Nad rzeką wspomnień - ebook
Nad rzeką wspomnień - ebook
ŻYCIE CZŁOWIEKA JEST JAK WITRAŻ. MAŁE, POZORNIE NIE PASUJĄCE DO SIEBIE KAWAŁECZKI KOLOROWEGO SZKŁA, UKŁADAJĄ SIĘ W OBRAZ, KTÓRY ODSŁANIA SIĘ DOPIERO W ODPOWIEDNIM ŚWIETLE I DZIĘKI UWAŻNOŚCI PATRZĄCEGO.
32-letnia Daria dostaje zlecenie napisania biografii znanego biznesmena, który całe życie strzegł swojej prywatności. Przyjeżdża nad Bug, do niezwykle malowniczego miejsca, tak odosobnionego jak jej gospodarze. Nadbużańskie Świerże przyjmują Darię z życzliwością, ale powietrze gęste jest od niedopowiedzeń i tajemnic, które kobieta próbuje odkryć. Kim jest dziewczynka, która pojawia się nocą w jej sypialni? I jaki związek z tym wszystkim ma Malwina Różańska, kobieta, która zniknęła bez słowa z życia Darii dwadzieścia lat wcześniej...
Pióro Moniki Oleksy jest zawsze urzekające, lekkie, czułe i kusząco wielobarwne. Lektura na jeden haust. - Paweł Rosak, artysta muzyk, wokalista, kompozytor, autor.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-694-9 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przychodzi taki moment, kiedy wszystko staje się jasne i odkryte. Brakujące elementy sczepiają się ze sobą i układają w wyraźny i zrozumiały obraz, którego nic już nie zamazuje i nie zniekształca. Kontury stają się ostre i wyraźne, a rozum już nawet nie podpowiada ucieczki. Nie ma innej drogi. Jest tylko ta jedna i ten moment, kiedy dotyk już nie ma w sobie czułości, tylko wybudza strach.
Czuła ten strach. Był tak realny, jakby w jej ciele zamieszkał jakiś pasożyt, pełzający po jej wnętrznościach. Słyszała tłukące się w jej piersi serce i łapczywie łapała powietrze. Próbowała uspokoić oddech, by nie odsłonić swojej słabości, ale nie miała już złudzeń. Znalazła się w takim miejscu, z którego nie było wyjścia. Był tylko koniec.
Oczy, które miała przed sobą, wpatrywały się w nią nieruchomym spojrzeniem. W migoczącym świetle świecy dostrzegła w nich jedynie obłęd i przeszywające zimno, od którego przez jej ciało przebiegł dreszcz.
Wiedziała, że już nic tego nie zatrzyma.JEDEN…
1
Człowiek i natura są nierozerwalnie ze sobą złączeni. Od momentu swojego narodzenia człowiek żyje z nią w symbiozie, wkomponowując własną kruchość w jej siłę. Czerpie z niej, uczy się od niej, wrasta w nią, ale jednocześnie bezmyślnie ją niszczy, uważając za poddaną sobie. I nie rozumie, że w ten sposób dokonuje autodestrukcji, bo będąc elementem systemu naczyń połączonych, każdą szkodę i brak odczuje dotkliwie i boleśnie. Tylko w harmonii z naturą życie ludzkie nabiera pełnego sensu, stając się cyklem wzrastania, dojrzewania i wydawania owoców. Pełnią, do której człowiek dąży i której poszukuje.
Czułam to. Tę pełnię i moje zespolenie z miejscem, w które od dwóch lat się wtapiałam, miejscem, które wybrało sobie mnie, zupełnie jakby wiedziało, że będę tu pasowała.
Biegnąc pustą plażą, której fragmenty znałam tak dobrze, że z zamkniętymi oczami mogłabym odtwarzać jej topografię i charakterystyczne szczegóły, oddychałam miarowym rytmem morza, słysząc w uszach swój głośny puls i uderzenia fal rozbijających się o drewniane falochrony. Moja codzienna trasa z punktem docelowym przy przekopie na Kopaniu, której nie podejmowałam tylko wtedy, gdy na Bałtyku szalał sztorm. Morze uczyło mnie pokory. Przy nim łagodniałam i wyciszałam w sobie te wszystkie burze, które przeszły przez moje życie, pozostawiwszy w nim ślady zniszczeń. Od niego czerpałam siłę i uczyłam się odradzania, obserwując naturę i jej niezwykłą moc odnawiania i wybudzania. Powstawania do życia i jego kolejnego etapu.
– Daria, zatrzymaj się! – Gdzieś zza moich pleców dobiegło mnie wołanie Justyny. Zdyszany głos przyjaciółki doleciał wraz z wiatrem, który bawił się kosmykami moich włosów, wysuniętymi z niedbale związanego na karku kucyka.
Przystanęłam, zginając się wpół i opierając dłonie o kolana. Oddychałam szybko, próbując odnaleźć w tym oddechu miarowy rytm, by zapobiec kolce. Justyna zrównała się ze mną i opadła na piasek, chowając głowę między kolanami. Przez chwilę żadna z nas nic nie mówiła, tylko nasze głośne oddechy wymieniały się nawzajem tempem i przechwałkami o ćwiczonej kondycji. Wyprostowałam się i podeszłam do przyjaciółki, a potem usiadłam obok niej na trzymającym jeszcze ciepło dnia piasku.
– Wszystko okej? – Położyłam otwartą dłoń na skulonych plecach Justyny.
– Daria, babo, jesteś nie do zdarcia. – Moja przyjaciółka wyprostowała się i spojrzała na mnie z nieukrywanym podziwem. Spodobało mi się to.
– Mimo moich prawie codziennych treningów wymiękam przy tobie. Ja, policjantka, rozumiesz to?
Uśmiechnęłam się.
– Myślę, że słowa „prawie codziennie” mają tu kluczowe znaczenie. Ja stałam się tak zawzięta, że odpuszczam tylko przy sztormie. Poza tym ty biegasz głównie po utwardzonej nawierzchni, a ja po piasku, lesie i wiejskich drogach. To hartuje.
– Jesteś cholernie silna. – Spojrzenie mojej przyjaciółki złagodniało.
– Też byś była, gdyby życie nie dało ci wyboru.
– Zawsze jest jakiś wybór. I ty go dokonałaś.
Pokiwałam głową, przenosząc wzrok na morze. Falowało niespokojnie, jakby czymś poruszone. Miałam wrażenie, że ono mnie rozumie i w jakiś sposób dostosowuje się do moich nastrojów i emocji. Od dwóch lat zadziwiało mnie to, że każdego dnia było inne. Zmieniało kolory i wygładzało się lub wybrzuszało, gniewało lub łagodziło spokojem. Czasami niepokoiło bezruchem, ale częściej zaczepnie prowokowało do interaktywnego kontaktu. Żyło, pokazując mi, że moje życie też jest cyklem, a to znaczy, że po tych gorszych dniach nadejdą te lepsze.
– Cieszę się, że przyjechałaś. – Uśmiechnęłam się do dziewczyny o piwnych oczach i wystawiłam twarz do słońca, przymykając powieki.
– Po tych rewelacjach, które mi powiedziałaś, nie mogłabym usiedzieć na tyłku. – Głos Justyny brzmiał podekscytowaniem.
Kiedy dzwoniłam do niej kilka dni temu, wiedziałam, że po tym, co jej zakomunikowałam, wsiądzie na swój motor i przyjedzie, choćby miała urlop wyrywać pazurami.
– Kurczę, Daria, jeden z najbogatszych Polaków, który niezwykle skutecznie strzeże swojej prywatności i nigdy nikomu nie udzielił wywiadu, dzwoni do ciebie i proponuje ci wywiad rzekę. Co to ma być, kurczę, spowiedź życia? I dlaczego ty?
Wzruszyłam ramionami. Od ostatnich kilku dni sama sobie zadawałam to pytanie, bezskutecznie próbując znaleźć na nie odpowiedź.
– W pewnym wieku ludzie robią rachunek sumienia. Może w ten sposób chce się skonfrontować ze swoją przeszłością? – Myślałam na głos, wiedząc, że odpowiedź uzyskam dopiero wtedy, gdy przyjmę propozycję Zbigniewa Puchacza.
– Ale dlaczego chce ją konfrontować akurat z tobą? – Justyna niczego mi nie ułatwiała. Zawsze taka była, waliła prosto z mostu, często bez znieczulenia.
– Może dlatego, że podoba mu się mój styl pisania? A może uważa, że moje książki są dobre, a ja jestem wystarczająco inteligentna, by sprostać temu wyzwaniu?
Otworzyłam oczy i zwróciłam twarz w stronę przyjaciółki.
– A jeśli w tym jest jakieś drugie dno, Daria?
Justyna wydawała się skupiona, jak zawsze, gdy intensywnie o czymś myślała. Tą postawą niczego mi nie ułatwiała.
– Kontrakt, który mi proponuje, brzmi sensownie.
– Masz zostawić swoje życie na dwa miesiące i przenieść się nad Bug, gdzieś na wschód Polski, żeby napisać książkę, w której Zbigniew Puchacz ujawni, kim tak naprawdę jest i jak doszedł do majątku, który dla mnie jest abstrakcją. Nie możecie tego zrobić w czasie kilku spotkań gdzieś w połowie drogi?
Pokręciłam głową.
– Takiej książki nie da się napisać w połowie drogi. Zresztą ja go rozumiem. Nie chce, aby cokolwiek wyciekło, zanim wywiad nie będzie skończony i nie pojawi się w druku. Czy ty wiesz, ilu wydawców będzie chciało to opublikować? Ta książka sprzeda się, zanim jeszcze zostanie napisana. I sprzeda się za takie pieniądze, jakich ja, jako pisarz, nie jestem sobie w stanie wyobrazić. Co więcej, jakaś część z nich będzie moim udziałem. Wydaje mi się to logiczne i uczciwe, nie widzę i nie chcę doszukiwać się drugiego dna.
Justyna nie wydawała się przekonana.
– Może to zboczenie zawodowe, ale patrzę na to inaczej niż ty. I najzwyczajniej w świecie martwię się o ciebie. Jesteś dla mnie cenna i ważna. Nie chciałabym, abyś zniknęła gdzieś nad Bugiem dlatego, że dowiesz się czegoś za dużo.
– To rzeczywiście skrzywienie zawodowe. – Podniosłam się z piasku i otrzepałam leginsy z jasnych, poprzyklejanych do nich ziarenek. – Nie wyjeżdżam do kraju, gdzie zabiorą mi paszport i zamkną w baraku, zmuszając do niewolniczej pracy, tylko do nadbużańskiej miejscowości o wdzięcznej nazwie Świerże.
– Gdzie to w ogóle jest? – Justyna też się podniosła i, podobnie jak ja, otrzepała z piasku.
– Przy granicy polsko-ukraińskiej, niedaleko Dorohuska.
– Miejsce w sam raz na kryminał.
– Hej! – Pogroziłam jej palcem. – Nie jadę tam szukać inspiracji do swojej książki, tylko wysłuchać opowieści o czyimś życiu i odpowiednio ją opisać.
– Zawsze możesz upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. – Przyjaciółka przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się do mnie przekornie. – I znając ciebie, nie odpuścisz takiej szansy.
2
Pokochałam Cisowo i dom, w którym zamieszkałam, od pierwszego z nim spotkania. Położona około trzech kilometrów od nadbałtyckiego Darłówka wioska urzekła mnie swoją topografią, pewnego rodzaju wycofaniem od zgiełku nadmorskich miejscowości i spokojem, za którym najbardziej tęskniłam. Odkryłam to miejsce podczas mojego pobytu w Darłowie, gdzie przyjechałam na spotkanie autorskie, na zaproszenie Krystyny Krakowiak, ówczesnej dyrektor Biblioteki Miejskiej im. Agnieszki Osieckiej. Krystyna od razu ujęła mnie swoją szczerością i sposobem, w jaki poprowadziła moje spotkanie z tutejszymi czytelnikami. Podczas wspólnej kawy, którą wypiłyśmy już „za kulisami”, z taką pasją opowiadała o miejscowości, za którą, jako sołtys, czuła się odpowiedzialna, że wzbudziła mój apetyt na Cisowo i okoliczne wioski. Zapragnęłam je obejrzeć, rozglądając się przy okazji za moim potencjalnym domem.
– Jest u nas jeden dom do sprzedania. Gdybyś była zainteresowana, mogę cię umówić z właścicielką.
Szybko przeszłyśmy z Krystyną na „ty”. Nie lubię narzucać dystansu i kiedy tylko czuję, że spotykam pokrewne dusze, skracam go.
– Zostanę kilka dni w Darłowie, więc z chęcią obejrzę dom. – Wypowiedziałam te słowa nieświadoma, że ta jedna rozmowa stanie się początkiem przewrotu w moim życiu, takim kamykiem, który uruchamia lawinę. Ta, która ruszyła, wymiotła wszystko. Nie zostawiła nawet wspomnień.
Zanim dojechałam do Cisowa, obejrzałam Zakrzewo, Kopnicę, Drozdowo i Barzowice. W tych ostatnich spodobało mi się ich położenie, nieco na uboczu, ale jedyne, co tam mogłam kupić, to działkę rolną. Nie miałam ani siły, ani czasu, aby zajmować się budową. Potrzebowałam gotowego domu, nawet do remontu, ale takiego, do którego mogłabym się wprowadzić od zaraz. Znalazłam go w Cisowie. Gdy tylko przekroczyłam jego próg, poczułam, że jestem u siebie. Nie był duży. Parterowy, ze strychem, na który prowadziły wąskie zakręcone schody. Trzy sypialnie, salon, duża kuchnia i taras na tyłach domu, z widokiem na półdziki ogród. Osiemnaście arów ziemi i solidna, poniemiecka obora, służąca właścicielce jako kuchnia letnia. Budynek z ogromnym potencjałem.
– Chcę kupić ten dom – wypowiedziałam te słowa bez żadnego przemyślenia. I bez wahania. Gdzieś w głębi siebie czułam, że to miejsce zostało mi przeznaczone. A może to ja byłam przeznaczona jemu?
– Jeśli go pani kupi, musi mi obiecać jedno. – Wyblakłe, niebieskie oczy właścicielki patrzyły na mnie z przekazem, którego się domyśliłam, kiedy dostrzegłam w nich wilgoć łez. – Musi mi pani obiecać, że będzie go kochać i dbać o niego jak o przyjaciela.
Powoli pokiwałam głową.
Dotrzymałam słowa. Pokochałam ten dom, a on przyjął mnie i zaakceptował. Wrastałam w Cisowo powoli, małymi krokami zdobywając zaufanie i przychylność jego mieszkańców. Ale po dwóch latach mogłam powiedzieć, że tu jest mój dom, moje miejsce na ziemi.
3
Na kościelnej górce powietrze pachniało rozgrzaną łąką, na której pasła się krowa. Łagodna cisza usypiającego dnia koiła szelestem liści poruszanych przez wiatr i bzyczeniem owadów, pracowicie uwijających się wśród rozkwitających pąków. Widoczne na horyzoncie wiatraki leniwie obracały się cyklicznym ruchem skrzydeł, wkomponowując się w krajobraz z morzem i jeziorem w tle.
– Pamiętam, jak Krystyna przyprowadziła mnie tutaj po raz pierwszy. Słońce zachodziło wtedy podobnie jak teraz, ja patrzyłam na ten widok jak zaczarowana, a Krystyna powiedziała, że za chwilę będę świadkiem najpiękniejszego zachodu słońca na świecie. I miała rację.
Justyna nic nie odpowiedziała. Stała obok mnie, wpatrzona w żółtopomarańczową kulę, schodzącą coraz niżej w odległy fragment morza. Nie widziałam jej oczu skrytych za ciemnymi szkłami przeciwsłonecznych okularów, ale w pewnym momencie dostrzegłam na jej policzku kroplę, która spłynęła w dół, ku kącikowi ust, zostawiając po sobie mokry ślad.
Podeszłam bliżej, objęłam przyjaciółkę ramieniem i oparłam głowę o jej bark. Milczałam, nie chcąc zakłócić ciszy, w którą Justyna się wtopiła. Patrzyłam na wiatraki i na złotą poświatę kładącą się na dużej łące przed nami. Widoczny stąd kawałek morza iskrzył się jak sukienka wyszyta kryształkami. Miałam wrażenie, że tym roziskrzeniem morze przyzywa mnie i pozdrawia. Byłam pewna, że ono wie, że swoją siłę czerpię właśnie od niego.
– Zazdroszczę ci – wyszeptała Justyna, otwartą dłonią wycierając policzek. – Zazdroszczę ci tego miejsca i twojej odwagi.
– Nie jest trudno znaleźć w sobie odwagę, kiedy ma się przyjaciół, którzy cię wspierają. Przyjaźń jest jak skała, Justa. Nie rozkruszy się tak łatwo i zawsze będzie fundamentem, na którym możesz budować wszystko na nowo.
– Myślisz, że ja też kiedyś znajdę swoje Cisowo? – Justyna oparła swoją głowę o moją, wciąż wspartą na jej ramieniu.
– Mam taką teorię, że stare domy wybierają sobie nowych właścicieli. Jak zaczniesz szukać i wyjdziesz mu naprzeciw, twój dom cię odnajdzie. Tak jak mnie odnalazł mój.
Justyna milczała. Ja też. W tej ciszy, w którą harmonijnie wkomponowywała się natura, wchłaniałam w siebie niczym niezakłócony spokój. Liście na drzewie pod którym stałyśmy szeleściły subtelnie, poruszane pieszczotliwym podmuchem wiatru zaczepiającym je jak uwodzący kochanek. Czas przystanął, nie chcąc zakłócić tej chwili, która była jak bezgłośna modlitwa. Bliska nieba, ufna i pełna wiary, że zostanie wysłuchana.
– Chciałabym mieć dom w okolicy Kolorowych Jeziorek. Blisko miasta, które sprawia, że czuję w sobie życie, a jednocześnie na uboczu, w symbiozie z naturą. – Justyna wyprostowała się, ja też podniosłam głowę z jej ramienia. – I chciałabym, żeby w tym domu zawsze ktoś na mnie czekał – dodała, wypowiadając największą tęsknotę, jaką od lat nosiła w sobie.
– Przygarnij psa i dwa koty. Nikt się tak nie cieszy z powrotu człowieka do domu, jak zwierzęta.
– Umiesz znaleźć odpowiedź na każdy mój życiowy dylemat. – Justyna zrobiła minę imitującą nieudolny uśmiech.
– Morris przekonał mnie, że nikt nie będzie kochał cię tak bezwarunkowo, jak kocha pies. A jeśli się o niego zatroszczysz choć w połowie tak, jak troszczysz się o faceta, odda ci całe swoje serce i pozostanie wierny do końca swojego psiego życia. Żaden mężczyzna ci tego nie da.
– Coś w tym jest. – Przyjaciółka pokiwała głową, zamyślona. Po chwili jednak zastrzeliła mnie pytaniem: – Ty, Daria, a dlaczego dwa koty? Jeden nie wystarczy?
– Koty zawsze powinny być dwa – odpowiedziałam, puszczając do niej oko.
– A człowiek nigdy nie powinien być sam – spuentowała Justyna.
– Dlatego Bóg stworzył kobietę. By zawsze była wsparciem dla przyjaciółki.
Justa spojrzała na mnie. W jej oczach dostrzegłam to coś, z czego i ja jeszcze nie do końca się wyleczyłam.
– Cholernie za tobą tęsknię, Daria. Brakuje mi cię we Wrocławiu.
– Tęsknota umacnia przyjaźń, a dzięki temu, że nie ma mnie tam, ty masz w jakiejś części moje Cisowo.
– Taaa… Tym mnie przekonałaś. – Justyna odwróciła się w stronę wiatraków i włożyła obie ręce do kieszeni spodni.
Wieczór się schładzał, a wiatr przyniósł od strony morza zapach wilgoci. Ze słońca pozostał jedynie wąski półokrągły pasek, jak niedokończony szlaczek w dziecięcym zeszycie. Patrzyłam na to, próbując zapamiętać każdy szczegół znajomego krajobrazu. Gdzieś w głębi mnie budziło się uczucie, które drzemało dotąd, uśpione spokojem mojego życia tutaj. Ciekawość. I podekscytowanie. To było jak zew przyciągający dzikie zwierzę, a ja wiedziałam, że nic mnie nie powstrzyma przed wyjazdem nad Bug i zmierzeniem się z tym, co miałam tam odkryć.
4
– Obiecaj, że będziesz się codziennie meldowała. – Justyna stała przy swoim motorze, z kaskiem pod pachą i wydawała mi instrukcje, zachowując się jak rodzic, który po raz pierwszy wysyła dziecko na kolonie.
– Będę codziennie pisała szczegółowy raport. – Uśmiechnęłam się do przyjaciółki, chcąc ją tym uśmiechem uspokoić.
– I będziesz na siebie uważać, tak?
Pokiwałam głową.
– Tak. Będę uważać.
– I nie dasz się nigdzie wywieźć, szczególnie na Ukrainę. I nikomu nie oddasz swojego paszportu, nawet na przechowanie.
– Justa, ja nawet nie biorę paszportu! Co prawda, jadę na drugi koniec Polski, ale to nie oznacza, że będę przekraczać jakąś granicę. No, chyba że mentalną albo obyczajową. – Puściłam do przyjaciółki oko. Justyna pogroziła mi palcem.
– W nic się nie pakuj. A jak spojrzysz na faceta życzliwiej i będzie ci się wydawało, że jest wyjątkowy i inny niż cały ich gatunek, przypomnij sobie swojego eksmęża. Od razu wróci ci rozum.
Skrzywiłam się.
– Musiałaś?
– Musiałam, bo cię kocham. I bardzo mi na tobie zależy.
Podeszłam do Justyny i przytuliłam się do niej. Poczułam zapach skórzanej kurtki, którą miała na sobie. Komplet z jej ulubionymi skórzanymi spodniami, jakie wkładała na siebie, podróżując swoją białą hondą.
– Pozdrów ode mnie Wrocław – powiedziałam, czując, że zupełnie nie tęsknię za tym miastem.
– Pozdrowię. A ty słuchaj siebie, ufaj swojej intuicji i zaskocz życie, sięgając po marzenia.
– Już to zrobiłam, przeprowadzając się do Cisowa.
Cmoknęłyśmy się w policzek, najpierw ja Justynę, a potem ona mnie.
– Bardzo, bardzo na siebie uważaj. – Justyna nałożyła kask i uniosła do góry rękę.
Ja też podniosłam swoją, otwierając pilotem bramę. Morris, mój owczarek niemiecki, podszedł do mnie i trącił mnie nosem. Pogłaskałam go wolną ręką, drugą trzymając cały czas uniesioną, dopóki biała honda nie zniknęła za zakrętem szutrowej drogi. Kiedy opadł z niej kurz wzbity przez koła motoru, poczułam pustkę, która zawsze towarzyszy pożegnaniom. Cztery ostatnie dni były czasem wypełnionym niemal beztroską radością i długimi rozmowami do późnych godzin nocnych. Ze wszystkich rzeczy, które bez żalu zostawiłam w swoim poprzednim życiu, brakowało mi jedynie Justyny. We Wrocławiu miałam ją na wyciągnięcie ręki. Mogłam przyjechać do niej w środku nocy, wiedząc, że otworzy mi drzwi swojego mieszkania i jedyne, o co zapyta, to to, czy jestem głodna.
Poznałyśmy się ponad siedem lat temu, kiedy zaczęłam pisać swój pierwszy kryminał i szukałam wiarygodnego źródła. Znajomy skierował mnie do młodej policjantki, świeżo po szkole w Szczytnie. Justyna bardzo zaangażowała się w pomoc początkującej pisarce i wyszukiwała dla mnie potrzebne informacje. W czasie wspólnych spotkań rozmawiałyśmy o wszystkim. O życiu i jego kopniakach, marzeniach, w które każda z nas wierzyła, o pokręconym dzieciństwie i o przyszłości, która miała przynieść tylko to, co najpiękniejsze. Przypadkowa znajomość przekształciła się w przyjaźń, a Justyna stała się kimś bardzo mi bliskim. Traktowałam ją jak siostrę, której nigdy nie miałam, a o której przez całe dzieciństwo marzyłam.
To u niej zamieszkałam trzy lata temu, kiedy wyprowadziłam się od mojego męża po odkryciu jego niewierności i kłamstw. Wyszłam z naszego mieszkania, tak naprawdę niewiele stamtąd zabierając, i nigdy więcej tam nie wróciłam. Tylko dzięki Justynie tak szybko stanęłam na nogi, uświadamiając sobie, że ktoś taki jak Konrad nigdy nie był mnie wart.
Wiedziałam, że będę za nią tęsknić. Dwa miesiące to relatywnie długi czas. Pocieszające było to, że w dwudziestym pierwszym wieku dostępne były różne środki komunikacji. Telefon, WhatsApp, Messenger czy Skype. To trochę znieczulało tęsknotę za bliskością, której obie potrzebowałyśmy.
Spojrzałam na psa, który zamerdał swoim puszystym ogonem.
– Musimy przekonać Krystynę i Woźniaków, że opieka nad tobą to najlepsze, co mogło im się przydarzyć – powiedziałam do Morrisa, kucając, by mieć jego pysk na wysokości wzroku.
Pies zaskomlał, jakby w odpowiedzi, że wcale tego nie chce.
– Mnie też nie jest łatwo zostawić cię na tak długo, ale to będzie tylko dłuższa chwila, Morris. Tak musimy o tym myśleć. Tylko chwila.
Morris usiadł i podał mi łapę.
– Nie mogę zabrać cię ze sobą. – Podrapałam owczarka za uchem. – Będę zresztą spokojniejsza, wiedząc, że pilnujesz domu.
Morris nie przestawał merdać swoim ogonem, jakby chciał mi dać do zrozumienia, że wszystko rozumie i czuje się z tym okej.
– Pamiętaj, że cokolwiek byś sobie myślał, nie porzucam cię i nie zostawiam. Znikam tylko na chwilę, choć wiem, że w psim pojęciu ta chwila może oznaczać wieczność.
Morris wstał i podszedł do mnie, dając się przytulić.
– Myślę, że oboje potrzebujemy oczyszczającego myśli spaceru. Co ty na to, żebyśmy poszli pobiegać?
Morris zakręcił się dookoła i szczeknął dwukrotnie. Uznałam to za przytaknięcie.
– Daj mi pięć minut. Przebiorę się i wyruszamy na przebieżkę. Na Kopań.
Pies ponownie zaszczekał, a ja pobiegłam do domu, by się przebrać i wykorzystać ostatnie dni przed wyjazdem jak najaktywniej. Na myśl o Świerżach przebiegł mnie dreszcz. Taki, jaki czuje się przed nieznanym i przygodą. Gdzieś w głębi siebie czułam, że projekt, którego się podjęłam, dużo zmieni w moim życiu. Nie miałam jednak pojęcia, że po powrocie już nigdy nic nie będzie takie samo.
5
Malwina, maj 1998 roku
– Przepraszam, czy może mi pan poświęcić chwilę?
Zbigniew zmrużył oczy, przyglądając się ze swojego metra i dziewięćdziesięciu dwóch centymetrów młodej kobiecie z przewieszonym przez ramię aparatem fotograficznym.
– Dziennikarka. – Skrzywił się. – Czym tym razem prasa chce się pożywić?
– Podobno chce pan odbudować pałac w Świerżach. Czy to kaprys bogatego człowieka, czy chęć zachowania fragmentu naszej przeszłości?
Zbigniew pokręcił ze zmęczeniem głową.
– A która wersja będzie bardziej medialna? – spytał, stając naprzeciwko kobiety.
– To zależy, w jaki sposób chce się pan sprzedać.
Musiał przyznać, że miała tupet. Nie miał ochoty na słownego ping-ponga, z którego wydawca ułoży artykuł zgodny z zapotrzebowaniem, wyjmując z kontekstu słowa i tworząc wypowiedź, która niewiele będzie miała wspólnego z tym, co zapytany rzeczywiście powiedział.
Zbigniew nie lubił dziennikarzy i nie udzielał wywiadów. Po tragedii, jaka spotkała jego rodzinę trzy lata temu, nie zgadzał się na rozmowę z nikim związanym z jakimikolwiek mediami, a każdą próbę wykorzystania jego nazwiska w jakimkolwiek społecznym przekazie blokował, nie cofając się nawet przed wytoczeniem sprawy cywilnej, którą zawsze wygrywał. To, co dotyczyło działalności jego spółki, było jawne. Miał odpowiednio wyszkolonego rzecznika prasowego, który zajmował się tymi sprawami. Swojego życia prywatnego strzegł jednak i nikomu nie pozwalał zbliżyć się do swojej rodziny, nawet pod pozorem budowania jego filantropijnego wizerunku. Tę kobietę również zamierzał bez zbędnych subtelności odprawić i już nabierał powietrza, aby powiedzieć coś dosadnego, gdy dziennikarka zdjęła przeciwsłoneczne okulary i spojrzała na niego dużymi niebieskimi oczami. Te oczy… Zbigniew nie mógł oderwać od nich wzroku. Wyróżniały się na tle bladej twarzy. Błyszczały podekscytowaniem i ciekawością, żyły i mężczyzna miał wrażenie, że były w stanie powiedzieć więcej niż starannie dobierane słowa, na które kobieta uważała.
– A w jaki sposób pani chciałaby mnie pokazać? – spytał, akcentując słowo „pani”.
– Chciałabym pokazać prawdziwego Zbigniewa Puchacza. Po prostu człowieka, a nie biznesmena czy stalowego rycerza, jak pana nazywają.
– Stalowy rycerz? – Zbigniew zmarszczył czoło i bezwiednie się uśmiechnął. – Ciekawy przydomek. Jak się pani nazywa?
– Malwina Różańska. Pracuję dla „Kuriera Lubelskiego”.
– A dla kogo chciałaby pani pracować?
– Dla polskiego wydania „Newsweeka” – odpowiedziała bez zawahania.
– Wysoko pani mierzy.
– Po co schylać się po coś, co i tak jest w zasięgu ręki? Marzenia powinny uskrzydlać, nieprawdaż?
– Ma pani całkowitą rację.
Zaintrygowała go. Nie miała w sobie butności, ale sprawiała wrażenie kogoś, kto wie, czego chce od życia, i konsekwentnie do tego dąży. Against all the odds. Wbrew wszelkim przeciwnościom. Malwina Różańska przypominała mu trochę samego siebie z młodości. Zuchwała bezczelność kogoś, kto jeszcze wierzy w marzenia.
– Czy to znaczy, że poświęci mi pan chwilę? – Kobieta przekrzywiła głowę i się uśmiechnęła.
– Niech pani przyjedzie w sobotę do Świerż. Czekam o dziesiątej.
Oczy kobiety rozbłysły.
– Będę punktualnie. – Nałożyła okulary i powiedziała grzeczne „do widzenia”. Odwróciła się i zaczęła odchodzić lekkim, niemal tanecznym krokiem, po chwili jednak przystanęła i odwracając się przez ramię, powiedziała: – Dziękuję!
Zbigniew uśmiechnął się i jeszcze długo stał, odprowadzając wzrokiem drobną postać kobiety.
Ciąg dalszy w wersji pełnej