Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Nadprzyrodzone - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Format:
EPUB
Data wydania:
22 października 2025
51,90
5190 pkt
punktów Virtualo

Nadprzyrodzone - ebook

Kiedy Will Storr wyrusza do Filadelfii, by na zlecenie magazynu „Loaded” napisać artykuł o łowcy duchów, ma nadzieję trafić na fantastyczną historię amerykańskiego ekscentryka. Nie zdaje sobie sprawy, że właśnie zaczyna się przygoda jego życia, a następne kilka lat spędzi wśród badaczy zjawisk nadprzyrodzonych, duchoholików, demonologów, druidów, szamanów, parapsychologów i świadków opętań, że będzie poszukiwał demonów, widm, poltergeistów i zjaw kryzysowych, odwiedzał cmentarze i nawiedzone domy, a wreszcie – spierał się z watykańskimi egzorcystami, filozofami i psychiatrami.

Nie wie, że przyjdzie mu zakwestionować wszystko, w co do tej pory wierzył, a za każdym razem, kiedy wyda mu się, że odkrył prawdę, znów wydarzy się coś, co przyprawi jego racjonalne „ja” o duchowy zawrót głowy. Nie spodziewa się też, że najbardziej przerażające okaże się pytanie: czy to możliwe, że duch nie istnieje? Że jesteśmy tylko materią?

„Fenomenalna historia, po której naprawdę zakwestionujecie swój sposób postrzegania świata.” „The Guardian”

„Trochę „Scooby Doo”, trochę „Egzorcysta”; ta książka sprawi, że będziecie się bali jak głupi.” „The Independent on Sunday”

„Jakimś cudem Storr potrafi być w jednej chwili bardzo zabawny, a w następnej naprawdę przerażający.” „Bookseller”

„To, co zaczyna się jako beztroskie dokazywanie wśród małomiasteczkowych frajerów, którzy naczytali się Stephena Kinga, szybko przeobraża się w głębsze dociekania […]. Storr jest zabawny, wciąga i naprawdę przeraża, sprawiając, że zaczynacie się zastanawiać, czy te wszystkie horrory, które oglądaliście jako nastolatki, nie miały w sobie jednak ziarna prawdy.” „Arena”

„Przygody Storra zaskoczą nawet najzatwardzialszych agnostyków […]. Czytajcie tę książkę w dobrze oświetlonym pokoju.” „Townsville Bulletin”

„Storr rozmawia ze wszystkimi, od mediów po potworologów, i relacjonuje to w prostym, lecz działającym na wyobraźnię stylu, który sprawia, że trudno jest tę książkę odłożyć, nawet jeśli nie wierzy się w zjawiska nadprzyrodzone.” „Big Issue”

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8396-214-6
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W serii ukazały się ostatnio:

Jacek Hołub _Wszystko mam bardziej. Życie w spektrum autyzmu_

Marcelina Szumer-Brysz _Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji_ (wyd. 3 rozszerzone)

Wojciech Górecki _Wieczne państwo. Opowieść o Kazachstanie_

Mateusz Marczewski _Pasażerowie. Ayahuasca i duchy Amazonii_

Aleksandra Łojek _Belfast. 99 ścian pokoju_ (wyd. 3)

Katarzyna Bednarczykówna _Masz się łasić. Mobbing w Polsce_

Anna Maziuk _Niedźwiedź szuka domu_

Anna Malinowska _Sosnowiec. Nic śląskiego_

Anna Sawińska _Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej_

(wyd. 2 zmienione)

Adam Zadworny _Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku_

Zbigniew Rokita _Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium_ (wyd. 2 rozszerzone)

Thomas Orchowski _Wyspa trzech ojczyzn. Reportaż z podzielonego Cypru_ (wyd. 2)

Maciej Czarnecki _Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym_ (wyd. 3)

Maciej Czarnecki _Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice_

Bartosz Józefiak _Wszyscy tak jeżdżą_ (wyd. 2)

Aleksandra Boćkowska _Gdynia. Pierwsza w Polsce_

Anna Malinowska _Od Katowic idzie słońce_ (wyd. 2)

Anna Bikont _Nie koniec, nie początek. Powojenne wybory polskich Żydów_

John McPhee _Plac Zgody. Wieczyście neutralna Szwajcaria_

Marta Grzywacz _Radość Soboty. Archiwum życia i śmierci_

Ilona Wiśniewska _Białe. Zimna wyspa Spitsbergen_ (wyd. 5)

Paweł Smoleński _Trędowate kobiety czyszczą ryż_

Marta Wroniszewska _Matka bez wyboru. O kobietach, które opuściły swoje dzieci_

Barbara Seidler _Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe_ (wyd. 3)

François-Henri Désérable _Kruszenie świata. Podróż do Iranu_

Martyna M. Wojtkowska _W Nowej Zelandii wschodzi słońce. Wojenna tułaczka polskich dzieci_

Katarzyna Kobylarczyk _Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci_ (wyd. 2)

Patrick Radden Keefe _Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej_ (wyd. 3)

Thomas Orchowski _Pasterzy jest coraz mniej. Reportaż z Krety_

Karolina Bednarz _Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet_ (wyd. 3)

Linda Polman _Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej_ (wyd. 4)

Agata Komosa-Styczeń _Wyspa niechcianych kobiet_

Ilona Wiśniewska _Hjem. Na północnych wyspach_

Nicola Lagioia _Ciao amore, ciao. Morderstwo w Rzymie_

Paweł Smoleński _Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie_ (wyd. 2)

Tomáš Forró _Śpiew syren. W głąb wojennej Ukrainy_

Jacek Hołub _Wszystko mam bardziej. Życie w spektrum autyzmu_ (wyd. 2 zmienione)

W serii ukaże się m. in.:

Remigiusz Ryziński _Dziwniejsza historia_ (wyd. 2 rozszerzone)PROLOG „TO ZOSTAWIA BLIZNĘ NA MÓZGU”

Nie panikuj. To zasada numer jeden. Potrzebuję chwili, żeby ją przyswoić, zanim zapiszę ją starannie na pierwszej stronie swojego reporterskiego notesu.

– Zapisałeś? – pyta demonolog. Spogląda na mnie znad brzegu kubka z kawą. – To niezwykle ważne.

– Zasada numer jeden: nie panikuj. Zapisałem. – Kiwam głową i spoglądam w dół, jakbym chciał się upewnić, czy rzeczywiście to zrobiłem.

– Dobrze. Kiedy zacznę zadawać pytania, wokół mogą się dziać różne rzeczy. Cokolwiek zrobisz, _nie panikuj_. Jeśli poczujesz, że musisz się stamtąd wydostać, po prostu wyjdź.

Milknie na moment i zaciąga się głęboko zapalonym przed chwilą kool mildem. Dym ulatuje z jego ust i unosi się ku powolnemu, brudnemu wentylatorowi pod sufitem.

– Powiedz tylko: „Muszę wyjść zapalić” albo „Muszę się przewietrzyć”. Coś w tym rodzaju. Okej?

– Jasne.

Demonolog upija następny łyk kawy. Spogląda na mnie złowieszczo spod brwi.

– Zasada numer dwa: kiedy zaczniemy badanie i wyłączymy światło, postaraj się nie ruszać.

– Nie ruszać się.

– Właśnie. Nie ruszaj się ani nie wierć, chyba że będzie to absolutnie, zdecydowanie konieczne. Szukamy w domu czegoś, co jest nadprzyrodzone…

– I nie chcesz, żeby odgłosy tego czegoś mieszały się z odgłosami mojego wiercenia się?

– Otóż to – mówi.

– Hm… jeszcze po kawie?

– Jasne, chętnie – odpowiada, a ja włączam swoją najlepszą minę do przywoływania kelnerek. – Będzie nam potrzebna.

Siedzę w przydrożnym tanim barze gdzieś na przedmieściach Filadelfii w Stanach Zjednoczonych. Jest tutaj wszystko, co przyszło wam na myśl na widok słów „przydrożny tani bar” i „Stany Zjednoczone”. Jest otyła kelnerka o złotym sercu i włochatym podbródku, która przyjmuje zamówienia na „kawęęę”, żując gumę. Są małe stołowe szafy grające z otworami na ćwierćdolarówki i mnóstwem przebojów Elvisa. Jest nieogolony przystojniak, który wygląda, jakby uciekał przed wymiarem sprawiedliwości: siedzi przy ladzie, żuje wykałaczkę i rozważa swój następny ruch. Pewnie za chwilę wda się w bójkę z seryjnym zabójcą w sąsiednim boksie.

Jestem tu w związku z dziennikarskim zleceniem od magazynu „Loaded”. Dwa tygodnie temu byłem u rodziców i przeglądałem „Web Usera” brata. Przerzucając kartki tego magazynu, zauważyłem, że „stroną internetową miesiąca” wybrano domenę prawdziwego łowcy duchów. Strona wyglądała fantastycznie. Była encyklopedyczna, pompatyczna oraz pełna gotyckiego kiczu i złowrogich przestróg przed wróżbiarstwem i oddawaniem czci diabłu. Pomyślałem, że byłaby z tego wspaniała historia. Byłaby wręcz fantastyczna, bo to historia o amerykańskim ekscentryku, a amerykańscy ekscentrycy są świetni. Bardziej szczerzy, niepokorni i utwierdzeni w swoim szaleństwie niż jacykolwiek inni ekscentrycy na świecie. Na dodatek mówią przezabawne rzeczy, na przykład: „Zasada numer jeden: nie panikuj”.

Lou Gentile jest żonatym trzydziestodwulatkiem i dumnym ojcem dwójki dzieci. Ma zapał, otwartość i pozytywne nastawienie oraz włoską urodę i pewną siebie minę podupadłego mafiosa. Za dnia jest mechanikiem specjalizującym się w centralnym ogrzewaniu. Nocą jest demonologiem. Prowadzi badania i krucjaty przeciwko demonicznym siłom zła. Oprócz różnych innych atrakcji Lou obiecał mi pokazać „światła duchów” na monitorze z podczerwienią i puścić na dyktafonie „zjawisko elektronicznego głosu”, zwane w skrócie EVP (ang. _electronic voice phenomena_). Te dziwaczne warknięcia i stęknięcia to ponoć dźwięki wydawane przez duchy, które próbują się z nami skontaktować z innego wymiaru. Przed godziną, kiedy zajechałem po Lou, oglądał ze swoją córeczką drugą część _Pogromców duchów_ na telewizorze wielkości billboardu. A wieczorem ma mnie zawieźć do nawiedzonego domu stojącego na szczycie cmentarza. Jak więc widzicie… na razie wszystko idzie zgodnie z planem.

– Zasada numer trzy. Informuj mnie, co widzisz, co czujesz i co słyszysz. Jeśli poczujesz, że robi ci się bardzo zimno, to znaczy, że coś idzie w twoją stronę. Musisz mi o tym powiedzieć. Część tych rzeczy można z łatwością wyjaśnić, przeciągi i takie tam, ale nie będziesz miał wątpliwości. Chociaż trudno to opisać, będziesz wiedział, kiedy to się zacznie. I zasada numer cztery – ciągnie, dopijając kolejny kubek kawy – nie śmiej się. W takich okolicznościach powstrzymanie się od śmiechu jest bardzo ważne. A bywa z tym trudno.

– Jasne – mówię.

Spoglądam w lewo, przez okno. Od trzech dni na całym Wschodnim Wybrzeżu szaleją zamiecie śnieżne. Przez chwilę patrzę, jak samochody osobowe, furgonetki i monstrualne przegubowe ciężarówki dudnią, pędząc przez noc, zredukowane do pary z rur wydechowych, cieni aerodynamicznych oraz białych i czerwonych świateł. Gdy tak siedzę i przyglądam się ruchowi ulicznemu, gdzieś głęboko w moim mózgu zaczyna rozbrzmiewać cichutki alarm. Wciąż prawie go nie zauważam. Ale właśnie poczułem, że _coś_ jest nie tak.

Płacimy kelnerce i ruszamy do drzwi. Zapinając płaszcz przed wyjściem na mroźne powietrze, pytam Lou, co się stanie, jeśli nie zastosuję się do jego zasad.

– Możesz dostać kopa – odpowiada rozkojarzony, gdy idziemy przez parking – albo uderzy cię coś lecącego przez pokój. Wszystko może się zdarzyć. Może się zrobić bardzo dziwnie.

– Aha – kwituję. A ten cichutki alarm w moim mózgu staje się odrobinę bardziej natarczywy.

– Lou – zaczynam, kiedy podchodzimy do jego lincolna continentala. Otwieram drzwi i wspinam się na zimny skórzany fotel pasażera. – Nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo, prawda?

Lou uruchamia silnik i odkręca ogrzewanie na ful. Przednie reflektory rozbłyskują i oświetlają widoczną przed nami ścianę baru. W tym snopie światła ogromne płatki śniegu opadają powoli i spływają z ciemności, która go otacza.

– Jesteś wyznania rzymskokatolickiego, prawda?

– Tak.

– Jeśli cokolwiek się stanie, jeśli spanikujesz, po prostu wyobraź sobie, że spowija cię coś, co nazywa się białym światłem Chrystusa. Nic nie może go przeniknąć. To jest twoja wiara.

– Okej – mówię. Spuszczam wzrok. – Jasne.

Jest pewien problem. Straciłem wiarę na lekcji religii. O ile w ogóle ją miałem. Teoretycznie, jeśli wziąć pod uwagę to, jak mnie wychowano, powinna mnie rozsadzać jasna, złocista wiara. Bo widzicie, moi rodzice byli pełnoetatowymi, zawodowymi katolikami. Mama przewodniczyła zarządowi katolickiej szkoły ogólnokształcącej, w której się uczyłem, a na dodatek zrobiła jakiś kurs uprawniający do podawania komunii w czasie mszy. Tata w wolnym czasie opiekował się chórem i grał w kościele na organach, a dawniej urządzał sobie weekendowe wypady do klasztoru w Belgii, gdzie główną atrakcją był chorał gregoriański. Całe jego życie zawodowe upływało w służbie edukacji katolickiej. Gdy przechodził na emeryturę, arcybiskup wręczył mu podczas mszy dyplom w nagrodę za pełne oddanie sprawie. Podpisał go sam papież. Naprawdę. Papież.

Mnie jednak religia nigdy do końca nie przekonywała. Co niedziela wbrew mojej woli zabierano mnie do kościoła, żebym słuchał przerażających księży z tymi ich kadzidłami, zaklęciami i czarnowidztwem. I nigdy nie potrafiłem pojąć, w jaki sposób ma mi to przynieść cokolwiek dobrego. Co ważniejsze, nie rozumiałem, co dobrego przynosi to Bogu. Gościowi musi bardzo brakować pewności siebie, myślałem, skoro potrzebuje naszych ciągłych zapewnień, że go lubimy. Nie pojmowałem, jak może być miłosierny i kochający w jednej chwili, a w następnej posyłać mnie do piekła za powątpiewanie w jego istnienie. Co niedziela rozglądałem się po kościele, patrzyłem na te wszystkie zaciśnięte usta i uniesione głowy, myśląc: _To _mają być ludzie Boga? To oni mają mieć rację?

Z wiekiem poznawałem coraz więcej sprzeczności, zaskakujących zasad i surrealistycznych niedorzeczności Kościoła. Kwestionowałem nieustanny umiarkowany katastrofizm, zabawne kostiumy, dziwne opowieści i jawną hipokryzję i coraz częściej myślałem sobie… Nieeeee.

W końcu stałem się dumnym, zatwardziałym racjonalistą. Pamiętam chwilę, w której to się wreszcie dokonało, na lekcji religii. Właśnie się dowiedziałem, że wbrew temu, co mi wmawiano przez ostatnich osiemnaście lat, Biblii wcale nie napisał Bóg. Bynajmniej. Poinformowano nas, że jej stara część to zbiór opowieści powtarzanych niegdyś przez jakichś starożytnych nomadów. A tę nową napisała grupa rozgniewanych aktywistów politycznych mających pewne rachunki do wyrównania. Wszystko, czego mnie dotąd uczono, okazało się kłamstwem. W jednej chwili odwróciłem się od tego, co nadprzyrodzone. Od religii, życia po śmierci, duchów, zjaw i całej reszty. Dla mnie były to wyłącznie zabobony. Nie miałem co do tego żadnych wątpliwości – ludzie rozpaczliwie pragną wierzyć w coś, co przyniesie im pociechę w tym chaotycznym, przypadkowym i w ostatecznym rozrachunku bezcelowym życiu. Jeśli ktoś chce sobie wmówić, że istnieje życie po śmierci – czy to poprzez rozmawianie z Bogiem, czy to przez wiarę w duchy – niech mu będzie. Jak dla mnie życie było jedynie szczęśliwym przypadkiem. Góra to góra, dół to dół, a po śmierci stawaliśmy się wyłącznie workiem starych flaków.

Kiedy zatem powiedziałem Lou, że tak jak on jestem wyznania rzymskokatolickiego, nie było to stuprocentowe kłamstwo: zgodnie z prawem, na papierze, _jestem_ wyznania rzymskokatolickiego. Ale jeśli moją jedyną ochroną przed złym demonem chcącym rzucić krzesłem w moją głowę ma być moja „wiara”…

– Wszystko w porządku, Will? – pyta Lou, który najwyraźniej zauważył, że zaszkliły mi się oczy. – Masz obawy?

– Nie – odpowiadam. Jakoś się otrząsam i spoglądam przed siebie, na autostradę. – Nie, po prostu się zastanawiam, co… co… Dokąd jedziemy?

– Do Bishopville w Marylandzie. Ludzie pozywają tam dewelopera, bo na kupionym od niego gruncie, na którym zbudowali dom, był dawniej cmentarz. A oni nie chcą mieszkać na cmentarzu.

– Wcale im się nie dziwię.

– No, kiepska sprawa. Kiedy patrzy się na ten teren, naprawdę widać doły. A w rzece znaleziono płyty nagrobne.

– I mają problemy z…? – podsuwam.

Lou wyciąga rękę i wciska zapalniczkę samochodową.

– Telewizor sam się włącza i wyłącza. Zapalają się i gasną światła. Nocą trzaskają drzwi. Właścicielka twierdzi, że widziała przerażające twarze odbite w szybie. Pokój jej syna został splądrowany, wszystko było porozrzucane, a on widział w nim jakiś mroczny cień, postać starego mężczyzny, i tego typu rzeczy.

Patrzę, jak demonolog zdejmuje z deski rozdzielczej pudełko kool mildów i zapala kolejnego papierosa, nawet na chwilę nie odrywając wzroku od zaśnieżonej, mknącej przed nim drogi.

– Z całą pewnością dom jest nawiedzony – mówi. – Nie wiem, jakiej aktywności doświadczymy dziś wieczorem, ale nie mam wątpliwości, że on jest nawiedzony.

– Co tam zaobserwowałeś? – pytam.

– Dźwięki. Zrobiłem parę bardzo dziwnych zdjęć. Dziś wieczorem pierwszy raz wykorzystamy dyktafon i zobaczymy, co z tego wyniknie. – Zaciąga się głęboko papierosem i wrzuca kierunkowskaz, żeby wjechać przed czerwonego pikapa. – Wiesz, nie mogę zagwarantować, że cokolwiek dzisiaj zobaczysz. To tak nie działa. Możesz przyjechać pięć razy i niczego nie doświadczyć, a za szóstym zobaczysz cały syf świata. Wierz mi, nie chciałbyś zobaczyć syfu, który ja widziałem. To zostawia bliznę na mózgu.

Pogrążeni w myślach jedziemy dalej, pokonując kolejne kilometry. Podświetlone znaki drogowe majaczą w ciemności i zbliżają się do nas. Drzewa, miasteczka i zjazdy przemykają obok, anonimowe i podobne do siebie nawzajem, przysłonięte mrokiem oraz śniegiem. Po jakimś czasie Lou zaczyna mówić. Wtedy blade pomarańczowe światło drogi przesuwa się po jego twarzy, a jego oczy biegną szybko od asfaltu do zderzaka, do znaku drogowego i z powrotem. Mówi mi, że jego misja jako demonologa polega na gromadzeniu dowodów w imieniu ludzi cierpiących z powodu czegoś, co odbierają jako nawiedzenie. Kompletuje akta sprawy, które następnie przedstawia księdzu, aby przekonać go do przeprowadzenia egzorcyzmów u nawiedzonych osób. Jako że Kościół staje się bardziej nowoczesny i świadomy wagi PR-u, księża coraz mniej chętnie odprawiają ten upiorny, wsteczny i tajemny rytuał. Zanim podejmą się tego zadania, domagają się niezbitych dowodów. A ponieważ Lou miał niespokojne dzieciństwo pełne zjawisk nadprzyrodzonych, czuje „powołanie” do gromadzenia tych dowodów w imieniu przerażonych i bezradnych ludzi, którym nikt nie wierzy.

– Niedawno prowadziłem badania na pewnym strychu – opowiada. – To było zatęchłe miejsce. Bardzo przytłaczające. Poszedłem tam i usłyszałem, że wszystko wokół mnie się porusza. Potem poczułem tę woń. Smród. Zobaczyłem przed sobą mroczny cień mierzący ze dwa i pół metra albo i więcej. Stoję plecami do okna, a on zaczyna dyszeć, więc patrzę na niego z miną mówiącą, że słyszę to jego dyszenie, a po chwili, nie wiem, dlaczego to powiedziałem, mówię: „Wiesz co? Naprawdę brzmisz jak ktoś, kto powinien być martwy”. Wtedy pchnął mnie na okno, przez które o mało nie wypadłem. No i musiałem stamtąd spieprzać. Rozumiesz, nie jestem Supermanem. Byłem przy tym, jak ksiądz odprawiał tam egzorcyzmy. Trzy tego samego wieczoru. Pierwsze i drugie poszły dobrze. Podczas trzecich kilka razy się zająknął. Klient spanikował. Wszystko zaczęło wibrować i prawie się poruszało, całkiem jak w filmach. Po chwili zobaczyłem, jak krzyż tego księdza się unosi i o mało nie zsuwa się z jego szyi. Wtedy egzorcysta zamilkł, odzyskał spokój i zaczął recytować od początku. Panowała zupełna cisza, dopóki nie wypowiedział ostatniego słowa. Po nim nie wiadomo skąd dobiegło głośne warczenie.

– Ojej – mówię.

– O mało nie narobiłem w gacie. To brzmiało jak… Nawet nie umiem tego opisać. Prawie jak lew, ale to nie było ludzkie ani zwierzęce. To było okropne. Rozległy się krzyki i coś trzy razy zapukało. Zawsze trzy razy.

– Dlaczego akurat tyle? – pytam, gdy Lou skręca w prawo i zjeżdżamy z autostrady.

– Trójki to bluźnierstwo wobec Trójcy Świętej – wyjaśnia. – Ojca, Syna i Ducha Świętego. Kiedy coś takiego występuje trójkami, to jest drwiną z Boga. Często doświadcza się różnych zjawisk między trzecią a czwartą nad ranem: o trzeciej trzydzieści trzy potrafi być naprawdę gorąco. Ej, Will – mówi. Jakaś nowa myśl przyciągnęła jego uwagę i Lou odwraca się na chwilę, żeby spojrzeć mi w oczy. – Mieszkasz w Londynie, prawda?

– Tak.

– Więc na pewno słyszałeś o poltergeiście z Enfield. Prawda?

– Nie. Co to takiego?

– O, stary. – Lou kręci głową, przewraca oczami i pozwala, by jedna strona jego ust ułożyła się w lekki uśmiech. – Sprawa z Enfield to był czysty obłęd. Jeden z największych, najlepiej udokumentowanych przypadków poltergeista w historii. Naprawdę okropna, demoniczna sprawa. Chłopie, powinieneś o niej poczytać.

Zatrzymujemy się na podjeździe dużego białego domu z drewnianą elewacją. Dwa rosłe psy podbiegają, żeby obszczekać samochód. Rozglądam się. Widzę prowizoryczną rampę dla deskorolki, kosz do koszykówki i zielony szlauch zwinięty na trawie. Lou otwiera drzwi auta i informuje mnie, że jeśli chcę zapalić, muszę to zrobić na zewnątrz, bo Carvenowie nie tolerują palenia w domu.

Rzeczywiście wyglądają na ludzi, którzy trzymają się tej zasady. Tom i Deborah Carvenowie to wesoła, inteligentna i atrakcyjna para dobiegająca czterdziestki. Witają nas serdecznie, gdy ich psy, przywołane do nogi, skaczą wokół nich i merdają ogonami. Obawy i zażenowanie, które bez wątpienia czują w chwili pojawienia się zawodowego demonologa i brytyjskiego dziennikarza w ich doskonałym życiu za schludnym drewnianym płotem, są prawie zupełnie przysłonięte ich nienagannymi manierami i uśmiechem. Mają dwa samochody, dwóch nastoletnich synów, dizajnerskie taborety obok śniadaniowego kontuaru, wyłożone równo na półmisku ciasteczka upieczone przez skautki oraz – zgodnie z tym, co mówią miejscowi farmerzy, którzy dawniej uprawiali tę ziemię – od dwudziestu do trzydziestu zwłok pochowanych w ogródku przed domem.

– Odkąd Timmy, nasz młodszy syn, nauczył się mówić – zaczyna Deborah, kiedy siadamy w olbrzymim, przytulnym salonie – opowiadał o jakimś starym mężczyźnie, który mu się ukazuje i z nim rozmawia.

– Myśleliśmy, że po prostu ma bujną wyobraźnię – kontynuuje Tom, pochylając się w fotelu obok żony – ale on ciągle go widywał, opowiadał przeróżne historie i tak dalej. Miał wtedy ze trzy albo cztery lata, bał się spać przy wyłączonym świetle, wspominał o „staruszku nad rzeką”.

Deborah wciąga stopy na kanapę. Jest ładna i nienagannie, po amerykańsku wystylizowana, ma włosy ostrzyżone na boba i obszerny biały sweter w warkocze.

– Potem telewizor zaczął się włączać i wyłączać, migotały światła – ciągnie. – Tylne drzwi trzaskały ze dwa, trzy razy w ciągu nocy.

– Obydwoje zrywaliśmy się z łóżka – dorzuca Tom. – Ja oczywiście łapałem za starą strzelbę i biegłem na dół… ale nikogo tam nie było. – Wzrusza ramionami.

– Moje najgorsze wspomnienie dotyczy pewnej nocy, kiedy nie mogłam zasnąć. – Deborah oplata kubek obiema dłońmi. – Przyszłam tu, położyłam się na tej kanapie i zawołałam owczarka niemieckiego, żeby położył się obok mnie. Miałam takie dziwne uczucie. Leżałam tu, aż nagle po zewnętrznej stronie szyby ukazały się upiorne dłonie, jakby kościotrupa, a ja…

Deborah Carven kręci głową na to wspomnienie. Jej mąż wpatruje się w dywan, siedząc z łokciami opartymi na kolanach. Lou krząta się w tle, rozstawiając statywy, laptopy i kamery. Ci ludzie na pewno są szaleni, myślę. Na pewno.

– Jak zarabiasz na życie? – pytam Toma.

– Pracuję w więzieniu w Georgetown w stanie Delaware. Jestem tam instruktorem.

– Ja prowadzę miejscowe delikatesy – dodaje Deborah. – To tam pierwszy raz usłyszałam o cmentarzu. Wszyscy farmerzy i okoliczni mieszkańcy wpadają do mnie na kawę. Pewnego ranka jeden z nich zaczął mówić, że mieszkamy na cmentarzu, a ja na to: „Słucham?”. Któregoś wieczoru wzięłam łopatę. Czułam się jak prawdziwa kretynka. Myślałam, że mi odbiło. Mimo to zaczęłam kopać i wyjęłam z ziemi kość. Pomyślałam: okej, przecież to może być kość jakiegoś psa, to może być kość krowy. Potem zaczęłam kopać rękami. Wyjęłam kość udową, staw biodrowy i męski medalik. A na końcu rączkę od trumny.

Zapada cisza. Deborah patrzy na mnie smutnymi, niespokojnymi oczami.

– Pomyślałam po prostu: „Nie, to nie jest krowa”.

Minęła północ i Lou jest już prawie gotowy, żeby zacząć. Wszystkie światła zostały wyłączone. Kamerę na podczerwień skierował na schody, ku piętru, na którym znajduje się pokój Timmy’ego, gdzie ukazuje się stary mężczyzna. A podłączony do niej monitor stoi na stoliku do kawy, obok dyktafonu i termometru cyfrowego. Spoglądam na zegar na ścianie, żeby sprawdzić, która godzina. Wskazówki zatrzymały się dokładnie na trzeciej.

Później, tak jak się spodziewałem, nie dzieje się nic. Przez wiele godzin. Siedzimy w ciemności, wpatrując się w monitor, który spowił pokój dziwną, upiorną poświatą. W domu słychać jedynie sporadyczne skrzypienie konstrukcji oraz szuranie, pociąganie nosem i pokasływanie ludzi starających się zachować ciszę.

Po paru długich godzinach Deborah szepcze, że zmarzła, i idzie na górę po koc. Gdy wchodzi po schodach, przytrzymując się poręczy, obserwujemy zielony ekran. A potem wszyscy trzej coś zauważamy. Nad jej głową unosi się biała luminescencyjna kula mniej więcej wielkości pięści. Podąża za nią na górę, a następnie, gdy Deborah skręca w prawo, do swojego pokoju, kula powoli i gładko sunie w lewo, ku pokojowi Timmy’ego.

– Widziałeś to? – szepczę.

– Tak – odpowiada Lou ze stoickim spokojem. – To było światło ducha.

W pierwszej chwili jestem zdezorientowany. Później ogarnia mnie lekkie przerażenie. Nie taki przebieg tej historii zakładałem. Lou Gentile miał się okazać wariatem, a my mieliśmy się śmiać. On nie powinien mieć racji.

– Może lepiej nie wspominaj o tym Deborah – proponuje Lou, drapiąc się po brzuchu pod czarną koszulą.

Wtedy doznaję olśnienia. Wiem, skąd się wziął ten cichutki alarm w tanim przydrożnym barze. Wiem, dlaczego towarzyszyło mi to narastające niepokojące uczucie, że z moją historią jest coś nie tak. Chodzi o sposób, w jaki Lou o tym mówi. Nie chełpi się swoją niebywałą odwagą, nie pomstuje na wyimaginowane spiski ani nie nosi czapki z folii aluminiowej. Nagle do mnie dociera, że ten amerykański ekscentryk chyba wcale nie jest ekscentrykiem.

Deborah wraca i natychmiast wyczuwa, że coś się stało. Ostrożnie pyta co. Zapada niezręczne milczenie, po czym jej mąż odpowiada:

– Nic.

Jest głucha noc. Lou chce sprawdzić, czy uda mu się nagrać dyktafonem jakieś EVP. Wcześniej oznajmił mi, że ciśnienie akustyczne oddziałujące na mikrofon uruchamia światełko w obudowie.

– Nawet jeśli jest całkiem cicho, to światełko zaczyna mrugać – wyjaśnia. – Jak to wytłumaczysz? Czasami słucham tych nagrań w drodze do domu i po chwili muszę je wyłączyć. Coś takiego wystarczy, żebyś sfajdał się ze strachu.

Spoglądam na szare urządzenie marki Panasonic leżące na stoliku do kawy, a potem na Lou, który siedzi pochylony, opierając brodę na dłoniach.

– Czy w tym domu są duchy? – pyta spokojnie.

Nic.

– Czy w tym domu są duchy?

Światełko zaczyna mrugać.

– Chcecie, żeby ten dom stąd zniknął? Zapukajcie w ścianę: jeden raz na tak, dwa razy na nie.

Sztywno patrzę w ciemność i czekam. Nic się nie dzieje. Wprawdzie nie wierzę w duchy, lecz kiedy staje się jasne, że żadnego pukania nie będzie, przechodzi przeze mnie fala ulgi.

Nie trwa to długo. Lou sięga po dyktafon i cofa kciukiem pokrętło. Później słyszę coś, czego wolałbym już nigdy więcej nie słyszeć – ale to się dzieje. Dźwięk przypomina skrzyżowanie głosu Daleka z warczeniem psa. Towarzyszą temu trzaski, jakby odgłos dolatywał z olbrzymiej odległości. I co przerażające, chyba jest to próba powiedzenia „tak”.

EVP burczy dalej, a my wszyscy słyszymy dobiegające z piętra głośne stuknięcie. Nikogo tam nie ma. Siedzę sztywno. No, przyznaję. Boję się. Naprawdę bardzo się boję. Deborah zaczyna cicho płakać. I wtedy coś dotyka moich pleców.

Gdy wracam myślami do tego incydentu, najlepiej pamiętam swoją reakcję. To nie było: „Oo, czyżbym właśnie coś poczuł?”. Ani nawet: „Zaraz, zaraz, jestem pewny, że właśnie coś…”. To było: „Kurde! Ja pierdolę! Kurwa, coś właśnie dotknęło moich pieprzonych pleców!”, po czym zerwałem się z miejsca. Nie było żadnego chwilowo zagadkowego doznania, nie miałem najmniejszych wątpliwości. Czułem, że w tym momencie coś mnie dotknęło – wystarczająco mocno, żebym zerwał się na nogi, wystarczająco wyraźnie, żebym kilkakrotnie zaklął w obecności kulturalnych ludzi, Deborah i Toma. To była instynktowna, odruchowa reakcja.

Tej nocy po powrocie do hotelu staram się spać jak najdłużej. Sen jest jednak niespokojny i płytki. Czternaście godzin później Lou zatrzymuje się pod moim hotelem. Czeka nas następna długa podróż, tym razem do Stratfordu w New Jersey, do domu Kathy Ganiel.

– Ta kobieta bardzo potrzebuje pomocy – mówi Lou, wrzucając kierunkowskaz i włączając się do ruchu za taksówką.

– Ale dlaczego akurat ty masz jej pomagać? – pytam. Sięgam po notes, który trzymam w tylnej kieszeni. Lou nigdy nie bierze pieniędzy za swoją pracę, a nieprzespane noce na pewno niedobrze wpływają na skupienie specjalisty od centralnego ogrzewania.

– Wychowałem się w nawiedzonym domu – wyjaśnia. – Mówiłem o tym rodzicom, a oni myśleli, że zwariowałem. Posłali mnie do psycholożki, która stwierdziła, że mam halucynacje. A przecież wiesz, że to nie są halucynacje.

– Co dokładnie nie było halucynacjami?

– To się zaczęło, kiedy miałem jakieś dziesięć lat, i zawsze działo się mniej więcej o trzeciej w nocy. Budziły mnie mroczne cienie, coś klepało mnie po nodze, ściągało ze mnie kołdrę… Działy się naprawdę dziwne rzeczy. Opowiadałem o nich tej psycholożce, a ona twierdziła, że to coś związanego ze snem. Ale to nie był sen! To nie był sen! Nie miałem z kim porozmawiać. Chodziłem do psychologów, mówili mi, że jestem stuknięty, rodzice też mi mówili, że jestem stuknięty. Aż moja siostra i mój brat zaczęli doświadczać w domu różnych rzeczy i nagle przestałem być stuknięty. To się działo już ładnych parę lat później. Siedzieliśmy: ja i moja żona, moja siostra z chłopakiem, mój brat z dziewczyną, rozmawialiśmy i nagle otoczył nas szmer ludzkich głosów. Wszyscy spojrzeli po sobie i wybiegli z domu. Zostałem tylko ja, oznajmując: „Już to przerabiałem. Bez obaw, nic więcej się nie wydarzy”.

Noc wróciła na dobre. Znów jesteśmy na autostradzie. Śnieg przestał padać, ale krajobraz w ciemności wciąż wydaje się skamieniały, cmentarny i nieskończony. Gdy Lou mówił, zauważyłem, że znowu wypłynęła liczba trzy. Poprzedniej nocy w czasie przerwy na papierosa, kiedy napomknąłem, że zegar Carvenów zatrzymał się na trzeciej, Lou poprosił, żebym o tym nie wspominał. Bał się, że niepotrzebnie wystraszę Deborah. Później, kiedy mimochodem spytał ją o ten zegar, powiedziała, że nakręcała go kilka dni wcześniej i mechanizm zatrzymał się właśnie w tej pozycji.

Nieliczne płatki śniegu zaczynają tańczyć przed przednią szybą, a Lou, pogrążony w myślach, włącza wycieraczki. Zmieniamy pas, by wyprzedzić dwie ogromne ciężarówki, wściekłą eksplozję świateł, dymu i hałasu. Pojazdy wokół nas dudnią, a kiedy suniemy w ciepłym samochodzie Lou, mamy wrażenie, jakby dudniły w nas samych.

– Wiesz, kiedy byłem mały – przekrzykuje warkot autostrady Lou – nie było nikogo, kto mógłby mi to wytłumaczyć. Może gdyby ktoś taki był, wszystko ułożyłoby się inaczej. Może bym się tak nie bał. Okej, czasami muszę mówić ludziom, że to, co się dzieje, ma podłoże psychiczne albo obserwują zjawisko naturalne. Ale gdy chodzi o nawiedzenie, jestem przy nich, pomagam im je zatrzymać i nie myśleć, że zwariowali. Jestem przy nich po to, żeby nie popełnili samobójstwa.

– Naprawdę? – nie dowierzam. – Coś takiego się zdarza?

– Tak. Jeden przypadek był bardzo smutny. W Johnstown w Pensylwanii. Gość zaczął mi opowiadać o tym, co go nęka w środku nocy. Ani się obejrzałem, zrobiło mu się bardzo smutno i prawie się rozpłakał. Mówi: „Wiesz, zmarła moja żona i chciałbym ci pokazać list, który napisała”. Czytałem ten list i z trudem powstrzymywałem łzy. Był po prostu rozdzierający. Kobieta wyznawała mężowi, że odbiera sobie życie, bo on nie wierzy w to, co ją nęka. Zamierza więc wziąć rewolwer, włożyć lufę do ust i palnąć sobie w głowę. Gość zaczął mi opowiadać, że teraz doświadcza tego samego co ona, że to się zaczęło już w nocy po jej śmierci. A nigdy jej nie wierzył. – Lou na chwilę milknie. – Trzeba znaleźć dla tych ludzi jakąś pomoc. Dzisiaj zobaczysz pewną kobietę. Gdybym ją zostawił i nigdy więcej się nie pokazał, miałaby takie problemy do końca życia.

Zanim dotarliśmy do skromnego bungalowu Kathy Ganiel, mój mózg przekształcił i zracjonalizował dziwne wydarzenia poprzedniej nocy. Uznałem, że prawdopodobnie dałem się wprowadzić w stan dzikiego i paranoicznego strachu. Tym razem postanowiłem mieć się na baczności. Jestem zawodowym dziennikarzem zajmującym się wyłącznie twardymi faktami. Nie zacznę wierzyć w to, co niemożliwe, tylko dlatego, że ktoś wyłączył światło i opowiedział mi o rozpieszczonym brzdącu, któremu udało się zrzucić na zmarłych winę za bałagan w pokoju.

– Ta kobieta jest w gruncie rzeczy opętana – mówi cicho Lou, kiedy wyjmujemy z bagażnika jego zestaw narzędzi demonologicznych. – Używała tablicy ouija i innych akcesoriów. Lepiej się czymś takim nie bawić.

Kathy nie wygląda na opętaną. To blada kruszyna, trzydziestoośmioletnia matka i żona. Jej mały dom jest czysty i wygodny, nawet jeśli pozbawiony luksusów. Tej nocy jej mąż pracuje, a dzieci już dawno śpią. Zaparza herbatę w kuchni zagraconej butelkami dla niemowlęcia, magnesami na lodówce, kolorowymi zabawkami i schnącymi naczyniami. Gdy pralka zaczyna cykl wirowania, Lou, który wciąż taszczy swoje pudła i kable, zagląda do kuchni i zachęca ją, żeby opowiedziała mi swoją historię.

– No cóż – odzywa się Kathy nieśmiało, mieszając napoje. – Pięć lat temu umarł mój tata i postanowiłam sięgnąć po tablicę ouija. Na początku nie działała, ale później zaczęła podawać informacje na temat moich pradziadków. Szłam z tym do wujka, a on potwierdzał: „Tak, właśnie tak było”. Pewnej nocy – ciągnie, podając mi kubek herbaty z mlekiem – leżałam w łóżku i poczułam, że ktoś mnie obserwuje. A zazwyczaj nie popadam w paranoję. Miałam kołdrę naciągniętą na głowę, ale udało mi się spod niej wyjrzeć i dostrzegłam stojący obok mnie mroczny cień. Po chwili zadrżało łóżko. Usłyszałam szuranie, stukanie i szepty. Zobaczyłam światło. I tak było co noc. Czasem słyszałam swoje imię, wyraźnie słyszałam „Kathy”. Później dzieci zaczęły coś słyszeć, lecz ja to bagatelizowałam. Wtedy jeszcze nie myślałam, że to coś jest złe. Myślałam, że to mój tata. – Milknie na moment i rozkojarzona gmera przy obrączce. – Ale potem pomyślałam: dlaczego tata miałby przychodzić w nocy i trząść moim łóżkiem? Dlaczego miałby nade mną stać i mnie straszyć?

– Wierzysz w Boga? – pytam.

Zanim Kathy ma szansę odpowiedzieć, Lou przychodzi z jadalni, w której ustawiał olbrzymiego laptopa. Na jego twarzy widnieje znacząca mina. I jest skierowana do mnie.

– Kathy ciągle praktykuje wróżbiarstwo, próbuje nawiązać kontakt ze zmarłymi – wyjaśnia. – Wykorzystuje do tego łańcuszek. Trzyma go w palcach, żeby zachowywał się jak wahadełko, i zadaje pytania. Jeśli łańcuszek kołysze się w przód i w tył, odpowiedź jest twierdząca. Jeśli zatacza krąg, przecząca. Poza tym Kathy korzysta z tablicy ouija.

– Kiedy zdarzyło ci się to po raz ostatni? – pytam ją.

– Ze trzy tygodnie temu – szepcze.

– Zapewniała mnie, że przestała – wtrąca Lou – ale…

– To się zmienia w uzależnienie – tłumaczy Kathy, wpatrując się w podłogę. – Ale bardzo z tym walczę.

– Zaprosiliśmy tu księdza – mówi Lou i czeka, aż jego komputer się uruchomi.

– Lou powiedział, że jakoś niestosownie się zachowałam. Nie pamiętam tego. – Kathy ze zdumieniem wpatruje się przed siebie. – Owszem, pamiętam, że miałam ochotę uderzyć księdza w twarz, ale przecież nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła. Nie pamiętam… – Milknie na sekundę i przygryza dolną wargę, marszcząc brwi. – Chyba chciałam wziąć papierosa i go nim dźgnąć… A przecież był całkiem miły… Lou? – mówi po chwili, podnosząc wzrok. – Co do niego powiedziałam?

– Naprawdę wolałbym się w to nie zagłębiać – odpowiada Lou i ponownie wychodzi, żeby pomajstrować przy statywie.

Jest tuż po pierwszej w nocy. Lou skierował kamerę na kuchnię, my znajdujemy się w salonie w otwartej części bungalowu, która ma kształt litery L. Na półkach, wśród krucyfiksów i miseczek z rozmaitymi rodzinnymi bibelotami – plakietkami, agrafkami i napoczętymi pudełkami zapałek – stoją małe zdjęcia niemowląt w srebrnych ramkach. W tle tyka zegar ścienny, siedzimy na starym, brudnawym trzyczęściowym komplecie wypoczynkowym – ja w fotelu, Lou i Kathy na kanapie. Demonolog pochyla się, żeby włączyć monitor. Natychmiast mam ochotę wracać do domu.

W kuchni Kathy są światła duchów. Jest ich mnóstwo. Co kilka sekund pojawia się kolejna jasna kulka, która przez chwilę unosi się w powietrzu, po czym znika. Większe, nieruchome kule rozbłyskują i gasną na przemian. Nie przypomina to niczego, co dotąd widziałem, niczego, co kiedykolwiek mógłbym sobie wyobrazić.

– Chce ktoś jeszcze herbaty? – pyta Kathy.

– Pewnie – odpowiada Lou.

Kathy skręca za róg i widzimy, jak pojawia się na monitorze.

– O rany – udaje mi się wykrztusić. – Jezu.

– Nie mów tak w obecności Kathy – szepcze Lou. – Już raz to zrobiłeś. Ostrzegałem cię. Jeśli sprowokujesz ją językiem religijnym, zacznie się zanurzać.

– Co się dzieje, kiedy się „zanurza”? – dociekam.

Patrzę na monitor, na którym Kathy napełnia czajnik, podczas gdy z kuchni dobiega odgłos płynącej wody. Nad jej głową i wokół niej unoszą się, przemykają i pulsują kule.

– Jej oczy i czoło się osuną. Jakby była zupełnie inną osobą. Badali ją psychologowie. Nie jest dwubiegunowa, nie ma schizofrenii ani niczego innego. Może i nie wygląda, jakby potrafiła kogoś skrzywdzić, ale wierz mi, kiedy ulega pełnemu opętaniu, jest zdolna do wszystkiego. Musisz być bardzo, bardzo ostrożny. W obecności księdza naprawdę powinniśmy byli ją skrępować.

– Co mówiła? – pytam szeptem.

Lou przechyla się w moją stronę i mówi ściszonym głosem.

– Mniej więcej: „Zabieraj tę swoją sól i wsadź ją sobie w dupę, twój Jezus nie może mi pomóc”. Coś w tym rodzaju. „Bierz tę pieprzoną sól i wsadź ją sobie w pierdoloną…”

W tym momencie Kathy wraca z napojami. Przez jakiś czas siedzimy spokojnie. Trzeszczenie i skrzypienie drewna w domu rozlegają się cicho na tle chlupotania wody rozbryzgiwanej przez samochody na spokojnej podmiejskiej drodze za oknem. Lou się pochyla. Tym razem dyktafon jest w kuchni. Widzimy go na monitorze, stoi obok opakowania ciastek pop tarts.

– Czy w tym domu jest teraz ze mną jakiś duch?

Patrzymy, jak w napiętej i przerażającej ciszy ledowe światełko dyktafonu zaczyna migać. Kasłam głośno trzy razy, żeby oczyścić gardło, i osłupiały przyglądam się tej magii.

– Jezu… – mamroczę.

– Pokaż mi w kuchni jakiś znak, że z nami jesteś – mówi Lou.

Powoli uświadamiam sobie, że Kathy się we mnie wpatruje. Stało się, myślę. Czuję to, atmosfera zrobiła się ciężka, pełna napięcia, naelektryzowana i krępująca. Kathy się „zanurzyła”. Staram się udawać, że to się nie dzieje. Dalej skupiam się na zielonym ekranie, patrzę, jak światełko rozbłyskuje i gaśnie. Po chwili Kathy zaczyna mamrotać szorstkim głosem. Jedyne słowo, które udaje mi się zrozumieć, to „moc”.

– Co mówisz, Kathy? – odzywa się Lou.

Kathy siada prosto, zupełnie nieruchomieje, a potem odpowiada grubym głosem.

– Głupcy siedzą i czekają na pokaz mocy.

– Wszystko w porządku, Kathy? – pyta Lou.

– Igrają z ogniem.

Patrzę na światła poruszające się i pulsujące na ekranie, starając się nie zauważać tego, że Kathy świdruje mnie wzrokiem.

– Chcesz zobaczyć sztuczkę?

Nie poruszam się.

– Nie, Kathy, Will nie chce zobaczyć sztuczki.

– Dlaczego?

– Bo zamierzasz się uciec do wróżbiarstwa.

– A ty chcesz zobaczyć sztuczkę?

– Co tam trzymasz, Kathy, to łańcuszek?

Próbuję się rozejrzeć tylko prawym okiem. Kathy wsunęła opuszki dwóch palców do małej kieszonki w obcisłych dżinsach. Widzę, że obraca w nich delikatny złoty łańcuszek, ten, który, jak przypuszczam, wykorzystuje do kontaktowania się ze zmarłymi. Zapada długa, przytłaczająca cisza. Potem Kathy wstaje i wychodzi.

Odprowadzam ją wzrokiem, po czym wypuszczam powietrze, a moje ramiona gwałtownie opadają. Rozglądam się, sprawdzając, czy drzwi wejściowe wciąż znajdują się w tym samym miejscu, w którym były, Lou zaś idzie do kuchni po dyktafon. Przewija nagranie. W porównaniu z poprzednią nocą szczekanie i warczenie są tu diaboliczne i pełne furii.

– Słychać je wtedy, kiedy ciebie – mówi Lou, a ja zauważam, że moje kasłanie zarejestrowało się we właściwym miejscu nagrania. Jest trzecia dwadzieścia dwie w nocy.

– Największe szanse na zobaczenie ducha są wtedy, kiedy jesteś sam – szepcze Lou. W świetle jaśniejącego monitora spoglądam na jego twarz. Wygląda jak trochę upiorny Elvis w domowej wersji. – Niektórzy mówią, że to wszystko to tylko twoje najgłębsze lęki przedostające się do rzeczywistości. Ale istnieje mnóstwo przypadków, w których wiele osób widzi to samo. Zostanę tutaj, a ty wejdź na chwilę do kuchni i powiedz mi, co się dzieje.

Jak potępieniec posłusznie skręcam za róg. Boję się. Czuję się tak, jakby ciemność była gęsta i pozbawiona powietrza, a mnie przyszło się przez nią przedzierać. W końcu znajduję niskie krzesło w kącie i siadam pośród porzuconych zabawek, książek i sterty rzeczy do prasowania.

Przez jakiś czas nie dzieje się nic dziwnego. Osiadający dom trzeszczy, cyka i stuka. Samochody przejeżdżają ze świstem, a mój oddech faluje jak morze. Po chwili zauważam pasmo światła przemykające wokół moich stóp. Potem słychać gwałtowne walenie w ścianę. Wiem, że nigdy w życiu się tak nie bałem, bo nigdy nie czułem, jakby tysiące igieł przesuwały się wzdłuż moich nóg i po torsie. Nagle ogarnia mnie wściekłość, że wplątałem się w tę sytuację. Jestem – dosłownie – zbyt wystraszony, żeby poruszyć oczami. Siedzę spięty i nieruchomy, nie wydychając powietrza i zaciskając zęby. Za moment złamię wszystkie zasady Lou oprócz tej o powstrzymaniu się od śmiechu.

Pięć minut później Lou włącza światło. Spoglądam badawczo na jasną, otwartą przestrzeń, na miejsca, w których na ekranie pojawiały się światła ducha. Niczego nie widzę. Mówię Lou o stukaniu i światłach. Wzrusza ramionami i kwituje to zwyczajnym: „Okej”.

Co zatem wydarzyło się w Pensylwanii tamtej zimy? Cokolwiek to było, długo nie dawało mi spokoju. Dostałem obsesji na punkcie tego, co tam zobaczyłem, i inni ludzie też. Moi znajomi opowiadali swoim znajomym o Lou i jego mrocznym fachu. Pewnego popołudnia odebrałem telefon od spanikowanej osoby, która znała kogoś, kto znał kogoś, kogo znałem. Chciała wiedzieć, co dokładnie powiedział mi Lou o liczbie trzy. Wyznała, że ona i jej ojciec budzili się kiedyś co noc o tej samej godzinie. Stało się to obiektem żartów w rodzinie. Żadne z nich nie wiedziało, co takiego zakłóca im sen o 3.33, ale teraz, gdy poznali moją historię, obleciał ją strach.

Wiem, co widziałem, i wbrew temu, co powiedział mi później pewien parapsycholog, nie były to „owady”. Poza tym jestem przekonany, że nie padłem ofiarą żadnego spisku ani głupiego kawału. Można by twierdzić, że Kathy była chora psychicznie, lecz nie wyjaśnia to pukania ani świateł duchów. Jeśli te ostatnie to tylko drobinki kurzu (albo, niech będzie, owady), to jak pojawiały się i znikały w powietrzu? I dlaczego tak dziwnie się zachowywały? Co ze smugą światła? I ze stukaniem? Co z EVP? Moje kasłanie dowodzi, że nie zostało to nagrane z wyprzedzeniem, i jest mało prawdopodobne, by te dźwięki były jakiegoś rodzaju zakłóceniami, bo pojawiały się w odpowiedzi na pytania Lou. A przecież zakłócenia nie odpowiadają na pytania.

Zastanawiam się też, czy Carvenowie nie zmyślili historii o duchach, żeby pozwać dewelopera, który sprzedał im trefną ziemię. Ale czy naprawdę narażaliby się na śmieszność? Dlaczego mieliby się posuwać do krzywoprzysięstwa w tak niedorzeczny sposób? A zresztą który sąd by orzekł, że duchy istnieją? Pomijając to wszystko, co z dowodami znalezionymi przez Lou? Z EVP i światłem ducha, które pojawiło się na wezwanie? Jak wyjaśnić to, że coś mnie dotknęło?

Na tym polega mój problem: jeżeli przyjmę, że duchy istnieją, twarde mury mojego zdroworozsądkowego i racjonalnego świata runą jak olbrzymie domino rzeczywistości. Bo jeśli nie umieramy wtedy, kiedy umieramy, to nic nie jest takie, jakie się wydaje, i wszystko można zakwestionować. Cała logiczność znika. Może się okazać, że księża, ze wszystkimi swoimi kadzidłami, zaklęciami i czarnowidztwem, mają jednak rację. Może istnieć życie po śmierci, a jeśli w istocie tak jest, to mogą istnieć także anioły i demony, niebo i piekło oraz zasady dobra i zła, według których powinienem żyć. Ale też mogą to być, tak po prostu, jedynie owady.

Muszę zatem znaleźć odpowiedzi. Bo na razie nawiedzają mnie pytania.

1.

Dalekowie – fikcyjny gatunek istot pozaziemskich z brytyjskiego serialu science fiction _Doktor Who_ (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij