- W empik go
Nadir - ebook
Nadir - ebook
Załoga Nadira, promu kosmicznego klasy C, składa się wyłącznie z więźniów. Zwyrodniali przestępcy, których skazano na dożywotnią tułaczkę, nie wiedzą, dokąd zmierza statek. Nikt nie powiedział im również, w jakim celu podróżują. Nadir, pilotowany przez bezduszny komputer, niestrudzenie niesie ich ku nieznanemu. Na dolnym pokładzie znajdują się zamknięte, pancerne drzwi, broniące dostępu do tajemniczego pomieszczenia. Pewnego dnia samozwańczy przywódca więźniów zauważa ślad buta na progu, w połowie skryty za owymi drzwiami. Zaczynają pojawiać się pytania: Który z członków załogi od samego początku miał klucz? Dlaczego ukrywał ten fakt przed pozostałymi? Czego zdrajca szukał w niedostępnym pomieszczeniu?
Niewiele później skazańcy znajdują ciało kolegi. I nie jest to ostatnie ciało…
– Zenit nad nami, a nadir pod nami – powiedziała.
Spojrzałem w górę przez szybę samochodu. Niebo zasnuły ciemne, deszczowe chmury. Nadejście burzy było tylko kwestią czasu. Pojazd kierowany przez komputer gnał wielopasmową autostradą, pokonując kolejne kilometry [...]
[...] Nie słuchałem. Spojrzałem raz jeszcze w niebo. Dłonie drżały. Na czoło wyszły krople potu. Ręce same wyciągnęły się w kierunku jej szyi. Palce dotknęły delikatnej skóry. Zatopiły się w kasztanowych lokach. Pocałowałem ją, równocześnie zaciskając dłonie na szyi. Odebrała to jako pieszczotę. Pojazd pędził. Mówiła coś jeszcze, ale nie słuchałem.
Kosmiczna wyprawa Nadirem to nie tylko doskonała rozrywka czytelnicza pod znakiem gatunku science-fiction. To przede wszystkim wymagająca gruntownej analizy, głęboka refleksja nad kondycją współczesnego człowieczeństwa. Jest mrocznie i intrygująco – uwielbiam takie literackie perełki.
Wioleta Sadowska, subiektywnieoksiazkach.pl
Grupa ludzi zamknięta w jednym pomieszczeniu, trup i morderca do wytypowania to popularny motyw kryminałów. Jednak gdy dodać do tego, że pomieszczenie znajduje się czterdzieści lat świetlnych od Ziemi, a każdy podejrzany już kiedyś kogoś zamordował, robi się naprawdę ciekawie! Edward Strun śmiało łączy gatunki, gdzie thriller przeplata się z SF. A wszystko to zostało okraszone humorem, lekką nutką ironii i poważnymi przemyśleniami nad istotą człowieczeństwa. Polecam!
Marta Wigórska, stacjaksiazka.pl
Ta książka to mistrzowskie połączenie powieści science fiction i thrillera. Członkowie załogi promu kosmicznego muszą zmierzyć się nie tylko z własnymi demonami, ale również z mordercą, który kryje się pośród nich. Dawno nie czytałam czegoś tak zaskakującego, z taką ilością fenomenalnych zwrotów akcji i z tak intrygującą fabułą.
Paulina Kukuła, mala-czytelniczka.blogspot.com
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-706-2 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Człowiek w płomieniach
Morderca!
Zajrzałem w oczy żywego nieboszczyka
To wciąż ta sama gra – przetrwanie
Niezliczony tłum bawi się w nią odwlekając
Kalectwo i śmierć w strachu przed cierpieniem
Poczucie wolności odeszło
(...)
Podaruj mi sześćdziesiąt dziewięć lat
Kolejne życie w tym piekle
Gdzie rządzą seks i śmierć
Wypełniając plan matki natury
Niczym Prometeusz jesteśmy związani
I przykuci do skały zwanej nowym wspaniałym światem
Taki nasz przeklęty los
Dead Can Dance (Lisa Gerrard, Brendan Perry),
Tekst utworu „Black sun” w przekładzie autoraCZĘŚĆ PIERWSZA LOT
Lubię przychodzić do sektora zieleni. Tutaj mogę napełnić płuca świeżym powietrzem, na moment zrzucić wszystkie okowy i znów poczuć się wolnym. Niestety, chwile spędzone na łonie natury są jedynie ułudą, oszukiwaniem samego siebie.
Bo na Nadirze nic nie jest naturalne.
Centralną część sektora porasta tropikalna dżungla. Drzewa lasów deszczowych nieustannie wypuszczają młode pędy, wydzierając temu miejscu coraz większą przestrzeń. Za każdym razem, gdy tu zaglądam, odnoszę wrażenie, że wierzchołki mahoniowców oraz palm olejowych są bliżej lamp, zawieszonych pod sklepieniem. Hurmy i bananowce nieprzerwanie rodzą nowe owoce w tak dużych ilościach, że nie jesteśmy w stanie wszystkich zebrać. Większość pada na ściółkę, pomiędzy rozłożyste paprocie, gnijąc tam powoli i użyźniając glebę. Z pozoru najprawdziwsza tropikalna dżungla. Ale wystarczy pobyć tu nieco dłużej, wsłuchać się w odgłosy, popatrzeć uważniej, by przekonać się, że nie jest to naturalny ekosystem. Najpierw każdego zastanowi przejmująca cisza: żadnego brzęczenia owadów, śpiewu ptaków, porykiwań małpiatek, szmeru liści poruszanych wiatrem. Nawet komuś, kto nigdy nie był w którymś z równikowych rezerwatów przyrody – ostatnich miejsc na Ziemi, gdzie można zobaczyć resztki autentycznych lasów deszczowych – brak jakichkolwiek dźwięków wyda się podejrzany. Następnie w oczy rzuci się bezruch, martwota tego miejsca. Wszystko tu jest niczym pojedynczy kadr, wycięty z filmu. Wiatr nie kołysze zwisającymi z drzew lianami, liście nie falują, delikatna bryza nie owiewa twarzy. Po stwierdzeniu tego faktu, każdy instynktownie spojrzy w górę, wypatrując szkwału szalejącego w czubkach drzew, lecz tam także nie dostrzeże ruchu. Nie zobaczy również błękitnego nieba, jedynie oślepiające, zimne światło lamp. Wówczas nikt nie będzie miał już wątpliwości, że znajduje się wewnątrz sztucznego tworu, skrawka lasu wyhodowanego przez człowieka – a w zasadzie przez jego komputery i maszyny. Teraz wystarczy tylko dokładniej przyjrzeć się dżungli, żeby dostrzec kolejny szczegół: pionowe kominy systemu wentylacyjnego, przecinające regularną siatką roślinność i wpadające do zbiorczych przewodów pod sklepieniem. Niełatwo je zauważyć, ponieważ filodendrony, liany oraz młode gałęzie drzew oplotły je szczelnie, jakby chciały ofiarować załodze Nadira jeszcze więcej życiodajnego tlenu. Od czasu do czasu Joe i ja musimy karczować rośliny, które zanadto zapędzają się w swoich zamiarach, zatykając czerpnie powietrza. Poza tym w tej części sektora nie mamy zbyt wiele pracy; oprócz wycinania chaszczy i zbierania owoców, do naszych obowiązków należy podlewanie dżungli w sekcji C, gdzie awarii uległy automatyczne zraszacze. O całą resztę dba pokładowy komputer.
Mnóstwo czasu za to spędzamy w zewnętrznym pierścieniu sektora zieleni. W obszarze tym, oddzielonym grubą ścianą od części centralnej, panują zdecydowanie bardziej przyjazne dla człowieka warunki: chłodniejsze powietrze, mniejsza wilgotność. Rosną tu przede wszystkim drzewa i krzewy owocowe strefy umiarkowanej. Jabłonie, wiśnie, grusze, porzeczki, pomidory – wszystko rozmieszczone w regularnych kwadratach, pomiędzy którymi biegną wąskie ścieżki. Joe i ja podlewamy te rośliny, pielęgnujemy je, poświęcamy im mnóstwo czasu, a one odwdzięczają się nam słodkimi owocami.
Monotonne, jednostajne ględzenie Joego sprawiło, że od dłuższego czasu pogrążony byłem w rozmyślaniach. Nie miałem ochoty konwersować; zrywałem czarne porzeczki, klęcząc pośród krzewów. Zamierzałem jak najszybciej zebrać wystarczająco dużo owoców, grzecznie się pożegnać i odejść do swojej kajuty. Często drażniła mnie gadatliwość Joego, mimo to zawsze starałem się nie okazywać irytacji, bo wiedziałem, że jestem jedyną osobą, z którą może porozmawiać.
Z zadumy wyrwało mnie słowo „miłość”.
Joe niekiedy wspominał o tym wzniosłym uczuciu i zawsze były to wypowiedzi burzące krew w żyłach. W jego przypadku miłość nigdy nie pasowała do kontekstu, była jak dumny paw w brudnym kurniku.
Uniosłem głowę i spojrzałem na niego ponad krzakiem porzeczek. Podlewał grządki z pomidorami. Stał jak zwykle zgarbiony, przygaszony, ze wzrokiem wlepionym w strumień wody tryskający z końcówki szlaucha. Więzienny uniform wisiał na nim niczym na wieszaku, rude włosy były tłuste i nieuczesane, a bladą twarz pokrywał kilkudniowy zarost. Wyglądał naprawdę okropnie. Wielkie sińce pod oczami i zapadnięte policzki świadczyły o wycieńczeniu, natomiast rozedrgane dłonie oraz łamiący się głos mogły być objawami załamania nerwowego. Jak długo jeszcze pociągnie? – musiałem w myślach zadać to pytanie.
– …przeniosła się do naszej szkoły, kiedy byliśmy w piątej klasie – ciągnął niestrudzenie. – Zmieniła szkołę, bo jej rodzice się rozstali. Ojciec został w starym mieszkaniu, a ona wyjechała razem z matką i jej kochankiem. Miała na imię Maya. Wpadła mi w oko od pierwszego wejrzenia. Jakby mnie ktoś w łeb obuchem trzasnął. Miałeś tak kiedyś?
– Chyba miałem – bąknąłem.
– Czyli wiesz, jak to jest. Byłem wtedy gówniarzem. Miałem jedenaście lat. Po kryjomu kochałem się w tej Mayi do końca szkoły. Cały czas myślałem tylko o niej, marzyłem, że może kiedyś, w jakichś przypadkowych okolicznościach, uda mi się ją poznać. Byłem dzieciakiem. Nie miałem odwagi podejść i zwyczajnie zagadać. Czasem wyobrażałem sobie, że ona nagle mdleje, traci przytomność, ma jakiś wypadek lub coś podobnego, a ja, i tylko ja, przybywam jej dzielnie na ratunek. Przeprowadzam sprawnie pierwszą pomoc, sztuczne oddychanie usta-usta, itp. Rozumiesz?
– Mhm.
Najwyraźniej już wtedy miał słabość do dzieci – pomyślałem złośliwie. Dla nikogo nie było tajemnicą, że trafił tutaj za molestowanie nieletnich; w więzieniu tego rodzaju zbrodni nie sposób ukryć. Zawsze znajdzie się „życzliwy klawisz” pałający nienawiścią do pedofilów, który szepnie słówko komu trzeba. Potem od razu przyszywają człowiekowi łatkę. Reputacja Joego zawędrowała wraz z nim nawet na pokład Nadira – i trudno wyjaśnić jak tu dotarła, ponieważ oficjalnie nikt z załogi przed wejściem na statek nie miał prawa poznać życiorysów współtowarzyszy. Zapewne kolejna zasługa „życzliwego klawisza”… Joemu udowodniono ponad trzydzieści gwałtów, z których kilka skończyło się dla ofiar nie tylko poważnym uszczerbkiem na zdrowiu psychicznym, ale również obrażeniami fizycznymi: siniakami, zadrapaniami. Rudzielec jednak uparcie twierdził, że niczego złego nie uczynił. Niegdyś na Ziemi dorabiał jako katecheta w jakimś podejrzanym Kościele Chwały Jezusa, lecz nauczanie o bożym miłosierdziu raczej nie było sensem jego życia. Wolał wykorzystywać stanowisko do nawiązywania bliskich relacji z małymi dziewczynkami lub chłopczykami – płeć nie była istotna, liczyła się tylko młodość. Wiele razy przekonywał mnie, że nigdy nie skrzywdził żadnego dzieciaka. Utrzymywał, że swoich podopiecznych z kółka różańcowego kochał „najbardziej na świecie” i „prędzej oddałby życie, niż sprawił ból którejś z tych cudownych, bezbronnych istot”. „Miłość dorosłego człowieka do dziecka to coś naprawdę wspaniałego; może być czysta i niewinna”. Czasem, kiedy opowiadał takie brednie, ciężko było mi opanować obrzydzenie do niego i do wszystkich plugastw, których niegdyś się dopuścił. Mimo to zawsze tłumiłem w sobie pogardę, bo za każdym razem dochodziłem do wniosku, że nie powinienem go osądzać. W końcu ja również miałem swoje na sumieniu i nie znalazłem się na pokładzie Nadira bez przyczyny. Poza tym kara, jaką ponosił, była naprawdę surowa.
Joe lubieżnie oblizał wargi – najwidoczniej wyobraził sobie sztuczne oddychanie usta-usta.
– Chodziło o to, że po takiej akcji ratunkowej dziewczyna byłaby mi dozgonnie wdzięczna. Sama chciałaby się ze mną umówić, bo przecież w końcu byłbym jej wybawcą. A ja oczywiście udawałbym skromność i powtarzałbym, że niczego nadzwyczajnego nie dokonałem. Ile razy marzyłem o czymś takim… Jednak nie muszę chyba mówić, że marzenia się nie spełniły.
– Domyślam się.
– Tak więc byłem w niej zakochany aż do ostatniej klasy i wyobraź sobie, że na balu pożegnalnym, pod sam koniec szkoły… Zapomniałem wcześniej powiedzieć, że na bal poszedłem z taką jedną Suzi. Była to córka sąsiadki i jednocześnie najlepszej przyjaciółki mojej mamy. Więc na tym balu okazało się, że Maya… leci na mnie. Wyobrażasz sobie?
– Nie – odbąknąłem, nie ukrywając znużenia.
Joemu to nie przeszkadzało.
– Podeszła do mnie jej koleżanka i powiedziała, że podobam się Mayi i jeśli chcę, mogę zaprosić ją do tańca, ona na to czeka i na pewno nie odmówi. Niesamowite, nieprawdaż?
– Mhm.
– I wiesz, co się stało?
Pokręciłem przecząco głową.
– Maya nagle przestała mi się podobać. W jednej chwili stwierdziłem, że nie jest w moim typie. Nie poprosiłem jej nawet do pieprzonego tańca. Upatrzyłem sobie inną koleżankę.
– Ale z ciebie łajza – rzuciłem i wybuchnąłem śmiechem. Joe śmiał się razem ze mną.
Chwila beztroski nie trwała długo. Za plecami usłyszałem nieprzyjemny wrzask:
– Ruszcie dupy, dziewczynki! Anselmo wzywa!
Obejrzałem się i zobaczyłem Czachę. Idealnie gładka łysina błyszczała w świetle lamp, a na potężnej, końskiej szyi oraz na muskularnych barkach zawisł cień wiśni rosnącej nieopodal. Zawsze zastanawiałem się, ile ten facet musiał pochłonąć rozmaitych anabolików, aby tak wyglądać. Wzrostem przewyższał mnie o głowę, plecy miał dwa razy szersze, a bezrękawnik na jego piersi był napięty w takim stopniu, iż odnosiłem wrażenie, że materiał za chwilę nie wytrzyma i rozedrze się na kawałki. Respekt budziły również bicepsy o obwodzie zdecydowanie większym niż obwód moich ud oraz tatuaże, pokrywające znaczną część ogromnego cielska – wprost nie można było wypatrzyć centymetra kwadratowego wolnego od różnego rodzaju wzorów, rysunków lub podobizn roznegliżowanych panienek.
Joe natychmiast zakręcił zawór, odłożył szlauch i ustawił się za plecami Czachy. Ja wróciłem do zrywania porzeczek. Zazwyczaj wzywali tylko Joego, rzadko byłem im do czegoś potrzebny, więc uznałem, że również tym razem moja obecność będzie zbędna.
– Głuchyś jest, patałachu?! – wrzasnął Czacha, obrzuciwszy mnie pogardliwym spojrzeniem. Z masywnej szyi groźnie spoglądały wyłupiaste ślepia warana z Komodo. – Ruchy, kurwa!
Usłuchałem. Opuściliśmy sektor zieleni, zeszliśmy po schodach i znaleźliśmy się w korytarzu obwodowym na środkowym pokładzie, skąd prowadziła prosta droga do strefy kwater. Gdy stanęliśmy u wejścia do kajuty Anselma, zza drzwi dobiegły nas krzyki. Czacha chwilę nasłuchiwał, zastygłszy z klamką w dłoni. W końcu postanowił wkroczyć do środka. Pchnął drzwi i zrobił to z wrodzonym sobie brakiem wyczucia. Zawiasy rozpaczliwie jęknęły, a zaraz potem skrzydło drzwiowe z hukiem uderzyło w ścianę. Naszym oczom ukazało się wnętrze małego pokoiku. Kajuta Anselma nie różniła się niczym od innych kwater: łóżko, niewielki stolik w kącie, szafka na ubrania, a wszystko otoczone brudnymi, metalowymi ścianami, z których odchodziła szara farba. Na pryczy siedziały dwie postacie. Sylwetki nawet nie drgnęły; w najmniejszym stopniu nie zareagowały na ogłuszający łomot, który towarzyszył otwieraniu drzwi. Kontynuowały ożywioną dyskusję, nie spojrzawszy w naszym kierunku.
– Co ty pierdolisz?! – zapiszczał Gordon, rzuciwszy z irytacją wachlarz kart na stolik. – Myślałem, że znasz zasady!
– No bo znam – zapewnił go Wisior.
– Gówno, a nie znasz! Gdybyś znał, to wiedziałbyś, że kareta jest wyższa od strita!
– Niemożliwe! Kto cię uczył grać, stary? Babcia?
– Grałem w pokera, gdy byłeś jeszcze w brzuchu matki.
– Jasne. Grałeś z babcią i dziadkiem.
– Zamknij mordę, bo już nie mogę cię słuchać! Nie dość, że jesteś skończonym debilem, to jeszcze wykłócasz się jak stara menda! Przegrałeś rozdanie i chuj! Więcej z tobą nie gram. Jeśli będzie ci się nudzić, pobaw się z tym pedałkiem, a mi daj, kurwa, spokój!
– Nie będę bawił się z żadnym pedałkiem! Nie kręcą mnie takie rzeczy! Tylko raz spróbowałem, dawno temu, a ty wciąż mi to, kurwa, wypominasz!
Niesamowite – przemknęło mi przez myśl – rżną w pokera od tylu lat, a Wisior wciąż nie zna zasad. Ale z drugiej strony strit i kareta w jednym rozdaniu zdarzają się niezwykle rzadko.
Wisior naprawdę się wkurzył. Tętnice na jego skroniach pulsowały w rytm uderzeń serca, twarz nabrała żywszych kolorów. On traktuje serio takie idiotyczne sprzeczki? Wisior, podobnie jak Czacha, był rosłym osiłkiem z ogoloną na łyso głową. Obaj spędzali mnóstwo czasu, ćwicząc w mesie. Często korzystali z hantli, ciężarków i innych przyrządów gimnastycznych, które mieliśmy na pokładzie Nadira. Jednak, mimo że Wisior swoją posturą mógł budzić postrach, Czacha zdecydowanie przewyższał go wzrostem, masą mięśni i liczbą tatuaży.
– Przyprowadziłem tych obesrańców – nieśmiało zagadnął Czacha. Był wyraźnie speszony. Jak to możliwe, że ta ogromna góra mięśni czuje tak duży respekt przed Gordonem, który w gruncie rzeczy nie należy do ludzi postawnych? Odpowiedź na to pytanie była prosta: Anselmo darzył Gordona o wiele większym szacunkiem, dzięki czemu ów niewysoki, przygarbiony cwaniaczek zajmował dużo wyższą pozycję w tutejszej hierarchii. Już na pierwszy rzut oka Gordon sprawiał wrażenie spryciarza, w jego twarzy kryło się coś trudnego do zdefiniowania, jakaś wrodzona przebiegłość. Taki typ człowieka bez problemu odnajduje się w każdej sytuacji, zawsze wie, po czyjej stronie stanąć, by osiągnąć dla siebie maksymalną korzyść, wokół kogo się zakręcić i jak tego kogoś podejść fałszywymi pochlebstwami. Oczy Gordona rzucały chytre spojrzenia, jakby chciały powiedzieć: „Uważaj! Masz do czynienia z nie lada cwaniakiem”. Wrażenie to potęgował orli nos i zrośnięte, krzaczaste brwi. Gordon kiedyś na Ziemi parał się handlem prochami. Został skazany za to, że razem ze swoimi gorylami zatłukł na śmierć kilku wyrostków, którzy nie byli w stanie spłacić zaciągniętych u niego długów.
– Pięknie – sarknął Gordon. – Ale po co przywlokłeś ich tutaj? Przecież mówiłem wyraźnie, że Anselmo czeka przy wejściu do Prezbiterium.
– Przy wejściu do Prezbiterium? – zdziwił się Czacha. – Na dolnym pokładzie?
– A jest jakieś inne Prezbiterium?
– Ale po cholerę…
– Nie dyskutuj, tylko zasuwaj tam czym prędzej, bo szef jest dzisiaj nieźle wkurwiony. Jak będziecie się guzdrać, wkurwi się jeszcze bardziej.
Czacha odwrócił się i mocno pchnął Joego, tak że ten, nie będąc w stanie utrzymać równowagi, wyłożył się jak długi na metalowej podłodze.
– Rusz się, ciotko, i zapierdalaj! – wrzasnął, prężąc mięśnie na potężnym karku. – Słyszałeś, że nie mamy, kurwa, czasu! Ty też się rusz – warknął na mnie.
– Czaszeczko – zgrzytnął nieprzyjemnie głos Gordona.
Osiłek spojrzał pytająco na kolegę.
– Weź latarkę, bo inaczej pośliźniesz się na własnych smarkach.
Czacha skinął głową. Gordon rzucił mu latarkę. W tym czasie ja pomogłem Joemu wstać.
Wyszliśmy z kajuty i ruszyliśmy korytarzem w kierunku schodów prowadzących na dolny pokład. Rzadko bywaliśmy na tym poziomie. Maszyny, zajmujące większą część znajdujących się tu pomieszczeń, chodziły bez zarzutu, od dziesiątek ziemskich lat zakłócając ciszę ledwo słyszalnym szumem silników. Wszystkie drzwi były zamknięte, skrywały tajemnice, których najwyraźniej, w zamyśle konstruktorów tego miejsca, nie mieliśmy prawa poznać. Korytarze tonęły w mroku, a w każdym zakamarku czaił się jedynie strach. Pamiętam, że na początku podróży próbowaliśmy sforsować zamknięte drzwi dolnego pokładu, niestety nie dysponowaliśmy odpowiednimi narzędziami i nasze starania spełzły na niczym. Najsolidniejsze wrota znajdowały się na końcu głównego korytarza. Widniał na nich wytłoczony oraz pomalowany czerwoną farbą napis „PRZBT”. Dlatego pomieszczenie to nazwaliśmy Prezbiterium. Kolejną nieodgadnioną tajemnicą była maleńka klawiatura numeryczna, zlokalizowana w środkowej części korytarza. Jakby czekała, aż ktoś wprowadzi odpowiedni kod. Tylko kto miał to zrobić i kiedy? I co stanie się po wybraniu właściwej kombinacji?
Zaczęliśmy przemierzać pogrążony w ciemności korytarz. Czacha szedł przodem, oświetlając latarką drogę przed nami. Joe i ja niepewnie stąpaliśmy tuż za nim. Dobrze wiedzieliśmy dokąd idziemy, choć chodziliśmy tędy niezwykle rzadko. Niespokojne myśli kłębiły się w mojej głowie. Czego może chcieć Anselmo? I czemu wezwał nas na dolny pokład? Nie wróżyło to niczego dobrego. Najniższy poziom statku zawsze napawał mnie przerażeniem, a teraz uczucie to potęgowała wizja pogaduszki z samozwańczym przywódcą. Rozmowy z tym człowiekiem zazwyczaj nie należały do przyjemnych. Trudno było wywnioskować, co tym razem strzeliło mu do głowy.
Na skutek rozmyślań o konfrontacji z Anselmem dopadł mnie jeszcze większy strach. Jakaś niewidzialna siła chwyciła mocno za gardło i nie chciała puścić. Odniosłem wrażenie, że jestem sparaliżowany od pasa w górę – nogi dzielnie wykonywały swoją powinność, stawiając krok za krokiem, natomiast ręce, kark i mięśnie twarzy zesztywniały.
Po pokonaniu kolejnego zakrętu, na samym końcu korytarza dostrzegłem punktowe, nerwowo wiercące się światełko. Nietrudno było odgadnąć, że to latarka, którą trzymał w dłoni Anselmo. Czacha skierował wiązkę światła w tym kierunku. W ciemnościach zamajaczyły dwie sylwetki. Kiedy podeszliśmy nieco bliżej, rozpoznałem również drugą postać – był to Hernandez, prawa ręka przywódcy. Obaj mieli śniadą cerę, ciemne oczy i czarne, krótko przystrzyżone włosy. Anselmo był nieco wyższy i lepiej zbudowany. Podobnie jak Czacha i Wisior, nigdy nie nosił góry z więziennego uniformu. Obcisły podkoszulek, który miał na sobie, uwydatniał mięśnie i tatuaże. Gdy stanęliśmy obok niego, obrzucił nas groźnym spojrzeniem. Smoliste oczy zaiskrzyły, a czoło zmarszczyło się gwałtownie.
– Co to ma znaczyć? – warknął na Czachę.
– Co? – Osiłek był zaskoczony.
– Kogo kazałem, kurwa, przyprowadzić?
– Gordon powiedział… rozmawiałem tylko z Gordonem…
Anselmo spojrzał na Hernandeza. Ten wzruszył ramionami.
– Zleciłem to Gordonowi – wyjaśnił – ale zaznaczyłem wyraźnie, że chodzi o Logana. Nie wspomniałem o nikim innym.
– Mogłeś załatwić to osobiście, do kurwy nędzy – syknął Anselmo, po czym znów zwrócił się do Czachy: – A ty zabierz stąd tę ciotę – wskazał palcem Joego – i zejdź mi z oczu.
– Ale to nie moja wina – bronił się wielkolud. – Gordon powiedział…
– Gordon?! Kurwa mać! Jestem pewien, że Gordon tak nie powiedział!
Czacha zmilczał, przyjął reprymendę z miną uczniaka.
– Powierzam wam proste zadanie! – ciągnął Anselmo. – Najprostsze! Prostszego, kurwa, nie mogę sobie wyobrazić, a wy jeszcze to spierdolicie. Nikomu nie chce się ruszyć dupska i pójść na górny pokład. Łatwiej, kurwa, wysługiwać się Czachą. Jebana banda leni.
Zerknąłem na Hernandeza. Nie odezwał się ani słowem, jednak jego mina mówiła bardzo wiele: zmarszczone czoło, zaciśnięte zęby. Duma została mocno nadszarpnięta, co widać było na pierwszy rzut oka, nawet w słabym świetle latarek. Czacha stał ze zwieszoną głową. Waran z Komodo na szyi osiłka również stracił rezon; prysła gdzieś drapieżność dzikiej bestii, wyglądającej teraz jak malutka, niegroźna jaszczurka w domowym terrarium. W jednej chwili Czacha – potężny dryblas, który wzbudzał respekt samą swą posturą – wydał mi się bezbronny niczym dziecko. Przestałem zauważać wszystkie tatuaże i naprężone mięśnie, a zobaczyłem jedynie głupiutkiego człowieczka.
– Rusz się wreszcie – ofuknął go Anselmo – i zabierz stąd tę ciotę. – Pchnął nerwowo Joego.
Czacha burknął coś po cichu do rudzielca – nie byłem w stanie usłyszeć, co powiedział – po czym oddalił się razem z nim w stronę schodów na wyższy pokład.
– Debil – rzucił Anselmo, odprowadzając ich wzrokiem. Hernandez wciąż milczał.
– A ty patrz! – Przywódca zwrócił się do mnie, kiedy tamci zniknęli z pola widzenia. Snop światła latarki skierował na podłogę tuż pod drzwiami Prezbiterium.
Przez dobrych kilka sekund nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Zobaczyłem ślady butów – i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że jeden z nich znajdował się na progu, tylko w połowie po naszej stronie drzwi. Druga część skryta była za drzwiami Prezbiterium.
– Jasna cholera – zakląłem po cichu.
– No, właśnie! Jasna cholera! – powtórzył znacznie głośniej Anselmo. – Choć ja użyłbym nieco mocniejszego słowa.
Hernandez podrapał się po karku, patrząc w zadumie na ślad podeszwy.
– Kto tam był? – zapytałem, kiedy pierwsze emocje ze mnie opadły.
Nie doczekałem się odpowiedzi.
– Chyba można to określić na podstawie tych śladów – ciągnąłem. – Rozmiaru buta, wzoru na podeszwie?
Anselmo obrzucił mnie krytycznym spojrzeniem.
– Postaw stopę na jednym z nich – powiedział rozkazującym tonem.
Osłupiałem. W jednej chwili obezwładniło mnie przerażenie, a serce podeszło do gardła. Czyżby mnie podejrzewał?
– No, kurwa, postaw! – wrzasnął jeszcze bardziej stanowczo.
Bez zwłoki wykonałem polecenie. Anselmo skierował latarkę wprost na moją stopę.
– I co? Pasuje? – zapytał.
Nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć. Mogłem oczywiście od razu zaprzeczyć, co może i byłoby naturalną, wręcz instynktowną reakcją, ale czyż nie o to mu chodziło? Czy nie chciał od razu zepchnąć mnie do panicznej defensywy? Sprawić, bym zaczął histeryzować, bełkotać niezrozumiale? A potem rzucić mi w twarz wyświechtanym frazesem, zagrzmieć złowrogo: „Tylko winny się tłumaczy”. Wiedziałem, że teraz wystarczy jeden błąd, bym ugrzązł na niepewnym gruncie usprawiedliwień, podczas gdy on będzie napierał coraz mocniej i mocniej. To była jego metoda na złamanie każdego. I ta metoda zazwyczaj działała.
– Pasuje? – powtórzył pytanie, nieco bardziej nerwowo. Hernandez przyglądał mi się z zaciekawieniem.
– Moim zdaniem nie pasuje – powiedziałem ostrożnie.
– A twoim zdaniem? – Anselmo spojrzał na swojego pomocnika.
– Nie wiem – odparł Hernandez. – Trudno powiedzieć.
– Ano właśnie – ucieszył się przywódca. – Trudno powiedzieć.
Zdziwiła mnie ta nagła zmiana nastroju. Odetchnąłem z ulgą i na spokojnie przyjrzałem się śladom. Były rozmazane, niedokładnie odciśnięte, żaden z nich nie odzwierciedlał całej podeszwy. Im dalej od drzwi, tym były bledsze, aż w końcu po mniej więcej pięciu metrach nikły zupełnie. Najwidoczniej ktoś będąc w Prezbiterium, wdepnął w jakiś pył, kurz, czy coś podobnego. Gdzieniegdzie widać było wyraźnie wzór podeszwy. Niestety, na tej podstawie trudno będzie zidentyfikować sprawcę. Wszyscy tutaj nosimy ten sam rodzaj butów, przydzielanych systematycznie przez bezduszny automat.
Problem był naprawdę poważny.
***
Czasami nie potrafię zasnąć. Zazwyczaj przewracam się wtedy na pryczy z boku na bok i rozmyślam. Wracają wspomnienia, przed oczami stają obrazy – strzępy dawnego życia na Ziemi. W głowie kołacze jedno pytanie: Dlaczego akurat mnie spotkał taki los? Gdybym tylko miał dość odwagi, żeby z tym skończyć…
Nadir – najgorsze przekleństwo, więzienie doskonałe, bez krat i strażników, metalowa puszka otoczona ciszą i próżnią. Stąd nie ma ucieczki. Śmierć jest jedynym sposobem na opuszczenie pokładu.
Do dziś pamiętam przemówienie Francisa Schunnenberga, ósmego prezydenta Federacji Ziemskiej. Oglądałem je w telewizji jako dwunastoletni chłopiec, siedząc w świetlicy domu dziecka na jakimś zadupiu w Zachodniej Wirginii. Wówczas jeszcze nie wiedziałem, że decyzja tego człowieka będzie miała tak duży wpływ na moje przyszłe życie. Mimo to mowa prezydenta wywarła na mnie ogromne wrażenie.
– Bóg stworzył wspaniały Wszechświat – powiedział Schunnenberg – i stworzył go tak rozległym, że samo ogarnięcie jego rozmiarów wymyka się możliwościom ludzkiego umysłu. Stwórca postąpił z rozwagą, kierując się wyrachowaniem i premedytacją, a cel, jaki chciał osiągnąć, mógł być tylko jeden: uniemożliwienie kontaktów pomiędzy cywilizacjami, zrodzonymi niezależnie od siebie na dwóch różnych planetach obiegających dwie różne gwiazdy. Aby zamysł ów zrealizować, Bóg wymyślił przede wszystkim grawitację, której zadaniem było uwięzienie istot rozumnych na rodzimym globie. Tę przeszkodę człowiekowi udało się pokonać wieki temu dzięki silnikom odrzutowym, potrafiącym rozpędzać rakiety do szybkości przewyższającej prędkość ucieczki z pola grawitacyjnego Ziemi. Lecz Stwórca był zdecydowanie bardziej przebiegły. Oprócz grawitacji i nieprawdopodobnych odległości w Kosmosie wymyślił także ograniczoną długość życia organizmów biologicznych oraz prędkość światła, której osiągnięcie zgodnie ze szczególną teorią względności jest niemożliwe. Możemy zatem być pewni, że Bóg nie życzył sobie, byśmy odwiedzali planety krążące wokół gwiazd, wchodzących w skład Drogi Mlecznej, nie wspominając o ciałach niebieskich skupionych w odległych galaktykach, do których światło Słońca dociera dopiero po milionach lat. Śmiem jednak twierdzić, że przebiegły Demiurg nie docenił naszego gatunku. Cała historia ludzkości to historia walki z ograniczeniami narzuconymi przez naturę. I tym razem również nie może być inaczej! Człowiek musi ów odwieczny bój kontynuować!
Następnego dnia dowiedziałem się, że rząd planuje wysłać w Kosmos statek pełen skazańców. U dwunastoletniego chłopca wiadomość ta wywołała niemałe zdziwienie. Do tamtej pory myślałem, że udział w ekspedycji międzyplanetarnej to powód do dumy, zaszczyt, którego dostąpić mogą tylko najlepsi: piloci, naukowcy, fizycy, inżynierowie, szczęśliwcy, wybrani spośród tysięcy chętnych. I faktycznie tak było kiedyś. Dekady wcześniej. Potem stopniowo wszystko się zmieniało.
W biblioteczce domu dziecka znalazłem kilka popularnonaukowych książek na temat historii eksploracji Kosmosu. Dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy. Mniej więcej sto lat przed moimi narodzinami kosmonautyka przeżywała największy rozkwit. Człowiek zbadał cały Układ Słoneczny, postawił nogę na każdej skalistej planecie, krążącej wokół Słońca, wylądował na wszystkich księżycach obiegających gazowe olbrzymy w rodzimym systemie. Ludzkość, podekscytowana sukcesami, domagała się dalszych podbojów Wszechświata, więc Sztab Badań Międzyplanetarnych organizował kolejne wyprawy. Niestety, większość z nich miała mało spektakularny finał: zazwyczaj po kilkunastu latach na Ziemię przestawały docierać komunikaty, wysyłane ze statków badawczych. Nikt nie był w stanie powiedzieć, do czego naprawdę doszło na pokładach i co stało się z przebywającymi tam ludźmi. Głównym problemem okazał się brak technologii umożliwiającej hibernację organizmu ludzkiego. Astronauci zazwyczaj źle znosili kilkudziesięcioletnią izolację w przestrzeni kosmicznej. Przełomowy był lot 23-A-25, którego załoga – cztery rodziny z dziećmi w wieku od ośmiu do szesnastu lat – popełniła zbiorowe samobójstwo, wysyłając wcześniej na Ziemię dramatyczną wiadomość. Od tego momentu w masowej świadomości podróże kosmiczne stały się czymś z góry skazanym na niepowodzenie. Śmiałków, którzy wyruszyli na podbój odległych planet, coraz częściej nazywano szaleńcami, trwoniącymi własne życia. Zwykłych ludzi, wpatrzonych w telewizory, przestały obchodzić losy załóg badawczych, a w olbrzymich fabrykach Sztabu Badań Międzyplanetarnych na Księżycu tkwiły bezczynnie dziesiątki prototypów statków kosmicznych. W tej sytuacji Francis Schunnenberg wpadł na „genialne” rozwiązanie tego problemu.