sło­wa zna­cze­niu kie­lich roz­ko­szy… Otóż i ru­mie­nisz się te­raz jak pen­sjo­nar­ka… Ah! ah! cóż to za bo­ska rzecz taki ru­mie­niec na twa­rzy mat­ki pię­cior­ga dzie­ci!

Ru­mie­ni­ła się istot­nie, po swo­je­mu, dzie­wi­czo pło­mien­nym i świe­żym ru­mień­cem, ale prze­zwy­cię­ża­jąc za­wsty­dze­nie po­waż­nie rze­kła:

– Nic nie szko­dzi. Mów wszyst­ko. Chcę wie­dzieć, co my­ślisz o Ju­sty­nie…

– Za­tem – mó­wił da­lej – na pierw­szym miej­scu stoi tu po­ciąg czy, ja­śniej dla cie­bie wy­ra­ża­jąc się, sym­pa­tia. Do pan­ny Ju­sty­ny uczu­łem od razu sym­pa­tię… wy­zna­ję na­wet, że bar­dzo, bar­dzo żywą… Masz słusz­ność, że wie­le, wie­le pięk­niej­szych ko­biet zna­łem na świe­cie i na­wet… zdro­wie i ma­ją­tek na ca­ło­pa­le­nie przed nimi skła­da­łem… Ale w tym kon­tra­ście czar­nych wło­sów i sza­rych oczu, jaki się znaj­du­je u pan­ny Ju­sty­ny, w jej ki­bi­ci, ru­chach etc., etc… jest coś… coś ta­kie­go, sło­wem… ale pas­sons, ty tego nie zro­zu­miesz… ta dziew­czy­na ma tem­pe­ra­ment, upew­niam cię, ma na­wet wie­le tem­pe­ra­men­tu…

– Pas­sons! – po­wtó­rzy­ła Kir­ło­wa – cóż da­lej?

– Da­lej jest to wła­śnie, co przed chwi­lą wy­li­czy­łaś. Ko­kie­tek, szcze­bio­tek, hi­ste­ry­czek, praw­dzi­wych i fał­szy­wych księż­ni­czek mia­łem do­syć, za­nad­to; to­ujo­urs des per­drix nie było nig­dy de­wi­zą moją. Dla zmia­ny wi­dać, za­czą­łem prze­pa­dać za zdro­wiem cia­ła i du­szy cze­go naj­lep­szym do­wo­dem jest ta ad­mi­ra­cja i te rze­tel­ne.przy­wią­za­nie, któ­re dla cie­bie, ku­zyn­ko, po­wzią­łem.

Parę razy zdjął swe bi­no­kle i zno­wu nimi oczy za­sło­nił. Zno­wu też ma­chi­nal­nie za­czął jeść kon­fi­tu­ry. Na­gle prze­ry­wa­jąc so­bie je­dze­nie za­czął:

– Dziś, na przy­kład, sie­dzia­łem obok niej przy obie­dzie. Do­pó­ki da­wa­łem jej to i owo do zro­zu­mie­nia, oka­zy­wa­ła się chmur­ną i od­por­ną, pra­wie nie od­zy­wa­ła się, nie pa­trza­ła na mnie. Zmie­ni­łem tak­ty­kę i za­czą­łem z tonu obiek­tyw­ne­go… oży­wi­ła się na­tych­miast i roz­ma­wia­ła bar­dzo przy­jem­nie. Opo­wia­da­ła mi o na­tu­rze ota­cza­ją­cej Kor­czyn, o ja­kimś pa­ro­wie nad­nie­meń­skim i wca­le pięk­nym przy­wią­za­nym do nie­go po­da­niu lu­do­wym… w taki spo­sób, że by­łem… by­łem praw­dzi­wie za­ję­ty, Bar­dzo, bar­dzo jest roz­sąd­ną i kie­dy mówi o ta­kich rze­czach, któ­re ją zaj­mu­ją, ma ta­kie ogni­ki w oczach i coś ta­kie­go w ukła­dzie ust… Tyl­ko…sztur­mem jej wziąść nie moż­na… Dy­plo­ma­cji cno­ta po­trze­bu­je… i jest to je­dy­ną jej przy­wa­rą, a za­ra­zem i naj­sil­niej­szą po­nę­tą…

Kir­ło­wa była tak za­my­ślo­ną, że ostat­nich słów krew­ne­go zda­wa­ła się nie sły­szeć. Na­gle pod­nio­sła gło­wę i to­nem ta­kim, jak­by zna­ko­mi­te­go od­kry­cia do­ko­ny­wa­ła, rze­kła:

– Ku­zy­nie! je­że­li Ju­sty­na tak bar­dzo ci się po­do­ba, ożeń się z nią…

Ró­życ rękę z ły­żecz­ką na stół opu­ścił, bi­no­kle zwy­kłym so­bie pręd­kim ru­chem w dół po­cią­gnął, wpółz­du­mio­nym a wpół­prze­ra­żo­nym wzro­kiem na krew­ną po­pa­trzył i śmie­chem wy­buch­nął.

– Wy­bor­ny po­mysł, ku­zyn­ko, wy­bor­ny, nie­oce­nio­ny1 – wo­łał. – Toż bym do­pie­ro nie­spo­dzian­kę urzą­dził świa­tu i sa­me­mu so­bie! A papa Orzel­ski? Czy ja bym tę chiń­ską fi­gur­kę na ko­min­ku u sie­bie po­sta­wił? A fran­cusz­czy­zna pan­ny Ju­sty­ny, en­tre nous, dość ku­la­wa? Gdy­by się oko w oko spo­tka­ła z moją księż­ną cio­cią, chy­ba­by bied­na ciot­ka śmier­tel­ne­go ata­ku spa­zmów do­sta­ła…

Śmie­jąc się jesz­cze do­dał:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: