Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nadchodzi zima - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
25 marca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nadchodzi zima - ebook

Dlaczego należy powstrzymać Władimira Putina i wrogów wolnego świata.

Dojście do władzy Władimira Putina, objęcie w 1999 roku urzędu prezydenta przez byłego podpułkownika KGB, było silnym sygnałem, że Rosja oddala się od demokracji. Mimo to w kolejnych latach – kiedy Stany Zjednoczone i inne czołowe mocarstwa świata nie przestawały mu ustępować – Putin stał się nie tylko dyktatorem we własnej ojczyźnie, lecz zagrożeniem na scenie międzynarodowej. Dysponując potężnymi zasobami i arsenałem jądrowym, Putin jest kluczową postacią prowadzonego w wielu krajach ataku na wolność polityczną i porządek współczesnego świata.

Dla Garri Kasparowa to żadne nowiny. Od niemal dwóch dekad głośno wyraża krytyczne opinie pod adresem Putina. Poprowadził prodemokratyczną opozycję w zakończonych farsą wyborach prezydenckich w 2008 roku. Ale kolejne lata, z upływem których Kasparow widział, jak jego przewidywania co do zamiarów Putina spełniają się niczym przepowiednie Kasandry, przekonały go, że prawda jest jeszcze mroczniejsza: Rosja Putina, tak jak ISIS i Al-Kaida, znajduje własne samookreślenie w opozycji wobec państw wolnego świata.

W miarę jak Putin stawał się coraz potężniejszy, zagrożenie, jakie stwarzał, zmieniło charakter z lokalnego na regionalny, a wreszcie na globalny. W swojej alarmującej książce Kasparow pokazuje, że upadek Związku Sowieckiego nie był punktem końcowym historii, a jedynie zmianą pory roku: zimna wojna stopniała w promieniach nowej wiosny; teraz jednak, po latach samozadowolenia i błędów w ocenie sytuacji, znowu przychodzi do nas zima.

„Nadchodzi zima”: prorocza książka, której siłą jest Garri Kasparow ze swoim niezwykłym intelektem, dobitnie ukazuje, kim naprawdę jest Putin: jawnym zagrożeniem dla świata.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66873-85-8
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Książka dotycząca powstania i upadku rosyjskiej demokracji byłaby niezwykle krótka. W ciągu zaledwie ośmiu lat Rosja zdążyła przejść od etapu rozentuzjazmowanych tłumów świętujących w roku 1992 upadek Związku Sowieckiego do wybrania byłego agenta KGB Władimira Putina na prezydenta. Następnie w ciągu kolejnych ośmiu lat Putin zepsuł lub rozwiązał niemal każdy demokratyczny element państwa – równowagę między poszczególnymi rodzajami władz, uczciwe wybory, niezależne sądownictwo, wolne media i społeczeństwo obywatelskie, które mogło współpracować z władzami, zamiast żyć w strachu przed nimi. Niewspółpracujących oligarchów wtrącano do więzień albo skazywano na wygnanie, a prasa szybko się nauczyła, co można mówić, a czego mówić nie wolno. Putin również skonsolidował rosyjską gospodarkę, ukrócił wolnorynkowe reformy i położył nacisk na tworzenie „państwowych potentatów” w sektorze energetycznym i bankowym. Potencjalny punkt zwrotny nadszedł w roku 2008, kiedy Putinowi kończył się konstytucyjny limit dwóch czteroletnich kadencji. Mało kto spodziewał się, że prezydent odejdzie z klasą albo że w ogóle odejdzie, ale co do tego, jak dokładnie uda mu się utrzymać kontrolę przy jednoczesnym zachowaniu pozorów, toczyły się zażarte spory. Putin zawęził władzę nie tylko do własnej partii czy własnego urzędu, lecz nawet do własnej osoby. Dla mafijnego państwa KGB, nad którego tworzeniem on sam i jego sojusznicy spędzili osiem lat, jego odejście miałoby skutek podobny do wyrwania kręgosłupa. Putin mógł zmienić rosyjską konstytucję i kandydować jeszcze raz, ale w tamtym czasie zależało mu jeszcze na zachowywaniu pozorów demokracji. Na przykład niezręcznie byłoby innym przywódcom państw grupy G8 witać go w swoim gronie, gdyby w jakiś prymitywny sposób zagarnął władzę, a pozostawanie w dobrych stosunkach z przywódcami Stanów Zjednoczonych, Japonii i Europy Zachodniej było dla Putina bardzo korzystne w aspekcie polityki wewnętrznej. Bo jak tu nazwać go przeciwnikiem demokracji, nie mówiąc już o nazwaniu go despotą, skoro tak serdecznie przyjmuje go taki na przykład George W. Bush, Silvio Berlusconi czy Nicolas Sarkozy?

Dylemat, przed którym musiał stanąć Putin, dał nam, uczestnikom rosyjskiego ruchu opozycyjnego, krótką iskrę nadziei, że wybory w 2008 roku mogą stać się okazją do zmiany kursu państwa. Wiedzieliśmy, że same wybory od początku do końca będą sfałszowane, ale mieliśmy nadzieję, że ujawnienie tej korupcji może sprawić, że przyłączy się do nas więcej ludzi. Rosjanie mieli świadomość, że pod władzą Putina tracą przysługujące im swobody, i nadal mogło im zależeć, by o tym przypomnieć, jak to później pokazały masowe protesty w 2011 roku.

Decyzja, jaką podjął Putin, z taktycznego punktu widzenia była mistrzowskim posunięciem. Zamiast zachować prezydenturę dla siebie, udzielił poparcia swojemu wicepremierowi, młodemu Dmitrijowi Miedwiediewowi, którego powszechnie uznawano za dużo bardziej liberalnego i prozachodniego od jego szefa. Jak można się było spodziewać, wynik wyborów był przewidywalny i sfałszowany: Miedwiediew otrzymał jedynie odrobinę mniej głosów niż Putin w roku 2004. (W tamtym czasie opowiadano dowcip, że Miedwiediew wykazałby się kompletnym brakiem taktu, gdyby uzyskał więcej procent głosów niż Putin – tak samo jak wówczas, gdyby był od Putina wyższy). Miedwiediew natychmiast mianował Putina premierem i tym samym zamienili się urzędami, wykonując na grobie rosyjskiej demokracji pełen gracji pas de deux. Cztery lata później Miedwiediew jak należy oddał prezydenturę swojemu panu, zmieniwszy wcześniej konstytucję w ten sposób, by Putin mógł teraz urzędować przez dwie sześcioletnie kadencje. Podczas wyborów w 2012 roku jeszcze mniej troszczono się o ukrywanie tego, że tak naprawdę w Rosji ponownie zapanowała dyktatura.

Parę wybojów na drodze jednak się przytrafiło. Zaledwie trzy miesiące przed przypadającymi na 4 marca wyborami prezydenckimi, spontanicznie wybuchły największe polityczne protesty w okresie posowieckim. Ich powodem było tak jawne sfałszowanie wyborów parlamentarnych, że dla wielu ludzi okazało to nie do przełknięcia. W ciągu następnych miesięcy setki tysięcy Rosjan wychodziły na ulice, a wielu skandowało: „Putin musi odejść!”, oraz: „Rosja bez Putina!”.

Wraz z innymi przywódcami opozycji, takimi jak Aleksiej Nawalny i Boris Niemcow, często brałem udział w tych protestach, tym jednak, co dało nam nadzieję, że być może coś się zmienia, było niespodziewane pojawienie się 10 grudnia dziesiątków tysięcy zazwyczaj apolitycznych i apatycznych moskwian na placu Bołotnym. Od 2005 roku maszerowałem na czele wielu takich pochodów i zawsze policyjne oddziały prewencji przewyższały nas liczebnie przynajmniej dziesięciokrotnie. 24 grudnia na prospekcie Sacharowa proporcje wreszcie się odwróciły. Któż z nas, mając przed oczami całe morze opozycyjnych flag jednoczących się przeciwko korupcji i Putinowi, nie marzyłby o nowej przyszłości?

Jednak nie dało się utrzymać tego rozmachu. Szybko uchwalono nowe drakońskie prawo przeciwko wolności zgromadzeń, które pozwalało na zasądzanie wysokich grzywien i uznawanie pokojowych protestów za niezgodne z prawem. Wielu przywódców opozycji i jej szeregowych członków nękano, aresztowano i przesłuchiwano w sprawie ich roli w organizowaniu protestów. Kreml zaangażował potężne środki przeciwko protestom; ostatnią masową demonstrację 6 maja 2012 roku brutalnie rozpędzono i doprowadzono do tak zwanego procesu placu Bołotnego, którego akta objęły przesłuchania ponad tysiąca świadków, a sam proces zakończył się skazaniem dziesiątków protestujących na kilka lat pozbawienia wolności.

Równocześnie kontrolowane przez Kreml media zaczęły coraz natarczywiej przedstawiać protestujących i przywódców opozycji w złym świetle, uznając ich za niebezpiecznych ekstremistów, a całkiem możliwe, że także zdrajców ojczyzny. Nie tylko nie pokazywano rewolucji w telewizji, ale też niedoszłym rewolucjonistom nie dawano żadnego dostępu do telewizji. Po ogłoszeniu tak zwanych wyborów (na Putina) pojawiło się jeszcze parę znaczących protestów, ale w 2012 roku stało się dla mnie jasne, że demokracja w Rosji naprawdę umarła. Nie umiałem już sobie wyobrazić pokojowego przejścia do ustroju bez Putina. Gdyby Putin został obalony, zapanowałby chaos i przypuszczalnie przemoc. Po kilkakrotnym wezwaniu mnie przez prokuraturę na specjalne przesłuchania – wchodzi się na nie jako świadek, a wychodzi jako podejrzany, o ile w ogóle się wychodzi – w 2013 roku postanowiłem nie wracać do Rosji.

W tym miejscu chciałbym cofnąć się w czasie i popatrzeć na Rosję z perspektywy zewnętrznej. Wzrost cen ropy, propaganda, represje, a mimo to uległość obywateli – Putinowi nie udałoby się to wszystko, co osiągnął, bez znaczącej pomocy z zewnątrz. W końcu w dzisiejszych czasach nie tak łatwo zaprowadzić dyktaturę. Niełatwo zapobiegać pojawieniu się u ludności jednego kraju zazdrości w stosunku do praw i bogactw, jakimi cieszą się kraje sąsiednie. Jednym z czynników, które utrudniają to zadanie dyktatorom, jest globalna łączność. Z tego powodu Putin zawsze robi, co tylko się da, by wspierać autorytarne reżimy w krajach sąsiadujących z Rosją.

Światowy trend w kierunku demokracji, który uwyraźnił się w drugiej połowie dwudziestego wieku, to jedno z największych osiągnięć ludzkości. Przed drugą wojną światową znaczna większość demokratycznych rządów na świecie znajdowała się w Europie i obu Amerykach. Samuel Huntington udokumentował tę „trzecią falę demokratyzacji” w swojej książce z 1991 roku, którą tak właśnie zatytułował, natomiast w roku 1992 ukazała się praca Francisa Fukuyamy o znamiennym tytule Koniec historii. Demokracja liberalna i kapitalizm okazały się wielkimi zwycięzcami ostatniej potężnej rywalizacji ideologii, z jaką kiedykolwiek mieliśmy do czynienia. Totalitaryzm i komunizm okazały się wielkimi przegranymi. Siły dobra zwyciężyły w zimnej wojnie, w Moskwie otwarto McDonalda, nadszedł czas na dobrze zasłużone świętowanie.

Jednak w wypadku Rosji wszystko wyglądało inaczej. Koniec zimnej wojny stał się dla niej okazją nie tylko do rozwoju gospodarczego, lecz również do ciepłego przyjęcia do grona światowych mocarstw demokratycznych. Związek Sowiecki się rozpadł, ale Rosja, zdecydowanie największa i najpotężniejsza z jego republik, zachowała wiele przywilejów i stanowisk ZSRS. Zachowała również największy w świecie arsenał jądrowy, a jednocześnie skutecznie wyegzekwowała przekazanie jej głowic z Ukrainy, Białorusi i Kazachstanu. Rosja zajęła miejsce ZSRS w Radzie Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych i mimo że sama nieustannie zgłaszała bezpodstawne skargi z tytułu upokorzeń doznawanych rzekomo z winy Zachodu, ze strony zwycięskiego obozu nie pojawiały się żadne żądania reparacji. W rzeczywistości Stany Zjednoczone i kilka innych państw udzieliły wręcz Rosji niezwykle jej potrzebnych gwarancji pożyczkowych i innej pomocy – bezpośrednio oraz poprzez Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW). Rosja otrzymała nawet zapłatę za wycofanie swoich wojsk z Niemiec. I nie była to zwykła dobroczynność. Upadek i chaos dysponującego bronią jądrową giganta nie leżał w niczyim interesie.

Nikt też – ani na płaszczyźnie międzynarodowej, ani w samej Rosji – nie chciał żadnych procesów ani komisji prawdy i pojednania dotyczących byłego ZSRS. Po dekadach ludobójstwa, masowych przesiedleń i uwięzień, a także totalitarnych represji postanowiono zapomnieć o urazach i wkroczyć w nową wspaniałą przyszłość bez wzajemnego oskarżania się. Oczywiście wielu nowych przywódców i urzędników było osobiście zainteresowanych tym, by nie grzebać zbyt głęboko w pełnej okrucieństw przeszłości. Ja sam nie jestem dumny z tego, że byłem kiedyś członkiem partii komunistycznej, nawet jeśli wstąpienie do niej uznałbym za posunięcie wkalkulowane w myślenie o własnej karierze szachowej, w której rozwoju mógł przeszkodzić brak przynależności partyjnej. (Wystąpiłem z partii w styczniu 1990 roku).

Wkrótce dominującą postawą stało się „unikanie polowania na czarownice”, nawet jeśli oznaczało to pozostawienie u władzy ludzi mających krew na rękach. Jeszcze poważniejszą sprawą było to, że wprawdzie potężny rosyjski aparat bezpieczeństwa zmienił nazwę i póki co znacząco ograniczył swoją działalność, nienaruszone pozostały jego podstawy. Jelcyn nie chciał procesów i rosyjskie archiwa KGB pozostały niedostępne. Dawni funkcjonariusze w zamian za ułatwienie przekazania władzy otrzymali milczące zapewnienie bezpieczeństwa finansowego i obietnicę niepociągania ich do odpowiedzialności. Z tej samej formuły skorzystał Jelcyn, kiedy w 1999 roku własnoręcznie wybrał Władimira Putina na swojego następcę.

Państwa zachodnie jednomyślnie współdziałały w tej wątpliwej próbie tuszowania faktów. To niezwykłe, że nawet wielu z najbardziej jastrzębich uczestników zimnej wojny zaraz po zniknięciu ZSRS tak szybko i gorliwie wszystko przebaczyło i zapomniało. „Polowanie na czarownice” oznacza prześladowania, fałszywe oskarżenia i (albo) brak dowodów. Co jednak wówczas, gdy wokół mamy mnóstwo najprawdziwszych czarownic i pełno dowodów na ich czary? Nie zapominajmy, że mauzoleum Lenina nigdy nie usunięto z samego środka placu Czerwonego.

Myślę, że ludzkimi umysłami i sercami po obu stronach żelaznej kurtyny zawładnęło uczucie ogromnej radości. Mogliśmy poznawać całą resztę świata, podróżować, czytać gazety, w których było coś naprawdę ciekawego. Mogliśmy rozmawiać o polityce, która naprawdę miała znaczenie, a nawet głosować! Niewielu Rosjan miało ochotę na ponure procesy mające szczegółowo rozliczać ze wszystkich tych okropieństw, o których aż za dobrze wiedzieliśmy, że miały miejsce w Związku Sowieckim. Okazało się to straszliwym błędem, za który Rosja, a wraz z nią reszta świata, do dziś jeszcze płaci.

*

Nie da się wskazać jakiejś jednej chwili, w której Rosja pobłądziła i pojawienie się Władimira Putina – albo kogoś do niego podobnego – stało się nieuchronne. Nie było jakiegoś konkretnego punktu zwrotnego w stosunkach Zachodu z Rosją, który by wyznaczał przejście od postawy konfrontacji w kwestii praw człowieka do polityki angażowania. Był to powolny i ciągły proces. Stany Zjednoczone i Europa wielokrotnie przymykały oko na zbrodnie i występki Gorbaczowa, Jelcyna i Putina w nadziei, że wszystko samo się wyprostuje. Zwłaszcza amerykańscy prezydenci zawsze pokładali zbyt wielką wiarę w konkretnych osobach w Rosji, zamiast wspierać reformy strukturalne i instytucjonalne, które mogły zagwarantować przetrwanie demokracji.

W rzeczywistości akceptowanie przez Zachód autorytaryzmu w byłym ZSRS zaczęło się, jeszcze zanim zaczęto na dobre dołączać to określenie „były”. W roku 1988 żarliwą wiarę Ronalda Reagana w moralną wyższość wolności jednostki i wolnego rynku zastąpił rozważny pragmatyzm George’a H.W. Busha. Z początkiem 1991 roku, kiedy z Europy Wschodniej mocno powiał wiatr przemian, Gorbaczow zaczął tracić kontrolę nad swoim programem nieśmiałych reform. Bush robił, co mógł, by wspierać Gorbaczowa w próbach zachowania jedności ZSRS, wygłaszając 1 sierpnia 1991 roku niechlubne przemówienie, którym rozjuszył wielu Ukraińców, ponieważ przestrzegał ich przed zbyt silnym dążeniem do uzyskania niepodległości i oderwania się od ZSRS.

Rozpaczliwe wysiłki Gorbaczowa, by utrzymać przy życiu socjalizm i Związek Sowiecki, zakończyły się ostatecznie całkowitą porażką, a na Zachodzie uznano go za przypadkowego bohatera. Jeśli o mnie chodzi, to nie widzę nawet najmniejszych jego zasług w tym, co przypisują mu niektórzy: że nie wysłał słynnych czołgów, by zdławić antykomunistyczne powstania trwające w całym bloku sowieckim – nie uważam tego za zasługę, tym bardziej że w rzeczywistości Gorbaczow wysłał wojsko na Łotwę i Litwę, czyli tam, gdzie był przekonany, że ujdzie mu to na sucho. Tam, gdzie w grę wchodziło jego własne bezpieczeństwo, raczej nie był skłonny do podejmowania ryzyka i nie chciał skończyć jak rumuński komunistyczny dyktator Nicolae Ceaușescu, którego szybkie obalenie i stracenie w grudniu 1989 roku wszyscy mieli w świeżej pamięci.

Kiedy we wrześniu 1991 roku przemawiałem w Parlamencie Europejskim, porównałem Gorbaczowa do Ludwika XVI, który również zwołał na nowo Stany Generalne i odmówił użycia siły przeciwko rewolucjonistom w nadziei na to, że oszczędzą mu życie. Pod tym względem Gorbaczow miał więcej szczęścia od króla Ludwika, mimo że obaj cieszyli się z grubsza podobnym wskaźnikiem poparcia społeczeństwa. Istnieją także punkty zbieżne między Gorbaczowem a ostatnim rosyjskim carem Mikołajem II, który również próbował powstrzymać rewolucję i zachować autokrację na drodze powierzchownych reform. Zwołał parlament, zatwierdził konstytucję, a i tak nędznie skończył. (Trudno mi się oprzeć pokusie, by nie zwrócić uwagi na to, że wszyscy oni: i Gorbaczow, i Mikołaj II, i Ludwik XVI, mieli również inteligentne, wpływowe i niecieszące się popularnością żony: Raisę, Aleksandrę i Marię Antoninę. Raisa z pewnością miała świadomość, jak okrutny los spotkał pozostałe dwie z wymienionych kobiet, i domyślam się, że namawiała męża, by unikał stosowania siły, bo chciała zwiększyć szanse, że oboje ocalą skórę – a ona w dodatku swoje futra).

Borys Jelcyn natomiast w głębi duszy był prawdziwym populistą, choć także zawodowym partyjniakiem. Jego wiara w ludzi znajdowała poparcie w działaniu i w ambitnych reformach politycznych. Nie miał silnej ręki na płaszczyźnie międzynarodowej i zdawał sobie z tego sprawę, rekompensując to sobie przez uciekanie się w kontaktach z zagranicznymi przywódcami na przemian do przechwałek i wdzięczenia się. W latach dziewięćdziesiątych Jelcynowi udało się zachować sferę rosyjskich wpływów w regionie pomimo beznadziejnej słabości Rosji na arenie światowej. To, że coś takiego osiągnął, przynosi mu zaszczyt – a ogromną ujmę przynosi Billowi Clintonowi i pozostałym przywódcom grupy G7, którzy na to pozwolili.

Lata dziewięćdziesiąte stanowiły serię wspaniałych szans zmarnowanych przez siły światowej demokracji. Jeszcze nigdy w dziejach wszystko: potęga gospodarcza, militarna i moralna, nie było tak jednoznacznie po tej jednej stronie. Tę przewagę roztrwoniono, zamiast ją wykorzystać – reformując na przykład Organizację Narodów Zjednoczonych, której można było nadać nowe, silne ramy poszanowania praw człowieka. Stany Zjednoczone i ich europejscy sojusznicy mieli odpowiedni potencjał i mogli wywierać skuteczny nacisk, mocno nalegać na zdecydowane reformy – skutecznie korzystali z tych możliwości, by zwyciężyć w zimnej wojnie. Tymczasem teraz, gdy tylko upadł mur berliński, przerzucili się na coś innego, oparli się niemal wyłącznie na pozytywnych bodźcach i angażowaniu, co było całkiem skuteczne w Europie, ale nie sprawdzało się w odniesieniu do stanowczych despotów, takich jak Władimir Putin.

Ilekroć Putin rozprawiał się z opozycją w Rosji albo nawet ingerował w sprawy krajów ościennych, Zachód miał okazję do mocnej reakcji. Tymczasem Putina na każdym kroku nagradzano coraz silniejszymi więziami z głównymi państwami demokratycznymi świata i, co ważniejsze, coraz większym dostępem do ich lukratywnych rynków. Nie sposób oczywiście orzec z całą pewnością, że zdecydowana postawa wolnego świata zmieniłaby dążenie Putina do dyktatury albo że by jej zapobiegła. Ja jednak uważam, że tak by było.

Putin to nie ideowiec. Razem ze swoimi kumplami nagromadzili ogromne majątki, więc ryzyko, że mogliby nie być w stanie swobodnie z nich korzystać na Zachodzie, byłoby dla nich bardzo poważnym zagrożeniem. W odróżnieniu od swoich sowieckich poprzedników Putin i jego sojusznicy nie zadowalają się najnowszymi modelami limuzyn Ził i przytulną daczą nad Morzem Czarnym. Chcą rządzić jak Józef Stalin, ale żyć jak Roman Abramowicz, bliski kumpel Putina, którego bogactwo pozwoliło mu kupić słynny angielski klub piłkarski i jachty rozmiarów boiska. Oligarchowie Putina podróżują po świecie i swoje majątki trzymają za granicą, a to daje zachodnim rządom możliwość wywierania na nich realnego wpływu, gdyby tylko miały odwagę z tego skorzystać.

Jeszcze większą możliwość wpływu na Putina miał Zachód we wczesnych latach jego pierwszej kadencji, kiedy rosyjski prezydent wciąż badał, na co może sobie pozwolić. Jak każdy urodzony despota, Putin szanuje tylko siłę. Idzie krok do przodu, rozgląda się, wietrzy, a potem, jeśli nie ma żadnych negatywnych konsekwencji, posuwa się dalej. Z każdym krokiem zyskuje więcej pewności siebie i trudniej go zatrzymać. Powściągliwe wyrazy zaniepokojenia ze strony dyplomatów i ministrów spraw zagranicznych to dla kogoś pokroju Putina jednoznacznie zielone światło. On interpretuje tego rodzaju paplanie jako rzecz z definicji bez znaczenia. Przecież gdyby Stany Zjednoczone naprawdę były zaniepokojone, to coś by zrobiły, zamiast tylko o tym mówić, nie przechodząc jednocześnie do działania.

Motywy zwolenników ustępstw są różne: od nierozsądnego optymizmu co do prawdziwego charakteru Putina po cyniczne polityczne karierowiczostwo, dla którego agresywna i zasobna w surowce energetyczne Rosja to zbyt trudny problem. Wielu zachodnim przywódcom łatwiej było udawać, że w Rosji nie ma problemu, niż przyznać, że może być trudno go rozwiązać albo że okaże się to niemożliwe. Poza tym jest jeszcze oddzielna kategoria, do której należą tacy mężowie stanu, jak Silvio Berlusconi i Gerhardt Schröder – ludzie, dla których współpraca z Putinem to był dosłownie biznes, jak każdy inny.

Pomimo próby zmiany nazwy metody na „angażowanie” nie sposób zamaskować unoszącego się smrodu polityki ustępstw. Fundamentalna lekcja płynąca z wyprawy Chamberlaina i Daladiera na spotkanie z Hitlerem w Monachium w 1938 roku jest ważna i dziś: dawanie dyktatorowi tego, czego chce, nigdy go nie powstrzyma przed tym, by chcieć więcej; przekona go, że jego przeciwnicy nie mają wystarczającej siły, by uniemożliwić mu sięgnięcie po to, czego chce. W innym wypadku – rozumuje dyktator – już na początku stawiliby mu czoła.

Znaków ostrzegających przed prawdziwym charakterem i zamiarami Putina było mnóstwo. W dojściu do władzy pomogła mu brutalna odpowiedź, z jaką z jego ręki spotkały się zamachy bombowe na budynki mieszkalne z 1999 roku, akty terrorystyczne, co do których wiele osób nadal podejrzewa, że były prowokacją w stylu pożaru Reichstagu. (Jednak w odróżnieniu od podpalenia Reichstagu tam polała się ludzka krew). Naloty dywanowe oraz torturowanie cywilów w całej Czeczenii przedstawiano jako część globalnej wojny z terrorem, co było kompletną bzdurą. Pogarda Putina dla wartości ludzkiego życia potwierdziła się później podczas dwóch sytuacji związanych z zakładnikami: pierwsza miała miejsce w 2002 roku, kiedy rosyjskie oddziały specjalne, używając nieznanego do dziś gazu, zabiły ponad setkę zakładników podczas szturmu na moskiewski Teatr na Dubrowce. Drugą taką sytuacją było użycie w 2004 roku przez siły bezpieczeństwa wojskowych miotaczy ognia i zniszczenie budynku szkoły pełnej dzieci w Biesłanie, czego skutkiem była śmierć setek zakładników.

Szybkie podporządkowanie przez Kreml rosyjskiej prasy stanowiło – oprócz wzrostu cen ropy w 2008 roku o ponad 700 procent – najważniejszą przyczynę tego, co postrzegano jako sukces reżimu Władimira Putina. Już na początku swojej pierwszej kadencji prezydenckiej Putin przekonał się, że kontrolowanie czwartej władzy ma kluczowe znaczenie dla panowania nad pozostałymi trzema. Nauczył się tego przy okazji głosów protestu, jakie wywołała nieudana próba uratowania załogi okrętu podwodnego z napędem jądrowym Kursk, który zatonął po eksplozji w czasie manewrów na Morzu Barentsa w sierpniu 2000 roku. Zamiast pociągnąć do odpowiedzialności dowództwo floty albo zaprowadzić porządek w naszej biurokracji, która przypomina stajnię Augiasza, Putin pogonił wolną prasę.

Środki masowego przekazu dostały się w ręce ludzi życzliwych Putinowi i jego najbliższym współpracownikom. Właściciel stacji telewizyjnej NTW Władimir Gusiński spędził w czerwcu 2000 roku trzy dni w areszcie i został zmuszony do oddania swojej firmy. W rzeczywistości wyglądało to tak, że w wyniku działań, które stały się ówczesną typową „metodą negocjacyjną”, wymuszono na nim przepisanie udziałów we własnej spółce, zanim pozwolono mu wyjść z aresztu. On sam uciekł do Izraela, a jego kanał został w kwietniu 2001 roku przywłaszczony i wchłonięty do kremlowskiego portfolio. Dziś, jak na ironię, NTW to przypuszczalnie najbardziej nieuczciwa z oficjalnych stacji propagandowych, a konkurencja pod tym względem jest w Rosji naprawdę ostra. Tego rodzaju „miękkiej cenzurze” towarzyszyła cenzura bardziej konwencjonalna: funkcjonowały listy wyszczególniające personae non gratae i tematy zakazane. Władza w mediach została scentralizowana w ten sam sposób co władza polityczna – i w tym samym celu: by móc rabować państwowe zasoby, nie wywołując powszechnego buntu.

Korupcja epoki Jelcyna wryła się w zbiorową pamięć Rosjan tylko dlatego, że w tamtym czasie wiedzieliśmy o niej dzięki doniesieniom prasowym. W latach dziewięćdziesiątych rywalizujący ze sobą oligarchowie toczyli ze sobą wojnę, wykorzystując w niej własne środki masowego przekazu. Nie była to walka prowadzona uczciwie ani choćby przyzwoicie, ale większość faktów wychodziła na jaw, a tysiące rzetelnych dziennikarzy pracowało nad tym, by rosyjska opinia publiczna mogła poznać prawdę. Za Putina jedyne światło płynęło z niekończącego się strumienia entuzjastycznych artykułów na jego temat i na temat jego rządu.

Zachód reagował na te śmiałe kroki ku despotyzmowi zasadniczo w ustalony, typowy sposób: jedyną odpowiedzią były wyrażające zaniepokojenie publikacje prasowe, natomiast interesy szły swoim torem. Putina przyjęto jako pełnoprawnego członka grupy G7, która ma reprezentować najpotężniejsze uprzemysłowione państwa demokratyczne. Jeśli ktoś uważa, że Rosję zaproszono do tego klubu słusznie, biorąc pod uwagę wielkość i wpływ tego kraju, niech zwróci uwagę, że wśród członków G7 nie ma na przykład Chin. Włączenie Rosji do tego elitarnego grona było dla niej nagrodą za demokratyczne reformy i dlatego kraj ten powinien zostać z niego usunięty, gdy tylko Putin te reformy unieważnił. To, że Rosji cofnięto to członkostwo dopiero po tym, jak Putin najechał Ukrainę i dokonał aneksji Krymu w marcu 2014 roku, mówi bardzo wiele o całej tej sytuacji.

Silny oportunistyczny instynkt Putina sprawił, że 11 września 2001 roku przeprowadził być może najważniejszą rozmowę telefoniczną w swoim życiu. Był pierwszym zagranicznym przywódcą, który zadzwonił do prezydenta George’a W. Busha i zaoferował pełne wsparcie po atakach terrorystycznych. Dzięki temu zyskał sobie życzliwość i kredyt zaufania Busha na długie siedem lat. (To musiało się zmienić, kiedy w roku 2008 Rosja najechała Gruzję, ale już samo to, że doszło do tej agresji, świadczyło o tym, jak bardzo urosły ambicje i pewność siebie Putina w trakcie kadencji Busha). Putinowi udawało się przedstawiać Rosję jako sojusznika Stanów Zjednoczonych – zwłaszcza w Afganistanie – a jednocześnie w innych miejscach podejmować działania wymierzone przeciwko interesom amerykańskim i europejskim.

George W. Bush miał jeszcze bardziej ograniczoną możliwość przeciwstawiania się licznym wykroczeniom Putina, ponieważ kilka miesięcy wcześniej pozwolił sobie na przypadkową uwagę na jego temat, kiedy spotkali się po raz pierwszy, a było to w Słowenii 16 czerwca 2001 roku. To właśnie po tym spotkaniu Bush wypowiedział tę słynną ocenę: „Spojrzałem mu głęboko w oczy. Zobaczyłem w nich uczciwego i bezpośredniego człowieka i przeprowadziłem z nim bardzo dobrą rozmowę. Mogłem czytać w jego duszy”. Po tej uwadze Bush nie mógł przywołać Putina do porządku, nie przyznając się jednocześnie do poważnego błędu w ocenie jego charakteru; a przyznawanie się do błędów nigdy nie było najmocniejszą stroną Busha. Trzeba uczciwie przyznać, że po 11 września i Stany Zjednoczone, i ich prezydent mieli nową listę priorytetów. Mimo wszystko jednak z perspektywy czasu jest rzeczą nieco zaskakującą, że administracja, w której skład wchodzili tak doświadczeni uczestnicy zimnej wojny, jak Cheney, Rumsfeld oraz ekspert od spraw sowieckich i rosyjskich Condoleezza Rice, nie wywierała kompletnie żadnej presji na Putina.

Jak jednak mówi przysłowie, nigdy nie jest aż tak źle, żeby nie mogło być gorzej. Kiedy prezydentem został Barack Obama, nie miał praktycznie żadnego doświadczenia w polityce zagranicznej, a na jego barki spadły przytłaczające wyzwania dotyczące sytuacji wewnętrznej. Dostał również wyraźny mandat od Amerykanów. Mieli oni już dosyć przedłużającego się zaangażowania wojskowego w Afganistanie i Iraku, zaangażowania, którego nie popierali. Dlatego chcieli, żeby prezydent zajął się naprawą Ameryki, a zostawił resztę świata w spokoju. Niewielkie były szanse, by Obama, idealista i nowicjusz, miał stanowić dla Putina jakiekolwiek znaczące wyzwanie, mimo że do jego ekipy zajmującej się polityką zagraniczną dołączył Mike McFaul, specjalista od pomarańczowej rewolucji.

To, co się stało, było jeszcze gorsze, niż się spodziewałem. Administracja Obamy klepała w kółko o swoim planie resetu, do tego dołączył się źle opisany przycisk Hillary Clinton. Można sobie wyobrazić, jaki komunikat popłynął z tego serdecznego pierwszego gestu do Władimira Putina. (Formalnie rzecz biorąc, adresatem komunikatu był Dmitrij Miedwiediew, ale nie bawmy się w takie niedorzeczne pozory). Jeśli od czasu do czasu wydaje się, że Putin nie może uwierzyć w stosunkowo mocną międzynarodową reakcję na przeprowadzony przez niego w 2014 roku najazd na Ukrainę, to jest tak być może dlatego, że po prostu czeka, aż dostanie następny przycisk resetujący.

W swoich wspomnieniach wydanych w 2014 roku Hillary Clinton zadaje sobie wiele trudu, by bronić resetu, i próbuje wyjaśniać, że nigdy nie dała się zwieść Putinowi. Jak na ironię, w tym ustalonym post factum stanowisku widać tę samą prawidłowość co we wspomnieniach jej politycznych przeciwników: George’a W. Busha, Condoleezzy Rice, Dicka Cheneya i Donalda Rumsfelda. Niemal jednomyślnie, często używając podobnych sformułowań, wszyscy oni twierdzą, jakoby wiedzieli, że Putin to zły człowiek, ale nie mieli innego wyjścia, tylko musieli prowadzić z nim interesy. (George W. Bush mówi najbardziej otwarcie o tym, że być może błędnie ocenił Putina – będę o tym pisał niżej).

Ktoś taki jak ja, kto przez ponad dziesięć lat głośno mówił, gdzie tylko się dało, o charakterze i ambicjach Putina, może jedynie wpaść we wściekłość na widok tak wielu silnych amerykańskich polityków przyznających mi rację zaraz po odejściu z zajmowanych urzędów. Ci ludzie nie piszą w swoich książkach ani słowa na temat tego, co mogli zrobić inaczej, by jakoś wpłynąć na zachowanie Putina, kiedy mieli możność to uczynić. Pomysł, że Stany Zjednoczone mogą zagrozić Putinowi izolacją, że mogą odciąć dostęp do pieniędzy jemu i jego kumplom miliarderom, że mogą użyć kija, kiedy Putin pozjadał wszystkie ich marchewki – taki pomysł w tych wspomnieniach w ogóle się nie pojawia.

Amerykański rząd podjął w końcu pewne ograniczone kroki w odpowiedzi na liczne nadużycia reżimu Putina, jednak nastąpiło to dopiero wówczas, gdy Putin zdążył już zdobyć pełnię władzy w Rosji oraz nabrał poczucia całkowitej bezkarności. Poza tym inicjatywa ta nie wyszła nawet z samej administracji. Uchwalenie ustawy Magnitskiego, która nałożyła sankcje dotyczące majątków i podróżowania części rosyjskich urzędników z powodu łamania praw człowieka, było skutkiem zabiegów amerykańsko-brytyjskiego inwestora Billa Browdera. W 2008 roku aresztowano jednego z prawników jego rosyjskiej grupy inwestycyjnej, Siergieja Magnitskiego – zrobili to ci sami skorumpowani funkcjonariusze ochrony porządku publicznego, których ogromne malwersacje ów prawnik ujawnił. Rok później zmarł w areszcie tymczasowym po tym, jak go pobito i pozostawiono bez odpowiedniej opieki medycznej.

W pewnym sensie ustawa Magnitskiego była odwetem Browdera, a początkowo na liście osób objętych sankcjami znajdowało się niewielu rosyjskich urzędników – tych, którzy byli bezpośrednio związani z prześladowaniem i śmiercią Magnitskiego. Trzeba zaznaczyć, że administracja Obamy od początku była przeciwna tej ustawie, a uchwalono ją nie samodzielnie, lecz jako część ustawy Izby Reprezentantów, która normalizowała również stosunki handlowe z Rosją, pod wieloma względami ograniczone wcześniej przez słynną poprawkę Jacksona-Vanika z 1974 roku.

Administracja Obamy naśladowała żenująco ostrożne zachowanie Europy w zakresie stosowania sankcji przeciwko Rosji i sojusznikom Putina w następstwie rosyjskiego najazdu na Ukrainę w 2014 roku. Pomimo przytłaczającego poparcia obu partii w Kongresie dla podjęcia dalszych działań – zwłaszcza w zakresie uzbrojenia i szkolenia ukraińskiego wojska – Obama wciąż jedynie powtarzał za Merkel, Hollande’em i innymi europejskimi przywódcami słowa o „poszukiwaniu pokojowego rozwiązania”, podczas gdy wojna trwała już na dobre. Ci politycy upierali się przy tym, by traktować Putina jako kogoś, kto prowadzi negocjacje w dobrej wierze, nawet kiedy w marcu 2015 roku triumfalnie przyznał, że rok wcześniej kłamał w sprawie obecności rosyjskich wojsk podczas zajęcia Krymu.

Nie wierzę, żeby Merkel i Obama byli tak nieświadomi, szczególnie Merkel, która urodziła się w komunistycznej Niemieckiej Republice Demokratycznej. Wobec tego jedynym wytłumaczeniem jest to, że wciąż uważają problem, jakim jest Putin, za na tyle drażliwy politycznie, by łatwiej było udawać, że go nie ma. I być może to nawet prawda: dla nich osobiście, przez jakiś czas. Może chcą jedynie odroczyć totalną katastrofę, aż ustąpią z urzędów i będą mogli zostawić Putina swoim następcom. Tak czy owak, jest to moralna kapitulacja, która pociągnęła za sobą bardzo realne koszty.1 | Koniec zimnej wojny i upadek ZSRS

W samym środku lata w 1989 roku udzieliłem długiego wywiadu magazynowi, który w sowieckiej wyobraźni był właściwie uosobieniem zachodniej dekadencji: chodziło o „Playboya”. Jednak nie sama nazwa wydawcy, który opublikował mój wywiad, wywołała dezaprobatę w Związku Sowieckim. Pomimo coraz bardziej dominującej atmosfery głasnosti, otwartości, między Ameryką a ZSRS oraz powolnego łagodzenia politycznych represji w ramach pieriestrojki Michaiła Gorbaczowa moja jawna krytyka sowieckiego społeczeństwa – a zwłaszcza moja pochwała Ameryki i Amerykanów – to było coś skandalicznego. Do upadku muru berlińskiego, który miał runąć 9 listopada, wciąż brakowało pięciu miesięcy i raczej nikt nie wyobrażał sobie takiego przebiegu wypadków. Jakiś miesiąc po moim wywiadzie Gorbaczow i prezydent George H.W. Bush mieli oświadczyć, że ZSRS i Stany Zjednoczone przestały być wrogami. Jednak nawet w tych szybko zmieniających się okolicznościach moje uwagi w uszach niektórych ludzi na Kremlu brzmiały jak zdrada.

Playboy: Mówi pan jak Amerykanin. Amerykanie zawsze chcą wygrywać.

Kasparow: To bardzo ludzka cecha. Co tylko dowodzi, że Amerykanie są bardzo bliscy prawdziwej ludzkiej naturze.

Władze sowieckie, przesiąknięte mitem moralnej wyższości komunizmu i człowieka sowieckiego, traktowały tego rodzaju uwagi zupełnie poważnie. W dzisiejszym świecie może się to wydawać niezwykłe albo też katastroficznie opresyjne, jednak socjalistyczna ideologia i socjalistyczne postrzeganie moralności stanowiły pokaźną część arsenału zimnej wojny. Kiedy sowieckie władze sportowe zaatakowały mnie za to, że chciałem zachować dla siebie wygraną z szachowych mistrzostw świata, potępiły nie tylko moje nieposłuszeństwo, lecz także brak socjalistycznej solidarności. Wyraziłem pogląd, zgodnie z którym moi sąsiedzi w Baku raczej uznają, że zatrzymanie mercedesa wygranego w Niemczech to przejaw normalnego, zdrowego myślenia. Dla władz ten pogląd był radykalny i wywrotowy.

Oczywiście mój wywiad nie wywołał aż takiego publicznego skandalu jak pojawienie się w jednym z poprzednich numerów tego samego magazynu zdjęć nagiej rosyjskiej aktorki Natalii Niegody, która zagrała wcześniej rolę call girl w filmie będącym wstrząsem dla pruderyjnego sowieckiego społeczeństwa. Jej sesja zdjęciowa i mój wywiad w czasopiśmie, które w ZSRS wciąż było zakazane, oraz wywołane przez te publikacje reakcje wyrażające zmieszanie – wszystko to świadczyło o tym, że trwa okres pieriestrojki. Podejmowane przez nasze państwo nieśmiałe kroki ku większej otwartości były kuszące, jednak wiedzieliśmy, że w każdej chwili może nas spotkać kara, a reformy mogą zostać cofnięte.

Nie było już jasnych zasad i coraz więcej ludzi odnajdowało w sobie śmiałość, by sprawdzać, gdzie dokładnie w danym momencie znajdują się te granice.

W 1987 roku Gorbaczow powiedział, że chce budować „socjalizm z ludzką twarzą”, o którym mówił Aleksander Dubczek. Ja odpowiedziałem na to, że potwór Frankensteina również miał ludzką twarz. Komunizm jest czymś sprzecznym z ludzką naturą i da się go utrzymać jedynie za pomocą totalitarnych represji. Bez pomocy z zewnątrz albo bez potężnych zasobów surowców naturalnych, na przykład ropy, represje prowadzą do stagnacji ekonomicznej. Oprócz tego w społeczeństwie, w którym praktycznie zakazuje się jednostce sukcesu i dążenia do doskonałości, pojawia się stagnacja moralna i duchowa.

Oczywiście były pewne konkretne wydarzenia, które pomogły odsłonić zgubne wady tkwiące w systemie komunistycznym i zmusiły Gorbaczowa do podjęcia rozpaczliwych prób reformy oraz ocalenia państwa. Jednym z takich wydarzeń była katastrofa z kwietnia 1986 roku w elektrowni jądrowej w Czarnobylu na Ukrainie. To, w jaki sposób radzono sobie z tą kryzysową sytuacją, ujawniło faktyczny poziom nieudolności, korupcji i kłamliwości aparatu państwowego, zostawiający daleko w tyle wszelkie możliwe republiki bananowe. (Anatolij Karpow i ja ofiarowaliśmy swoje wygrane pieniężne z meczu o mistrzostwo świata w 1986 roku na fundusz pomocy ofiarom Czarnobyla). Kolejnym wydarzeniem była sowiecka wojna w Afganistanie, która w 1989 roku trwała już od dziesięciu lat i okazała się równie nieskuteczna, pozbawiona poparcia społeczeństwa i droga, jak późniejszy jej ciąg dalszy w wykonaniu sił NATO.

W znacznym stopniu w wyniku rosnącego otwarcia Rosji sowieckiej na nowiny, idee i opinie – szczególnie pochodzące ze świata zewnętrznego – sowiecki establishment stanął przed dylematem. Gdyby władze reagowały jak zwykle i rozprawiały się ze wszystkimi drobnymi wykroczeniami, straciłyby wiarygodność jako reformatorzy i dowiodłyby słuszności zarzutów, że społeczeństwo sowieckie jest zacofane i tkwi w stagnacji. Jednak wiedziały również, że jeśli pozwolą na niewielką krytykę, zachęci to innych do otwartych wypowiedzi. Reakcje władz były coraz bardziej bezładne i niespójne. Pomimo najlepszych intencji Gorbaczowa i mimo podejmowanych przez niego prób, by do tego nie dopuścić, różne przejawy tego paragrafu 22 doprowadziły w końcu do rozpadu Związku Sowieckiego.

Dla wielu z nas po tej „złej” stronie żelaznej kurtyny już na długo przed runięciem muru berlińskiego stało się jasne, że znaczne zmiany są nieuchronne. Nie mieliśmy pojęcia, jaki będzie kształt tych zmian ani gdzie się zaczną, ale dla większości Sowietów to było całkowicie nowe doświadczenie: poważnie i otwarcie rozmawiać o czymkolwiek, co łączy się ze zmianami politycznymi albo nowym kierunkiem dla państwa. A nie mieliśmy przy tym pewności, czy demokratyczne reformy są prawdziwe, czy też może jest to tylko jakaś odmiana „demokracji jednej partii” mająca poprawić pozycję Gorbaczowa przeciwko sowieckiej starej gwardii i pomóc zyskać trochę czasu potrzebnego jego chylącej się ku upadkowi gospodarce. Ludzie na ulicach mówili o przemocy na tle etnicznym, która zaczynała się pojawiać przy okazji ruchów niepodległościowych w wielu republikach. Zastanawialiśmy się, czy miliony ludzi nie umrą z głodu, zanim w końcu zostaną wprowadzone reformy ekonomiczne.

26 marca 1989 roku w Związku Sowieckim przeprowadzono pierwsze prawdziwe wybory od powstania tego kraju w roku 1922. Nowo powstały Zjazd Deputowanych Ludowych ZSRS miał za zadanie nadać demokratyczny wizerunek Radzie Najwyższej, czyli organowi, który wciąż dzierżył realną władzę. Jednak partia komunistyczna zdobyła tylko 85 procent mandatów (zamiast, jak zazwyczaj, 100 procent), a wśród niezależnych zbuntowanych był Borys Jelcyn, który przytłaczającą większością głosów zwyciężył w obwodzie moskiewskim z kandydatem Gorbaczowa.

Jak na ironię, ograniczone eksperymenty ZSRS z demokracją początkowo wywarły najsilniejszy skutek poza granicami Związku Sowieckiego, w Polsce. Świadomość, że w ZSRS dokonują się faktyczne wybory, niezależnie od tego, jak bardzo były one nieudolne i powierzchowne, była dla Polaków impulsem do własnego dużo szerzej zakrojonego eksperymentu. Zamiast przyjmować marzenia Gorbaczowa o reformowaniu socjalizmu, Polska całkowicie obaliła swoich komunistycznych władców, a w jej ślady szybko poszła reszta państw Układu Warszawskiego.

Władający obecnie w wielu byłych sowieckich państwach despoci znają z doświadczenia i rozumieją ryzyko wiążące się z dylematem dotyczącym wolności słowa, dylematem „pęknięć w murze”, i ze wszystkich sił starają się uniknąć tego we własnych krajach. Putin i inni posowieccy autokraci uważają to, co stało się w reżimie Gorbaczowa, za negatywne studium przypadku. Dlatego właśnie tak surowo reagują na polityczną krytykę wyrażaną nawet na jakimś blogu o niewielkim oddziaływaniu albo na choćby jedną osobę protestującą z transparentem.

Współcześni dyktatorzy uczą się na błędach swoich poprzedników. Wiedzą, że wybuchowa energia będzie narastać, jeśli nie da się jej jakiegoś ujścia. Wobec tego tworzą przestrzeń, w której może istnieć pewien osobliwy rodzaj kontrolowanego sprzeciwu. Rozgłośnia radiowa i strona internetowa Echo Moskwy może nadawać i publikować krytyczne wypowiedzi i materiały na temat Putina, podczas gdy mniejsze i mniej uległe miejsca wyrażania sprzeciwu, jak choćby moja agencja informacyjna Kasparov.ru, nie mają dostępu do rosyjskiego internetu. Byłem prezesem Echa w latach 1991–1996, kiedy było niezależne. Wprawdzie stacja nadal zachowuje opozycyjny charakter, ale jej właścicielem jest obecnie ramię medialne państwowego giganta energetycznego Gazpromu i Echo funkcjonuje z pełną świadomością, że w każdej chwili może zostać zamknięte.

Podobnie jest z wiecami protestacyjnymi: można je rejestrować i mogą się odbywać, ale ich organizatorzy i uczestnicy muszą się liczyć z tym, że staną przed sądem. Wszystko to jest elementem skomplikowanego współczesnego baletu pseudodemokracji i pseudowyboru, baletu, który obejmuje również wybory o ustalonym z góry wyniku i cztery kanały telewizyjne przedstawiające nieznacznie tylko różniące się poglądy na temat tego, jak świetnie Putin się wszystkim zajmuje.

„Kolorowe rewolucje” związane z prodemokratycznymi ruchami w Gruzji w roku 2003 (rewolucja róż) i na Ukrainie w roku 2004 (pomarańczowa rewolucja) również wywołują strach wśród despotów, którzy podejmują zapobiegawcze środki zaradcze przeciwko ruchom młodzieżowym, organizacjom pozarządowym powiązanym z zagranicą oraz pozornie niegroźnym trybunom wolności słowa, na przykład niezależnym rozgłośniom radiowym. Jednak to właśnie sowieckie doświadczenie tak naprawdę zostawiło trwałe ślady w psychice Putina oraz pozostałych i to ono wciąż kształtuje ich światopogląd i zachowanie. I tylko moje własne doświadczenie jako sowieckiego i rosyjskiego obywatela pozwala mi rozumieć ruchy i motywy Putina.

Bardzo trudno jest opisać życie w komunistycznym państwie w sposób zrozumiały dla kogoś, kto nigdy tam nie mieszkał. Ludzkiego ducha cechuje ogromna odporność: na ogół dostosowuje się do okoliczności, jak tylko może, żeby nie stracić do reszty nadziei. Istnieje również solidarność w niedostatku i dlatego opowieści o zamożnym Zachodzie miały tak wywrotową siłę w ZSRS. Dużo trudniej zachować stoicki spokój w obliczu przeciwności, kiedy człowiek się dowie, że jego sąsiadom wiedzie się o wiele, wiele lepiej niż jemu samemu. Taka jest ludzka natura, fundament wolnorynkowego konsumpcjonistycznego kapitalizmu. To dlatego komunizm był – i nadal pozostaje – czymś tak wynaturzonym i obcym.

Latem 1989 roku, kiedy udzielałem wywiadu „Playboyowi”, moja własna zuchwałość wynikała z młodości, sukcesu, podróży i spędzania życia w zdrowym dystansie od Moskwy. Kończyłem właśnie dwadzieścia sześć lat, a od 1985 roku byłem szachowym mistrzem świata. W kraju, czyli zbzikowanym na punkcie szachów ZSRS, byłem idolem sportowym, a mieszkałem nadal w rodzinnym Baku, w Azerbejdżanie, jednej z republik zakaukaskich, która wraz z Armenią i Gruzją tworzą najdalej wysunięte na południe punkty rozciągniętego sowieckiego imperium. (Przemawiając w Stanach Zjednoczonych, lubię żartować, że urodziłem się na samym Południu, tuż obok Georgii – bo po angielsku nazwa tego amerykańskiego stanu brzmi tak samo jak nazwa Gruzji). Położone dwa tysiące kilometrów od Moskwy, wysunięte w Morze Kaspijskie Baku sprawiało wrażenie odległej placówki kolonialnej, którą zresztą było.

Udzielając wywiadu właśnie stamtąd, z położonego nad morzem obozu szkoleniowego, powiedziałem z pełnym przekonaniem:

Każdy ma te same, normalne, ludzkie aspiracje. W dzisiejszym świecie są dwie polityczne sfery, ale normalny styl życia istnieje tylko w jednej z nich – i nie jest to ta, którą mamy tu, w Związku Sowieckim. Życie tutaj mógłbym nazwać wypaczeniem normalnego życia. Przypomina życie w domu z luster. I jedyny sposób na wydostanie się z tego domu to potłuczenie tych luster. Od lat miałem wrażenie, że coś tu u nas w Związku Sowieckim jest nie tak; kiedy zacząłem jeździć na Zachód, to wrażenie tylko się pogłębiło. Chcę tego samego co wszyscy: normalnego życia, czyli takiego, w którym można dobrze żyć i swobodnie się wyrażać. Bardzo ważne jest dla mnie to, by starać się przynieść swoim rodakom normalne życie. Światło dnia.

Dziś jestem dumny z tych słów, ponieważ potwierdzają, że okazałem się konsekwentny w tej walce. Dwadzieścia sześć lat później nadal z oddaniem staram się przynieść „normalne życie” mieszkańcom domu z luster, w którym rządzi dyktatura. To prawdziwa tragedia, że w Rosji wciąż trzeba prowadzić taką walkę – całe dziesięciolecia po upadku Związku Sowieckiego.

*

W tamtym czasie powtarzano mnóstwo mitów i nieporozumień dotyczących rozpadu ZSRS, jednak można się było tego spodziewać. Ci sami zachodni eksperci, politycy i spece, którzy nie potrafili przewidzieć runięcia muru berlińskiego, dopóki tłumy Niemców nie zaczęły przelewać się przez tę granicę, nie umieli również zobaczyć, że siły, które wyzwolił swoimi reformami Gorbaczow, szybko wymkną mu się spod kontroli.

Z powodu swojej sławy i przyrodzonej szczerości często miałem okazję dyskutować o polityce z ludźmi dużo wyżej ode mnie postawionymi w tej dziedzinie. Zawsze było dla mnie zaskoczeniem, jak bardzo przeceniali oni stabilność komunizmu w Europie i w samym ZSRS. Wyglądało to tak, jakby zapomnieli, że mur wybudowany ludzkimi rękami te same ręce mogą zburzyć.

Mam w pamięci kilka takich szczególnych sytuacji. W październiku 1989 roku brałem udział w przyjęciu, podczas którego rozmawiałem na temat przyszłości Europy z Henrym Kissingerem i Jonathanem Bushem, bratem ówczesnego prezydenta. Kiedy powiedziałem, że pod koniec roku w Europie nie będzie już ani jednego komunistycznego reżimu, skwitowali to śmiechem i w niewielkim jedynie stopniu podzielali moje zdanie. Dla nich byłem po prostu typowym młodym mądralą, który opiera swoje niedorzeczne opinie na optymizmie i zapachu zmiany unoszącym się w powietrzu zamiast na latach studiów i analiz. I być może mieli rację – ale ja też.

Z początkiem roku 1990, po obiecującym spotkaniu z redakcją „The Wall Street Journal”, które doprowadziło do nawiązania mojej stałej współpracy z tą gazetą, redaktor Bob Bartley przyniósł mi zaproszenie do wygłoszenia odczytu na forum RAND Corporation w Los Angeles. Gdy tam byłem, szef RAND powiedział, że powinienem poznać jego znajomego Brenta Scowcrofta, doradcę prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego w administracji Busha i wytrawnego znawcę tych zagadnień, który piastował to samo stanowisko za prezydenta Forda w latach siedemdziesiątych. Podczas tamtego spotkania w Białym Domu poznałem również Condoleezzę Rice, eksperta do spraw Rosji, która była wówczas dyrektorem wydziału sowieckiego Rady Bezpieczeństwa Narodowego.

Pytano mnie o Borysa Jelcyna, który stał się głównym krytykiem i rywalem Gorbaczowa w Rosji. Moi rozmówcy twierdzili, że Jelcyn jest nieobliczalny, że to pijak – na co nie miałem lepszej odpowiedzi, niż zapytać ich, czy nie chcieliby się dowiedzieć czegoś więcej o jego charakterze lub politycznej przyszłości. Byłem wstrząśnięty, że ci eksperci wydawali się kompletnie nieobznajomieni z sytuacją polityczną w Rosji, gdzie Jelcyn był postacią zdecydowanie wschodzącą, a Gorbaczow – rozpaczliwie lecącą na dno. Widać było wyraźnie, że rozmawiają tylko ze swoim dobrym znajomym Gorbaczowem i innymi ludźmi z Kremla – w końcu to tam znajdowała się władza i broń jądrowa.

Tym razem spisałem się lepiej i biorąc pod uwagę bardziej oficjalny charakter tego spotkania, trzymałem język za zębami, ale byłem zdumiony, z jakim spokojem i nieświadomością moi rozmówcy wydają się odnosić do tego, co w mojej opinii z całą pewnością było ogromną falą zmian przechodzącą przez Europę Wschodnią i ZSRS. Dużo bardziej interesował ich mechanizm propozycji reform Gorbaczowa niż to, że ulice wszystkich miast od Berlina po Władywostok są pełne ludzi chcących i potrafiących otwarcie narzekać na swoich politycznych przywódców. Powiedziałem Scowcroftowi, że Jelcyn jest pewien, że w maju zostanie wybrany na przewodniczącego rosyjskiej Rady Najwyższej, i że wykorzysta ten mandat, by nadal przeciwstawiać się Gorbaczowowi. Scowcroft chyba mi nie uwierzył, ja z kolei zrozumiałem, że i jego, i Biały Dom bardziej niż cokolwiek innego martwiło utrzymywanie dobrych stosunków z Gorbaczowem.

Ciąg dalszy dostępny w pełnej książce.Podziękowania

Ilekroć grozi mi zatonięcie w morzu ciekawych pomysłów i intrygujących okazji, pomaga mi moja żona Dasza, która pociąga mnie w odpowiednim kierunku. Ona wiedziała, że to właściwa książka we właściwym czasie.

Mam wielką nadzieję, że wszystko, co napisałem wyżej, jest wyrazem uznania dla wielu osób, które przez ostatnie dziesięć lat edukowały mnie i inspirowały na mojej drodze aktywisty broniącego praw człowieka, wobec tego wymienię tu tych, którzy sprawili, że ta edukacja i inspiracja przybrała postać książki.

Chris Parris-Lamb, mój agent w The Gernert Company, już od pierwszego dnia zrobił na mnie ogromne wrażenie swoim przygotowaniem i energią. Jego wkład w połączeniu z pracą naszego redaktora z PublicAffairs, Benjamina Adamsa, okazał się kluczowy, by szybko ustalić, w jaki sposób przekształcić gmatwaninę pomysłów, opowieści, wspomnień, analiz, bieżących wydarzeń i opinii w spójną historię niosącą pewne decydujące przesłanie.

Twórca PublicAffairs, Peter Osnos, ma świetnego nosa do nowin i jego entuzjastyczne poparcie dla tej książki było dla mnie potężną zachętą.

Szczególne podziękowania kieruję pod adresem George’a R.R. Martina za jego cudowną serię książkową Pieśń lodu i ognia oraz powstały na jej podstawie serial telewizyjny nakręcony przez HBO Gra o tron, który był inspiracją tytułu niniejszej książki. Putin w dużym stopniu może przypominać Tywina Lannistera, jednak biorąc pod uwagę, jak często postacie tej sagi spotyka straszliwy los, mam uzasadnione powody, by powstrzymać się od porównywania samego siebie do którejkolwiek z nich!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: