- W empik go
Nad rzekami Babylonu. Tom 2: powieść - ebook
Nad rzekami Babylonu. Tom 2: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 321 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O racyi wizyty marszałka Godziębskiego powiedzieć można, że szytą była nitkami białemi, luboć ani panna Elżbieta, ani pułkownikowa niczego się nie domyślały, a nietylko one, ale nikt w sąsiedztwie domyślićby się nie mógł – dlaczego? – pokaże się to później.
Stoki otaczało sąsiedztwo liczne, złożone z żywiołów, na jakie się zwykle sąsiedztwa prowincyonalne u nas składają. Nie wchodzi tu, rzecz prosta, podkład – ta sfera, do której Tomasz należał, jako nie należąca do "towarzystwa", będącego na prowincyi bardziej, aniżeli po miastach, wymagającem. Haute volée raźniej się (u zaznacza, a pod nią, niżej, zstępują ku dołowi sfery, których znaczenie ocenia się wedle, niestety! pełności pugilaresu. Ród i rozum, zasługi i cnota, zdolności i t… p… atrybuty wielką posiadają wartość, ale przy – dostatku. Bez tego są to – rzeczy bardzo piękne.
Piękność tegu rodzaju przyozdabiała mieszkanki dworku w Stokach. Nie brakło im niczego, tylko majątku, który tak niedawno posiadały – straciły i pozostały… przedstawicielkami piękna wyłącznie.
Dawniej, o! – co to bywało!…
Kiedy się Elżusia z pączka dziewiczego rozwijała, ukraińcy szaleli z jej powodu.
Ojciec odhodował i ujeździł dla niej klaczkę prześliczną; przywiózł z sobą siodło damskie i czas cały urlopu za berejtera jej służył. Elżunia wyuczyła się jeździć konno wybornie i jazdę konną namiętnie polubiła. Gdy się to w okolicy wiadomem stało, Ukraińcy, którzy przecież po swojemu dzielnie na koniu jeżdżą, rzucili się tłumnie do ekwitacyi. Jeden drugiego prześcignąć usiłował, a niejeden metodę angielską praktykował na siodle kozackiem. Wówczas Elżusia, gdyby na którego mrugnęła była, byłby, celem uzyskania z jej strony skinienia przychylnego, siebie samego w siodło angielskie ubrał. Nie było dla niej ofiar za wielkich i dziwiono się jeno, dlaczego ona w przepaść kwiatów nie rzuca i Ukraińcom po nie skakać nie każe. Czego oni dla podbicia jej serca nie dokazywali! Nastawiali się, buńczuczyli, zamachiwali – wiersze dla niej, do niej i o niej pisywali! Kwiatuszek ów dziewiczy, ledwie-ledwie wychylający się z pączka, otaczała adoracya wyraźnie bałwochwalska.
Adoracya ta nie wywierała na dziewczynę wrażenia dla racyi jednej, bardzo prostej. Widziała w niej hecę i – jak na hecę patrzyła. Adoratorowie zajmowali ją, jak ciekawych zajmują jeźdzcy cyrkowi. Patrzyła i zapytywała siebie sama: do czego to wszystko? W ducha prostocie nie domyślała się, że jest to upędzanie się za jej posagiem. Czuła jednak, że śród dusz tych, co hece wyprawiają, nie masz duszy siostrzanej, któraby bądź jej zagadkę rozwiązała, bądź też z nią razem takową rozwiązywała. Oglądała się za nią i upatrzyła ją sobie w młodym oficerze, co z ojcem jej na urlop przyjeżdżał.
Młody ów oficer pojawiał się i znikał – bawił niekiedy miesiąc, niekiedy dwa miesiące; po raz ostatni przyjeżdżał na Święta Wielkanocne; bawił tygodni kilka; w Łybediance codziennie prawie bywał; z Elżusią po kilka godzin spędzał; dobrze jej z nim było; czuła kogoś swego obok siebie; ustawicznie go wyglądała i, kiedy odjeżdżał, żegnała się z nim serdecznem "do widzenia." Po odjeździe jego uciskał ją smutek głęboki – modliła się, płakała i wszyscy, co jej nadskakiwali, co się do niej nastawiali, wydawali się jej nieznośni i w wysokim stopniu natrętni.
Wyglądała powrotu oficera młodego. Wyglądanie to stało się dla niej, duszy jej i serca potrzebą i zmieniło się w niepokój niewypowiedziany, gdy się dowiedziała, że groza śmierci lub kalectwa zawisła jednakowo nad głową ojca jej i nad głową, oficera młodego. Dowiedziała się wówczas, że głowa ta jest jej drogą. Ze spotęgowaną gorliwością modliła się; z wysiłkiem nadludzkim tłumić w sobie musiała łzy, ażeby nie pobudzać do płaczu matki, którą opanowało jedno z tych rozdrażnień moralnych, co łamie i do grobu wtrąca, Sama pociechy potrzebując, pocieszać i pełnić funkcyę siostry miłosierdzia musiała. Groza śmierci nad trzecią drogą jej głową zawisła. Tam oni – tu matka. W prośbach do Stwórcy o istoty ukochane trzy istoty w jedno łączyła: ojca, matkę i Tadeusza.
Kochała więc? – Kochała.
Miłość jej miała w zarodku swoim pierwiastek siostrzany i rozwinęła się w bólach, w smutkach, w rozpaczy, śród tłumionych płaczów i ponurych czuwań przy chorej, na tle tej miłości, na ołtarzu której ojciec i Tadeusz głowy własne w ofierze nieśli. Miłość chyba nie może być czystszą, jak ta Elżusi miłość. Wykwitła ona, jako objaw doboru, ale doboru nawskroś duchowego, bez najmniejszej romantyzmu i sentymentalizmu przymieszka Była, jak brylant, czysta i jasna i, jak brylant, twarda.
Kiedy ona tak stwardniała, nagle, na raz jeden, ci, co Elżusi nadskakiwali i co się do niej nastawiali, rozpierzchli się, jak się rozpierzcha stado kuropatw, przez jastrzębia niespodzianie spłoszone. Dzielni ukraińce usunęli się w niedojrzaną dal. Następstwo to sprowadziła ta okoliczność, że Elżusia pozostała wyobrazicielką piękna bez – dodatków. Nad losem, jaki pułkownikową spotkał, ubolewano bardzo; nad losem Elżusi – jeszcze bardziej i podnoszono wysoko szlachetność marszałka, który, mogąc, gdyby zechciał, piętnastu tysięcy złotych nie oddać, nietylko je oddał, ale wypuścił za nie jeden ze swoich folwarków, gdy mógł wydzierżawić go komu innemu za cenę nie piętnastu, ale szesnastu tysięcy złotych.
– Marszałek… o! marszałek… – powiadano.
Opinia publiczna czyn ten marszałka podnosiła do wysokości zasługi obywatelskiej; że zaś był on ogromną dla opuszczonych, samym sobie pozostawionych i środków do życia pozbawionych kobiet przysługą, to najmniejszej nie ulega wątpliwości. Przysługa przybierała rozmiary dobrodziejstwa, gdy się zważy, że bez niej groził im niedostatek absolutny; zresztą polegała jeszcze i natem, że blizkość oddalenia ułatwiła przenosiny, które uskutecznili włościanie łybedianeccy za "Bóg zapłać." "Wzięli, taj przenieśli"– a baby donosiły jaja, kury, jagły, jarzyny, owoce i różne inne drobiazgi, gdy chodziły na jarmark do Hołodarki, nakładając sobie w celu tym drogi trochę, droga bowiem z Łybedianki do Hołodarki prowadziła nie na Stoki, ale mimo, popod karczmą woronkowską. I to była przysługa, równająca się przysłudze marszałkowskiej. Nastąpiła ona z powodów bardzo prostych. Pułkownikowstwo należeli do obywateli tego rodzaju, którym chłopi nadawali miano "dobrych państwa", to znaczy, że pomiędzy nimi a włościanami, będącymi w dobie owej "poddanymi", zachodziło porozumienie wzajemne. Znali się. Mówić z sobą umieli. Pułkownik wyobrażenia o potępiającej poddaństwo wymodze sprawiedliwości społecznej nie miał i, gdyby mu kto o niej wspomniał był, oburzyłby się; pułkownikowaby się nie oburzyła zapewne, ale – o wymodze tej nie wie – działa. Mimo to każde z nich zosobna i oboje razem w poddanych swoich widzieli ludzi i obchodzili się z nimi po ludzku. Po ludzku się też do nich poddani odnosili. Natem się porozumienie wzajemne opierało, zkąd to wynikło następstwo, że, kiedy losy pułkownikową przygniotły, nieszczęście, jakie ją spotkało, włościanie odczuli i starali się być jej, jak mogli i jak umieli ku pomocy. Ze strony tej dla mieszkanek dworku w Stokach płynęła ulga i pociecha wielka.
Inaczej jednak działo się ze strony tej sfery, w której skład wchodziły, gdy jeszcze dwór łybedianecki zamieszkiwały. Otoczyło je spółczucie głębokie, ale – z daleka. Z obwodu rozluźnionego a szerokiego koła spoglądano na nie z politowaniem i wzdychano:
– Biedne kobiety!… Elżusia: "jaki jej los?… " Słowa te, które pani Miarnowska w liście do syna powtórzyła, wyjęte były z ust sąsiadów i sąsiadek, mających żywo w pamięci czasy, w których panna Szalawska jaśniała, niby pierwszej wielkości gwiazda, na horyzoncie ukraińskim. Natem się ograniczało wszystko i mieszkanki dworku w Stokach pędziłyby żywot w osamotnieniu zupełnem, gdyby nie proboszcz kościoła hołodareckiego, co je od czasu do czasu nawiedzał i nie sędzina Miarnowska, której syn znajdował się w położeniu takiem samem, jak pułkownik. Bywał jeszcze raz na rok, jak wiemy, marszałek Godziębski.
Sędzina odwiedzała, ale sędzice nie zaglądali.
Bracia starsi Tadeusza, Karol i Ryszard, należeli czasu swego do grona tej młodzi ukraińskiej, co gotową była karki dla panny Elżbiety kręcić. Tempora mutantur – zmienili się i oni i ponieśli karki swoje w strony dalekie: Karol aż na Podole, gdzie wyszukał sobie wdówkę, zakłopotaną dwiema wioskami; Ryszard na Wołyń, gdzie kolano ugiął przed panną, o której ojciec jej rodzony powiadał:
– Klarcia głupia i brzydka; będzie jednak piękna i mądra, gdy posadzę ją na workach z karbowańcami…
Zanim Tomasz przybył, z Woronkowa sędzina wyjeżdżała na dwa wesela: na jedno na Podole, na drugie na Wołyń. Pierwsze odbyło się dawniej; drugie tak świeżo, że jej jeszcze z powrotem nie było i dlatego to pułkownikowa, gdy, słuchając politycznych pana Onufrego wywodów, turkot pojazdu zajeżdżającego usłyszała, odezwała się:
– Z Woronkowa zapewne…
W Stokach powrotu sędziny z upragnieniem pewnem wyglądano, spodziewano się bowiem, że ze świata przyniesie wiadomości, tyczące się pułkownika, przypuszczając, że spotka się z kimś, co z za granicy wrócił. Przypuszczenie totem prawdopodobniejszem było, że, dzięki spotkaniu tego rodzaju na Podolu, znalazła się w możności przesłania synowi listu i zasiłku pieniężnego. Więc też jej w Stokach… wyglądano.
Z wyglądaniem tem łączyła się obawa, opierająca się natem przypuszczeniu, że powrót sędziny poprzedzi przyjazd państwa młodych, którzy zechcą zapewne dla sąsiedztwa wyprawić przenosiny. Ryszard Miarnowski brał za żoną dwakroć sto tysięcy gotówką, nie licząc tego, co mu się po śmierci rodziców jej dostanie; przenosiny przeto ze strony jego sąsiedztwu się należały. Że zaś pułkownikowa stanowiła sąsiedztwo jedno z najbliższych, gdyby przeto do uczty przenosinowej przyszło, zaprosiny na takową ominąćby jej nie mogły. Obawiały się tego i ona i panna Elżbieta, ani jedna bowiem, ani druga nie miały najmniejszej do występowania na balu ochoty. We względzie więc powrotu sędziny pragnienie łączyło się z obawą i sprowadzało wynajdowanie z góry pretekstów rozmaitych, celem wymówienia się od udziału w zabawie.
Tym razem atoli nie było potrzeby występowania z pretekstami. Turkot zwiastował przyjazd nie sędziny, ale marszałka.
Marszałek niedługo na wyjście pań czekał. Pierwsza powitała go pułkownikowa, którą on z uszanowaniem w rękę ucałował i zawiązał z nią rozmowę w razach takich zwykłą. Nastąpiło wzajemne wypytywanie o zdrowie. Zanim się materya ta wyczerpała, do saloniku weszła panna Elżbieta, której marszałek również rękę ucałował. W czasach owych bez tego nie obchodziło się powitanie z damami. Uważało się to za rzecz konieczną i nieodzowną, za obowiązek na pici męzkiej ciążący. Marszałek tedy obowiązku dopełnił, usiadł i dalej toczył rozmowę, która, z konieczności rzeczy, po wyczerpaniu kwestyj preliminalnych, doprowadziła go do zapytania o wiadomości od pułkownika. Na zapytanie to w latach poprzednich następowała zwykle odpowiedź ogólnikowa, oparta na wieściach pośrednich a niepewnych. Obecnie atoli rzecz wyraziła się inaczej. Pułkownikowa, jak skoro się jej zapytanie to o uszy obiło, w uniesieniu dłonie składając, zawołała:
– Ach! panie… mamy nakoniec wiadomości pewne… wiadomości dziś otrzymane…
– Czy tak?… – zapytał ze zdziwieniem lekkiem.
– Ach! mamy; powrócił męża mego furman… furman, co był z nim od początku, czas cały, do ostatka i rozstał się z nim, jak z opowiadania jego trochę bałamutnego wnioskować można, miesięcy temu cztery… pięć może…
– W razie takim lody przełamane… Przemyśliwałem nad tem, jak pani dobrodziejce wzruszenia oszczędzić, albowiem i ja wiadomości przywożę…
– O?… – odezwały się razem matka i córka.
– Wiadomości listowne… – odrzekł marszałek, sięgając ręką w zanadrze.
W chwilkę później pułkownikowa w ręku trzymała dużą a grubą, wielką a startą pieczęcią zamkniętą kopertę i z wyrazem zapytania w oczach w oczy marszałka patrzyła.
Zapytanie mówiło, czy może w obecności jego kopertę otworzyć.
Marszałek odpowiedział:
– Niech panie mnie w salonie na pół godziny samego zostawią… Ja się tu rozgospodaruję… Będę fajkę palił i zabawiał się, rozmyślając chociażby… o migdałach niebieskich…
– Pan dobrodziej taki łaskaw.
– Pani pułkownikowa dobrodziejka da mi dowód deferencyi, jeżeli raczy przyjąć ze strony mojej ofiarę pozbawienia się na pół godziny, a nawet na dłużej trochę, towarzystwa miłego jej i panny Elżbiety… Proszę wyjść i list spokojnie i swobodnie, jakby mnie nie było, odczytać… Albo – dodał, spostrzegając w paniach wahanie się – panie wolą może, ażebym ja wyszedł?
– O nie… niech pan marszałek zostanie… idziemy…
Zaszły do tego pokoiku, w którym przed obiadem Tomasz sprawę zdawał. Pułkownikowa na szeslong się osunęła, listu z ręki nie wypuszczając. Trzymała go, niby skarb drogi, a miała minę taką, jakby się lękała kopertę otworzyć. Kopertę oglądała. Na stronie adresowej wielkiemi literami skreślony figurował nadpis: "Jaśnie wielmożnej Imć Pani Ludwice Szalawskiej, pułkownikowej dobrodziejce, w Łybediance. "
– Bonuś… – szepnęła.
– Tatko… – dodała z poza plec matki pochylona panna Elżbieta.
Pułkownikowa odwróciła kopertę i patrzyła przez chwilę na pieczęć, która się przedstwiała, jak przedstawiają się pieczęcie na dokumentach starych. Na połamanym laku ledwie znać było tarczę herbową z pióropuszem u góry i z armaturą u spodu. Trzymała się jednak wpieczętowana w nią kitka z pióra, oznaczająca, że list jest pilny. Nie dość na ten. Pod pieczęcią widniały dwa wyrazy: "Pilno-pilno. " Przeczytawszy wyrazy te, pułkownikowa ujęła kopertę w sposób taki, ażeby ją otworzyć. Ręce jej jednak drżały. Palce blade a chude nie miały siły do rozdarcia papieru twardego.
– Niech mnie mama pozwoli… – odezwała się panna Elżbieta.
– Weź, moje dziecko, tylko… nie popsuj.., – odrzekła, list przez ramię podając.
Panna Elżbieta spróbowała. Rozdarcie koperty palcami wydało się jej rzeczą ryzykowną. Wzięła ze stojącego obok stolika nożyczki, obcięła ostrożnie papier dokoła pieczęci i, bez nadwerężenia takowej, otworzyła kopertę, wyjęła ze środka list i podała go matce.
Pułkownikowa nie jęła się do czytania odrazu. Położyła pierwej sobie list na kolanach, oczy wzniosła i w niebo z wyrazem dziękczynienia spojrzała. Przez drzwi otwarte widać było część sklepienia lazurowego, po którem się szarawe przesuwały obłoczki. Na obłoczkach tych wejrzenie jej modlitewne zawisło, pierś jej się podniosła westchnieniem długiem, usta szepnęły cichych wyrazów parę, wreszcie rzekła:
– Czytajmy…
Kto po latach rozłączenia odbierał od osób drogich list pierwszy, ten odczuje, co pułkownikowa czuła w tej chwili.
Pannie Elżbiecie serce mocno się w piersi tłukło, gdy matka list z kolan podniosła i rozłożyła. W liście pułkownika był list drugi inną pisany ręką. Ten ostatni wypadł i na kolanach pozostał. Matka i córka razem list pułkownika czytały i wyczytały: doniesienie o przyjeździe do Paryża w dobrem zdrowiu i o tem, że, co się szczegółów podróży z Drezna tyczy, "takowe znajdują się w przyłączonym przy niniejszem liście Tadeusza do matki, który to list odczytać sobie możecie. " Dalej znajdowało się w liście pułkownika wyrażenie takie: "O Elżusi myślę i mam dla niej kawalera, którego ona zna dobrze, a który się mnie o rękę jej deklarował. Co ona na to?"
– Tatku mój drogi… – westchnęła panna Elżbieta, gdy ustęp ten odczytała.
Szły dalej w liście dyspozycye dla Żytyńskiego i żądanie przysłania drogą pewną dwudziestu pięciu tysięcy złotych.
– Oh!… – westchnęła przeciągle pułkownikowa po odczytaniu ustępu tego.
Ręka jej z listem opadła.
– Widocznie… tatko nie wie, co zaszło… – odezwała się panna Elżbieta.
– Nie wie… biedny… Jakiż to dla niego będzie cios, gdy się dowie… Ah!…
– Tatko nic nie pisze o tem, o czem opowiadał Tomasz: o pobycie w tem mieście…
Według relacyi Tomasza, pułkownik mieszkał w mieście Bordonie nad rzeką Gawronem. Panna Elżbieta nie mogła, w uroczystej czytania listu ojcowskiego chwili, powtórzyć nazw, w sposób taki śmieszny przekręconych.
– Nie pisze… – powtórzyła pułkownikowa.
– Może się o tem dowiemy z listu… tego… drugiego… – zauważyła panna Elżbieta z pewnem niby wahaniem się.
– To list Tadeusza do matki.
– Tatko wspomina o nim.
– A?… – zapytała pułkownikowa w zamyśleniu.
– Pisze, że go odczytać możemy…
– Dwadzieścia pięć tysięcy… – odezwała się pułkownikowa na pół poszeptem.
Panna Elżbieta, nic na to nie odpowiedziawszy, przysunęła stołeczek, usiadła u nóg matki i rękę jej w dłonie swoje wzięła. Zapanowało milczenie, które po chwili przerwała ona.
– Mamy jeszcze – odezwała się – klejnotów trochę…
– Czyż na dwadzieścia pięć tysięcy?
– Ile można… poślemy… Pułkownikowa nic na to nie odrzekła.
– Poprosimy księdza proboszcza, ażeby do Berdyczowa posłał… Sprzeda się, jak się już sprzedało…
– Za ile?
– Za co dadzą. Zawsze to będzie dla tatki pomoc.
– A tak, dobrze, trzeba się tem niezwłocznie zająć – odparła pułkownikowa, budząc się niby z uśpienia, w jaki była zapadła. – Trzeba się zająć i wysłać drogą pewną. Jakąż – zapytała nagle – drogą?
– Może w liście tym – zauważyła panna Elżbieta, oczami na kolanach matki leżący list wskazując – znajdziemy wskazówki jakie.
– Może – pułkownikowa na to.
– Odczytajmy.
– Czytaj, moje dziecko.
Panna Elżbieta list wzięła i szybko go oczami przebiegać zaczęła.
– Czytaj głośno – odezwała tię pułkownikowa po chwili.
Gdyby panna Elżbieta odrazu głośno czytać była zmuszona, możeby była zadaniu, z powodu wzruszenia, jakie ją opanowało na widok pisma Tadeusza, nie podołała. Kartki jej w ręku drżały. Dzięki jednak czytaniu cichemu nad wzruszeniem zapanowała tem łatwiej, że list zawierał w sobie najprzód, opis pobieżny podróży z Drezna do Paryża, następnie opis bardziej szczegółowy pierwszych w Paryżu wrażeń. Tadeusz w sposób humorystyczny zdawał sprawę z wypadków, jakie się wywiązywały z nieporozumień, wynikających z nieznajomości języka. Opisał zgubienie się Byka i dopytanie się do cegielni, zamiast do bryki. Donosił o zbogaceniu się mowy polskiej wyrazami nowemi: "demitaska, " "ptiwerek, " "briulgielka, " "blaga. " Opisywał niektóre miejscowości Paryża. Zajmowało to miejsca sporo; dwa arkusze listowe drobnego pisma. Panna Elżbieta odczytała była po cichu część czwartą zaledwie, nie wiedziała przeto, co następuje dalej, czytała więc swobodnie, aż zacięła się raz pierwszy, gdy miody człowiek przyznał się, że, pomimo, iż ciekawych i nowych rzeczy widzi i słyszy dużo, nie może się jednak oprzeć tęsknocie za swoimi. Tęsknotę swoją tłómaczył przez to, że na Ukrainie zostawił serce.
"Zostawiłem tam serce, mamo kochana, i muszę pójść upomnieć się o nie, albowiem ono inaczej do mnie nie wróci. "
Ustęp ten panna Elżbieta przeczytała głosem zmienionym i przy uderzeniu krwi do głowy. Odczytała i czytanie zawiesiła. Tchu jej w piersi zabrakło. Pułkownikowa, która w milczeniu słuchała, zapytała:
– Cóż dalej?
Panna Elżbieta odkaszlnęła i ciągnęła czytanie dalej. Znów się zacięła, gdy Tadeusz, wymieniając osobistości, którym pozdrowienia zasyła, nazwał ją po imienia z dodatkiem następującym:
"… I proszę jej powiedzieć, że o niej myślę, myślę ustawicznie i że… "
Następnie wiersz cały przekreślony był.
Pannę Elżbietę nawskrość gorąco przejęło.
Westchnęła z drżeniem wewnętrznem. Zdawało się jej, że już głosu z siebie wydobyć nie zdoła. Zresztą było to już ku końcowi. List widocznie pisany był kilku nawrotami, następowało potem doniesienie o niespodziance, jaką sprawił Janek do spółki z Bykiem i "niejakim Zdziórpińskim, " sporządziwszy w Paryżu obiad polski: barszcz zabielany z uszkami, zrazy zawijane z kaszą hreczaną i pierogi lemieszczane ze śmietaną.
"Obiad ten do Polski nas przeniósł – słowa listu jego. – Przy okazyi jednak obiadu tego oszust jeden, baron, którego pułkownik zaprosił, wyłudził u pułkownika 1, 500 franków, co na naszą monetę znaczy 2, 500 złp.
– Jezus Marya! – westchnęła pułkownikowa, gdy wyrazy te o uszy się jej obiły.
Szło następnie zakończenie listu i podpis, a po podpisie postscriptum, którego jednak panna Elżbieta głośno nie przeczytała; odczytała razy kilka i wpatrywała się. Brzmiało ono jak następuje:
"Proszę najukochańszej mamy powiedzieć pannie Elżbiecie, że pamiętam jej "Do widzenia; " brzmi ono mi ciągle w uszach, a brzmiało w huku dział nawet i, zdaje mi się, puklerzem mi było. "
Wpatrywała się, jak gdyby analizowała nietylko znaczenie, ale kształt wyrazów.
Pułkownikowa milczała w zamyśleniu, wreszcie odezwała się:
– Tadeusz wskazówki do przesłania odpowiedniego pieniędzy nie daje – i po chwili dodała: – To dziwne, i on nawet wzmianki o tem nie czyni, o czem Tomasz opowiada. Co to znaczy?
Panna Elżbieta zapytania nie słyszała.
– Co to znaczy? – powtórzyła pułkownikowa.
– Co, mamo? – zapytała.
– Ani w liście ojca, ani w liście Tadeusza nie ma wzmianki o tem, co nam Tomasz opowiadał.
– Nie ma…
– Co to znaczy?
– Nie wiem.
Pułkownikowa w zamyśleniu się pogrążyła; nagle przypomniała sobie:
– Marszałek! – i dodała: – On musi zagadkę tę rozwiązać.
– Niech marna do niego wyjdzie – tonem kłopotliwym odezwała się panna Elżbieta.
Pułkownikowa wstała. Panna Elżbieta pozostała na to tylko, ażeby palce spleść, dłonie ścisnąć i z wzniesionemi do góry dłoniami i oczami, trzykrotnie, ze wzrastającem za każdym razem uniesieniem, zawołać:
– O Boże!! o Boże!! o Boże!!! Dokonawszy tego, za matką się udała.
W salonie pułkownikowa zagadkę już marszałkowi opowiadała. Marszałek wysłuchał, usta zacisnął, głową pokręcił i rzekł:
– Tomasz ów filutem mnie być się zdaje. Może on i we Francyi nie był,
– Był, zdaje się – podchwyciła panna Elżbieta – podaje bowiem fakty, które w listach znajdujemy, na przykład, o zgubieniu się Byka w Paryżu.
– Czybym się ja z nim rozmówić nie mógł? – zapytał.
– Ależ i owszem – odparła pułkownikowa – jeżeli jeszcze nie odjechał.
Panna Elżbieta wybiegła i w chwilkę później wróciła, prowadząc Tomasza za sobą.
– Na szczęście, koniki pana Onufrego obroku jeszcze nie dojadły – rzekła, wchodząc.
Tomasz przy progu stanął. Marszałek do niego podszedł i, ręce zacierając, indagacyę rozpoczął.
– Przybywasz, mój kochany, z Francyi?
– Z Chrancyi, proszę jaśnie wielmożnego pana.
– Gdzieś pana pułkownika zostawił?
– W Bordonie, ztamtąd prosto idę.
– Gdzież ów Bordon leży?
– Bordon leży nad rzeką taką, co ją ludzie nazywają Gawronem.
– W Paryżu byłeś?
– Byłem.
– Cóżeś tam widział?
– Żeby prawdę powiedzieć, jaśnie wielmożny panie, nicem nie widział. Miasto, taj hodi… Stajni się trzymałem, bom się bal zgubić tak, jak Byk, który mało że nie calutki tydzień gdzieś się podziewał.
– Cóż to była za historya z cegielnią? – wtrąciła panna Elżbieta.
– Z cegielnią? Ano… To było tak: kiedy się Byk zgubił, a ja z bryką na ulicy został i czekał, aż on zajazd wynajdzie, to on pytać się jął Francuzów: "brik? brik?… " a oni wzięli taj go hen za miasto do cegielni zaprowadzili. W mowie ich, jak się zdaje, bryka, to nie bryka, ale cegielnia, tak samo, jak żar, to nie żar, ale wóz, i oni brykę nie bryką, ale żarem do ostatka nazywali. Licho wie, proszę jasnych państwa, co się tam w tej Chrancyi gada.
Marszałek, słuchając, usta zagryzał; panie zaś, gdyby nie nastrój, w jaki je czytanie listów wprawiło, byłyby pofolgowały ochocie do śmiechu, która je mimo wszystko drażniła.
Po chwili marszałek znów pytać zaczął:
– Dawnoż to się stała ta z Bykiem i z cegielnią historya?
– Ij, proszę jaśnie wielmożnego marszałka, to już dawnieńko… o! dawnieńko. Będzie temu coś tak, niby… tak trzy…
– I potem długoście jeszcze w Paryżu pozostawali?
– Z jaki miesiąc… Aż jaśnie wielmożny pułkownik ze mną, Jankiem i Bykiem do Bordona wyjechali, a pan porucznik zostali.
Podczas kiedy on mówił, panna Elżbieta list ojcowski rozłożyła, spojrzała i zawołała:
– Zagadka rozwiązana!
Datę odczytała. Był to list, pisany przed wyjazdem pułkownika do Bordeaux. Przez okazye z Paryża wyprawiony, lat kilka z rąk do rąk przechodził, nim się do marszałka dostał. Odkrycie to obaliło racyę dalszego Tomasza indagowania. Tomasz przeto, oczyszczony na honorze, do domu odjechał. A i marszałek niedługo już bawił Po zamienieniu frazesów kilku wstał i przy pożegnaniu się do pułkownikowej zwrócił się z prośbą:
– Proszę pani o pozwolenie odwiedzania jej częściej, aniżeli poprzednio, i rozporządzanie mną w razie, gdybyś pani pułkownikowa co do przesłania miała. Spodziewam się, że za pośrednictwem mojem list tam i z powrotem trzech lat iść nie będzie.XIV.
List Tadeusza do matki stał się dla panny Elżbiety przedmiotem studyów pilnych. Czytała go, odczytywała i znów czytała – i jeszcze kilkakrotnie czytała, zastanawiając się szczególnie nad tyczącemu się jej bezpośrednio trzema ustępami, najbardziej zaś nad wierszem przekreślonym, W wiersz ten wpatrywała się, przypatrywała się onemu do światła, badała stryszki, po za linię przekreślania w górę i w dół wystające; niczego domyśleć się nie mogła. Była to już atoli ciekawość prosta, to bowiem, co wyczytała, wystarczało na przeświadczenie się o tem, że serce młodego człowieka bije dla niej, że, jak ona kocha jego, tak on kocha ją. Stara pisania Tadeuszowego data nic tu nie stanowiła. Młoda kobieta mierzyła młodego oficera miarą własną; ani jej w myśli postało, ażeby słowo jego na wartości straciło dla tej tylko racyi, że nad nim lata upłynęły. Nie mówiła sobie: "On mnie kocha," ani "kocham go." Uważała to za rzecz, która się sama przez się rozumie. Natomiast powtarzała wyraz: "do widzenia" – i wyraz ten miał dla niej znaczenie ślubu, sprzęgającego ją z nim na wieki, w życiu tem i w przyszłem. Zachodziła przytem pomiędzy tem dwojgiem ludzi młodych zgodność w zapytywaniu się na istotę uczucia, które ich, mimo przestrzeni i czasu, kojarzyło; jak ona jemu, tak on jej przedstawiał coś więcej, aniżeli zwyczajnego "sądzonego. " W głębi wyrazu "do widzenia" brzmiała dla niej jakaś rękojmia, brzmiał jakiś tryumf, polegający na dokonaniu najeżonego trudnościami i przeszkodami dzieła. Kiedy o tem myślała, snuła się jej w głowie legenda o przeszkodach, jakie siły nieczyste stawią człowiekowi w oglądaniu kwitnienia paproci. Porównanie nasuwało się samo przez się, świadcząc, że w rzeczach do dokonania najtrudniejszych, z jakiemi ludzie do czynienia mają, tryumf warunkuje się wytrwałością i odwagą.
– Do widzenia – powtarzała, trudniąc się domem i gospodarstwem, które całkowicie na jej spoczywały barkach.
Gdy się marszałek z paniami żegnał, pułkownikowa odstąpiła od praktykowanego w razach podobnych zwyczaju. Powinna była prosić gościa o pozostanie na herbatę – nie prosiła. Na oświadczenie się jego z gotowością pośredniczenia w przesyłaniu listów odpowiedziała jeno:
– Jaki pan łaskaw! Wyświadczasz nam dobrodziejstwo prawdziwe, z którego, nie dziw się, że korzystać będziemy.
Zapomniała jednak udzielić mu pozwolenia na częstsze, aniżeli poprzednio, bywanie. Oświadczenie jego zamaskowało prośbę. Umysł kobiety strapionej opanowała całkowicie ta myśl, że otwiera się jej nakoniec możność porozumiewania się z mężem. Jak skoro przeto, wyprowadziwszy marszałka na ganek, oddała mu ukłon za ukłon, który on jej z eleganckiego, wiedeńskiego, czterema dzielnemi w lejc zaprzężonemi wiezionego pojazdu przesłał, niezwłocznie do córki się zwróciła i rzekła:
– Elżusiu… do księdza proboszcza.
– Niechże mama do niego słów kilka napisze; kogoś wyszukam i poślę.
– Konno.
– Konno? – zastanowiła się.
Trudno to było. Panna Elżbieta jednak miała zwyczaj dogadzać matce we wszystkiem. Odrzekła więc:
– Niechże mama pisze.
I z ganku zbiegła. Widać ją było w oficynie, w stajence, pod szopą, na oborze; udała się wreszcie na tok, gdzie się właśnie młócenie zboża odbywało, i powróciła ztamtąd z chłopakiem, prowadzącym na powrózku konika.
Pułkownikowa właśnie tylko co pisanie skończyła. Panna Elżbieta złożyła list, zapieczętowała i wręczyła posłańcowi z zaleceniem:
– Prędko z odpisem wracaj. Jeżeli prędko wrócisz, gościniec dostaniesz. Mam dla ciebie gruszki w miodzie.
Chłopak postronkiem konia, za pomocą uwiązania mu onego do dolnej szczęki, okiełznał, na grzbiet mu oklep wskoczył, piętami i kijem do biegu ponaglił i ruszył.
– Prosiłam proboszcza, żeby dziś jeszcze przyjechał – odezwała się pułkownikowa. – Przygotujmy przeto, co mu wręczyć mamy.
Panna Elżbieta zajęła się wnet wydobywaniem z wierzchniej szuflady komody wszystkich, jakie jeszcze z rozbicia pozostawały, kosztowności. Było tego niewiele. W pierwszych chwilach popłochu, kiedy, dzięki połączeniu klęski majątkowej z dworską pułkownikowej wydawało się, jakoby się przepaść pod stopami otworzyła, co się znajdowało jeno cenniejszego, to na marne poszło. Usłużność wekslarzy holenderskich drogo kosztowała. Proboszcz dopiero, gdy się o tem dowiedział, tamę temu postawił i przedmiotów kilka wedle wartości w Berdyczewie, za pośrednictwem Szaffnagla, spieniężył. Pozostawało niewiele, takie jeno klejnociki, których wartość polegała na pamiątkowości; spinka z brylantem, co upinała welon, gdy pułkownikowa mężowi miłość i wierność na stopniach ołtarza zaprzysięgała, brosza weselna turkusowa, pierścienie ślubne, kolczyki przysłane jej przez męża na pamiątkę przyjścia na świat Elżusi, dukatów kilka z Matką Boską, pozostałych po matce. Wszystko to osobiście do pułkownikowej należało, panna Elżbieta bowiem z tego, co jej własność stanowiło, wyzbyła się naprzód – kiedy matkę choroba niepoczytalną czyniła i kiedy nagła potrzeba ratunku względy wszelkie na bok usuwała. Ona też to się z wekslarzami wdała i ona obecnie, wydostając z szuflady przedmiot jeden po drugim, nazywała go i znaczenie onego definiowała. Pułkownikowa milczała. Panna Elżbieta, kiedy wszystko na komodzie ułożyła, pomyślała chwilkę i rzekła:
– Zdaje się – westchnęła – że nic z tego sprzedać nie można.
– Czemu? – zapytała pułkownikowa.
– Takie pamiątki drogie…
– Droższym mi jest ojciec twój, aniżeli pamiątki wszelkie. Jabym sobie serce z piersi wyjąć i na rzecz jego sprzedać pozwoliła.
Dziewczyna odpowiedziała na to spojrzeniem, a w spojrzeniu tem wyraziło się uznanie i cześć.
Spodziewany proboszcza przyjazd wymagał pomyślenia o wieczerzy. Kiedy się około niej gosposia krzątała, naglądając przytem dojenia krów, turkot bryczuszki zwiastował przybycie gościa.
Proboszcz nadjechał o słońca zachodzie. Był to człowiek, którego powierzchowność za serce ujmowała; lat liczył czterdzieści z górą; trudy go nie znękały, wyglądał bowiem czerstwo, a guziczki od rewerendy, idąc od szyi do pasa w linii prostej; przechodziły następnie przez wydęcie, świadczące, że przyjmowane przezeń pożywienie nie obraca się na marne. Oblicze miał otwarte, jasne i okraszone tym uśmiechem dobrotliwym, co mówi, że w sercu mieszkanie mają łagodność, pobłażliwość i gotowość do usług. Ztąd wzbudzał do osoby swojej ufność, co ułatwiało mu ogromnie niesienie pociech parafianom i nieparafianom. Po pociechę szli do niego żydzi nawet, którym on jej chętnie udzielał. Gdzie wchodził, wchodziło z nim uspokojenie.
– Cóż dobrodziejki moje przynagliło do wezwania mnie? – zapytał po załatwieniu się z ceremniałem powitalnym.
Pułkownikowa zdała przed nim sprawę z tego wzruszeń pełnego dnia, wreszcie dała mu do odczytania list pułkownika.
Proboszcz czytał; w tem miejscu, w którem pułkownik o kawalerze wzmiankuje, odezwał się:
– Winszuję pannie Elżbiecie. Domyślam się, kto to i tembardziej winszuję.
Zakończył wreszcie – zakończył całkowicie, albowiem i datę odczytał.
– O – rzekł – list ten długo wędrował.
– Mąż mój żąda dwudziestu pięciu tysięcy.
– Żąda… tak, moja dobrodziejko – odrzekł ksiądz – ale nie wiedząc jeszcze, co się stało. Jest to żądanie starej daty. Pani dobrodziejka masz przez Tomasza wiadomości świeższe.
– Z przed miesięcy pięciu.
– Proszę więc jeno zważyć – zaczął ksiądz, zażywając z konchowej tabakierki tabakę – jak to się zaraz pokazuje, że "większy Pan Bóg, aniżeli pan Rymsza. " Pułkownik pod datą tego listu potrzebował dwudziestu pięciu tysięcy; nie dostał i Bogu dzięki, obszedł się jakoś.
– Ze wszystkiego się wysprzedał – wtrąciła pułkownika.
– Kiedy? Pięć miesięcy temu. Ano…
Uwaga ta, taka prosta i naturalna, pułkownikową uderzyła i uspokoiła. Wpływ jej okazał się cudownym. Po chwili milczenia odezwała się:
– Nie pomyślałyśmy o tem. Gdybym pomyślała, byłabym księdza dobrodzieja nie fatygowała.
– A… – zaczął ksiądz.