Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nad rzekami Babylonu. Tom 2: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nad rzekami Babylonu. Tom 2: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 321 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

XIII

O ra­cyi wi­zy­ty mar­szał­ka Go­dzięb­skie­go po­wie­dzieć moż­na, że szy­tą była nit­ka­mi bia­łe­mi, lu­boć ani pan­na Elż­bie­ta, ani puł­kow­ni­ko­wa ni­cze­go się nie do­my­śla­ły, a nie­tyl­ko one, ale nikt w są­siedz­twie do­my­ślić­by się nie mógł – dla­cze­go? – po­ka­że się to póź­niej.

Sto­ki ota­cza­ło są­siedz­two licz­ne, zło­żo­ne z ży­wio­łów, na ja­kie się zwy­kle są­siedz­twa pro­win­cy­onal­ne u nas skła­da­ją. Nie wcho­dzi tu, rzecz pro­sta, pod­kład – ta sfe­ra, do któ­rej To­masz na­le­żał, jako nie na­le­żą­ca do "to­wa­rzy­stwa", bę­dą­ce­go na pro­win­cyi bar­dziej, ani­że­li po mia­stach, wy­ma­ga­ją­cem. Hau­te vo­lée raź­niej się (u za­zna­cza, a pod nią, ni­żej, zstę­pu­ją ku do­ło­wi sfe­ry, któ­rych zna­cze­nie oce­nia się we­dle, nie­ste­ty! peł­no­ści pu­gi­la­re­su. Ród i ro­zum, za­słu­gi i cno­ta, zdol­no­ści i t… p… atry­bu­ty wiel­ką po­sia­da­ją war­tość, ale przy – do­stat­ku. Bez tego są to – rze­czy bar­dzo pięk­ne.

Pięk­ność tegu ro­dza­ju przy­ozda­bia­ła miesz­kan­ki dwor­ku w Sto­kach. Nie bra­kło im ni­cze­go, tyl­ko ma­jąt­ku, któ­ry tak nie­daw­no po­sia­da­ły – stra­ci­ły i po­zo­sta­ły… przed­sta­wi­ciel­ka­mi pięk­na wy­łącz­nie.

Daw­niej, o! – co to by­wa­ło!…

Kie­dy się El­żu­sia z pącz­ka dzie­wi­cze­go roz­wi­ja­ła, ukra­iń­cy sza­le­li z jej po­wo­du.

Oj­ciec od­ho­do­wał i ujeź­dził dla niej klacz­kę prze­ślicz­ną; przy­wiózł z sobą sio­dło dam­skie i czas cały urlo­pu za be­rej­te­ra jej słu­żył. El­żu­nia wy­uczy­ła się jeź­dzić kon­no wy­bor­nie i jaz­dę kon­ną na­mięt­nie po­lu­bi­ła. Gdy się to w oko­li­cy wia­do­mem sta­ło, Ukra­iń­cy, któ­rzy prze­cież po swo­je­mu dziel­nie na ko­niu jeż­dżą, rzu­ci­li się tłum­nie do ekwi­ta­cyi. Je­den dru­gie­go prze­ści­gnąć usi­ło­wał, a nie­je­den me­to­dę an­giel­ską prak­ty­ko­wał na sio­dle ko­zac­kiem. Wów­czas El­żu­sia, gdy­by na któ­re­go mru­gnę­ła była, był­by, ce­lem uzy­ska­nia z jej stro­ny ski­nie­nia przy­chyl­ne­go, sie­bie sa­me­go w sio­dło an­giel­skie ubrał. Nie było dla niej ofiar za wiel­kich i dzi­wio­no się jeno, dla­cze­go ona w prze­paść kwia­tów nie rzu­ca i Ukra­iń­com po nie ska­kać nie każe. Cze­go oni dla pod­bi­cia jej ser­ca nie do­ka­zy­wa­li! Na­sta­wia­li się, buń­czu­czy­li, za­ma­chi­wa­li – wier­sze dla niej, do niej i o niej pi­sy­wa­li! Kwia­tu­szek ów dzie­wi­czy, le­d­wie-le­d­wie wy­chy­la­ją­cy się z pącz­ka, ota­cza­ła ad­o­ra­cya wy­raź­nie bał­wo­chwal­ska.

Ad­o­ra­cya ta nie wy­wie­ra­ła na dziew­czy­nę wra­że­nia dla ra­cyi jed­nej, bar­dzo pro­stej. Wi­dzia­ła w niej hecę i – jak na hecę pa­trzy­ła. Ad­o­ra­to­ro­wie zaj­mo­wa­li ją, jak cie­ka­wych zaj­mu­ją jeźdz­cy cyr­ko­wi. Pa­trzy­ła i za­py­ty­wa­ła sie­bie sama: do cze­go to wszyst­ko? W du­cha pro­sto­cie nie do­my­śla­ła się, że jest to upę­dza­nie się za jej po­sa­giem. Czu­ła jed­nak, że śród dusz tych, co hece wy­pra­wia­ją, nie masz du­szy sio­strza­nej, któ­ra­by bądź jej za­gad­kę roz­wią­za­ła, bądź też z nią ra­zem ta­ko­wą roz­wią­zy­wa­ła. Oglą­da­ła się za nią i upa­trzy­ła ją so­bie w mło­dym ofi­ce­rze, co z oj­cem jej na urlop przy­jeż­dżał.

Mło­dy ów ofi­cer po­ja­wiał się i zni­kał – ba­wił nie­kie­dy mie­siąc, nie­kie­dy dwa mie­sią­ce; po raz ostat­ni przy­jeż­dżał na Świę­ta Wiel­ka­noc­ne; ba­wił ty­go­dni kil­ka; w Ły­be­dian­ce co­dzien­nie pra­wie by­wał; z El­żu­sią po kil­ka go­dzin spę­dzał; do­brze jej z nim było; czu­ła ko­goś swe­go obok sie­bie; usta­wicz­nie go wy­glą­da­ła i, kie­dy od­jeż­dżał, że­gna­ła się z nim ser­decz­nem "do wi­dze­nia." Po od­jeź­dzie jego uci­skał ją smu­tek głę­bo­ki – mo­dli­ła się, pła­ka­ła i wszy­scy, co jej nad­ska­ki­wa­li, co się do niej na­sta­wia­li, wy­da­wa­li się jej nie­zno­śni i w wy­so­kim stop­niu na­tręt­ni.

Wy­glą­da­ła po­wro­tu ofi­ce­ra mło­de­go. Wy­glą­da­nie to sta­ło się dla niej, du­szy jej i ser­ca po­trze­bą i zmie­ni­ło się w nie­po­kój nie­wy­po­wie­dzia­ny, gdy się do­wie­dzia­ła, że gro­za śmier­ci lub ka­lec­twa za­wi­sła jed­na­ko­wo nad gło­wą ojca jej i nad gło­wą, ofi­ce­ra mło­de­go. Do­wie­dzia­ła się wów­czas, że gło­wa ta jest jej dro­gą. Ze spo­tę­go­wa­ną gor­li­wo­ścią mo­dli­ła się; z wy­sił­kiem nad­ludz­kim tłu­mić w so­bie mu­sia­ła łzy, aże­by nie po­bu­dzać do pła­czu mat­ki, któ­rą opa­no­wa­ło jed­no z tych roz­draż­nień mo­ral­nych, co ła­mie i do gro­bu wtrą­ca, Sama po­cie­chy po­trze­bu­jąc, po­cie­szać i peł­nić funk­cyę sio­stry mi­ło­sier­dzia mu­sia­ła. Gro­za śmier­ci nad trze­cią dro­gą jej gło­wą za­wi­sła. Tam oni – tu mat­ka. W proś­bach do Stwór­cy o isto­ty uko­cha­ne trzy isto­ty w jed­no łą­czy­ła: ojca, mat­kę i Ta­de­usza.

Ko­cha­ła więc? – Ko­cha­ła.

Mi­łość jej mia­ła w za­rod­ku swo­im pier­wia­stek sio­strza­ny i roz­wi­nę­ła się w bó­lach, w smut­kach, w roz­pa­czy, śród tłu­mio­nych pła­czów i po­nu­rych czu­wań przy cho­rej, na tle tej mi­ło­ści, na oł­ta­rzu któ­rej oj­ciec i Ta­de­usz gło­wy wła­sne w ofie­rze nie­śli. Mi­łość chy­ba nie może być czyst­szą, jak ta El­żu­si mi­łość. Wy­kwi­tła ona, jako ob­jaw do­bo­ru, ale do­bo­ru na­wskroś du­cho­we­go, bez naj­mniej­szej ro­man­ty­zmu i sen­ty­men­ta­li­zmu przy­miesz­ka Była, jak bry­lant, czy­sta i ja­sna i, jak bry­lant, twar­da.

Kie­dy ona tak stward­nia­ła, na­gle, na raz je­den, ci, co El­żu­si nad­ska­ki­wa­li i co się do niej na­sta­wia­li, roz­pierz­chli się, jak się roz­pierz­cha sta­do ku­ro­patw, przez ja­strzę­bia nie­spo­dzia­nie spło­szo­ne. Dziel­ni ukra­iń­ce usu­nę­li się w nie­doj­rza­ną dal. Na­stęp­stwo to spro­wa­dzi­ła ta oko­licz­ność, że El­żu­sia po­zo­sta­ła wy­obra­zi­ciel­ką pięk­na bez – do­dat­ków. Nad lo­sem, jaki puł­kow­ni­ko­wą spo­tkał, ubo­le­wa­no bar­dzo; nad lo­sem El­żu­si – jesz­cze bar­dziej i pod­no­szo­no wy­so­ko szla­chet­ność mar­szał­ka, któ­ry, mo­gąc, gdy­by ze­chciał, pięt­na­stu ty­się­cy zło­tych nie od­dać, nie­tyl­ko je od­dał, ale wy­pu­ścił za nie je­den ze swo­ich fol­war­ków, gdy mógł wy­dzier­ża­wić go komu in­ne­mu za cenę nie pięt­na­stu, ale szes­na­stu ty­się­cy zło­tych.

– Mar­sza­łek… o! mar­sza­łek… – po­wia­da­no.

Opi­nia pu­blicz­na czyn ten mar­szał­ka pod­no­si­ła do wy­so­ko­ści za­słu­gi oby­wa­tel­skiej; że zaś był on ogrom­ną dla opusz­czo­nych, sa­mym so­bie po­zo­sta­wio­nych i środ­ków do ży­cia po­zba­wio­nych ko­biet przy­słu­gą, to naj­mniej­szej nie ule­ga wąt­pli­wo­ści. Przy­słu­ga przy­bie­ra­ła roz­mia­ry do­bro­dziej­stwa, gdy się zwa­ży, że bez niej gro­ził im nie­do­sta­tek ab­so­lut­ny; zresz­tą po­le­ga­ła jesz­cze i na­tem, że bliz­kość od­da­le­nia uła­twi­ła prze­no­si­ny, któ­re usku­tecz­ni­li wło­ścia­nie ły­be­dia­nec­cy za "Bóg za­płać." "Wzię­li, taj prze­nie­śli"– a baby do­no­si­ły jaja, kury, ja­gły, ja­rzy­ny, owo­ce i róż­ne inne dro­bia­zgi, gdy cho­dzi­ły na jar­mark do Ho­ło­dar­ki, na­kła­da­jąc so­bie w celu tym dro­gi tro­chę, dro­ga bo­wiem z Ły­be­dian­ki do Ho­ło­dar­ki pro­wa­dzi­ła nie na Sto­ki, ale mimo, po­pod karcz­mą wo­ron­kow­ską. I to była przy­słu­ga, rów­na­ją­ca się przy­słu­dze mar­szał­kow­skiej. Na­stą­pi­ła ona z po­wo­dów bar­dzo pro­stych. Puł­kow­ni­kow­stwo na­le­że­li do oby­wa­te­li tego ro­dza­ju, któ­rym chło­pi nada­wa­li mia­no "do­brych pań­stwa", to zna­czy, że po­mię­dzy nimi a wło­ścia­na­mi, bę­dą­cy­mi w do­bie owej "pod­da­ny­mi", za­cho­dzi­ło po­ro­zu­mie­nie wza­jem­ne. Zna­li się. Mó­wić z sobą umie­li. Puł­kow­nik wy­obra­że­nia o po­tę­pia­ją­cej pod­dań­stwo wy­mo­dze spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nej nie miał i, gdy­by mu kto o niej wspo­mniał był, obu­rzył­by się; puł­kow­ni­ko­wa­by się nie obu­rzy­ła za­pew­ne, ale – o wy­mo­dze tej nie wie – dzia­ła. Mimo to każ­de z nich zo­sob­na i obo­je ra­zem w pod­da­nych swo­ich wi­dzie­li lu­dzi i ob­cho­dzi­li się z nimi po ludz­ku. Po ludz­ku się też do nich pod­da­ni od­no­si­li. Na­tem się po­ro­zu­mie­nie wza­jem­ne opie­ra­ło, zkąd to wy­ni­kło na­stęp­stwo, że, kie­dy losy puł­kow­ni­ko­wą przy­gnio­tły, nie­szczę­ście, ja­kie ją spo­tka­ło, wło­ścia­nie od­czu­li i sta­ra­li się być jej, jak mo­gli i jak umie­li ku po­mo­cy. Ze stro­ny tej dla miesz­ka­nek dwor­ku w Sto­kach pły­nę­ła ulga i po­cie­cha wiel­ka.

In­a­czej jed­nak dzia­ło się ze stro­ny tej sfe­ry, w któ­rej skład wcho­dzi­ły, gdy jesz­cze dwór ły­be­dia­nec­ki za­miesz­ki­wa­ły. Oto­czy­ło je spół­czu­cie głę­bo­kie, ale – z da­le­ka. Z ob­wo­du roz­luź­nio­ne­go a sze­ro­kie­go koła spo­glą­da­no na nie z po­li­to­wa­niem i wzdy­cha­no:

– Bied­ne ko­bie­ty!… El­żu­sia: "jaki jej los?… " Sło­wa te, któ­re pani Miar­now­ska w li­ście do syna po­wtó­rzy­ła, wy­ję­te były z ust są­sia­dów i są­sia­dek, ma­ją­cych żywo w pa­mię­ci cza­sy, w któ­rych pan­na Sza­law­ska ja­śnia­ła, niby pierw­szej wiel­ko­ści gwiaz­da, na ho­ry­zon­cie ukra­iń­skim. Na­tem się ogra­ni­cza­ło wszyst­ko i miesz­kan­ki dwor­ku w Sto­kach pę­dzi­ły­by ży­wot w osa­mot­nie­niu zu­peł­nem, gdy­by nie pro­boszcz ko­ścio­ła ho­ło­da­rec­kie­go, co je od cza­su do cza­su na­wie­dzał i nie sę­dzi­na Miar­now­ska, któ­rej syn znaj­do­wał się w po­ło­że­niu ta­kiem sa­mem, jak puł­kow­nik. By­wał jesz­cze raz na rok, jak wie­my, mar­sza­łek Go­dzięb­ski.

Sę­dzi­na od­wie­dza­ła, ale sę­dzi­ce nie za­glą­da­li.

Bra­cia star­si Ta­de­usza, Ka­rol i Ry­szard, na­le­że­li cza­su swe­go do gro­na tej mło­dzi ukra­iń­skiej, co go­to­wą była kar­ki dla pan­ny Elż­bie­ty krę­cić. Tem­po­ra mu­tan­tur – zmie­ni­li się i oni i po­nie­śli kar­ki swo­je w stro­ny da­le­kie: Ka­rol aż na Po­do­le, gdzie wy­szu­kał so­bie wdów­kę, za­kło­po­ta­ną dwie­ma wio­ska­mi; Ry­szard na Wo­łyń, gdzie ko­la­no ugiął przed pan­ną, o któ­rej oj­ciec jej ro­dzo­ny po­wia­dał:

– Klar­cia głu­pia i brzyd­ka; bę­dzie jed­nak pięk­na i mą­dra, gdy po­sa­dzę ją na wor­kach z kar­bo­wań­ca­mi…

Za­nim To­masz przy­był, z Wo­ron­ko­wa sę­dzi­na wy­jeż­dża­ła na dwa we­se­la: na jed­no na Po­do­le, na dru­gie na Wo­łyń. Pierw­sze od­by­ło się daw­niej; dru­gie tak świe­żo, że jej jesz­cze z po­wro­tem nie było i dla­te­go to puł­kow­ni­ko­wa, gdy, słu­cha­jąc po­li­tycz­nych pana Onu­fre­go wy­wo­dów, tur­kot po­jaz­du za­jeż­dża­ją­ce­go usły­sza­ła, ode­zwa­ła się:

– Z Wo­ron­ko­wa za­pew­ne…

W Sto­kach po­wro­tu sę­dzi­ny z upra­gnie­niem pew­nem wy­glą­da­no, spo­dzie­wa­no się bo­wiem, że ze świa­ta przy­nie­sie wia­do­mo­ści, ty­czą­ce się puł­kow­ni­ka, przy­pusz­cza­jąc, że spo­tka się z kimś, co z za gra­ni­cy wró­cił. Przy­pusz­cze­nie to­tem praw­do­po­dob­niej­szem było, że, dzię­ki spo­tka­niu tego ro­dza­ju na Po­do­lu, zna­la­zła się w moż­no­ści prze­sła­nia sy­no­wi li­stu i za­sił­ku pie­nięż­ne­go. Więc też jej w Sto­kach… wy­glą­da­no.

Z wy­glą­da­niem tem łą­czy­ła się oba­wa, opie­ra­ją­ca się na­tem przy­pusz­cze­niu, że po­wrót sę­dzi­ny po­prze­dzi przy­jazd pań­stwa mło­dych, któ­rzy ze­chcą za­pew­ne dla są­siedz­twa wy­pra­wić prze­no­si­ny. Ry­szard Miar­now­ski brał za żoną dwa­kroć sto ty­się­cy go­tów­ką, nie li­cząc tego, co mu się po śmier­ci ro­dzi­ców jej do­sta­nie; prze­no­si­ny prze­to ze stro­ny jego są­siedz­twu się na­le­ża­ły. Że zaś puł­kow­ni­ko­wa sta­no­wi­ła są­siedz­two jed­no z naj­bliż­szych, gdy­by prze­to do uczty prze­no­si­no­wej przy­szło, za­pro­si­ny na ta­ko­wą omi­nąć­by jej nie mo­gły. Oba­wia­ły się tego i ona i pan­na Elż­bie­ta, ani jed­na bo­wiem, ani dru­ga nie mia­ły naj­mniej­szej do wy­stę­po­wa­nia na balu ocho­ty. We wzglę­dzie więc po­wro­tu sę­dzi­ny pra­gnie­nie łą­czy­ło się z oba­wą i spro­wa­dza­ło wy­naj­do­wa­nie z góry pre­tek­stów roz­ma­itych, ce­lem wy­mó­wie­nia się od udzia­łu w za­ba­wie.

Tym ra­zem ato­li nie było po­trze­by wy­stę­po­wa­nia z pre­tek­sta­mi. Tur­kot zwia­sto­wał przy­jazd nie sę­dzi­ny, ale mar­szał­ka.

Mar­sza­łek nie­dłu­go na wyj­ście pań cze­kał. Pierw­sza po­wi­ta­ła go puł­kow­ni­ko­wa, któ­rą on z usza­no­wa­niem w rękę uca­ło­wał i za­wią­zał z nią roz­mo­wę w ra­zach ta­kich zwy­kłą. Na­stą­pi­ło wza­jem­ne wy­py­ty­wa­nie o zdro­wie. Za­nim się ma­te­rya ta wy­czer­pa­ła, do sa­lo­ni­ku we­szła pan­na Elż­bie­ta, któ­rej mar­sza­łek rów­nież rękę uca­ło­wał. W cza­sach owych bez tego nie ob­cho­dzi­ło się po­wi­ta­nie z da­ma­mi. Uwa­ża­ło się to za rzecz ko­niecz­ną i nie­odzow­ną, za obo­wią­zek na pici męz­kiej cią­żą­cy. Mar­sza­łek tedy obo­wiąz­ku do­peł­nił, usiadł i da­lej to­czył roz­mo­wę, któ­ra, z ko­niecz­no­ści rze­czy, po wy­czer­pa­niu kwe­styj pre­li­mi­nal­nych, do­pro­wa­dzi­ła go do za­py­ta­nia o wia­do­mo­ści od puł­kow­ni­ka. Na za­py­ta­nie to w la­tach po­przed­nich na­stę­po­wa­ła zwy­kle od­po­wiedź ogól­ni­ko­wa, opar­ta na wie­ściach po­śred­nich a nie­pew­nych. Obec­nie ato­li rzecz wy­ra­zi­ła się in­a­czej. Puł­kow­ni­ko­wa, jak sko­ro się jej za­py­ta­nie to o uszy obi­ło, w unie­sie­niu dło­nie skła­da­jąc, za­wo­ła­ła:

– Ach! pa­nie… mamy na­ko­niec wia­do­mo­ści pew­ne… wia­do­mo­ści dziś otrzy­ma­ne…

– Czy tak?… – za­py­tał ze zdzi­wie­niem lek­kiem.

– Ach! mamy; po­wró­cił męża mego fur­man… fur­man, co był z nim od po­cząt­ku, czas cały, do ostat­ka i roz­stał się z nim, jak z opo­wia­da­nia jego tro­chę ba­ła­mut­ne­go wnio­sko­wać moż­na, mie­się­cy temu czte­ry… pięć może…

– W ra­zie ta­kim lody prze­ła­ma­ne… Prze­my­śli­wa­łem nad tem, jak pani do­bro­dziej­ce wzru­sze­nia oszczę­dzić, al­bo­wiem i ja wia­do­mo­ści przy­wo­żę…

– O?… – ode­zwa­ły się ra­zem mat­ka i cór­ka.

– Wia­do­mo­ści li­stow­ne… – od­rzekł mar­sza­łek, się­ga­jąc ręką w za­na­drze.

W chwil­kę póź­niej puł­kow­ni­ko­wa w ręku trzy­ma­ła dużą a gru­bą, wiel­ką a star­tą pie­czę­cią za­mknię­tą ko­per­tę i z wy­ra­zem za­py­ta­nia w oczach w oczy mar­szał­ka pa­trzy­ła.

Za­py­ta­nie mó­wi­ło, czy może w obec­no­ści jego ko­per­tę otwo­rzyć.

Mar­sza­łek od­po­wie­dział:

– Niech pa­nie mnie w sa­lo­nie na pół go­dzi­ny sa­me­go zo­sta­wią… Ja się tu roz­go­spo­da­ru­ję… Będę faj­kę pa­lił i za­ba­wiał się, roz­my­śla­jąc cho­ciaż­by… o mig­da­łach nie­bie­skich…

– Pan do­bro­dziej taki ła­skaw.

– Pani puł­kow­ni­ko­wa do­bro­dziej­ka da mi do­wód de­fe­ren­cyi, je­że­li ra­czy przy­jąć ze stro­ny mo­jej ofia­rę po­zba­wie­nia się na pół go­dzi­ny, a na­wet na dłu­żej tro­chę, to­wa­rzy­stwa mi­łe­go jej i pan­ny Elż­bie­ty… Pro­szę wyjść i list spo­koj­nie i swo­bod­nie, jak­by mnie nie było, od­czy­tać… Albo – do­dał, spo­strze­ga­jąc w pa­niach wa­ha­nie się – pa­nie wolą może, aże­bym ja wy­szedł?

– O nie… niech pan mar­sza­łek zo­sta­nie… idzie­my…

Za­szły do tego po­ko­iku, w któ­rym przed obia­dem To­masz spra­wę zda­wał. Puł­kow­ni­ko­wa na szes­long się osu­nę­ła, li­stu z ręki nie wy­pusz­cza­jąc. Trzy­ma­ła go, niby skarb dro­gi, a mia­ła minę taką, jak­by się lę­ka­ła ko­per­tę otwo­rzyć. Ko­per­tę oglą­da­ła. Na stro­nie ad­re­so­wej wiel­kie­mi li­te­ra­mi skre­ślo­ny fi­gu­ro­wał nad­pis: "Ja­śnie wiel­moż­nej Imć Pani Lu­dwi­ce Sza­law­skiej, puł­kow­ni­ko­wej do­bro­dziej­ce, w Ły­be­dian­ce. "

– Bo­nuś… – szep­nę­ła.

– Tat­ko… – do­da­ła z poza plec mat­ki po­chy­lo­na pan­na Elż­bie­ta.

Puł­kow­ni­ko­wa od­wró­ci­ła ko­per­tę i pa­trzy­ła przez chwi­lę na pie­częć, któ­ra się przed­stwia­ła, jak przed­sta­wia­ją się pie­czę­cie na do­ku­men­tach sta­rych. Na po­ła­ma­nym laku le­d­wie znać było tar­czę her­bo­wą z pió­ro­pu­szem u góry i z ar­ma­tu­rą u spodu. Trzy­ma­ła się jed­nak wpie­czę­to­wa­na w nią kit­ka z pió­ra, ozna­cza­ją­ca, że list jest pil­ny. Nie dość na ten. Pod pie­czę­cią wid­nia­ły dwa wy­ra­zy: "Pil­no-pil­no. " Prze­czy­taw­szy wy­ra­zy te, puł­kow­ni­ko­wa uję­ła ko­per­tę w spo­sób taki, aże­by ją otwo­rzyć. Ręce jej jed­nak drża­ły. Pal­ce bla­de a chu­de nie mia­ły siły do roz­dar­cia pa­pie­ru twar­de­go.

– Niech mnie mama po­zwo­li… – ode­zwa­ła się pan­na Elż­bie­ta.

– Weź, moje dziec­ko, tyl­ko… nie po­psuj.., – od­rze­kła, list przez ra­mię po­da­jąc.

Pan­na Elż­bie­ta spró­bo­wa­ła. Roz­dar­cie ko­per­ty pal­ca­mi wy­da­ło się jej rze­czą ry­zy­kow­ną. Wzię­ła ze sto­ją­ce­go obok sto­li­ka no­życz­ki, ob­cię­ła ostroż­nie pa­pier do­ko­ła pie­czę­ci i, bez nad­we­rę­że­nia ta­ko­wej, otwo­rzy­ła ko­per­tę, wy­ję­ła ze środ­ka list i po­da­ła go mat­ce.

Puł­kow­ni­ko­wa nie jęła się do czy­ta­nia od­ra­zu. Po­ło­ży­ła pier­wej so­bie list na ko­la­nach, oczy wznio­sła i w nie­bo z wy­ra­zem dzięk­czy­nie­nia spoj­rza­ła. Przez drzwi otwar­te wi­dać było część skle­pie­nia la­zu­ro­we­go, po któ­rem się sza­ra­we prze­su­wa­ły ob­łocz­ki. Na ob­łocz­kach tych wej­rze­nie jej mo­dli­tew­ne za­wi­sło, pierś jej się pod­nio­sła wes­tchnie­niem dłu­giem, usta szep­nę­ły ci­chych wy­ra­zów parę, wresz­cie rze­kła:

– Czy­taj­my…

Kto po la­tach roz­łą­cze­nia od­bie­rał od osób dro­gich list pierw­szy, ten od­czu­je, co puł­kow­ni­ko­wa czu­ła w tej chwi­li.

Pan­nie Elż­bie­cie ser­ce moc­no się w pier­si tłu­kło, gdy mat­ka list z ko­lan pod­nio­sła i roz­ło­ży­ła. W li­ście puł­kow­ni­ka był list dru­gi inną pi­sa­ny ręką. Ten ostat­ni wy­padł i na ko­la­nach po­zo­stał. Mat­ka i cór­ka ra­zem list puł­kow­ni­ka czy­ta­ły i wy­czy­ta­ły: do­nie­sie­nie o przy­jeź­dzie do Pa­ry­ża w do­brem zdro­wiu i o tem, że, co się szcze­gó­łów po­dró­ży z Dre­zna ty­czy, "ta­ko­we znaj­du­ją się w przy­łą­czo­nym przy ni­niej­szem li­ście Ta­de­usza do mat­ki, któ­ry to list od­czy­tać so­bie mo­że­cie. " Da­lej znaj­do­wa­ło się w li­ście puł­kow­ni­ka wy­ra­że­nie ta­kie: "O El­żu­si my­ślę i mam dla niej ka­wa­le­ra, któ­re­go ona zna do­brze, a któ­ry się mnie o rękę jej de­kla­ro­wał. Co ona na to?"

– Tat­ku mój dro­gi… – wes­tchnę­ła pan­na Elż­bie­ta, gdy ustęp ten od­czy­ta­ła.

Szły da­lej w li­ście dys­po­zy­cye dla Ży­tyń­skie­go i żą­da­nie przy­sła­nia dro­gą pew­ną dwu­dzie­stu pię­ciu ty­się­cy zło­tych.

– Oh!… – wes­tchnę­ła prze­cią­gle puł­kow­ni­ko­wa po od­czy­ta­niu ustę­pu tego.

Ręka jej z li­stem opa­dła.

– Wi­docz­nie… tat­ko nie wie, co za­szło… – ode­zwa­ła się pan­na Elż­bie­ta.

– Nie wie… bied­ny… Ja­kiż to dla nie­go bę­dzie cios, gdy się do­wie… Ah!…

– Tat­ko nic nie pi­sze o tem, o czem opo­wia­dał To­masz: o po­by­cie w tem mie­ście…

We­dług re­la­cyi To­ma­sza, puł­kow­nik miesz­kał w mie­ście Bor­do­nie nad rze­ką Gaw­ro­nem. Pan­na Elż­bie­ta nie mo­gła, w uro­czy­stej czy­ta­nia li­stu oj­cow­skie­go chwi­li, po­wtó­rzyć nazw, w spo­sób taki śmiesz­ny prze­krę­co­nych.

– Nie pi­sze… – po­wtó­rzy­ła puł­kow­ni­ko­wa.

– Może się o tem do­wie­my z li­stu… tego… dru­gie­go… – za­uwa­ży­ła pan­na Elż­bie­ta z pew­nem niby wa­ha­niem się.

– To list Ta­de­usza do mat­ki.

– Tat­ko wspo­mi­na o nim.

– A?… – za­py­ta­ła puł­kow­ni­ko­wa w za­my­śle­niu.

– Pi­sze, że go od­czy­tać mo­że­my…

– Dwa­dzie­ścia pięć ty­się­cy… – ode­zwa­ła się puł­kow­ni­ko­wa na pół po­szep­tem.

Pan­na Elż­bie­ta, nic na to nie od­po­wie­dziaw­szy, przy­su­nę­ła sto­łe­czek, usia­dła u nóg mat­ki i rękę jej w dło­nie swo­je wzię­ła. Za­pa­no­wa­ło mil­cze­nie, któ­re po chwi­li prze­rwa­ła ona.

– Mamy jesz­cze – ode­zwa­ła się – klej­no­tów tro­chę…

– Czyż na dwa­dzie­ścia pięć ty­się­cy?

– Ile moż­na… po­śle­my… Puł­kow­ni­ko­wa nic na to nie od­rze­kła.

– Po­pro­si­my księ­dza pro­bosz­cza, aże­by do Ber­dy­czo­wa po­słał… Sprze­da się, jak się już sprze­da­ło…

– Za ile?

– Za co da­dzą. Za­wsze to bę­dzie dla tat­ki po­moc.

– A tak, do­brze, trze­ba się tem nie­zwłocz­nie za­jąć – od­par­ła puł­kow­ni­ko­wa, bu­dząc się niby z uśpie­nia, w jaki była za­pa­dła. – Trze­ba się za­jąć i wy­słać dro­gą pew­ną. Ja­kąż – za­py­ta­ła na­gle – dro­gą?

– Może w li­ście tym – za­uwa­ży­ła pan­na Elż­bie­ta, ocza­mi na ko­la­nach mat­ki le­żą­cy list wska­zu­jąc – znaj­dzie­my wska­zów­ki ja­kie.

– Może – puł­kow­ni­ko­wa na to.

– Od­czy­taj­my.

– Czy­taj, moje dziec­ko.

Pan­na Elż­bie­ta list wzię­ła i szyb­ko go ocza­mi prze­bie­gać za­czę­ła.

– Czy­taj gło­śno – ode­zwa­ła tię puł­kow­ni­ko­wa po chwi­li.

Gdy­by pan­na Elż­bie­ta od­ra­zu gło­śno czy­tać była zmu­szo­na, mo­że­by była za­da­niu, z po­wo­du wzru­sze­nia, ja­kie ją opa­no­wa­ło na wi­dok pi­sma Ta­de­usza, nie po­do­ła­ła. Kart­ki jej w ręku drża­ły. Dzię­ki jed­nak czy­ta­niu ci­che­mu nad wzru­sze­niem za­pa­no­wa­ła tem ła­twiej, że list za­wie­rał w so­bie naj­przód, opis po­bież­ny po­dró­ży z Dre­zna do Pa­ry­ża, na­stęp­nie opis bar­dziej szcze­gó­ło­wy pierw­szych w Pa­ry­żu wra­żeń. Ta­de­usz w spo­sób hu­mo­ry­stycz­ny zda­wał spra­wę z wy­pad­ków, ja­kie się wy­wią­zy­wa­ły z nie­po­ro­zu­mień, wy­ni­ka­ją­cych z nie­zna­jo­mo­ści ję­zy­ka. Opi­sał zgu­bie­nie się Byka i do­py­ta­nie się do ce­giel­ni, za­miast do bry­ki. Do­no­sił o zbo­ga­ce­niu się mowy pol­skiej wy­ra­za­mi no­we­mi: "de­mi­ta­ska, " "pti­we­rek, " "briul­giel­ka, " "bla­ga. " Opi­sy­wał nie­któ­re miej­sco­wo­ści Pa­ry­ża. Zaj­mo­wa­ło to miej­sca spo­ro; dwa ar­ku­sze li­sto­we drob­ne­go pi­sma. Pan­na Elż­bie­ta od­czy­ta­ła była po ci­chu część czwar­tą za­le­d­wie, nie wie­dzia­ła prze­to, co na­stę­pu­je da­lej, czy­ta­ła więc swo­bod­nie, aż za­cię­ła się raz pierw­szy, gdy mio­dy czło­wiek przy­znał się, że, po­mi­mo, iż cie­ka­wych i no­wych rze­czy wi­dzi i sły­szy dużo, nie może się jed­nak oprzeć tę­sk­no­cie za swo­imi. Tę­sk­no­tę swo­ją tłó­ma­czył przez to, że na Ukra­inie zo­sta­wił ser­ce.

"Zo­sta­wi­łem tam ser­ce, mamo ko­cha­na, i mu­szę pójść upo­mnieć się o nie, al­bo­wiem ono in­a­czej do mnie nie wró­ci. "

Ustęp ten pan­na Elż­bie­ta prze­czy­ta­ła gło­sem zmie­nio­nym i przy ude­rze­niu krwi do gło­wy. Od­czy­ta­ła i czy­ta­nie za­wie­si­ła. Tchu jej w pier­si za­bra­kło. Puł­kow­ni­ko­wa, któ­ra w mil­cze­niu słu­cha­ła, za­py­ta­ła:

– Cóż da­lej?

Pan­na Elż­bie­ta od­kaszl­nę­ła i cią­gnę­ła czy­ta­nie da­lej. Znów się za­cię­ła, gdy Ta­de­usz, wy­mie­nia­jąc oso­bi­sto­ści, któ­rym po­zdro­wie­nia za­sy­ła, na­zwał ją po imie­nia z do­dat­kiem na­stę­pu­ją­cym:

"… I pro­szę jej po­wie­dzieć, że o niej my­ślę, my­ślę usta­wicz­nie i że… "

Na­stęp­nie wiersz cały prze­kre­ślo­ny był.

Pan­nę Elż­bie­tę na­wskrość go­rą­co prze­ję­ło.

Wes­tchnę­ła z drże­niem we­wnętrz­nem. Zda­wa­ło się jej, że już gło­su z sie­bie wy­do­być nie zdo­ła. Zresz­tą było to już ku koń­co­wi. List wi­docz­nie pi­sa­ny był kil­ku na­wro­ta­mi, na­stę­po­wa­ło po­tem do­nie­sie­nie o nie­spo­dzian­ce, jaką spra­wił Ja­nek do spół­ki z By­kiem i "nie­ja­kim Zdziór­piń­skim, " spo­rzą­dziw­szy w Pa­ry­żu obiad pol­ski: barszcz za­bie­la­ny z uszka­mi, zra­zy za­wi­ja­ne z ka­szą hre­cza­ną i pie­ro­gi le­miesz­cza­ne ze śmie­ta­ną.

"Obiad ten do Pol­ski nas prze­niósł – sło­wa li­stu jego. – Przy oka­zyi jed­nak obia­du tego oszust je­den, ba­ron, któ­re­go puł­kow­nik za­pro­sił, wy­łu­dził u puł­kow­ni­ka 1, 500 fran­ków, co na na­szą mo­ne­tę zna­czy 2, 500 złp.

– Je­zus Ma­rya! – wes­tchnę­ła puł­kow­ni­ko­wa, gdy wy­ra­zy te o uszy się jej obi­ły.

Szło na­stęp­nie za­koń­cze­nie li­stu i pod­pis, a po pod­pi­sie post­scrip­tum, któ­re­go jed­nak pan­na Elż­bie­ta gło­śno nie prze­czy­ta­ła; od­czy­ta­ła razy kil­ka i wpa­try­wa­ła się. Brzmia­ło ono jak na­stę­pu­je:

"Pro­szę naj­uko­chań­szej mamy po­wie­dzieć pan­nie Elż­bie­cie, że pa­mię­tam jej "Do wi­dze­nia; " brzmi ono mi cią­gle w uszach, a brzmia­ło w huku dział na­wet i, zda­je mi się, pu­kle­rzem mi było. "

Wpa­try­wa­ła się, jak gdy­by ana­li­zo­wa­ła nie­tyl­ko zna­cze­nie, ale kształt wy­ra­zów.

Puł­kow­ni­ko­wa mil­cza­ła w za­my­śle­niu, wresz­cie ode­zwa­ła się:

– Ta­de­usz wska­zów­ki do prze­sła­nia od­po­wied­nie­go pie­nię­dzy nie daje – i po chwi­li do­da­ła: – To dziw­ne, i on na­wet wzmian­ki o tem nie czy­ni, o czem To­masz opo­wia­da. Co to zna­czy?

Pan­na Elż­bie­ta za­py­ta­nia nie sły­sza­ła.

– Co to zna­czy? – po­wtó­rzy­ła puł­kow­ni­ko­wa.

– Co, mamo? – za­py­ta­ła.

– Ani w li­ście ojca, ani w li­ście Ta­de­usza nie ma wzmian­ki o tem, co nam To­masz opo­wia­dał.

– Nie ma…

– Co to zna­czy?

– Nie wiem.

Puł­kow­ni­ko­wa w za­my­śle­niu się po­grą­ży­ła; na­gle przy­po­mnia­ła so­bie:

– Mar­sza­łek! – i do­da­ła: – On musi za­gad­kę tę roz­wią­zać.

– Niech mar­na do nie­go wyj­dzie – to­nem kło­po­tli­wym ode­zwa­ła się pan­na Elż­bie­ta.

Puł­kow­ni­ko­wa wsta­ła. Pan­na Elż­bie­ta po­zo­sta­ła na to tyl­ko, aże­by pal­ce spleść, dło­nie ści­snąć i z wznie­sio­ne­mi do góry dło­nia­mi i ocza­mi, trzy­krot­nie, ze wzra­sta­ją­cem za każ­dym ra­zem unie­sie­niem, za­wo­łać:

– O Boże!! o Boże!! o Boże!!! Do­ko­naw­szy tego, za mat­ką się uda­ła.

W sa­lo­nie puł­kow­ni­ko­wa za­gad­kę już mar­szał­ko­wi opo­wia­da­ła. Mar­sza­łek wy­słu­chał, usta za­ci­snął, gło­wą po­krę­cił i rzekł:

– To­masz ów fi­lu­tem mnie być się zda­je. Może on i we Fran­cyi nie był,

– Był, zda­je się – pod­chwy­ci­ła pan­na Elż­bie­ta – po­da­je bo­wiem fak­ty, któ­re w li­stach znaj­du­je­my, na przy­kład, o zgu­bie­niu się Byka w Pa­ry­żu.

– Czy­bym się ja z nim roz­mó­wić nie mógł? – za­py­tał.

– Ależ i owszem – od­par­ła puł­kow­ni­ko­wa – je­że­li jesz­cze nie od­je­chał.

Pan­na Elż­bie­ta wy­bie­gła i w chwil­kę póź­niej wró­ci­ła, pro­wa­dząc To­ma­sza za sobą.

– Na szczę­ście, ko­ni­ki pana Onu­fre­go ob­ro­ku jesz­cze nie do­ja­dły – rze­kła, wcho­dząc.

To­masz przy pro­gu sta­nął. Mar­sza­łek do nie­go pod­szedł i, ręce za­cie­ra­jąc, in­da­ga­cyę roz­po­czął.

– Przy­by­wasz, mój ko­cha­ny, z Fran­cyi?

– Z Chran­cyi, pro­szę ja­śnie wiel­moż­ne­go pana.

– Gdzieś pana puł­kow­ni­ka zo­sta­wił?

– W Bor­do­nie, ztam­tąd pro­sto idę.

– Gdzież ów Bor­don leży?

– Bor­don leży nad rze­ką taką, co ją lu­dzie na­zy­wa­ją Gaw­ro­nem.

– W Pa­ry­żu by­łeś?

– By­łem.

– Có­żeś tam wi­dział?

– Żeby praw­dę po­wie­dzieć, ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie, ni­cem nie wi­dział. Mia­sto, taj hodi… Staj­ni się trzy­ma­łem, bom się bal zgu­bić tak, jak Byk, któ­ry mało że nie ca­lut­ki ty­dzień gdzieś się po­dzie­wał.

– Cóż to była za hi­sto­rya z ce­giel­nią? – wtrą­ci­ła pan­na Elż­bie­ta.

– Z ce­giel­nią? Ano… To było tak: kie­dy się Byk zgu­bił, a ja z bry­ką na uli­cy zo­stał i cze­kał, aż on za­jazd wy­naj­dzie, to on py­tać się jął Fran­cu­zów: "brik? brik?… " a oni wzię­li taj go hen za mia­sto do ce­giel­ni za­pro­wa­dzi­li. W mo­wie ich, jak się zda­je, bry­ka, to nie bry­ka, ale ce­giel­nia, tak samo, jak żar, to nie żar, ale wóz, i oni bry­kę nie bry­ką, ale ża­rem do ostat­ka na­zy­wa­li. Li­cho wie, pro­szę ja­snych pań­stwa, co się tam w tej Chran­cyi gada.

Mar­sza­łek, słu­cha­jąc, usta za­gry­zał; pa­nie zaś, gdy­by nie na­strój, w jaki je czy­ta­nie li­stów wpra­wi­ło, by­ły­by po­fol­go­wa­ły ocho­cie do śmie­chu, któ­ra je mimo wszyst­ko draż­ni­ła.

Po chwi­li mar­sza­łek znów py­tać za­czął:

– Daw­noż to się sta­ła ta z By­kiem i z ce­giel­nią hi­sto­rya?

– Ij, pro­szę ja­śnie wiel­moż­ne­go mar­szał­ka, to już daw­nień­ko… o! daw­nień­ko. Bę­dzie temu coś tak, niby… tak trzy…

– I po­tem dłu­go­ście jesz­cze w Pa­ry­żu po­zo­sta­wa­li?

– Z jaki mie­siąc… Aż ja­śnie wiel­moż­ny puł­kow­nik ze mną, Jan­kiem i By­kiem do Bor­do­na wy­je­cha­li, a pan po­rucz­nik zo­sta­li.

Pod­czas kie­dy on mó­wił, pan­na Elż­bie­ta list oj­cow­ski roz­ło­ży­ła, spoj­rza­ła i za­wo­ła­ła:

– Za­gad­ka roz­wią­za­na!

Datę od­czy­ta­ła. Był to list, pi­sa­ny przed wy­jaz­dem puł­kow­ni­ka do Bor­de­aux. Przez oka­zye z Pa­ry­ża wy­pra­wio­ny, lat kil­ka z rąk do rąk prze­cho­dził, nim się do mar­szał­ka do­stał. Od­kry­cie to oba­li­ło ra­cyę dal­sze­go To­ma­sza in­da­go­wa­nia. To­masz prze­to, oczysz­czo­ny na ho­no­rze, do domu od­je­chał. A i mar­sza­łek nie­dłu­go już ba­wił Po za­mie­nie­niu fra­ze­sów kil­ku wstał i przy po­że­gna­niu się do puł­kow­ni­ko­wej zwró­cił się z proś­bą:

– Pro­szę pani o po­zwo­le­nie od­wie­dza­nia jej czę­ściej, ani­że­li po­przed­nio, i roz­po­rzą­dza­nie mną w ra­zie, gdy­byś pani puł­kow­ni­ko­wa co do prze­sła­nia mia­ła. Spo­dzie­wam się, że za po­śred­nic­twem mo­jem list tam i z po­wro­tem trzech lat iść nie bę­dzie.XIV.

List Ta­de­usza do mat­ki stał się dla pan­ny Elż­bie­ty przed­mio­tem stu­dy­ów pil­nych. Czy­ta­ła go, od­czy­ty­wa­ła i znów czy­ta­ła – i jesz­cze kil­ka­krot­nie czy­ta­ła, za­sta­na­wia­jąc się szcze­gól­nie nad ty­czą­ce­mu się jej bez­po­śred­nio trze­ma ustę­pa­mi, naj­bar­dziej zaś nad wier­szem prze­kre­ślo­nym, W wiersz ten wpa­try­wa­ła się, przy­pa­try­wa­ła się one­mu do świa­tła, ba­da­ła strysz­ki, po za li­nię prze­kre­śla­nia w górę i w dół wy­sta­ją­ce; ni­cze­go do­my­śleć się nie mo­gła. Była to już ato­li cie­ka­wość pro­sta, to bo­wiem, co wy­czy­ta­ła, wy­star­cza­ło na prze­świad­cze­nie się o tem, że ser­ce mło­de­go czło­wie­ka bije dla niej, że, jak ona ko­cha jego, tak on ko­cha ją. Sta­ra pi­sa­nia Ta­de­uszo­we­go data nic tu nie sta­no­wi­ła. Mło­da ko­bie­ta mie­rzy­ła mło­de­go ofi­ce­ra mia­rą wła­sną; ani jej w my­śli po­sta­ło, aże­by sło­wo jego na war­to­ści stra­ci­ło dla tej tyl­ko ra­cyi, że nad nim lata upły­nę­ły. Nie mó­wi­ła so­bie: "On mnie ko­cha," ani "ko­cham go." Uwa­ża­ła to za rzecz, któ­ra się sama przez się ro­zu­mie. Na­to­miast po­wta­rza­ła wy­raz: "do wi­dze­nia" – i wy­raz ten miał dla niej zna­cze­nie ślu­bu, sprzę­ga­ją­ce­go ją z nim na wie­ki, w ży­ciu tem i w przy­szłem. Za­cho­dzi­ła przy­tem po­mię­dzy tem dwoj­giem lu­dzi mło­dych zgod­ność w za­py­ty­wa­niu się na isto­tę uczu­cia, któ­re ich, mimo prze­strze­ni i cza­su, ko­ja­rzy­ło; jak ona jemu, tak on jej przed­sta­wiał coś wię­cej, ani­że­li zwy­czaj­ne­go "są­dzo­ne­go. " W głę­bi wy­ra­zu "do wi­dze­nia" brzmia­ła dla niej ja­kaś rę­koj­mia, brzmiał ja­kiś try­umf, po­le­ga­ją­cy na do­ko­na­niu na­je­żo­ne­go trud­no­ścia­mi i prze­szko­da­mi dzie­ła. Kie­dy o tem my­śla­ła, snu­ła się jej w gło­wie le­gen­da o prze­szko­dach, ja­kie siły nie­czy­ste sta­wią czło­wie­ko­wi w oglą­da­niu kwit­nie­nia pa­pro­ci. Po­rów­na­nie na­su­wa­ło się samo przez się, świad­cząc, że w rze­czach do do­ko­na­nia naj­trud­niej­szych, z ja­kie­mi lu­dzie do czy­nie­nia mają, try­umf wa­run­ku­je się wy­trwa­ło­ścią i od­wa­gą.

– Do wi­dze­nia – po­wta­rza­ła, trud­niąc się do­mem i go­spo­dar­stwem, któ­re cał­ko­wi­cie na jej spo­czy­wa­ły bar­kach.

Gdy się mar­sza­łek z pa­nia­mi że­gnał, puł­kow­ni­ko­wa od­stą­pi­ła od prak­ty­ko­wa­ne­go w ra­zach po­dob­nych zwy­cza­ju. Po­win­na była pro­sić go­ścia o po­zo­sta­nie na her­ba­tę – nie pro­si­ła. Na oświad­cze­nie się jego z go­to­wo­ścią po­śred­ni­cze­nia w prze­sy­ła­niu li­stów od­po­wie­dzia­ła jeno:

– Jaki pan ła­skaw! Wy­świad­czasz nam do­bro­dziej­stwo praw­dzi­we, z któ­re­go, nie dziw się, że ko­rzy­stać bę­dzie­my.

Za­po­mnia­ła jed­nak udzie­lić mu po­zwo­le­nia na częst­sze, ani­że­li po­przed­nio, by­wa­nie. Oświad­cze­nie jego za­ma­sko­wa­ło proś­bę. Umysł ko­bie­ty stra­pio­nej opa­no­wa­ła cał­ko­wi­cie ta myśl, że otwie­ra się jej na­ko­niec moż­ność po­ro­zu­mie­wa­nia się z mę­żem. Jak sko­ro prze­to, wy­pro­wa­dziw­szy mar­szał­ka na ga­nek, od­da­ła mu ukłon za ukłon, któ­ry on jej z ele­ganc­kie­go, wie­deń­skie­go, czte­re­ma dziel­ne­mi w lejc za­przę­żo­ne­mi wie­zio­ne­go po­jaz­du prze­słał, nie­zwłocz­nie do cór­ki się zwró­ci­ła i rze­kła:

– El­żu­siu… do księ­dza pro­bosz­cza.

– Nie­chże mama do nie­go słów kil­ka na­pi­sze; ko­goś wy­szu­kam i po­ślę.

– Kon­no.

– Kon­no? – za­sta­no­wi­ła się.

Trud­no to było. Pan­na Elż­bie­ta jed­nak mia­ła zwy­czaj do­ga­dzać mat­ce we wszyst­kiem. Od­rze­kła więc:

– Nie­chże mama pi­sze.

I z gan­ku zbie­gła. Wi­dać ją było w ofi­cy­nie, w sta­jen­ce, pod szo­pą, na obo­rze; uda­ła się wresz­cie na tok, gdzie się wła­śnie młó­ce­nie zbo­ża od­by­wa­ło, i po­wró­ci­ła ztam­tąd z chło­pa­kiem, pro­wa­dzą­cym na po­wróz­ku ko­ni­ka.

Puł­kow­ni­ko­wa wła­śnie tyl­ko co pi­sa­nie skoń­czy­ła. Pan­na Elż­bie­ta zło­ży­ła list, za­pie­czę­to­wa­ła i wrę­czy­ła po­słań­co­wi z za­le­ce­niem:

– Pręd­ko z od­pi­sem wra­caj. Je­że­li pręd­ko wró­cisz, go­ści­niec do­sta­niesz. Mam dla cie­bie grusz­ki w mio­dzie.

Chło­pak po­stron­kiem ko­nia, za po­mo­cą uwią­za­nia mu one­go do dol­nej szczę­ki, okieł­znał, na grzbiet mu oklep wsko­czył, pię­ta­mi i ki­jem do bie­gu po­na­glił i ru­szył.

– Pro­si­łam pro­bosz­cza, żeby dziś jesz­cze przy­je­chał – ode­zwa­ła się puł­kow­ni­ko­wa. – Przy­go­tuj­my prze­to, co mu wrę­czyć mamy.

Pan­na Elż­bie­ta za­ję­ła się wnet wy­do­by­wa­niem z wierzch­niej szu­fla­dy ko­mo­dy wszyst­kich, ja­kie jesz­cze z roz­bi­cia po­zo­sta­wa­ły, kosz­tow­no­ści. Było tego nie­wie­le. W pierw­szych chwi­lach po­pło­chu, kie­dy, dzię­ki po­łą­cze­niu klę­ski ma­jąt­ko­wej z dwor­ską puł­kow­ni­ko­wej wy­da­wa­ło się, ja­ko­by się prze­paść pod sto­pa­mi otwo­rzy­ła, co się znaj­do­wa­ło jeno cen­niej­sze­go, to na mar­ne po­szło. Usłuż­ność we­ksla­rzy ho­len­der­skich dro­go kosz­to­wa­ła. Pro­boszcz do­pie­ro, gdy się o tem do­wie­dział, tamę temu po­sta­wił i przed­mio­tów kil­ka we­dle war­to­ści w Ber­dy­cze­wie, za po­śred­nic­twem Szaf­f­na­gla, spie­nię­żył. Po­zo­sta­wa­ło nie­wie­le, ta­kie jeno klej­no­ci­ki, któ­rych war­tość po­le­ga­ła na pa­miąt­ko­wo­ści; spin­ka z bry­lan­tem, co upi­na­ła we­lon, gdy puł­kow­ni­ko­wa mę­żo­wi mi­łość i wier­ność na stop­niach oł­ta­rza za­przy­się­ga­ła, bro­sza we­sel­na tur­ku­so­wa, pier­ście­nie ślub­ne, kol­czy­ki przy­sła­ne jej przez męża na pa­miąt­kę przyj­ścia na świat El­żu­si, du­ka­tów kil­ka z Mat­ką Bo­ską, po­zo­sta­łych po mat­ce. Wszyst­ko to oso­bi­ście do puł­kow­ni­ko­wej na­le­ża­ło, pan­na Elż­bie­ta bo­wiem z tego, co jej wła­sność sta­no­wi­ło, wy­zby­ła się na­przód – kie­dy mat­kę cho­ro­ba nie­po­czy­tal­ną czy­ni­ła i kie­dy na­gła po­trze­ba ra­tun­ku wzglę­dy wszel­kie na bok usu­wa­ła. Ona też to się z we­ksla­rza­mi wda­ła i ona obec­nie, wy­do­sta­jąc z szu­fla­dy przed­miot je­den po dru­gim, na­zy­wa­ła go i zna­cze­nie one­go de­fi­nio­wa­ła. Puł­kow­ni­ko­wa mil­cza­ła. Pan­na Elż­bie­ta, kie­dy wszyst­ko na ko­mo­dzie uło­ży­ła, po­my­śla­ła chwil­kę i rze­kła:

– Zda­je się – wes­tchnę­ła – że nic z tego sprze­dać nie moż­na.

– Cze­mu? – za­py­ta­ła puł­kow­ni­ko­wa.

– Ta­kie pa­miąt­ki dro­gie…

– Droż­szym mi jest oj­ciec twój, ani­że­li pa­miąt­ki wszel­kie. Ja­bym so­bie ser­ce z pier­si wy­jąć i na rzecz jego sprze­dać po­zwo­li­ła.

Dziew­czy­na od­po­wie­dzia­ła na to spoj­rze­niem, a w spoj­rze­niu tem wy­ra­zi­ło się uzna­nie i cześć.

Spo­dzie­wa­ny pro­bosz­cza przy­jazd wy­ma­gał po­my­śle­nia o wie­cze­rzy. Kie­dy się oko­ło niej go­spo­sia krzą­ta­ła, na­glą­da­jąc przy­tem do­je­nia krów, tur­kot bry­czusz­ki zwia­sto­wał przy­by­cie go­ścia.

Pro­boszcz nad­je­chał o słoń­ca za­cho­dzie. Był to czło­wiek, któ­re­go po­wierz­chow­ność za ser­ce uj­mo­wa­ła; lat li­czył czter­dzie­ści z górą; tru­dy go nie znę­ka­ły, wy­glą­dał bo­wiem czer­stwo, a gu­zicz­ki od re­we­ren­dy, idąc od szyi do pasa w li­nii pro­stej; prze­cho­dzi­ły na­stęp­nie przez wy­dę­cie, świad­czą­ce, że przyj­mo­wa­ne prze­zeń po­ży­wie­nie nie ob­ra­ca się na mar­ne. Ob­li­cze miał otwar­te, ja­sne i okra­szo­ne tym uśmie­chem do­bro­tli­wym, co mówi, że w ser­cu miesz­ka­nie mają ła­god­ność, po­błaż­li­wość i go­to­wość do usług. Ztąd wzbu­dzał do oso­by swo­jej uf­ność, co uła­twia­ło mu ogrom­nie nie­sie­nie po­ciech pa­ra­fia­nom i nie­pa­ra­fia­nom. Po po­cie­chę szli do nie­go ży­dzi na­wet, któ­rym on jej chęt­nie udzie­lał. Gdzie wcho­dził, wcho­dzi­ło z nim uspo­ko­je­nie.

– Cóż do­bro­dziej­ki moje przy­na­gli­ło do we­zwa­nia mnie? – za­py­tał po za­ła­twie­niu się z ce­rem­nia­łem po­wi­tal­nym.

Puł­kow­ni­ko­wa zda­ła przed nim spra­wę z tego wzru­szeń peł­ne­go dnia, wresz­cie dała mu do od­czy­ta­nia list puł­kow­ni­ka.

Pro­boszcz czy­tał; w tem miej­scu, w któ­rem puł­kow­nik o ka­wa­le­rze wzmian­ku­je, ode­zwał się:

– Win­szu­ję pan­nie Elż­bie­cie. Do­my­ślam się, kto to i tem­bar­dziej win­szu­ję.

Za­koń­czył wresz­cie – za­koń­czył cał­ko­wi­cie, al­bo­wiem i datę od­czy­tał.

– O – rzekł – list ten dłu­go wę­dro­wał.

– Mąż mój żąda dwu­dzie­stu pię­ciu ty­się­cy.

– Żąda… tak, moja do­bro­dziej­ko – od­rzekł ksiądz – ale nie wie­dząc jesz­cze, co się sta­ło. Jest to żą­da­nie sta­rej daty. Pani do­bro­dziej­ka masz przez To­ma­sza wia­do­mo­ści śwież­sze.

– Z przed mie­się­cy pię­ciu.

– Pro­szę więc jeno zwa­żyć – za­czął ksiądz, za­ży­wa­jąc z kon­cho­wej ta­ba­kier­ki ta­ba­kę – jak to się za­raz po­ka­zu­je, że "więk­szy Pan Bóg, ani­że­li pan Rym­sza. " Puł­kow­nik pod datą tego li­stu po­trze­bo­wał dwu­dzie­stu pię­ciu ty­się­cy; nie do­stał i Bogu dzię­ki, ob­szedł się ja­koś.

– Ze wszyst­kie­go się wy­sprze­dał – wtrą­ci­ła puł­kow­ni­ka.

– Kie­dy? Pięć mie­się­cy temu. Ano…

Uwa­ga ta, taka pro­sta i na­tu­ral­na, puł­kow­ni­ko­wą ude­rzy­ła i uspo­ko­iła. Wpływ jej oka­zał się cu­dow­nym. Po chwi­li mil­cze­nia ode­zwa­ła się:

– Nie po­my­śla­ły­śmy o tem. Gdy­bym po­my­śla­ła, by­ła­bym księ­dza do­bro­dzie­ja nie fa­ty­go­wa­ła.

– A… – za­czął ksiądz.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: