Nadzieja. Autobiografia - ebook
Nadzieja. Autobiografia - ebook
Papież Franciszek
Nadzieja
Początkowo papież Franciszek chciał, aby ta wyjątkowa książka została opublikowana dopiero po jego śmierci, ale potrzeby naszych czasów i Jubileuszowy Rok Nadziei 2025 skłoniły go do udostępnienia swych wspomnień i refleksji już teraz.
Nadzieja jest pierwszą autobiografią w historii opublikowaną przez papieża. Pisana przez sześć lat, opisuje włoskie korzenie Franciszka i migrację jego rodziny z Europy do Ameryki Łacińskiej, przez jego dzieciństwo, młodzieńcze pasje i troski, powołanie, dorosłe życie i całą papieską posługą aż do chwili obecnej.
Franciszek przypomina kluczowe dylematy swojego pontyfikatu, pisze szczerze, bez lęku i proroczo o niektórych najważniejszych i kontrowersyjnych kwestiach naszych czasów: wojnie i pokoju (w tym o konfliktach na Ukrainie i Bliskim Wschodzie), migracjach, kryzysie klimatycznym, polityce społecznej, pozycji kobiet, seksualności, rozwoju technologicznym, przyszłości Kościoła i religii.
Nadzieja to z jednej strony istna skarbnica przemyśleń i anegdot, a z drugiej fascynujący i bardzo ludzki pamiętnik – miejscami poruszający, czasami zabawny. Historia życia jednego człowieka, a jednocześnie poruszające duchowe przesłanie, które zafascynuje czytelników na całym świecie i będzie dziedzictwem nadziei papieża Franciszka dla przyszłych pokoleń.
Książkę wzbogacają niezwykłe fotografie, w tym prywatne i niepublikowane materiały udostępnione przez papieża Franciszka.
| Kategoria: | Filozofia |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68419-84-9 |
| Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wprowadzenie
Wszystko rodzi się, by rozkwitnąć
Księga mojego życia to historia pielgrzymki nadziei, ściśle związanej z losem mojej rodziny, mojej wspólnoty, całego Ludu Bożego. Opisane na tych stronach kolejne etapy wędrówki to także historia naszych towarzyszy podróży. Tych, którzy wyruszyli przed nami lub przyjdą po nas.
Autobiografia nie jest prywatną literaturą, to raczej torba podróżna. Nasze wspomnienia dotyczą bowiem nie tylko nas samych, ale i tego, co nas otacza. Nie odnoszą się wyłącznie do tego, co było, ale także do tego, co dopiero nastąpi. Pamięć, jak mówi meksykański poeta³, to teraźniejszość, która nigdy nie przemija.
Wydaje nam się, jakby coś wydarzyło się ledwie wczoraj, a przecież to będzie już jutro.
Mówimy „czekaj i nie trać nadziei”. Ale hiszpańskie słowo _esperar_ oznacza zarówno nadzieję, jak i oczekiwanie. Nadzieja to przede wszystkim pragnienie, by podążać naprzód, pragnienie zmiany. Wyznacza relację między wspomnieniem a utopijnym dążeniem do realizacji naszych marzeń w przyszłości. Kiedy marzenie blednie, trzeba je wskrzesić, ożywiając nadzieję siłą pamięci.
Jako chrześcijanie wiemy, że nadzieja nigdy nie zawodzi i nie przynosi rozczarowania. Wszystko bowiem rodzi się po to, aby rozkwitać wieczną wiosną⁴.
Dlatego nasze wspomnienia pełne są Ciebie.PROLOG
_Naoczni świadkowie opowiadali, że najpierw pojawiło się przypominające trzęsienie ziemi drżenie. Podczas całej podróży pasażerowie czuli złowieszcze drgania, a „przechył statku był taki, że rano nie można było postawić na stole filiżanki z mleczną kawą, boby się rozlała”. To drżenie było jednak zupełnie inne. Przypominało eksplozję bomby. Pasażerowie w pośpiechu opuścili wspólne pomieszczenia i prywatne kajuty i wylegli na pokład, próbując zorientować się, co się stało. Było późne popołudnie. Statek płynął kursem na Porto Seguro w Brazylii. Wstrząs, jaki odczuli, nie został spowodowany eksplozją, to był raczej ogłuszający grzmot. Parowiec gwałtownie zmienił kurs i zaczął zachowywać się jak narowisty koń, halsując i niespodziewanie zwalniając. Jeden z ocalałych, który po katastrofie przez wiele godzin dryfował po oceanie, kurczowo uczepiony kawałka drewna, opowiadał, że widział wyraźnie, jak od statku oderwała się śruba napędowa i wał lewego silnika. Prawdopodobnie to właśnie śruba przecięła kadłub. Przez powstałą w ten sposób szczelinę do wnętrza zaczęła wlewać się woda, wypełniając maszynownię, a także ładownię, gdyż wodoszczelne grodzie nie funkcjonowały prawidłowo. Podjęta natychmiast próba naprawienia uszkodzonego kadłuba za pomocą metalowych paneli skończyła się niepowodzeniem._
_Mówiono, że członkowie orkiestry otrzymali polecenie, by do końca grać dalej._
_W pogłębiających się ciemnościach, na wzburzonym morzu, statek przechylał się coraz bardziej._
_Kiedy już stało się jasne, że nie uda się uspokoić pasażerów, kapitan polecił zatrzymać maszyny. Rozległy się syreny alarmowe, a telegrafista zaczął nadawać sygnał SOS._
_Odebrało go wiele znajdujących się w pobliżu jednostek, w tym dwa statki parowe i dwa liniowe transatlantyki, które natychmiast ruszyły na ratunek. Spieszący z pomocą nie mogli jednak zbliżyć się zbytnio do tonącego statku. Wyraźnie widoczny słup białego dymu wskazywał, że na „Principessa Mafalda” mogło dojść do katastrofalnej eksplozji kotłów._
_Kapitan, stojąc na mostku, przez megafon wzywał do zachowania spokoju. Starając się koordynować akcję ratowniczą, przypominał o pierwszeństwie należnym kobietom i dzieciom. Kiedy jednak zapadła noc, tym ciemniejsza, że księżyc był akurat w nowiu, a na pokładzie zgasły elektryczne światła, sytuacja stała się dramatyczna._
_Zaczęto spuszczać szalupy. Niektóre z nich jednak tonęły natychmiast, uderzając o kadłub przechylonego na jedną burtę statku. Wiele łodzi ratunkowych było już starych, zniszczonych i niezdatnych do użytku. Nabierały wody, a pasażerowie starali się wylewać ją, czym tylko się dało, nawet posługując się kapeluszami. Kilka szalup, do których ludzie wdarli się szturmem, z powodu przeciążenia wywróciło się i zatonęło. Większość pasażerów stanowili rzemieślnicy i chłopi, mieszkający w dolinach lub na równinie, którzy nigdy wcześniej nie widzieli morza i nie potrafili pływać. Słowa modlitwy i okrzyki rozpaczy mieszały się ze sobą. Na pokładzie wybuchła panika. Wielu podróżnych tonęło, wpadając do morza._
_Później mówiono, że niektórzy, poddając się rozpaczy, z własnej woli skoczyli do wody. Lokalna prasa donosiła również o ludziach żywcem pożartych przez rekiny._
_W obliczu śmiertelnego zagrożenia dochodziło do szarpaniny i przepychanek, jednak niektórzy z pasażerów zdobywali się na gesty wielkiej odwagi i poświęcenia. Wśród kilkudziesięciu osób oczekujących na wejście do łodzi ratunkowej na swoją kolej czekał też jakiś młody człowiek z kołem ratunkowym. Kiedy zobaczył, że pewien starszy mężczyzna błaga o pomoc, gdyż nie potrafi pływać i nie udało mu się dostać do żadnej szalupy, bez wahania oddał mu swoją obręcz. Razem wskoczyli do wody. Wtedy młodzieniec, który starał się jak najszybciej dopłynąć do najbliższej łodzi, usłyszał pełne przerażenia okrzyki: Rekiny! Rekiny! Jeden z nich zaatakował, ale młodego człowieka mimo to udało się wciągnąć do szalupy. Z powodu odniesionych ran zmarł jednak wkrótce potem._
_Kiedy pasażerowie ocalali z katastrofy opowiedzieli historię bohaterskiego młodzieńca, wszyscy w Argentynie byli głęboko wzruszeni. Jedną ze szkół w jego rodzinnym mieście, w prowincji Entre Ríos, nazwano jego imieniem. Anacleto Bernardi miał tylko dwadzieścia jeden lat i był synem imigranta z Piemontu i Argentynki._
_Statek zatonął krótko przed północą. Unosząc do góry dziób, po raz ostatni zawył niczym zwierzę i zapadł się w otchłań. W tym miejscu głębokość sięgała ponad 1400 metrów. Świadkowie zgodnie twierdzą, że kapitan do końca stał na mostku, a orkiestra na jego rozkaz grała „Marsz królewski”. Ciała kapitana nigdy nie odnaleziono. Mówi się, że na chwilę przed zatonięciem parowca na pokładzie rozległy się strzały. Członkowie załogi, zrobiwszy wszystko, co było możliwe dla ratowania pasażerów, woleli zginąć od kuli, niż tonąć w mękach._
_Kilku łodziom ratunkowym spuszczonym z uszkodzonego parowca udało się dotrzeć do statków spieszących z pomocą i razem z ich załogami ocalić życie dalszych kilkuset pasażerów._
_Do późnej nocy trwały poszukiwania tonących, którzy za wszelką cenę starali się utrzymać na powierzchni wody. Kiedy tuż przed świtem kilka brazylijskich parowców dotarło na miejsce katastrofy, już nikogo więcej nie można było odnaleźć._
_Licząca prawie 150 metrów długości „Principessa Mafalda” była dumą włoskiej marynarki handlowej na przełomie wieków, najbardziej luksusowym liniowcem w całej flocie, na którego pokładzie podróżowali Arturo Toscanini, Luigi Pirandello czy legenda argentyńskiego tanga Carlos Gardel. Czasy świetności parowca jednak już dawno minęły. Wybuchła wojna światowa, a czas, zaniedbania i brak konserwacji dokonały reszty. Kiedy doszło do katastrofy, o tym niegdyś luksusowym statku, wówczas już w kiepskim stanie, mówiono lekceważąco „balaìna”, tancerka. Kiedy wyruszył w swój ostatni rejs, miał na pokładzie ponad 1200 pasażerów, głównie emigrantów z Piemontu, Ligurii i Wenecji Euganejskiej, lecz także z Marchii, Lukanii i Kalabrii._
_Według danych udostępnionych przez ówczesne władze Włoch, w katastrofie zginęło ponad 300 osób, przede wszystkim członkowie załogi. Południowoamerykańskie gazety donosiły jednak o ponad dwukrotnie większej liczbie ofiar, wśród których byli także nielegalni migranci, kilkudziesięciu emigrantów z Syrii, a także włoscy chłopi, którzy płynęli do Ameryki Południowej, by w zimie zatrudnić się na południowej półkuli jako pracownicy sezonowi._
_Okrojona i tuszowana przez oficjalne władze historia katastrofy statku „Principessa Mafalda” była włoskim odpowiednikiem słynnego zatonięcia RMS „Titanic”._
Nie potrafię powiedzieć, ile razy słyszałem historię katastrofy⁵ statku, nazwanego „Principessa Mafalda” na cześć córki króla Wiktora Emanuela III. Kilka lat później, pod koniec kolejnej strasznej wojny, księżniczka Mafalda także zginęła tragiczną śmiercią w niemieckim nazistowskim obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie.
Historię zatonięcia statku „Principessa Mafalda” opowiadano dzieciom, opowiadano w każdej dzielnicy, w każdym _barrio_. Opiewały ją także ballady śpiewane przez migrantów po obu stronach oceanu:
„Z Włoch «Mafalda» wyruszyła z tysiącem lub więcej pasażerów… Ojcowie i matki ratowali dzieci znikające wśród fal”.
Na rejs tym właśnie statkiem, wypływającym do Buenos Aires z portu w Genui 11 października 1927 roku wykupili bilety również moi dziadkowie i ich jedyny syn, a mój ojciec Mario, wówczas jeszcze młodzieniec.
Nie wyruszyli jednak w podróż na pokładzie tego parowca.
Choć bardzo się starali, nie udało im się na czas sprzedać tego, co posiadali. Musieli więc przełożyć swój wyjazd do Argentyny.
I dzięki temu właśnie teraz tu jestem.
Nie możecie sobie nawet wyobrazić, jak bardzo jestem za to wdzięczny Bożej Opatrzności.1. _NIECH JĘZYK MI PRZYSCHNIE DO PODNIEBIENIA_
1
_Niech język mi przyschnie do podniebienia_
W końcu wyruszyli w rejs.
Dziadkom udało się wreszcie sprzedać niewielki spłachetek ziemi, jaki posiadali w Piemoncie we wsi Bricco Marmorito, i dotrzeć do portu w Genui. Mieli teraz bilety w jedną stronę na rejs statkiem „Giulio Cesare”.
Jako pasażerowie trzeciej klasy musieli czekać na swoją kolej, dopóki wszyscy podróżujący pierwszą klasą nie zostali wpuszczeni na pokład. Kiedy statek wypłynął na otwarte morze, a na horyzoncie zniknęły ostatnie światła Lanterny, latarni morskiej w porcie w Genui, uświadomili sobie, że już nigdy nie wrócą do Włoch i muszą na nowo rozpocząć życie na drugim końcu świata.
Był 1 lutego 1929 roku. Tamtej zimy, jednej z najmroźniejszych w całym stuleciu, w Turynie termometr wskazywał 15 stopni poniżej zera, a w innych częściach Włoch nawet minus 25 stopni. Do tej właśnie zimy nawiązał w jednym ze swoich filmów Federico Fellini, nazywając ją „rokiem wielkiego śniegu”. Całą Europę, od Uralu po wybrzeża Morza Śródziemnego, pokrył wtedy śnieg, który grubą warstwą leżał nawet na kopule Bazyliki św. Piotra.
Na koniec dwutygodniowego rejsu, po zawinięciu do portów w Villefranche-sur-Mer, Barcelonie, Rio de Janeiro, Santos i Montevideo, statek dotarł w końcu do Buenos Aires. Moja babka Rosa, mimo prawie trzydziestostopniowych upałów i wilgoci, dalej miała na sobie grube palto, w którym wyjechała. Zgodnie z ówczesną modą ozdobione było kołnierzem z lisa. Pod podszewką tego kołnierza, między futrem a jedwabiem, babka zaszyła cały rodzinny dobytek. Miała to palto na sobie niczym mundur, nawet kiedy już zeszli na ląd i ruszyli w głąb kraju, w górę rzeki Parana. Po przebyciu prawie pięciuset kilometrów w nieznośnym upale wreszcie dotarli do celu. Dopiero wtedy babka Rosa, _luchadora_ (wojowniczka), jak ją nazywano, zdecydowała się zdjąć wełniane okrycie.
Po dopłynięciu do portu w Buenos Aires rodzinę Bergoglio zarejestrowano jako _migrantes ultramar_. Dziadek Giovanni, który najpierw pracował w polu, a potem otworzył sklep z kawą i ciastkami, został zarejestrowany jako _comercio_ (kupiec), jego żona Rosa jako _casera_ (gospodyni domowa), a ich syn i mój ojciec Mario, któremu ku wielkiemu zadowoleniu rodziców udało się zdać maturę z rachunkowości, jako _contador_ (kontysta).
Mnóstwo ludzi towarzyszyło moim krewnym w tej długiej podróży nadziei. W tamtym stuleciu z Włoch do _la Merica_ (Ameryki), przede wszystkim do Stanów Zjednoczonych, Brazylii i Argentyny, wyjechały miliony ludzi. Tylko od 1925 do 1929 roku do Buenos Aires trafiło ponad 200 tysięcy emigrantów.
Pamięć o strasznej katastrofie statku „Principessa Mafalda” była wtedy jeszcze świeża. A bynajmniej nie był to odizolowany przypadek. Były to lata, o których mówią słowa znanej włoskiej piosenki śpiewanej przez wiele pokoleń migrantów: _Mamma mia dammi cento lire che in America voglio andar_ (Mamuś moja, daj mi ze sto lirów, do Ameryki jechać chcę), czasy, kiedy często decydowano się również na tylko sezonową emigrację. Włoscy migranci wyruszali z Genui jesienią, kiedy żniwa na półkuli północnej dobiegają końca, by pracować w polu na południowej półkuli, gdzie właśnie zaczynało się lato. Wracali do domu na wiosnę z kilkoma marnymi lirami, z których znaczna część trafiała do kieszeni werbowników i organizatorów pośredniczących w wyjeździe. Po ich opłaceniu i pokryciu kosztów podróży w kieszeni pozostawało ledwie kilkadziesiąt lirów jako rekompensata za cztery lub pięć miesięcy ciężkiej pracy.
Podczas podróży do Ameryki wielu migrantów straciło życie. W 1888 roku na pokładzie statków „Matteo Bruzzo” i „Carlo Raggio”, które płynęły z Genui do Brazylii, z głodu i wyczerpania zmarło pięćdziesiąt osób. Na statku „Frisca” doliczono się dwudziestu ofiar stratowanych przez tłum pasażerów. W 1893 roku, po wejściu na pokład „Remo”, migranci zdali sobie sprawę, że na rejs sprzedanych zostało dwa razy więcej biletów, niż było miejsc. Na statku wybuchła cholera. Zmarłych wyrzucano za burtę. Liczba pasażerów malała codziennie o kilka osób. Ostatecznie jednak statek nie został nawet wpuszczony do portu docelowego. W drodze do Buenos Aires doszło też do katastrofy statku „Sirio”. Życie straciło wtedy pięciuset włoskich migrantów. Historię tych tragedii opiewają popularne piemonckie piosenki, śpiewane w takt melodii do dziś wygrywanych na akordeonie w wielu _barrios._
Historie statków „Sirio”, „Frisca” i „Principessa Mafalda” w ludowej pamięci splatają się ze sobą. Zatonięcie statku „Sirio” przypominało tragedię parowca „Principessa Mafalda” i odwrotnie. W takt podobnych smutnych melodii opowiadano także historię kolejnych katastrof.
Mimo wszystko jednak ludzie nadal wyruszali w podróż. Przede wszystkim wskutek biedy, czasem ze złości, po to, by odmienić los, by uciec od tragicznych skutków wojny światowej, zarówno pierwszej, jak i drugiej, na którą już wtedy się zanosiło, aby uniknąć powołania do wojska lub dlatego, że śmierć już zajrzała im w oczy, albo dołączyć do rodziny, zapewnić sobie lepsze warunki życia i nie cierpieć dłużej nędzy. Nic nowego, tak było kiedyś i tak samo jest dziś. „Gorzej już być nie może. Najwyżej tam też będę głodny, tak jak tutaj. Mam rację?” – pyta jeden z bohaterów powieści _Na oceanie_ Edmondo De Amicisa⁶, także pochodzącego z Piemontu autora książki _Serce_.
Ci, którzy emigrowali, musieli stawić czoło rozmaitym trudnościom i wyrzeczeniom. Ruszali w drogę najczęściej za namową werbowników, którzy razem z pośrednikami odwiedzali wioski w dzień targowy, by opowiadać o Ameryce jak o prawdziwej „ziemi obiecanej” i krainie cudów. Opłacanych przez firmy emigracyjne za każdą rodzinę, którą udało im się przekonać do wyjazdu, werbowników ówczesna prasa porównywała niekiedy do handlarzy niewolników. W miastach i na wsi rozdawano broszury i pokazywano fałszywe listy tych, którzy jakoby już dotarli na koniec świata. Niektórzy przysięgali, że rolnik, jeśli stał się niezdolny do pracy, w Ameryce może liczyć na hojną emeryturę, podczas gdy inni dawali gwarancje ułatwień w przejmowaniu ziemi na własność.
Dla tych, którzy zdecydowali się wyjechać, pierwszą trudność stanowiło dotarcie do portu. Sprzedawano cały dobytek, by zapłacić często chciwym i pozbawionym skrupułów werbownikom, którzy niejednokrotnie, przynajmniej dopóki nowe przepisy nie uporządkowały tej kwestii, znikali z pieniędzmi.
Droga do portu przypominała prywatną, czasem rodzinną pielgrzymkę, w której podążały całe wspólnoty. Jej uczestnicy szli wszyscy razem, jak w procesji, przy dźwiękach dzwonów, które czasem zabierali ze sobą nawet na statek. Często przybywali do portu na wiele dni przed zaokrętowaniem i rozbijali obóz na nabrzeżu.
Niektórzy z nich nigdy nie dotarli do wymarzonej Ameryki, gdyż ocean odepchnął ich lub pochłonął.
Ci, którym się to udało i schodzili na ląd w Buenos Aires, musieli stawić czoło twardej rzeczywistości. Na początek trafiali do Hotel de Inmigrantes: ogromnej rudery, gdzie po badaniach lekarskich, rejestracji i dezynfekcji mogli zatrzymać się na nie więcej niż pięć dni. W tym czasie musieli znaleźć sobie pracę w mieście lub na wsi. Na początku XX wieku tak oto opisywał to miejsce jeden z włoskich korespondentów dziennika „Corriere della Sera”: „Przez ostanie trzy dni przyjechało trzy tysiące ośmiuset emigrantów, w większości naszych rodaków. Hotel de Inmigrantes jest pełen. (…) Budynek, który nazywają hotelem, wznosi się na błotnistym, a zarazem wyboistym terenie rozciągającym się za miastem aż do mętnych i niespokojnych wód Río de la Plata (…) Ostry zapach kwasu karbolowego nie jest w stanie zdusić mdlącego smrodu śliskiej od brudu podłogi, starych drewnianych ścian, który wydobywa się przez otwarte drzwi na zewnątrz. To zapach stłoczonych do niemożliwości ludzi, zapach nędzy (…) Pod sufitem, na ścianach z desek, widać nieco wyraźniejsze znaki ludzkiej obecności. Można powiedzieć, że to ślady dusz: imiona, daty, wyznania miłosne, przekleństwa, nieprzyzwoite słowa wydłubane w farbie, naskrobane ołówkiem lub też wyryte w drewnie. Najczęściej powtarza się tu motyw statku”⁷.
Nieprzypadkowo ten obraz odwołuje się do przeszłości. „Niech język mi przyschnie do podniebienia, jeśli nie będę pamiętał o tobie” (Ps 137/136, 6) zarzekają się wygnańcy, wracając myślami do Jerozolimy. Również Trzej Królowie zasadniczo symbolizują tę samą tęsknotę za Bogiem. Taka postawa, przezwyciężając konformizm, zmusza nas do dokonania zmian, których potrzebujemy. To zdrowe pragnienie powrotu do korzeni, ponieważ naród bez korzeni jest zagubiony, a człowiek bez korzeni choruje. To z nich czerpiemy siłę, by iść naprzód, owocować, rozkwitać. Jak pisze argentyński poeta Francisco Luis Bernárdez⁸, „Drzewo rozkwita dzięki temu, co zostało pogrzebane”.
Wszystkie te historie z przeszłości, zapiski, wydrapane na ścianach znaki jednak są także nawiązaniem do dnia dzisiejszego, odsyłają do innych portów, innych mórz.
Moi dziadkowie i mój ojciec mieli szczęście. Wyjechali do Buenos Aires na zaproszenie braci mojego dziadka, którzy mieszkali w Argentynie już od 1922 roku. Udało im się rozpocząć tam nowe życie, _nueva suerte._ Zaczynali jako robotnicy asfaltujący drogę prowadzącą z portu na rzece do wsi. Wkrótce założyli własną dobrze funkcjonującą firmę zajmującą się kładzeniem bruku i asfaltu. Moi dziadkowie i mój ojciec po kontroli dokumentów nie musieli zatrzymywać się w Hotel de Inmigrantes i mogli ruszyć dalej, do Parany w prowincji Entre Ríos, gdzie czekali na nich krewni, mieszkający w czteropiętrowym zbudowanym własnymi rękami Palazzo Bergoglio. Był to pierwszy w całym mieście budynek, w którym zainstalowano windę. Każdy z braci, Giovanni Lorenzo, Eugenio, Ernesto i mój dziadek Giovanni Angelo, zajmował jedno piętro. Z rodzeństwa dziadka zostało w Piemoncie tylko dwoje: Carlo, najstarszy z braci, i Luisa, jedyna siostra, która po mężu nosiła nazwisko Martinengo. Tak więc prawie cała rodzina znów znalazła się razem, czego, wyjeżdżając, tak bardzo pragnęli moi rodzice.
Mój ojciec, który był kontystą, pracował w administracji przedsiębiorstwa. Nie trwało to jednak długo. Wielki światowy kryzys 1929 roku zataczał coraz szersze kręgi. Równocześnie prezes rodzinnej firmy, jeden z moich wspaniałych stryjecznych dziadków, Giovanni (Juan) Lorenzo, zachorował na białaczkę i mięsaka limfatycznego. Kiedy zmarł, jego żona Elisa została sama z trójką dzieci. Recesja i żałoba przesądziły o klęsce rodziny Bergoglio. W 1932 roku musieli sprzedać wszystko: maszyny, firmę, dom, a nawet kaplicę cmentarną. Zostali z pustymi rękami i znaleźli się w nędzy.
Trzeba było zaczynać wszystko od nowa. I z taką samą determinacją, jak za pierwszym razem, udało im się tego dokonać.
Ale oczywiście, kiedy tamtego ciepłego lutowego poranka po raz pierwszy postawili stopę na argentyńskiej ziemi, ani mój dziadek ani mój ojciec, ani babka, która ubrana w wełniane palto rzucała wyzwanie upałom, nic jeszcze nie wiedzieli o tym, co ich spotka.
Podobnie jak nie wiedziały tego tysiące, miliony kobiet i mężczyzn, którzy przybyli do Argentyny przed nimi i po nich. Wśród nich byli rzemieślnicy, drwale, robotnicy budowlani, górnicy, pielęgniarki, kowale, stolarze, szewcy, krawcy, piekarze, mechanicy, szklarze, malarze, kucharze, służący, lodziarze, fryzjerzy, robotnicy w kamieniołomach i kamieniarze, kupcy i księgowi oraz niezliczona rzesza chłopów i prostych robotników. Przywozili ze sobą nędzę, wspomnienia tragicznych wydarzeń i upokorzeń, ale także siłę, odwagę, wytrwałość, wiarę. I mnóstwo talentów, które, jak w przypowieści z Ewangelii św. Mateusza, czekały na okazję, aby zaowocować. Gdy tylko się nadarzyła, ta banda łachmaniarzy potrafiła zbudować na drugiej półkuli nową część świata. Wolni i uparci ludzie (_rassa nostrana libera e stuarda_). W pięknym, przejmującym wierszu opisał ich Nino Costa⁹, jeden z największych piemonckich poetów tamtych czasów. Poeta umarł na serce, kiedy dowiedział się o śmierci syna, zaledwie dziewiętnastoletniego partyzanta. Babka Rosa kazała mi nauczyć się strof tego wiersza w dialekcie:
_O bionde di grano pianure argentine… non sentite mai passare un’aria monferrina o il ritornello di una canzone di montagna?_ (O złote zbożem argentyńskie równiny, czyż nie czujecie powiewu Monferrato lub refrenu góralskiej przyśpiewki?).
Costa poświęcił wiersz Piemontczykom, którzy z Włoch wyemigrowali za pracą. Niekiedy ci emigranci wracali, a „zarobione pieniądze pozwalały im na kupno niewielkiego domu lub kawałka ziemi i wychowanie córek…”. Innych „gorączka lub nadszarpnięte podczas pracy zdrowie wtrąciły do grobu”¹⁰ i dziś spoczywają w mogiłach gdzieś na obcym cmentarzu, _un camp-sant foresté_.
Z tego właśnie powodu wiele lat później, z okazji mojej pierwszej papieskiej podróży, chciałem udać się na Lampedusę, maleńką wyspę na Morzu Śródziemnym, która stała się przyczółkiem nadziei i solidarności oraz symbolem tragedii migrantów, a także powodem wielu kontrowersji. Na wodach wokół Lampedusy znajduje się morskie cmentarzysko wielu, bardzo wielu ofiar. Kiedy kilka tygodni później usłyszałem wiadomość o zatonięciu na Morzu Śródziemnym kolejnego statku, moje myśli znów skierowały się ku Lampedusie. Ta wyspa jest jak cierń w sercu. Moja podróż na Lampedusę nie była wcześniej planowana, ale musiałem ją odbyć. Przecież ja także urodziłem się w rodzinie migrantów. Mój ojciec, mój dziadek, moja babka, podobnie jak wielu innych Włochów, wyjechali do Argentyny i poznali los tych, którzy zostali z niczym. Ja również mogłem znaleźć się wśród tych, którzy dziś spotykają się z odrzuceniem. I w związku z tym zawsze zastanawiam się: dlaczego oni, a nie ja?
Musiałem udać się na Lampedusę, aby się pomodlić, okazać bliskość, wyrazić wdzięczność i dodać otuchy wolontariuszom i mieszkańcom tego spłachetka ziemi, potrafiącym dać konkretny wyraz solidarności. A przede wszystkim po to, by wstrząsnąć sumieniem nas wszystkich i przypomnieć o poczuciu odpowiedzialności.
Jedna ze sztuk hiszpańskiego dramatopisarza Lope de Vegi¹¹ opowiada o tym, jak mieszkańcy miasta Fuente Ovejuna zabijają gubernatora, ponieważ jest tyranem. Nie wiadomo, kto właściwie dokonał egzekucji. Gdy więc sędzia królewski pyta: „Kto zabił gubernatora?”, wszyscy odpowiadają: „Fuente Ovejuna, panie”. Wszyscy i nikt.
To pytanie wysuwa się na pierwszy plan również dzisiaj. Kto ponosi odpowiedzialność za tę śmierć? Nikt! Wszyscy gotowi jesteśmy udzielić takiej samej odpowiedzi: To nie ja, nie mam z tym nic wspólnego, to ktoś inny, na pewno nie ja.
Globalizacja obojętności sprawia, że wszyscy jesteśmy „bezimienni” jak ów Innominato z powieści Manzoniego¹². Bezimienni, pozbawieni twarzy, niepomni historii i przeznaczenia, w obliczu strachu, który wiedzie nas do szaleństwa, słyszymy pytanie Boga skierowane do Kaina: „Gdzie jest brat twój, Abel? (…) Krew brata twego głośno woła ku mnie z ziemi!” ¹³ .Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Rainer Maria Rilke, _Listy do młodego poety,_ Czuły Barbarzyńca, 2005. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
2. Wszystkie cytaty z Pisma Świętego za https://biblia.deon.pl/
3. Chodzi o meksykańskiego poetę Octavio Paza (1914–1998), laureata literackiej Nagrody Nobla.
4. Por. Franciszek, katecheza podczas audiencji generalnej 20 września 2017 r.
5. Katastrofa statku „Principessa Mafalda” nastąpiła 25 października 1927 r. w odległości 80 mil od brzegów Brazylii.
6. Edmondo Mario Alberto De Amicis (1846–1908) – włoski pisarz i dziennikarz. W słynnej powieści dla młodzieży _Serce_ opisuje losy jedenastoletniego ucznia włoskiej szkoły podstawowej.
7. Luigi Barzini, _Gli allucinati_, „Corriere della Sera”, 13 stycznia 1902.
8. Francisco Luis Bernárdez (1900–1978) – argentyński poeta i dyplomata.
9. Giovanni (Nino) Costa (1886–1945) – poeta włoski piszący głównie w języku piemonckim.
10. 21 czerwca 2015 r. podczas wizyty w Turynie Franciszek w swojej homilii zacytował po włosku fragment napisanego w dialekcie piemonckim wiersza N. Costy _Razza nostrana_ (dial. _Rassa Nostrana_). Przytoczone tu cytaty pochodzą z włoskiej wersji tego wiersza.
11. Félix Lope de Vega y Carpio (1562–1635) – hiszpański pisarz, autor wielu dramatów, w większości opartych na historii i legendach ludowych, w których tragizm splatał się z komizmem, a realizm z fantastyką.
12. Alessandro Manzoni (1785–1873) – pisarz, czołowy przedstawiciel włoskiego romantyzmu, autor słynnej powieści historycznej _Narzeczeni_.
13. Rdz 4, 9-10.
14. Ks. Primo Mazzolari (1890–1959) – nazywany również „proboszczem z Bozzolo” duchowny, pisarz i antyfaszysta był jedną z najbardziej znaczących postaci włoskiego katolicyzmu pierwszej poł. XX w.
15. Primo Mazzolari, _La parola ai poveri_, Bologna 2016.
16. Pieśń wojenna z okresu I wojny światowej.
17. Tu błąd Autora – brat ks. Mazzolariego służył w 26., a nie 28. pułku; patrz: https://movio.beniculturali.it/mcbcv/maggio1915iviadanesirisposero/it/260/mazzolari-giuseppe-7-settembre-1893-24-novembre-1915
18. Franciszek zacytował pierwszą strofę tej piosenki z 1917 r. podczas swojej wizyty w Trieście 7 lipca 2024 r.
Il general Cadorna ha scritto alla regina:
„Se vuoi veder Trieste te la mando in cartolina”.
Bom bom bom al rombo del cannon.
19. Fragment ballady _La guerra di Piero_ włoskiego pieśniarza Fabrizio De André (1940–1999).
20. Por. Carlo Salsa, _Trincee: confidenze di un fante_, Rizzoli, Milano 2022.
21. Słowa skierowane po trzech latach od wybuchu I wojny światowej 1 sierpnia 1917 r. przez Benedykta XV, do „przywódców walczących państw” zawierające apel o położenie kresu krwawemu konfliktowi, który stał się „z każdym dniem coraz bardziej bezużyteczną rzezią”.
22. Don Lorenzo Milani, _Lettera ai giudici_, Barbiana 18 października 1965.
23. Albert Einstein, _Mój obraz świata_, Warszawa 1935, s. 14.
24. Takim zdrobnieniem imienia Anna nazywano Annę Magnani.
25. _La dolce vita_, 1960 r.
26. https://www.opensubtitles.com/it/subtitles/3363698-la-strada
27. https://pasolinipuntonet.blogspot.com/2012/05/la-dolce-vita-per-me-si-tratta-di-un.html
28. Tekst polski za https://www.vatican.va/content/francesco/pl/travels/2019/outside/documents/papa-francesco_20190204_documento-fratellanza-umana.html