- W empik go
Nad rzekami Babylonu. Tom 1: powieść - ebook
Nad rzekami Babylonu. Tom 1: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 563 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzienniki wspomniały niegdyś o wypadku, jaki się zdarzył na kolei, na stacyi, której nazwa z pamięci mi wyszła. Wypadek miał miejsce przed laty. Posiadając kolekcye roczników kilka wychodzących w Warszawie gazet, mógłbym go odszukać i dosłownie przepisać. Nie czynię jednak tego z powodów dwóch: raz dlatego, że zabrałoby mi to czasu godzin, a może dni kilka, powtóre dlatego, że rzecz sama nie jest tak dalece ważną, ażeby warto było zaopatrywać ją w dokument reporterski. Wypadek zresztą nie miał następstw smutnych. Nie pociągnął za sobą ani śmierci, ani kalectwa, ani szkody niczyjej i wszystko skończyło się na wielkim strachu, jaki ogarnął znanego powszechnie pana M. S. Opowiadam wedle doniesienia gazeciarskiego, które nie podało imienia i nazwiska osobistości, odegrywijącej w wypadku rolę bohatera. Nie byłoż-bo to bohaterstwo koniecznie zaszczytne; wypadek zaś miał doniosłość niejaką, czysto atoli moralną: zawierał w sobie naukę dla tych, co lekceważą przepisy policyjne co do zachowywania się publiczności na kolejach żelaznych. Ze względu na naukę tę, jak się zdaje, podał go do wiadomości publicznej dziennik, chorujący na skłonność karmienia czytelników obroczkiem duchowym, niekiedy pod postacią sieczki, zawsze jednak w jaknajlepszej dawanym intencyi.
Przekroczenia dopuściła się osobistość, w Warszawie znana powszechnie.
Rzecz się tak miała.
Sezon kąpielowy zbliżał się ku końcowi; znajdował się w tym momencie, w którym miejsca kąpielowe opuszczają nie ci, co się śpieszą, i nie ci, co do ostatniej zwlekają chwili, ale ci, co stanowią liczbę. Dyliżanse i inne środki przewozu w wielkim były ruchu, transportowały podróżnych secinami. Zdarzyło się, że na stacyą X. zjechała się wędrowców ilość ogromna. Szczupły dworzec kolejowy nie mógłby ich pomieścić; szczęściem atoli w dniu tym panowała prześliczna pogoda jesienna, dzięki której towarzystwo liczne, złożona z przedstawicieli płci mocnej i z przedstawicieli płci słabej, rozsypane w grupach przed dworcem, wzdłuż relsów, oczekiwało na pociąg, mający je zabrać do Warszawy.
Byli to powiększej części Warszawiacy i Warszawianki, rzeczywiści, z dziada pradziada, i przy – brani, to jest tacy, co się przybrali sami, zamieszkawszy w metropolii Nadwiślańskiej i przejąwszy ów szyk szczególny, który to sprawia, że ludzi warszawskich cechuje śród ogółu śmiertelników znamię jakieś osobliwe.
Towarzystwo tedy… złożone, jakem rzekł wyżej, powiększej części – nie w zupełności zatem – z Warszawian i Warszawianek, oczekiwało na pociąg, mający nadejść niebawem, ale nie pierwszy. Pierwszy nie był dla podróżnych naszych, szedł bowiem w stronę przeciwną i na stacyi, jako kuryerski, nie zatrzymywał się wcale. Należało przeczekać przejście onego, oznaczone co do minuty na przybitym na ścianie rozkładzie jazdy. Podróżni wiedzieli o tem, czekali więc spokojnie, jedni siedząc na ławkach i stołkach, inni przechadzając się po peronie, wzdłuż relsów, po relsach nawet, pomimo że przechadzanie się po nich zabronione jest jaknajwyraźniej w przepisach policyjnych. Na zakaz ten atoli nie zważając, panów kilku i pań parę próbowało utrzymać się w równowadze na szynach. Była to zabawka, a oddawano się jej dlatego zapewne, że w towarzystwie wogóle wesołe panowało usposobienie, do czego przyczyniała się i piękna pogoda, łącząca ciepło łagodne z ożywiającym chłodem, a potem że dodawał jej ostrogi jegomość pewien, prezesem tytułowany, który, na uczynioną przez kogoś uwagę, że po szynach chodzić niewolno, odpowiedział:
– Co to niewolno!
Odpowiedź ta, rzucona po wielkopańsku, od niechcenia, brzmiała taką pewnością siebie, że wszelką usunęła wątpliwość, a to tembardziej, iż względem męża co ją dał służba kolejowa zachowywała się z pełną uszanowania grzecznością. Domyślać się w nim należało figury. Figura ta przedstawiała się pokaźnie w podróżnym paltocie zielonawo szarego koloru, który był także kolorem kamizelki i rzeszty odzienia, okrywającego postać wzrostu więcej niż zwyczajnego. Paltot zapięty był na piersiach, mimo to jednak wyglądał z pod onego łańcuch złoty, przyozdobiony we wieszadełka, połyskujące drogiemi kamieniami. Połyski te strzelały jeszcze i z palców rzeczonego jegomości, a także i z piersi jego w postaci pierścionka brylantowego, przez który przewleczonym był cieniuchny fular, pełniący funkcyą krawatki. Fular ów maskował wczęści brylanciki guziczków od koszuli, równie jak rękawy od paltota maskowały brylanty od guzików spinających mankiety. Słowem, drogie kamyki przeglądały wszędzie, gdzie jeno ulokować je było można, i blask ich znajdował się w harmonii zupełnej z blaskiem oblicza, jaśniejącego zadowoleniem i dobrym humorem.
– A no, panowie i panie! – wywoływał od chwili do chwili ubrylantowany prezes, zachęcając do chodzenia po szynach.
Wołania te nie ginęły jako głos na puszczy. Panowie próbowali jeden po drugim. Próbowały i panie. Kiedy niekiedy na żelaznych krawędziach pojawiały się, pod draperyą falban, nóżki, ach! nóżki, które, gdyby nie obcasy, byłyby zachwycające. Obcasy monstrualne nietylko nóżkom Warszawianek wyrządzały krzywdę pod względem estetycznym, ale jeszcze i to sprawiały, że żadna z nich nie mogła utrzymać się na szynie w równowadze. Co która posunęła się i, unosząc spódniczki dogóry, przebierać drobnemi nóżętami poczęła, aliści wnet spadała. Lekkie i zgrabne istoty, sylfidy istne, które zdawało się że po połyskującej powierzchni kantów żelaznych prześlizgnąć się powinny były, jak po powierzchni jeziorek leśnych prześlizgują się babki wodne, istoty takie próby równowagi nie wytrzymywały. Prezes, po brodzie się gładząc, śmiał się "jak bóg Pluton."
– A no, panie, panowie! – wywoływał ciągle.
Panom też nie wiodło się najlepiej'. Liczono kroki. Rzadko któremu udało się ujść kroków piętnaście. Wbrew sylogizmowi, który powiada, że kto zrobił kroków piętnaście, zrobić może i szesnasty, ten ostatni do zrobienia nie był łatwy. Zdawało się, że cyfra szesnaście była liczbą zaklętą. Najlepsi w towarzystwie gimnastycy utykali na kroku szesnastym. Aż wystąpił człeczek pękaty, przykryty kapeluszem ze słomki panama, tak szerokim że głowy wcale widać z pod niego nie było; po rozmiarach jednak kapelusza domyślać się należało, że musiała to być głowa wielka.
– A Lolo! Ano Lolo! – słyszeć się dały głosy, brzmiące niedowierzaniem.
Człeczek, zwany Lolem, trzymał w ręku parasol koloru szamoa.
– Z parasolem? o! nie sztuka! – protestowano. Lolo na protestacye nie zważał, i tylko, gdy ca szynę wstąpił, wzniósł ręce obie dogóry – w jednej trzymał parasol, w drugiej binokle. Parasol i binokle pomagały mu znać do utrzymania równowagi, szedł bowiem, szedł, ręce dogóry trzymając, ważył się i wkońcu okrzyk brawo! wywołał. Nietylko bowiem tego dokazał, że minął szczęśliwie fatalny krok szesnasty, lecz uszedł jeszcze kroków kilka.
– Brawo! – wołano – brawo! Lolo! ekwilibrzysta!
– Niedziw – odezwał się ktoś, na ten ostatni odpowiadając wyraz – przecie dziennikarz.
– Prawda, na honor, prawda – rzekł prezes-wesoło. – A więc, kiedy tak, to i ja.
Mówiąc to, na szynę wstąpił. Wtem słyszeć się dało gwiźnięcie lokomotywy.
– Pociąg! – krzyknięto.
Prezes atoli na okrzyk przestrogi nie zważał, z szyny nie schodził. Już widzieć się dał pędzący całą siłą pary, przez sapiącą gwałtownie lokomotywę poprzedzany szereg wozów, a on się jeszcze próbował. Na ostrzegające wołania odpowiadał spojrzeniami, które następującą, myśl wyrażały: "Niebezpieczeństwo jeżeli zagraża, to nie mnie." Zdawało się, jakby ufał w jakieś opuklerzenie, o które lokomotywa i wozy, zamiast przykrość bodaj najmniejszą mu wyrządzić, rozbić się były powinny. Nie schodził z szyny, aż gdy lokomotywa już dobiegła. Zeskoczył, lecz w stronę przeciwną; chciał się poprawić – zwrócił się – zbladł nagle i… runął wpoprzek.
Z piersi wszystkich obecnych wydarł się jeden wielki okrzyk przerażenia.
O ratowania mowy być nie mogło. Prezes leżał wpoprzek na szynach, a koła przednie lokomotywy znajdowały się prawie już na nim.
Panów owładnęło nieme przerażenie; z pań kilka zemdlało, inne poodwracały się, oczy sobie zasłaniając i wołając:
– Jezus Marya!
Moment pełen był grozy wysoko tragicznej, tem tragiczniejszej, że następował po wesołości, jakiej oddawało się towarzystwo. Za chwilkę ubrylantowany prezes rozszarpanym miał być na kawałki – miał być rozmiażdżonym, brocząc krwią własną to miejsce, na które wszedł z uśmiechem na ustach. I byłoby to nastąpiło niechybnie, gdyby nie pomoc niespodziana, nagła, a piorunna, która niby z nieba spadła. Ci, co tyle jeszcze przytomności umysłu zachowali, że patrzyć mogli, ujrzeli nad prezesem postać jakąś męzką: poskoczyła, nachyliła się i uskoczyła wbok, z prezesem w objęciach. Ruchy, a raczej rzuty, które rezultat ten spowodowały, tak były szybkie, że nikt widzieć nie mógł dokładnie, jak to się stało.
Stało się jednak. Pociąg przemknął, niby strzała, i gdy grzmot, jaki przejście jego sprawiło, przeminął, towarzystwo kąpielowe, zdumiałe i jeszcze zupełnie z pod nacisku przerażenia niewyzwolone, otoczyło grupę, składającą się z prezesa omdlałego, spoczywającego w objęciach zbawcy swego, który, trzymając go, miał minę taką, jakby zapytywał: "Co z fantem tym robić?" Narazie nikt na odpowiedź zdobyć się nie mógł; nie minęło jednak sekund kilka, a odpowiedź się znalazła. Słyszeć się dał głos szefa stacyi, wzruszeniem nabrzmiały:
– A to łaska Boska! Proszę państwa! nie… szczęście wisiało na włosku. Trzebaż wnieść pana prezesa, tu, o!
Ręką jedną na jedne ze drzwi dworca wskazywał, drugą zaś ku prezesowi wyciągał, chcąc w dźwiganiu ciężaru pomódz zbawcy. Ten atoli pomocy nie potrzebował. Ciężar nie należał wcale do rodzaju najmniejszych; prezes ważył około pudów pięciu, może sześciu, mimo to zbawca, bez okazywania wysiłku nadzwyczajnego, poniósł go kroków kilkadziesiąt, próg z nim przestąpił i, złożywszy omdlałego na kanapie, oddalił się.
Dopieroż bohatera wypadku otoczyła troskliwość.
Ile było flakoników z rozczynami i solami, wszystkie się przesuwały kolejno pod nosem prezesa, któremu szef stacyi rozpiął paltot, kamizelkę i pasek, a pani szefowa wódką kolońską skroń i czoło nacierała. Któś radził bryzgnąć na twarz wodą, lecz ze służby kolejowej nikt nie ważył się na cóś podobnego. Odważył się jednak na to Lolo dziennikarz. Nabrał wody usta pełne, kryzy kapelusza podniósł nieco z przodu i z siłą całą posłał prezesowi na oblicze strumień wody, rozbitej na kropelek tysiące. Środek ten odniósł skutek pożądany.
– Uf! uch! – krzyknął prezes.
I podniósł się, oczy otwierając szeroko. Szmer uradowania rozległ się śród obecnych. Wnet jednak prezes powieki znów zamknął i na poduszki opadł.
Szmer uradowania ucichł.
– Wody! jeszcze! – odezwał się Lolo.
Lecz prezes dłonią parę razy kiwnął, jakby na znak, że życzy sobie, ażeby pryskanie zaniechanem zostało. Kilkadziesiąt par oczów, pomiędzy któremi par kilkanaście niewieścich, patrzyło w oblicze omdlałego, który chwilowo miał powieki zamknięte i oddychał powoli – oddychał, jak oddycha wróbel w powietrzu rozrzedzonem poddzwonem maszyny pneumatycznej, wreszcie ode tchnął głęboko, powieki otworzył, okiem napół zdziwionem dokoła powiódł i wlokącym się głosem zapytał:
– Gdzież jestem? Co się ze mną dzieje?
– O! – rozległo się wołanie. – Prezesie! Prezesie kochany!
– Żyję? co?
– Żyjesz! Bodaj byś żył i żył… lat setki!
– Jak to miło, och! jak to miło – odezwał się uratowany, na kanapie siadając – znaleźć się w razie podobnym śród życzliwych, śród przyjaciół, i spotkać dowody spółczucia. Wierzcie mi, panie i panowie, że po wypadku takim chce się żyć.
– Chcenia twemu zadość się stanie, ku zadowoleniu naszemu – odparł Lolo dziennikarz – i ku zadowoleniu tych wszystkich, których hojnie wspiera ręka twoja, prezesie szanowny.
– O, panie – podchwycił prezes protestacyi tonem – nie zaczynaj z tonu tego. Czy ręka moja wspiera, czy nie wspiera, to do rzeczy nie należy. W chwili tej mowa być winna nie o tem, lecz o wdzięczności, jaka się odemnie zbawcy memu należy. Panie szefie! – dodał, zwracając się do naczelnika stacyi, który się był w głąb usunął.
– Słucham pana, panie prezesie – odrzekł wezwany, podchodząc bliżej.
– Dostaniesz pan gratyfikacyą i awans, a to wszystko zato, żeś mi życie uratował.
Obecni spojrzeli na szefa, który oczy spuścił.
– Piękny czyn taki bez wynagrodzenia pozostać nie może – ciągnął prezes. – Gratyfikacyą dostaniesz pan z mojej kieszeni, z mojej własnej kieszeni, a co się zaś awansu tyczy, wniosę takowy na najbliższem rady zawiadowczej posiedzeniu, któremu prezydować będę osobiście, i nie wątpię że rada wniosek mój uwzględni. Jeżeliby zaś – dodał – z członków który zaproponował udzielenie panu gratyfikacyi z kasy, w razie takim ja temu oponować nie będę. Gratyfikacya podwójna nie zaszkodzi panu, a tylko pana i wszystkich naszych na kolei spółpracowników przekona, że zarząd główny oceniać umie czyny piękne.
Niewiadomo, jakby szef przyjął przemowę powyższą, gdyby wypowiedzianą była w cztery oczy. Wobec jednak świadków tylu, sprawiła mu ona widocznie przykrość niewysłowioną. Słuchając jej, oczy spuszczał i z nogi na nogę przestępował, gdy zaś prezes mówić przestał, zaczął:
– Panie prezesie, aczkolwiek obowiązek mój, ale…
Odchrząknął i odetchnął.
– Rozumiem skromność pańską – przerwał prezes – i oceniam ją, zwłaszcza przy świadkach tylu. Nie wahałeś się jednak przy tychże świadkach spełnić, z narażeniem życia, uczynku tak pięknego.
– Ależ, panie prezesie – zawołał szef – to nie ja!
– Nie pan? – zapytał prezes ze zdziwieniem.
– Aczkolwiek, panie prezesie, ja… to jest… byłbym, hm, za pana prezesa życie chętnie nara – ził, ale w chwili, kiedy lokomotywa na pana prezesa najeżdżała, znajdowałem się przy zwrotnicy, której musiałem pilnować, bo, broń Boże czego, ten pociąg byłby wjechał wprost na drugi, co nadejdzie za chwilę… no… dopiero byłaby kasza!
– Widziałeś pan wszakże, w jakiej znajdowałem się sytuacyi – wstając i zapinając się, wtrącił prezes tonem, nic pomyślnego szefowi stacyi niewróżącym.
– Widziałem, panie prezesie, ale… zwrotnica.
– Zwrotnica – przecedził prezes przez zęby, z przekąsem.
Znaczenie tego tłumaczenia się szefa natem polegało, że gdyby był zwrotnicy nie dopilnował, byłoby nastąpiło spotkanie się idących naprzeciwko siebie po jednym i tymże samym torze pociągów, a więc, obok szkody, jakąby towarzystwo kolei w rozbitych lokomotywach i wagonach poniosło, śmierci i kalectw bez liku. Następstwo to porównał szef w umyśle swoim z niebezpieczeństwem, jakie prezesowi zagroziło, i uznał to ostatnie za mniej ważne od tamtego. Mając do wybierania pomiędzy dwojgiem złego, wybrał większe i temu zapobiegł, pozostawiając mniejsze losowi własnemu. Któż, na rzecz tę z objektywnego zapatrując się punktu, nie przyzna, że szef całkiem racyonalnie obowiązek swój spełnił? Jeżeli na gratyfikacyą i na awans zasłużył, to właśnie dlatego, że nie odbiegł zwrotnicy dla prezesa rady zawiadowczej, którego zniknięcie ze świata byłoby smutkiem wielkim napełniło serce córki jedynaczki, spadkobierczyni fortuny kilkakroć milionowej, nie sprawił oby jednak innej szkody żadnej. Rada zawiadowcza znalazłaby sobie prezesa, nietyle może dowcipnego, ale równie dobrego; towarzystwo pocieszyłoby się rychło; uszczerbku zaś rzeczywistego nie poniósłby nikt. Szef bez wahania się pośpieszył na ratunek liczby: widocznie nie podzielał zdania tych, co w razach podobnych zważają nie na ilość, ale na jakość.
Podzielając atoli zdanie tych ostatnich, zachodzi pytanie: czy jakość znajdowała się po stronie prezesa? Ażeby orzec we względzie tym, wiedziećby należało, kto mianowicie jechał pociągiem z Warszawy. My o tem nie wiemy i wiedzieć nie możemy. Wiemy tylko, że prezes markotay nieco wyszedł z izby szefa na peron i wyszedłszy, nosem parę razy czmychnął, wykonawszy przytem lekki ramionami ruch. Tak czynić zwykli ci, co czują że im cóś nie po myśli poszło. Wyczmychawszy się, rzucił przez nos "hm" i dłoń podnosząc, odezwał się:
– Ależ przecie jest któś, co mnie uratował i któremu należy się ze strony mojej wdzięczność!
Obecni wszyscy oglądać się jęli.
– Czy nie pan? – zapytał, do Lola się zwracając.
– O nie – odparł zagadnięty – ja tem się tylko pochwalić mogę, żem cię, prezesie szanowny, do życia przywołał. Nikt odważyć się nie mógł w oblicze ci wodą bryzgnąć; jam się odważył! Do pewnego przeto stopnia uratowałem cię, ale nie z pod kół lokomotywy, nie. Przyznaję sobie, we względzie zasługi, co mi się słusznie nałeży, nie więcej, ale ani też i niemniej. Bezemnie, bez odwagi mojej, kto wie czyby się były przydały na co sole, rozczyny i wódka kolońską. Trzeba było reakcyi silnej, ażeby obudzić przygasające życie. Byłeś, przecie, straszliwie blady.
– Blady byłem? – zapytał prezes tonem troskliwości, do dani się zwracając.
– Jak opłatek – odrzekła bruneta jakaś z pod parasolika.
– Doprawdy? blady byłem?
– Jak chusta – odezwała się druga.
– Koniec końcem – zaczął prezes, głos podnosząc – było koło mnie bardzo kreto, byłoby bardziej jeszcze kreto, gdybym był na szynach pozostał. Kto mnie tedy wydobył ztamtąd?
Z zapytaniem tem zwrócił się do barczystego jakiegoś Warszawianina, który z pośpiechem odpowiedział:
– Nie ja.
Zwrócił się do drugiego; ten drugi podchwycił:
– Ani ja.
Kto wie, ażaliby nie pytał aż do nadejścia pociągu, gdyby jedna z pań nie zwróciła uwagi prezesa w stronę przeciwną tej w którą patrzył, ukazując mu gestem mężczyznę, siedzącego pod dworcem na stołku i palącego spokojnie papieros.
– Kto? ten pan? – odezwał się prezes półgłosem.
– Tak – odpowiedział dziennikarz z pod kapelusza.
– Widziałem go, jeżeli się nie mylę, u wód.
– Widziałem go i ja.
– Któż to taki?
– Hm – mruknął Lolo, ramionami ruszając, i dodał: – Trzeba jednak dowiedzieć się, co to za jeden, podając bowiem wypadek do wiadomości publicznej, należy go przyozdobić w imiona własne. Bądźcobądź, to bohater.
– No a ja? – prezes na to.
– No tak, tak zapewne. Jesteś bohaterem i ty, prezesie nasz szanowny, ale w odmiennym rodzaju. Heroizm na rodzaje się dzieli. Tyś bohaterem wypadku, ten zaś nieznajomy bohaterem czynu. Kto on jednak taki? Jeżeli mnie nie zawodzi zmysł spostrzegawczy, to on cóś na Ukraińca kroi. Ale jak się nazywa? jakby się o tem dowiedzieć? zapytać? co? nie wypada.
– Zaprezentować się mu – podchwycił prezes.
– Tak. To sposób jedyny. A więc, prezesie, czasu nie tracąc…
Postąpili kroków kilka i zatrzymali się przed nieznajomym.
– Panie – zaczął prezes pierwszy – uratowałeś mi życie, mam więc sobie za obowiązek.
przed wynurzeniem wdzięczności, jaką dla ciebie przejęty jestem, przedstawić ci się. Jestem Maurycy Sonne.
– Bardzo mi miło – odrzekł nieznajomy, wstając.
– Ja także, przyłączając się do wdzięczności ogólnej, przedstawiam się panu – dodał dziennikarz – jako Karol Kozubek, redaktor Gońca nadwiślańskiego, przyszły autor opisu zdarzenia, w którem odegrałeś pan rolę tak wysoko heroiczną.
– Ba! – odparł nieznajomy. – Grzeczność nakazywałaby mi dać panom nawzajem nazwisko moje. Wybaczcie mi jednak, że nie mogę tego uczynić. Nie chciałbym – dodał, widząc gest protestacyi ze strony redaktora Gońca – ażeby nazwisko moje figurowało w opisie. Będę bodaj do czasu korzystał z mimowolnego incognito, w jakiem znajduję się wobec panów i całego tu obecnego kąpielowego towarzystwa. Spodziewam się, że panowie nie wezmiecie mi tego za złe.
– Przepraszam – podchwycił dziennikarz. – Weźmiemy to panu za złe, i bardzo, o! bardzo. Schować, zataić chcesz czyn, który, jako wzór do naśladowania, podany wywrzeć powinien wpływ moralny zbawienny.
– Ja – odrzekł zaczepiony z uśmiechem – chowam, taję nie czyn, ale imię moje. Nie zaprzeczam panu prawa podawania czynu do wiadomości publicznej, chcę tylko dla nazwiska mego uniknąć reklamy.
– Ha! na to rady niema. Wszelako – zaczął redaktor.
– Pragnąłbym jednak wiedzieć, komu zawdzięczam życie – podchwycił pan Maurycy Sonne z przyciskiem. – Byłby to dla mnie rodzaj zaspokojenia sumienia, które… którego…
– Jeżeli o to chodzi, to, pod warunkiem że pan – przerwał nieznajomy, gestem głowy wskazując na redaktora – nie opublikujesz nazwiska mego; nie mam żadnej słusznej przyczyny ukrywać się z takowem, tem bardziej, że – tu gestem na prezesa wskazał – mam na pana weksle, które i tak mnie zdradzą. Nazywam się Adam Jeż.ROZDZIAŁ II. ZBAWCA.
Wypadek, w rozdziale poprzednim opisany, jest to sobie wypadeczek, którego z przysypanych pyłem zapomnienia kolumn dziennikarskich wydobywaćby niewarto, gdyby nie to, że nadał się mi jako introdnkcya powieściowa.
– Introdukcya powieściowa! cóż to za zwierzę? – zawoła z Zoilów niejeden.
A no – jest to cóś takiego, jak introdnkcya muzyczna. W wytworach sztuki dzieła jednego rodzaju tłumaczą się zapomocą języka, odnoszącego się do rodzaju innego. Pochodzi to ztąd, że piękno, będące jednem i jednakiem, przenika jednakowo rodzaje wszystkie i, przenikając, nastręcza porównania, objaśniające utwór bądź w całości, bądź w częściach. Introdukcya w muzyce zaznacza temat i styl sztuki, w której się odgrywa. Analogiczną rolę odegrywa ona i w powieści. I w powieści odzywać się powinna, jeżeli autor do dzieła bierze się z rozmysłem i z zastanowieniem.
Ustęp powyższy skreśliłem ad usum delphinorum, bałamucących zazwyczaj, gdy za przedmiot wykładu biorą konstrukcyą powieściową. Dopełniwszy obowiązku tego, wracam do opowiadania.
Wyjawienie nazwiska przez Adama sprawiło na dziennikarzu wrażenie niejakie. Poprawił na głowie kapelusz, poprawił na nosie pincenez i odezwał się:
– Jeżeli zapytać wolno, czy nie zachodzi stosunek jaki rodzinny pomiędzy panem, a Teodorem Tomaszem?
– To krewny mój dosyć blizki, nieznany mi jednak osobiście.
– Pan masz w rodzinie autora? – podchwycił prezes. – Jakże mi to miło! o! bardzo miło!
Adam z lekkiem zdziwieniem patrzył prezesowi w oczy, czekając na wyjaśnienie przezeń powodów, dla których mu tak jest miło, że Adam ma autora, pozostającego z nim w stosunkach pokrewieństwa. Nie doczekał się jednak wyjaśnienia. Słyszeć się dał nagle gwizd lokomotywy i pociąg się zatrzymał.
Podróżni pogarnęli się do wagonów.
– Ale ja pana akaperuję – przemówił prezes do Adama, wyciągając ku niemu dłoń z giestem, oznaczającym obejmowanie w posiadanie. – Pojedziemy do Warszawy razem.
I zwrócił się ku wagonowi pierwszej klasy.
– Wziąłem bilet do drugiej – zaprotestował Adam.
– Zemną bilet niepotrzebny panu – odparł prezes – proszę.
Ukazywał ręką na drzwiczki, przy których stał konduktor, w postawie uszanowanie wyrażającej.
Adam wsiadł, po Adamie wsiadł prezes i drzwiczki się zamknęły.
– Uf! nareszcie – odezwał się ten ostatni, wyciągając się. – Ale – zawołał nagle, przez okno głowę wychylając – panie Kozubek!
Zawołał raz i drugi i głowę cofnął.
– Niema go, pośpieszył się i do innego wsiadł wagonu. Szkoda! Ja tak lubię – dodał w formie objaśnienia, zwracając się do Adama – protegować. Ja proteguję wszystko: piśmiennictwo, sztuki piękne, nauki, wszystko. Gdyby się tu znajdował krewny pański, zaprosiłbym go z sobą do wagonu, jechalibyśmy we trzech. Czy pan nie autor? – zapytał.
– Nie, panie – odrzekł Adam.
– Hm, szkoda. Pan nie autor, no, ale zato krewny pański.
– Tak, mój krewny… pisuje.
– Pan, piśmiennictwo protegując, wiesz zapewne…
– Tak… no… ja wiem, ale, mając na głowie interesów tyle, nie pamiętam detalów. Zato Dola gna to na końcach paluszków swoich. To jej wydział specyalny.
– Pan czasu nie masz zajmować się drobiazgami tego rodzaju?
– Właśnie też. Gdzie mi tam do tego! To Doli rzecz, a Dola to córka moja, której pozwolisz pan się przedstawić.
Adam głową na znak przyzwolenia skłonił.
– Moja córka – dodał prezes – od półtora roku wdowa, kobieta, o której, gdyby córka moja moją nie była, powiedziałbym: doskonałość wcielona. O! cóż to za kobieta! – tu razy parę cmoknął. – Toż ona panu wdzięczną będzie!
– Za co? – wtrącił Adam tonem lekceważenia.
– Jakto, za co – obruszył się prezes. – Toś pan, widząc mnie na szynach, nie wiedział chyba, kto ja taki.
– Zkądźem miał wiedzieć? Anim się domyślał.
– A dlaczegożeś mnie ratował?
– Dlatego, żeby pana śmierci wydrzeć.
– Paneś się jednak sam na śmierć naraził.
– Nie myślałem o tem.
– No, to ja już nie rozumiem tego. Rzucać się na śmierć pewną prawie, nie wiedząc za kogo, na to trzeba być, hm? na to być potrzeba…
Nie mógł prezes wykrztusić wyrazu, który mu na języku wisiał.
– No, nie rozumiem tego. Bo tam śmierć była pewna. Jam był umarły już. Umarłem, jakem tylko lokomotywę tuż nad sobą poczuł. Nie miałem już ani władzy, ani pamięci, ani czucia, a pan? I co pana popchnęło? co? Co się panu stało? Tylu tam było innych, co mnie znali. Szef stacyi stał przy zwrotnicy i widział. Nikt ani się ruszył, tylko pan. No, na to być chyba potrzeba…
– Nie czem innem, tylko człowiekiem – dokończył Adam.
– Człowiekiem? – podchwycił prezes. – Alboż każdy z tych, co na mój upadek patrzyli, nie był człowiekiem?
– Tak, i każdy też jednakowego doznał wrażenia.
– A czemuż mi każdy nie pomógł?
– Dla racyi bardzo prostej – odpowiedział Adam. – Wrażenia niejednakowo na systemy nerwowe działają. Przerażeni byliśmy wszyscy widokiem pana, mającego być pod kołami lokomotywy rozmiażdżonym.
– Nie wyrażaj się pan tak – wtrącił prezes – dreszczem mnie to przejmuje.
Dreszcz wtrzasnął nim w rzeczy samej.
– Przerażenie jednak – ciągnął Adam – jednych obezwładnia, na drugich wywiera wpływ wybuchającej pod nogami miny. Zależy to od nerwów.
– Bardzo dobrze. Ależ zastanowienie! Nie przyszłoż panu na myśl, że i pan możesz być roz… roz…?
– … miażdżonym? Działanie nerwów odbywa się szybciej, aniżeli działanie myśli. Myśl wymaga kombinacyi, kombinacya zaś czasu. Gdyby go zbrakło… Gdyby? hm. Nie wiem, coby się wtedy stało. Lepiej jednak że się stało tak, nieinaczej.
– Że lepiej – podchwycił prezes – to najmniejszej nie podlega wątpliwości. Uratowałeś pan człowieka, którego, nie chwaląc się, byłoby szkoda.
Adam nic na to nie odpowiedział. Zwrócił się ku oknu i przypatrywać się zdawał widokom które uciekały szybkim pędem, pokazując się i znikając. Nie były to wcale widoki osobliwe. Za jedyne urozmaicenie służyły im wioski i sosnowe lasy, odbijające od żółtawego tła ściernisk, pozostałych po zbiorach zbóż różnego rodzaju. We wioskach widzieć się dawały tu kościołek, ówdzie dwór, okolone wioskami. Na polach ukazywały się gdzieniegdzie pługi, odwracające skiby gleby rodzajnej. Rzucała się wogóle w oczy monotonność, powlekająca krajobrazy kolorytem smętnym, którego nie rozweselało słońce jesienne, świecące niby z łaski. Nad polami wałęsały się w powietrzu pajęczyny, czepiały się badyli i powiewały na takowych, niby flagi.
Adam, patrząc przez okno wagonu, wodził okiem po polach, lasach, wioskach, po pługach i pajęczynach, na niego zaś patrzył pilnie prezes i zdawało się, jakby studyował postać tego człowieka, którego los sprowadził umyślnie w tym celu, ażeby uratował życie ubrylantowanemu bogaczowi. Oglądał go uważnie od stóp do głowy, pomimo że postać ta nie należała wcale do rodzaju postaci "zajmujących." Na pierwszy rzut oka nie uderzało w niej nic i po dłuższem dopiero przypatrywaniu się odkrywać się dawały jakieś niby garby, jakieś znaki, rysy, naznaczające ją cechą właściwość jej stanowiącą. Nie było to wyróżnienie, ale – powtarzam – właściwość, przebijająca się z jakichś głębin, mówiąca o harcie duszy, o sile woli, o odwadze i innych w tym rodzaju przymiotach, nieznajdujących się w człowieku pierwszym lepszym. Przymioty te atoli przedstawiały się w taki sposób, jakby nie one stanowiły tło duszy, lecz odnosiły się do tła, które zagadkowość osłaniała. A zagadkowość to – urok.
Adam miał w sobie cóś uroczego, co ku niemu pociągało, a pociągało z tej głównie przyczyny, że się przeczuwało w nim potęgę, pomimo iż takowa nie uzewnętrzniała się na powierzchowności jego, na której zamaskowane pozorami spokoju i swobody malowało się cierpienie. I tu jednak przedstawiała się zagadka. Było-li to cierpienie, czyli też była to burzliwość ducha? Jedno albo drugie. Ta stojąca, krystaliczna woda domyślać się kazała w głębinach swoich prądów i wirów, mogących lada chwila trysnąć fontanną, lub zahuczeć kaskadą. W błękitnych jego oczach jaśniała pogoda, lecz niepewna jakaś, zależąca od brwi, których lada ściągnięcie groźbę burzy sprowadzało. Wogóle owiewająca go zagadkowość wyrażała się pod postacią następującego zapytania: Czy to łotr, czy człowiek prawy? Jeżeli łotr, to biada tym, których losy w stosunki z nim wprowadzą; jeżeli to człowiek prawy, to wrazie każdym licz na niego, niby na Zawiszę. Mógł mieć mniejwięcej lat trzydzieści i, wedle tego jak się prezentował, uważać go należało za osobistość, cieszącą się bytem niezależnym, zwanym przez Francuzów honorable aisance. Łatwem to jest do poznania, nabrawszy w obcowaniu z ludźmi doświadczenia pewnego. Człowiek, któremu niedostatek dokucza lub grozi, jest takim, jakby mu cóś zawadzało; złocona nędza nastawia się; ten, któremu wskutek zbytkowania końce nie schodzą się, sztukuje fanfaronadą; ten co ma dosyć i zbytkuje, drapuje się w dumę teatralną. Uzewnętrznianie się to wartości wewnętrznej cieniuje się do nieskończoności; lecz człowiek doświadczony umie poza cienia i odkryć istotę rzeczy i ocenić należycie osobnika, choćby widzianego w życiu po raz pierwszy.
Przypatrywanie się uważne prezesa Adamowi nie miało czego innego na celu, tylko odgadniecie, co zacz jest zbawca ów. Ani nazwisko Jeż, ani okoliczność ta, że ten Jeż jest krewnym tego "co pisze, " do rozwiązania zagadki onej klucza nie dawały. Gdyby prezes wiedział, co pisze ów który pisze, możeby świadomość ta posłużyła mu do ułożenia formuły wedle reguły trzech i wynalezienia X. Protektor atoli literatury był we względzie tym ciemnym absolutnie. Literaturę całą widział w "Gońcu nadwiślańskim, " a literatów wszystkich w Kozubku, wyobrażając sobie, że wszystko, co poza tem istnieje, jest niczem innem, tylko tłumem satelitów, krążycych około księżyca, jaśniejącego światłem, padającem nań od słońca, za które miał siebie, bankiera i przedsiębiorcę. Pomimo atoli niekoniecznie trafne literatury pojmowanie, trafnym był we względzie przenikania majątkowego stanu śmiertelników, z którymi się spotykał. Umiał ich detaksować od jednego oka rzutu. Stanowiło to jego stronę mocną, której, jak się zdaje, zawdzięczał wielkie w interesach powodzenie. Lecz jak niema reguły bez wyjątku, tak i ta strona mocna nie dopisała prezesowi w odniesieniu do Adama. Rzucił nań okiem i nie ocenił go odrazu; przypatrywać się mu jął uważnie i nie był swego pewnym,
"Ten mój zbawca – powiadał sobie w duchu – to jakiś człowiek głęboki."
Powiedzenie to stosowało się ściśle i wyłącznie do stanu majątkowego, do strony materyalnej; stosować się atoli mogło i do strony moralnej. Prezes podejrzywał zbawcę swego o dziesięć do piętnastu tysięcy rubli dochodu i bardzo był ciekawym, czy też sprawdzi się to podejrzenie. Zaspokojenie ciekawości byłoby łatwem, uciekając się w tym celu do prostego zapytania, gdyby nie to, że w ogólnym powierzchowności młodego człowieka układzie panował ton, nakazujący szacunek, a zatem powściągający ciekawość. Prezes jednak cierpliwym być umiał. Przypatrywał się, badał i sprawdzenie podejrzenia do sposobniejszej odłożył chwili.
"Ma na mnie weksle – pomyślał sobie – zgłosi się więc do banku. Przytem wszak to mój zbawca: obowiązany więc jestem do siebie go zaprosić i Doli przedstawić. Jakie też on na niej sprawi wrażenie?
Là où la formę domine, le sentiment disparaît" – powiedział jeden z rodziców powieściopisarstwa francuzkiego (Balzac). W Adamie forma nie panowała. Nie należał on do rodzaju ludzi pokaźnych; nie zwracał na siebie uwagi ani wzrostem, ani budową, ani pięknością. Co do wzrostu, nie przechodził miary średniej; co do budowy, nie wykazywał niedostatku żadnego; co do piękności, oblicza jego nie odznaczały rysy tak dalece poprawne, ażeby stosunek ich wzajemny układał się w doskonałość harmonijną. Oczy miał błękitne, jak powiedziałem wyżej, czoło kształtne, nos regularny, wąs płowy, niezbyt duży, ocieniał mu wargę wierzchnią i przysłaniał nieco usta; włosy, barwie wąsów odpowiadające, nosił krótko przystrzyżone. Jeżeli jednak nic szczególnego o rysach oblicza jego do powiedzenia nie było, to zato na szczególną zasługiwała wzmiankę forma czaszki, która się oznaczała dokładnością rozmiarów taką, że za typ służyćby mogła. To jedno w oczy się rzucało, lubo w sposób dla ogółu nieświadomy. Kraniolog, obejrzawszy tę głowę, miał powody do zawołania: a! i do życzenia, ażeby ona kiedyś w anatomicznem figurowała muzeum. Śmiertelnik zwyczajny nie wiedział dlaczego, spojrzawszy na Adama raz, spojrzeć się na niego chciało raz drugi i trzeci. Chcenie to sprawiała harmonia kształtów, układająca się wedle kąta twarzowego, przedstawiającego rozwartość, od rozmiarów której zależy stopień człowieczości. Im rozwartość większa, tem człowieczosc wyższa. Na wyższość tę jednak – rzecz prosta – istnieje miara, od przekroczenia której poczyna się potworność. Miara u Adama zatrzymywała się na stopniu jeżeli nie najwyższym, to bardzo wysokim, i to sprawiało, że ogólny fizyognomii jego wyraz takie wywierał wrażenie, jakie wywierają typy wszelkie, zastanawiające i pociągające ku sobie, niewiadomo dlaczego. Posiadają one tę właściwość, że wzbudzają ufność nieokreśloną.
Pokazywało się to i na prezesie, któremu, pomiędzy innemi rzeczami, przyszło na myśl i to, coby począł, gdyby zbawca zażądał od niego kredytu. ' Myśl ta zakłopotała go nieco i spotęgowała ciekawość jego we względzie majątkowych Adama stosunków. Życzył sobie, ażeby Adam był bogatym, uznając atoli że mało było szans, ażeby życzenie to spełnić się mogło. Przywołał bowiem pamięć na pomoc i w niej nadaremnie szukał Jeża. Gdyby Jeż jaki był bogatym, to i któżby o tem wiedział, jeżeli nie on! Nazwisko to nigdy w życiu o uszy się mu nie obijało.
"Mniejsza jednak o to – rzekł do siebie po namyśle. – Jeżeli zbawca mój niebogaty, to nie zdaje się przynajmniej, ażeby miał być ubogim. Tak, posiadać musi dziesięć do piętnastu tysięcy dochodu, a może ani dziesięć, ani piętnaście, ale pięć, trzy, dwa, hm? Nie widać jednak po nim, ażeby miał być rozrzutnym, marnotrawcą, pożeraczem rubli. Przypuszczać przeto należy, że, co się kredytu tyczy, hm…"
Tak się nasz prezes pocieszał, tymczasem zaś pociąg pomykał, zatrzymując się nakrótko po stacyach, mijając takowe i zbliżając się coraz bardziej do Warszawy. Po wyruszeniu z przedostatniego przed Warszawą przystanku, prezes zapytał towarzysza swego:
– W którym się pan zatrzymasz hotelu?
– Nie wiem – odpowiedział zapytany – spuszczę się we względzie tym na natchnienie.
– Musisz przecie mieć zajazd jakiś znajomy.
– Nie mam żadnego.
– Jakże to? – rzucił prezes z akcentem zdziwienia.
– Nigdy jeszcze w Warszawie nie byłem.
– A! nie byłeś pan w Warszawie nigdy jeszcze? Nie znasz pan miasteczka naszego? Ciekawym, jak się ono panu spodoba. Warszawa wogóle silne na wieśniakach wywiera wrażenie.
– I ja się wrażeń spodziewam – odparł Adam – pomimo że wieśniakiem, w ścisłem wyrazu tego znaczeniu, nie jestem.
– Chociażby. Zawszeż to miasto wielkie.
– Znam większe: Wiedeń, Paryż, Londyn.
– Warszawa gaśnie przy nich – zauważył prezes, spoglądając na Adama z ukosa.
Miał go za przybysza z prowincyi, okrzesanego i opolerowanego w jednem z miast takich, jak Lublin, Sandomierz, Kalisz, doznał przeto tego rodzaju zdziwienia, jakie zazwyczaj towarzyszy przymusowej zmianie opinii.
"Bywalec" – pomyślał sobie.
Zdobył atoli materyą do rozmowy, którą wnet wyzyskać zamierzł. Zapytał więc:
– Długo też pan łaskawy za granicą przebywał?
– Dwa lata.
– Najdłużej, oczywiście, w Paryżu.
– W Paryżu mieszkałem miesięcy pięć, dwoma nawrotami.
– W którym mianowicie czasie?
Adam, podniósłszy na chwilę oczy do góry, jak czynić zwykł człowiek gdy wspomnienia zbiera, odpowiedział:
– W roku zeszłym, w miesiącach stycznia, lutym, marcu i kwietniu i w tym roku przed sześciu tygodniami.
– W lutym właśnie roku przeszłego i ja w Paryżu byłem. Wyjeżdżałem z córką moją, która świeżo owdowiawszy, potrzebowała rozrywki. Czemużeśmy się nie spotkali?
– Innemi zapewne chodziliśmy drogami – odparł Adam, nadając wyrazowi ostatniemu akcent dwuznacznika. – Jam rozrywek nie szukał.
– Bywać pan jednakże musiałeś na operze, w teatrze, na polach Elizejskich, w lasku Bulońskim, w galeryach, muzeach.
– Bywałem.
– No, mogliśmy się więc spotkać.
– Zapewne. Mogliśmy się nawet spotykać często; w takim jednak tłumie trudno się zaznajomić.
– Na to potrzeba stacyi kolei żelaznej – wtrącił prezes tonem żartu.
– I poślizgnięcia się na szynach – dodał Adam.
– Ach! co to za wypadek! co za wypadek! Kiedy wspomnę sobie o nim, wnet mi namyśl przychodzi: dlaczegoś mnie pan uratował?
– Przecież wytłumaczyłem się z pobudek.
– A! jakie to tłumaczenie! Nerwy? Ha, ha! Przypuszczam że trochę tam i nerwy się wmieszały, ale nie same tylko. To nie z nerwów poszła taka szlachetność., takie poświęcenie, takie… Wyratowałeś mnie pan, ocaliłeś mi życie z narażeniem własnego i nabok sobie odszedłeś.
– Cóż innego robić miałem?
– Jakto co innego! Nie widziałeś pan co robili wszyscy? Nie widziałeś, jak mnie ratowano, gdy już niebezpieczeństwo minęło? Jam był umarły… umarłem ze strachu i nie wiem jak i co się działo ze mną, aż pókim się na kanapie nie ocucił… Powróciłem do życia, do pamięci, do przytomności, ale powiek nie otwierałem. I byłbym tak pozostał dłużej, gdyby nie Kozubek, co wody w gębę nabrał i w twarz mi bryzgnął. Myślałem zrazu, że mnie z pod kół szef stacyi wyciągnął, gdy jednak pokazało się że nie on, długo dopytać się nie mogłem kto mianowicie; dowiedziałem się zato, że życie zawdzięczam Kozubkowi, że byłbym, zdaje się, umarł, gdyby mi on w twarz wodą nie bryzgnął… Życie moje uciekało już, on się za niem w pogoń puścił, dogonił i nawrócił, powiadając że nie przyznaje sobie zasługi żadnej innej. A pan co? Pan na nerwy wszystko składasz.
– Pozwólże mi pan, niech mu rzecz tę bliżej przedstawię – zaczął Adam.
– No?
– Widziałeś pan kiedy kota, rzucającego się na przedmiot, co się przed nim przesuwa?
– Na mysz na przykład?
– Nie na mysz tylko… na piłkę, na szmatek, na kawałek drewienka. Pies także idzie w pościg za wszystkiem, co przed nim ucieka. Rzuty owe kota i psa są prostem następstwem podrażnienia nerwów, co także przytrafia się i człowiekowi, który w naturze swojej wszechstronnej łączy skłonności jednostronne zwierząt.
– To dziwna jednak, że popędowi temu uległ tylko pan!
– Przepraszam… ulegli wszyscy, tylko popęd zamanifestował się rozmaicie, co nastąpiło w skutek tego, że u ludzi niejednakową jest delikatność włókien nerwowych. Nerwy delikatniejsze porażonemi zostały rodzajem momentalnego paraliżu. Najlepiej się to pokazało na panu.
– Ach! prawda – zawołał prezes – zrobiło się mi odrazu zimno, ciemno i głucho… nie wiedziałem nawet, żem upadł.
– Widzisz pan.
– Nie wiedziałem też, że mam nerwy takie delikatne, Prawda żem się nigdy w podobnem nie znajdował położeniu. No… nerwy… Dola ma nerwy bardzo delikatne, ale tego byłem dotychczas przekonania, że wzięła je nie po mnie, lecz po matce nieboszce, która nadzwyczajnie wątłej była kompleksyi. Pan jednak rzecz tę objaśniłeś doskonale. Pokazuje się, jak to pozory zwodzą. Ja, gdybym nie miał nerwów delikatnych, byłbym nie upadł, gdybym zaś nawet upadł, byłbym przytomności umysłu nie postradał i…
Tu zadrżał, wyobraziwszy sobie najazd kół lokomotywy na ciało swoje.
– At, nie mówmy o tem.
– Czemuż pan do tej materyi wciąż powraca? – zapytał Adam.
– Albo ja wiem czemu? Robi się to jakoś samo przez się… przez to może – dodał prezes – że nie widzę, ażeby pana obchodziła wdzięczność, jaka się w sercu mojem dla niego obadziła.
Wyrazy ostatnie wymówił z uczuciem. Adam spojrzał na prezesa i uścisnął podaną sobie dłoń, odpowiadając na przemówienie jego:
– Jestto tylko dowód, że ludzie ludziom bywają przydatnemi.
– Obciąłbym, wmiarę możności mojej, przydatnym być i panu. Rozporządzaj pan mną! No, na przykład… czembym mógł mu usłużyć?
– Niczem, jak na ten raz, łaskawy panie.
– Martwi mnie to… bardzo martwi. Ponieważ jednak panu Warszawa jest obcą, spodziewam się przeto, że będę miał sposobność wyświadczenia mu drobnej bodaj przysługi jakiej. Czy masz pan zamiar długo w stolicy naszej zabawić?
– Nie wiem jeszcze; wrazie każdym miesięcy parę.
– Ano… więc liczę na to, że pan nie będziesz się ociągał z zajrzeniem do mnie.
– Ociągać się nie mogę, mając potrzebę zakołatać do kasy pańskiej.
– To nic, bagatela – podchwycił prezes z tym gestem charakterystycznym, zapomocą którego finansiści oznaczać umieją lekceważenie pieniędzy – to bagatela. Dla mnie wizyta pańska znaczy co innego i jeżeli pan nie chcesz, ażebym go w hotelu napadł, to w domu moim mnie odwiedzisz. Wszak tak?
– Nie mam racyi najmniejszej wymawiać się.
– I niezwłocznie.
– Pojutrze.
– Czemuż nie jutro? czemu nie dziś jeszcze?
– Dziś niesposób. Jutro? chciałbym się pierwej rozpatrzyć w Warszawie, rozpoznać fizyognomię miasta i zaaklimatyzować się w niem trochę.
– Ha.. niech i tak będzie – odrzekł prezes rezygnacyi tonem.
Niebawem pociąg dobiegł na miejsce przeznaczenia, zatrzymał się i z pootwieranych wagonów sypnął w wielkiej obfitości towarem przewozowym, dogodnym jako towar z tego względu, że do pakowania, wypakowywania i przenoszenia nie wymaga skrzyń, ani wind. Sypnął się ów towar i pośpieszał ku drzwiom wychodowym, za któremi słyszeć się dawały nawoływania po imieniu, okrzyki radości i powitania. Ścisk powstał niemały, pochodzący ztąd, że jedni drugich wyprzedzić usiłowali. Bohater nasz, nie mając do pośpiechu pobudki żadnej, wyszedł jeden z ostatnich i kiedy się oglądał za dorożką, któraby go do hotelu odwiozła, uczuł się nagle ujętym za rękę. Odwrócił się i ujrzał obok siebie pana Sonne.
– Proszę… proszę za mną – naglił prezes, postępując ka zaprzężonej parą siwych, dzielnych koni karecie, z okna której, niby z ram, wyglądała twarz prześliczna młodej kobiety – proszę.
Adam postąpił kroków kilka, ulegając podobnemu do magnetycznego pociągowi.
– Córka moja, pani baronowa Teodora Grubenstock – mówił prezes półgłosem i dodał, głos podnosząc i Adama ręką wskazując: – pan Jeż, mój zbawca.