Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Nadzieja. Autobiografia - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
10 kwietnia 2025
E-book: EPUB, MOBI
38,90 zł
Audiobook
49,90 zł
38,90
3890 pkt
punktów Virtualo

Nadzieja. Autobiografia - ebook

Papież Franciszek

Nadzieja

Początkowo papież Franciszek chciał, aby ta wyjątkowa książka została opublikowana dopiero po jego śmierci, ale potrzeby naszych czasów i Jubileuszowy Rok Nadziei 2025 skłoniły go do udostępnienia swych wspomnień i refleksji już teraz.

Nadzieja jest pierwszą autobiografią w historii opublikowaną przez papieża. Pisana przez sześć lat, opisuje włoskie korzenie Franciszka i migrację jego rodziny z Europy do Ameryki Łacińskiej, przez jego dzieciństwo, młodzieńcze pasje i troski, powołanie, dorosłe życie i całą papieską posługą aż do chwili obecnej.

Franciszek przypomina kluczowe dylematy swojego pontyfikatu, pisze szczerze, bez lęku i proroczo o niektórych najważniejszych i kontrowersyjnych kwestiach naszych czasów: wojnie i pokoju (w tym o konfliktach na Ukrainie i Bliskim Wschodzie), migracjach, kryzysie klimatycznym, polityce społecznej, pozycji kobiet, seksualności, rozwoju technologicznym, przyszłości Kościoła i religii.

Nadzieja to z jednej strony istna skarbnica przemyśleń i anegdot, a z drugiej fascynujący i bardzo ludzki pamiętnik – miejscami poruszający, czasami zabawny. Historia życia jednego człowieka, a jednocześnie poruszające duchowe przesłanie, które zafascynuje czytelników na całym świecie i będzie dziedzictwem nadziei papieża Franciszka dla przyszłych pokoleń.

Książkę wzbogacają niezwykłe fotografie, w tym prywatne i niepublikowane materiały udostępnione przez papieża Franciszka.

Kategoria: Filozofia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68419-84-9
Rozmiar pliku: 3,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WPROWADZENIE. WSZYSTKO RODZI SIĘ, BY ROZKWITNĄĆ

Wpro­wa­dze­nie

Wszystko rodzi się, by roz­kwit­nąć

Księga mojego życia to histo­ria piel­grzymki nadziei, ści­śle zwią­za­nej z losem mojej rodziny, mojej wspól­noty, całego Ludu Bożego. Opi­sane na tych stro­nach kolejne etapy wędrówki to także histo­ria naszych towa­rzy­szy podróży. Tych, któ­rzy wyru­szyli przed nami lub przyjdą po nas.

Auto­bio­gra­fia nie jest pry­watną lite­ra­turą, to raczej torba podróżna. Nasze wspo­mnie­nia doty­czą bowiem nie tylko nas samych, ale i tego, co nas ota­cza. Nie odno­szą się wyłącz­nie do tego, co było, ale także do tego, co dopiero nastąpi. Pamięć, jak mówi mek­sy­kań­ski poeta³, to teraź­niej­szość, która ni­gdy nie prze­mija.

Wydaje nam się, jakby coś wyda­rzyło się led­wie wczo­raj, a prze­cież to będzie już jutro.

Mówimy „cze­kaj i nie trać nadziei”. Ale hisz­pań­skie słowo _espe­rar_ ozna­cza zarówno nadzieję, jak i ocze­ki­wa­nie. Nadzieja to przede wszyst­kim pra­gnie­nie, by podą­żać naprzód, pra­gnie­nie zmiany. Wyzna­cza rela­cję mię­dzy wspo­mnie­niem a uto­pij­nym dąże­niem do reali­za­cji naszych marzeń w przy­szło­ści. Kiedy marze­nie bled­nie, trzeba je wskrze­sić, oży­wia­jąc nadzieję siłą pamięci.

Jako chrze­ści­ja­nie wiemy, że nadzieja ni­gdy nie zawo­dzi i nie przy­nosi roz­cza­ro­wa­nia. Wszystko bowiem rodzi się po to, aby roz­kwi­tać wieczną wio­sną⁴.

Dla­tego nasze wspo­mnie­nia pełne są Cie­bie.PROLOG

_Naoczni świad­ko­wie opo­wia­dali, że naj­pierw poja­wiło się przy­po­mi­na­jące trzę­sie­nie ziemi drże­nie. Pod­czas całej podróży pasa­że­ro­wie czuli zło­wiesz­cze drga­nia, a „prze­chył statku był taki, że rano nie można było posta­wić na stole fili­żanki z mleczną kawą, boby się roz­lała”. To drże­nie było jed­nak zupeł­nie inne. Przy­po­mi­nało eks­plo­zję bomby. Pasa­że­ro­wie w pośpie­chu opu­ścili wspólne pomiesz­cze­nia i pry­watne kajuty i wyle­gli na pokład, pró­bu­jąc zorien­to­wać się, co się stało. Było późne popo­łu­dnie. Sta­tek pły­nął kur­sem na Porto Seguro w Bra­zy­lii. Wstrząs, jaki odczuli, nie został spo­wo­do­wany eks­plo­zją, to był raczej ogłu­sza­jący grzmot. Paro­wiec gwał­tow­nie zmie­nił kurs i zaczął zacho­wy­wać się jak naro­wi­sty koń, hal­su­jąc i nie­spo­dzie­wa­nie zwal­nia­jąc. Jeden z oca­la­łych, który po kata­stro­fie przez wiele godzin dry­fo­wał po oce­anie, kur­czowo ucze­piony kawałka drewna, opo­wia­dał, że widział wyraź­nie, jak od statku ode­rwała się śruba napę­dowa i wał lewego sil­nika. Praw­do­po­dob­nie to wła­śnie śruba prze­cięła kadłub. Przez powstałą w ten spo­sób szcze­linę do wnę­trza zaczęła wle­wać się woda, wypeł­nia­jąc maszy­now­nię, a także ładow­nię, gdyż wodosz­czelne gro­dzie nie funk­cjo­no­wały pra­wi­dłowo. Pod­jęta natych­miast próba napra­wie­nia uszko­dzo­nego kadłuba za pomocą meta­lo­wych paneli skoń­czyła się nie­po­wo­dze­niem._

_Mówiono, że człon­ko­wie orkie­stry otrzy­mali pole­ce­nie, by do końca grać dalej._

_W pogłę­bia­ją­cych się ciem­no­ściach, na wzbu­rzo­nym morzu, sta­tek prze­chy­lał się coraz bar­dziej._

_Kiedy już stało się jasne, że nie uda się uspo­koić pasa­że­rów, kapi­tan pole­cił zatrzy­mać maszyny. Roz­le­gły się syreny alar­mowe, a tele­gra­fi­sta zaczął nada­wać sygnał SOS._

_Ode­brało go wiele znaj­du­ją­cych się w pobliżu jed­no­stek, w tym dwa statki parowe i dwa liniowe trans­atlan­tyki, które natych­miast ruszyły na ratu­nek. Spie­szący z pomocą nie mogli jed­nak zbli­żyć się zbyt­nio do toną­cego statku. Wyraź­nie widoczny słup bia­łego dymu wska­zy­wał, że na „Prin­ci­pessa Mafalda” mogło dojść do kata­stro­fal­nej eks­plo­zji kotłów._

_Kapi­tan, sto­jąc na mostku, przez mega­fon wzy­wał do zacho­wa­nia spo­koju. Sta­ra­jąc się koor­dy­no­wać akcję ratow­ni­czą, przy­po­mi­nał o pierw­szeń­stwie należ­nym kobie­tom i dzie­ciom. Kiedy jed­nak zapa­dła noc, tym ciem­niej­sza, że księ­życ był aku­rat w nowiu, a na pokła­dzie zga­sły elek­tryczne świa­tła, sytu­acja stała się dra­ma­tyczna._

_Zaczęto spusz­czać sza­lupy. Nie­które z nich jed­nak tonęły natych­miast, ude­rza­jąc o kadłub prze­chy­lo­nego na jedną burtę statku. Wiele łodzi ratun­ko­wych było już sta­rych, znisz­czo­nych i nie­zdat­nych do użytku. Nabie­rały wody, a pasa­że­ro­wie sta­rali się wyle­wać ją, czym tylko się dało, nawet posłu­gu­jąc się kape­lu­szami. Kilka sza­lup, do któ­rych ludzie wdarli się sztur­mem, z powodu prze­cią­że­nia wywró­ciło się i zato­nęło. Więk­szość pasa­że­rów sta­no­wili rze­mieśl­nicy i chłopi, miesz­ka­jący w doli­nach lub na rów­ni­nie, któ­rzy ni­gdy wcze­śniej nie widzieli morza i nie potra­fili pły­wać. Słowa modli­twy i okrzyki roz­pa­czy mie­szały się ze sobą. Na pokła­dzie wybu­chła panika. Wielu podróż­nych tonęło, wpa­da­jąc do morza._

_Póź­niej mówiono, że nie­któ­rzy, pod­da­jąc się roz­pa­czy, z wła­snej woli sko­czyli do wody. Lokalna prasa dono­siła rów­nież o ludziach żyw­cem pożar­tych przez rekiny._

_W obli­czu śmier­tel­nego zagro­że­nia docho­dziło do szar­pa­niny i prze­py­cha­nek, jed­nak nie­któ­rzy z pasa­że­rów zdo­by­wali się na gesty wiel­kiej odwagi i poświę­ce­nia. Wśród kil­ku­dzie­się­ciu osób ocze­ku­ją­cych na wej­ście do łodzi ratun­ko­wej na swoją kolej cze­kał też jakiś młody czło­wiek z kołem ratun­ko­wym. Kiedy zoba­czył, że pewien star­szy męż­czy­zna błaga o pomoc, gdyż nie potrafi pły­wać i nie udało mu się dostać do żad­nej sza­lupy, bez waha­nia oddał mu swoją obręcz. Razem wsko­czyli do wody. Wtedy mło­dzie­niec, który sta­rał się jak naj­szyb­ciej dopły­nąć do naj­bliż­szej łodzi, usły­szał pełne prze­ra­że­nia okrzyki: Rekiny! Rekiny! Jeden z nich zaata­ko­wał, ale mło­dego czło­wieka mimo to udało się wcią­gnąć do sza­lupy. Z powodu odnie­sio­nych ran zmarł jed­nak wkrótce potem._

_Kiedy pasa­że­ro­wie oca­lali z kata­strofy opo­wie­dzieli histo­rię boha­ter­skiego mło­dzieńca, wszy­scy w Argen­ty­nie byli głę­boko wzru­szeni. Jedną ze szkół w jego rodzin­nym mie­ście, w pro­win­cji Entre Ríos, nazwano jego imie­niem. Anac­leto Ber­nardi miał tylko dwa­dzie­ścia jeden lat i był synem imi­granta z Pie­montu i Argen­tynki._

_Sta­tek zato­nął krótko przed pół­nocą. Uno­sząc do góry dziób, po raz ostatni zawył niczym zwie­rzę i zapadł się w otchłań. W tym miej­scu głę­bo­kość się­gała ponad 1400 metrów. Świad­ko­wie zgod­nie twier­dzą, że kapi­tan do końca stał na mostku, a orkie­stra na jego roz­kaz grała „Marsz kró­lew­ski”. Ciała kapi­tana ni­gdy nie odna­le­ziono. Mówi się, że na chwilę przed zato­nię­ciem parowca na pokła­dzie roz­le­gły się strzały. Człon­ko­wie załogi, zro­biw­szy wszystko, co było moż­liwe dla rato­wa­nia pasa­że­rów, woleli zgi­nąć od kuli, niż tonąć w mękach._

_Kilku łodziom ratun­ko­wym spusz­czo­nym z uszko­dzo­nego parowca udało się dotrzeć do stat­ków spie­szą­cych z pomocą i razem z ich zało­gami oca­lić życie dal­szych kil­ku­set pasa­że­rów._

_Do póź­nej nocy trwały poszu­ki­wa­nia toną­cych, któ­rzy za wszelką cenę sta­rali się utrzy­mać na powierzchni wody. Kiedy tuż przed świ­tem kilka bra­zy­lij­skich parow­ców dotarło na miej­sce kata­strofy, już nikogo wię­cej nie można było odna­leźć._

_Licząca pra­wie 150 metrów dłu­go­ści „Prin­ci­pessa Mafalda” była dumą wło­skiej mary­narki han­dlo­wej na prze­ło­mie wie­ków, naj­bar­dziej luk­su­so­wym liniow­cem w całej flo­cie, na któ­rego pokła­dzie podró­żo­wali Arturo Tosca­nini, Luigi Piran­dello czy legenda argen­tyń­skiego tanga Car­los Gar­del. Czasy świet­no­ści parowca jed­nak już dawno minęły. Wybu­chła wojna świa­towa, a czas, zanie­dba­nia i brak kon­ser­wa­cji doko­nały reszty. Kiedy doszło do kata­strofy, o tym nie­gdyś luk­su­so­wym statku, wów­czas już w kiep­skim sta­nie, mówiono lek­ce­wa­żąco „balaìna”, tan­cerka. Kiedy wyru­szył w swój ostatni rejs, miał na pokła­dzie ponad 1200 pasa­że­rów, głów­nie emi­gran­tów z Pie­montu, Ligu­rii i Wene­cji Euga­nej­skiej, lecz także z Mar­chii, Luka­nii i Kala­brii._

_Według danych udo­stęp­nio­nych przez ówcze­sne wła­dze Włoch, w kata­stro­fie zgi­nęło ponad 300 osób, przede wszyst­kim człon­ko­wie załogi. Połu­dnio­wo­ame­ry­kań­skie gazety dono­siły jed­nak o ponad dwu­krot­nie więk­szej licz­bie ofiar, wśród któ­rych byli także nie­le­galni migranci, kil­ku­dzie­się­ciu emi­gran­tów z Syrii, a także wło­scy chłopi, któ­rzy pły­nęli do Ame­ryki Połu­dnio­wej, by w zimie zatrud­nić się na połu­dnio­wej pół­kuli jako pra­cow­nicy sezo­nowi._

_Okro­jona i tuszo­wana przez ofi­cjalne wła­dze histo­ria kata­strofy statku „Prin­ci­pessa Mafalda” była wło­skim odpo­wied­ni­kiem słyn­nego zato­nię­cia RMS „Tita­nic”._

Nie potra­fię powie­dzieć, ile razy sły­sza­łem histo­rię kata­strofy⁵ statku, nazwa­nego „Prin­ci­pessa Mafalda” na cześć córki króla Wik­tora Ema­nu­ela III. Kilka lat póź­niej, pod koniec kolej­nej strasz­nej wojny, księż­niczka Mafalda także zgi­nęła tra­giczną śmier­cią w nie­miec­kim nazi­stow­skim obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym w Buchen­wal­dzie.

Histo­rię zato­nię­cia statku „Prin­ci­pessa Mafalda” opo­wia­dano dzie­ciom, opo­wia­dano w każ­dej dziel­nicy, w każ­dym _bar­rio_. Opie­wały ją także bal­lady śpie­wane przez migran­tów po obu stro­nach oce­anu:

„Z Włoch «Mafalda» wyru­szyła z tysią­cem lub wię­cej pasa­że­rów… Ojco­wie i matki rato­wali dzieci zni­ka­jące wśród fal”.

Na rejs tym wła­śnie stat­kiem, wypły­wa­ją­cym do Buenos Aires z portu w Genui 11 paź­dzier­nika 1927 roku wyku­pili bilety rów­nież moi dziad­ko­wie i ich jedyny syn, a mój ojciec Mario, wów­czas jesz­cze mło­dzie­niec.

Nie wyru­szyli jed­nak w podróż na pokła­dzie tego parowca.

Choć bar­dzo się sta­rali, nie udało im się na czas sprze­dać tego, co posia­dali. Musieli więc prze­ło­żyć swój wyjazd do Argen­tyny.

I dzięki temu wła­śnie teraz tu jestem.

Nie może­cie sobie nawet wyobra­zić, jak bar­dzo jestem za to wdzięczny Bożej Opatrz­no­ści.1. _NIECH JĘZYK MI PRZYSCHNIE DO PODNIEBIENIA_

1

_Niech język mi przy­schnie do pod­nie­bie­nia_

W końcu wyru­szyli w rejs.

Dziad­kom udało się wresz­cie sprze­dać nie­wielki spła­che­tek ziemi, jaki posia­dali w Pie­mon­cie we wsi Bricco Mar­mo­rito, i dotrzeć do portu w Genui. Mieli teraz bilety w jedną stronę na rejs stat­kiem „Giu­lio Cesare”.

Jako pasa­że­ro­wie trze­ciej klasy musieli cze­kać na swoją kolej, dopóki wszy­scy podró­żu­jący pierw­szą klasą nie zostali wpusz­czeni na pokład. Kiedy sta­tek wypły­nął na otwarte morze, a na hory­zon­cie znik­nęły ostat­nie świa­tła Lan­terny, latarni mor­skiej w por­cie w Genui, uświa­do­mili sobie, że już ni­gdy nie wrócą do Włoch i muszą na nowo roz­po­cząć życie na dru­gim końcu świata.

Był 1 lutego 1929 roku. Tam­tej zimy, jed­nej z naj­mroź­niej­szych w całym stu­le­ciu, w Tury­nie ter­mo­metr wska­zy­wał 15 stopni poni­żej zera, a w innych czę­ściach Włoch nawet minus 25 stopni. Do tej wła­śnie zimy nawią­zał w jed­nym ze swo­ich fil­mów Fede­rico Fel­lini, nazy­wa­jąc ją „rokiem wiel­kiego śniegu”. Całą Europę, od Uralu po wybrzeża Morza Śród­ziem­nego, pokrył wtedy śnieg, który grubą war­stwą leżał nawet na kopule Bazy­liki św. Pio­tra.

Na koniec dwu­ty­go­dnio­wego rejsu, po zawi­nię­ciu do por­tów w Vil­le­fran­che-sur-Mer, Bar­ce­lo­nie, Rio de Jane­iro, San­tos i Mon­te­vi­deo, sta­tek dotarł w końcu do Buenos Aires. Moja babka Rosa, mimo pra­wie trzy­dzie­sto­stop­nio­wych upa­łów i wil­goci, dalej miała na sobie grube palto, w któ­rym wyje­chała. Zgod­nie z ówcze­sną modą ozdo­bione było koł­nie­rzem z lisa. Pod pod­szewką tego koł­nie­rza, mię­dzy futrem a jedwa­biem, babka zaszyła cały rodzinny doby­tek. Miała to palto na sobie niczym mun­dur, nawet kiedy już zeszli na ląd i ruszyli w głąb kraju, w górę rzeki Parana. Po prze­by­ciu pra­wie pię­ciu­set kilo­me­trów w nie­zno­śnym upale wresz­cie dotarli do celu. Dopiero wtedy babka Rosa, _lucha­dora_ (wojow­niczka), jak ją nazy­wano, zde­cy­do­wała się zdjąć weł­niane okry­cie.

Po dopły­nię­ciu do portu w Buenos Aires rodzinę Ber­go­glio zare­je­stro­wano jako _migran­tes ultra­mar_. Dzia­dek Gio­vanni, który naj­pierw pra­co­wał w polu, a potem otwo­rzył sklep z kawą i ciast­kami, został zare­je­stro­wany jako _comer­cio_ (kupiec), jego żona Rosa jako _casera_ (gospo­dyni domowa), a ich syn i mój ojciec Mario, któ­remu ku wiel­kiemu zado­wo­le­niu rodzi­ców udało się zdać maturę z rachun­ko­wo­ści, jako _con­ta­dor_ (kon­ty­sta).

Mnó­stwo ludzi towa­rzy­szyło moim krew­nym w tej dłu­giej podróży nadziei. W tam­tym stu­le­ciu z Włoch do _la Merica_ (Ame­ryki), przede wszyst­kim do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, Bra­zy­lii i Argen­tyny, wyje­chały miliony ludzi. Tylko od 1925 do 1929 roku do Buenos Aires tra­fiło ponad 200 tysięcy emi­gran­tów.

Pamięć o strasz­nej kata­stro­fie statku „Prin­ci­pessa Mafalda” była wtedy jesz­cze świeża. A by­naj­mniej nie był to odizo­lo­wany przy­pa­dek. Były to lata, o któ­rych mówią słowa zna­nej wło­skiej pio­senki śpie­wa­nej przez wiele poko­leń migran­tów: _Mamma mia dammi cento lire che in Ame­rica voglio andar_ (Mamuś moja, daj mi ze sto lirów, do Ame­ryki jechać chcę), czasy, kiedy czę­sto decy­do­wano się rów­nież na tylko sezo­nową emi­gra­cję. Wło­scy migranci wyru­szali z Genui jesie­nią, kiedy żniwa na pół­kuli pół­noc­nej dobie­gają końca, by pra­co­wać w polu na połu­dnio­wej pół­kuli, gdzie wła­śnie zaczy­nało się lato. Wra­cali do domu na wio­snę z kil­koma mar­nymi lirami, z któ­rych znaczna część tra­fiała do kie­szeni wer­bow­ni­ków i orga­ni­za­to­rów pośred­ni­czą­cych w wyjeź­dzie. Po ich opła­ce­niu i pokry­ciu kosz­tów podróży w kie­szeni pozo­sta­wało led­wie kil­ka­dzie­siąt lirów jako rekom­pen­sata za cztery lub pięć mie­sięcy cięż­kiej pracy.

Pod­czas podróży do Ame­ryki wielu migran­tów stra­ciło życie. W 1888 roku na pokła­dzie stat­ków „Mat­teo Bruzzo” i „Carlo Rag­gio”, które pły­nęły z Genui do Bra­zy­lii, z głodu i wyczer­pa­nia zmarło pięć­dzie­siąt osób. Na statku „Fri­sca” doli­czono się dwu­dzie­stu ofiar stra­to­wa­nych przez tłum pasa­że­rów. W 1893 roku, po wej­ściu na pokład „Remo”, migranci zdali sobie sprawę, że na rejs sprze­da­nych zostało dwa razy wię­cej bile­tów, niż było miejsc. Na statku wybu­chła cho­lera. Zmar­łych wyrzu­cano za burtę. Liczba pasa­że­rów malała codzien­nie o kilka osób. Osta­tecz­nie jed­nak sta­tek nie został nawet wpusz­czony do portu doce­lo­wego. W dro­dze do Buenos Aires doszło też do kata­strofy statku „Sirio”. Życie stra­ciło wtedy pię­ciu­set wło­skich migran­tów. Histo­rię tych tra­ge­dii opie­wają popu­larne pie­monc­kie pio­senki, śpie­wane w takt melo­dii do dziś wygry­wa­nych na akor­de­onie w wielu _bar­rios._

Histo­rie stat­ków „Sirio”, „Fri­sca” i „Prin­ci­pessa Mafalda” w ludo­wej pamięci spla­tają się ze sobą. Zato­nię­cie statku „Sirio” przy­po­mi­nało tra­ge­dię parowca „Prin­ci­pessa Mafalda” i odwrot­nie. W takt podob­nych smut­nych melo­dii opo­wia­dano także histo­rię kolej­nych kata­strof.

Mimo wszystko jed­nak ludzie na­dal wyru­szali w podróż. Przede wszyst­kim wsku­tek biedy, cza­sem ze zło­ści, po to, by odmie­nić los, by uciec od tra­gicz­nych skut­ków wojny świa­to­wej, zarówno pierw­szej, jak i dru­giej, na którą już wtedy się zano­siło, aby unik­nąć powo­ła­nia do woj­ska lub dla­tego, że śmierć już zaj­rzała im w oczy, albo dołą­czyć do rodziny, zapew­nić sobie lep­sze warunki życia i nie cier­pieć dłu­żej nędzy. Nic nowego, tak było kie­dyś i tak samo jest dziś. „Gorzej już być nie może. Naj­wy­żej tam też będę głodny, tak jak tutaj. Mam rację?” – pyta jeden z boha­te­rów powie­ści _Na oce­anie_ Edmondo De Ami­cisa⁶, także pocho­dzą­cego z Pie­montu autora książki _Serce_.

Ci, któ­rzy emi­gro­wali, musieli sta­wić czoło roz­ma­itym trud­no­ściom i wyrze­cze­niom. Ruszali w drogę naj­czę­ściej za namową wer­bow­ni­ków, któ­rzy razem z pośred­ni­kami odwie­dzali wio­ski w dzień tar­gowy, by opo­wia­dać o Ame­ryce jak o praw­dzi­wej „ziemi obie­ca­nej” i kra­inie cudów. Opła­ca­nych przez firmy emi­gra­cyjne za każdą rodzinę, którą udało im się prze­ko­nać do wyjazdu, wer­bow­ni­ków ówcze­sna prasa porów­ny­wała nie­kiedy do han­dla­rzy nie­wol­ni­ków. W mia­stach i na wsi roz­da­wano bro­szury i poka­zy­wano fał­szywe listy tych, któ­rzy jakoby już dotarli na koniec świata. Niektó­rzy przy­się­gali, że rol­nik, jeśli stał się nie­zdolny do pracy, w Ame­ryce może liczyć na hojną eme­ry­turę, pod­czas gdy inni dawali gwa­ran­cje uła­twień w przej­mo­wa­niu ziemi na wła­sność.

Dla tych, któ­rzy zde­cy­do­wali się wyje­chać, pierw­szą trud­ność sta­no­wiło dotar­cie do portu. Sprze­da­wano cały doby­tek, by zapła­cić czę­sto chci­wym i pozba­wio­nym skru­pu­łów wer­bow­ni­kom, któ­rzy nie­jed­no­krot­nie, przy­naj­mniej dopóki nowe prze­pisy nie upo­rząd­ko­wały tej kwe­stii, zni­kali z pie­niędzmi.

Droga do portu przy­po­mi­nała pry­watną, cza­sem rodzinną piel­grzymkę, w któ­rej podą­żały całe wspól­noty. Jej uczest­nicy szli wszy­scy razem, jak w pro­ce­sji, przy dźwię­kach dzwo­nów, które cza­sem zabie­rali ze sobą nawet na sta­tek. Czę­sto przy­by­wali do portu na wiele dni przed zaokrę­to­wa­niem i roz­bi­jali obóz na nabrzeżu.

Nie­któ­rzy z nich ni­gdy nie dotarli do wyma­rzo­nej Ame­ryki, gdyż ocean ode­pchnął ich lub pochło­nął.

Ci, któ­rym się to udało i scho­dzili na ląd w Buenos Aires, musieli sta­wić czoło twar­dej rze­czy­wi­sto­ści. Na począ­tek tra­fiali do Hotel de Inmi­gran­tes: ogrom­nej rudery, gdzie po bada­niach lekar­skich, reje­stra­cji i dezyn­fek­cji mogli zatrzy­mać się na nie wię­cej niż pięć dni. W tym cza­sie musieli zna­leźć sobie pracę w mie­ście lub na wsi. Na początku XX wieku tak oto opi­sy­wał to miej­sce jeden z wło­skich kore­spon­den­tów dzien­nika „Cor­riere della Sera”: „Przez osta­nie trzy dni przy­je­chało trzy tysiące ośmiu­set emi­gran­tów, w więk­szo­ści naszych roda­ków. Hotel de Inmi­gran­tes jest pełen. (…) Budy­nek, który nazy­wają hote­lem, wznosi się na błot­ni­stym, a zara­zem wybo­istym tere­nie roz­cią­ga­ją­cym się za mia­stem aż do męt­nych i nie­spo­koj­nych wód Río de la Plata (…) Ostry zapach kwasu kar­bo­lo­wego nie jest w sta­nie zdu­sić mdlą­cego smrodu śli­skiej od brudu pod­łogi, sta­rych drew­nia­nych ścian, który wydo­bywa się przez otwarte drzwi na zewnątrz. To zapach stło­czo­nych do nie­moż­li­wo­ści ludzi, zapach nędzy (…) Pod sufi­tem, na ścia­nach z desek, widać nieco wyraź­niej­sze znaki ludz­kiej obec­no­ści. Można powie­dzieć, że to ślady dusz: imiona, daty, wyzna­nia miło­sne, prze­kleń­stwa, nie­przy­zwo­ite słowa wydłu­bane w far­bie, naskro­bane ołów­kiem lub też wyryte w drew­nie. Naj­czę­ściej powta­rza się tu motyw statku”⁷.

Nie­przy­pad­kowo ten obraz odwo­łuje się do prze­szło­ści. „Niech język mi przy­schnie do pod­nie­bie­nia, jeśli nie będę pamię­tał o tobie” (Ps 137/136, 6) zarze­kają się wygnańcy, wra­ca­jąc myślami do Jero­zo­limy. Rów­nież Trzej Kró­lo­wie zasad­ni­czo sym­bo­li­zują tę samą tęsk­notę za Bogiem. Taka postawa, prze­zwy­cię­ża­jąc kon­for­mizm, zmu­sza nas do doko­na­nia zmian, któ­rych potrze­bu­jemy. To zdrowe pra­gnie­nie powrotu do korzeni, ponie­waż naród bez korzeni jest zagu­biony, a czło­wiek bez korzeni cho­ruje. To z nich czer­piemy siłę, by iść naprzód, owo­co­wać, roz­kwi­tać. Jak pisze argen­tyń­ski poeta Fran­ci­sco Luis Bernárdez⁸, „Drzewo roz­kwita dzięki temu, co zostało pogrze­bane”.

Wszyst­kie te histo­rie z prze­szło­ści, zapi­ski, wydra­pane na ścia­nach znaki jed­nak są także nawią­za­niem do dnia dzi­siej­szego, odsy­łają do innych por­tów, innych mórz.

Moi dziad­ko­wie i mój ojciec mieli szczę­ście. Wyje­chali do Buenos Aires na zapro­sze­nie braci mojego dziadka, któ­rzy miesz­kali w Argen­ty­nie już od 1922 roku. Udało im się roz­po­cząć tam nowe życie, _nueva suerte._ Zaczy­nali jako robot­nicy asfal­tu­jący drogę pro­wa­dzącą z portu na rzece do wsi. Wkrótce zało­żyli wła­sną dobrze funk­cjo­nu­jącą firmę zaj­mu­jącą się kła­dze­niem bruku i asfaltu. Moi dziad­ko­wie i mój ojciec po kon­troli doku­men­tów nie musieli zatrzy­my­wać się w Hotel de Inmi­gran­tes i mogli ruszyć dalej, do Parany w pro­win­cji Entre Ríos, gdzie cze­kali na nich krewni, miesz­ka­jący w czte­ro­pię­tro­wym zbu­do­wa­nym wła­snymi rękami Palazzo Ber­go­glio. Był to pierw­szy w całym mie­ście budy­nek, w któ­rym zain­sta­lo­wano windę. Każdy z braci, Gio­vanni Lorenzo, Euge­nio, Erne­sto i mój dzia­dek Gio­vanni Angelo, zaj­mo­wał jedno pię­tro. Z rodzeń­stwa dziadka zostało w Pie­mon­cie tylko dwoje: Carlo, naj­star­szy z braci, i Luisa, jedyna sio­stra, która po mężu nosiła nazwi­sko Mar­ti­nengo. Tak więc pra­wie cała rodzina znów zna­la­zła się razem, czego, wyjeż­dża­jąc, tak bar­dzo pra­gnęli moi rodzice.

Mój ojciec, który był kon­ty­stą, pra­co­wał w admi­ni­stra­cji przed­się­bior­stwa. Nie trwało to jed­nak długo. Wielki świa­towy kry­zys 1929 roku zata­czał coraz szer­sze kręgi. Rów­no­cze­śnie pre­zes rodzin­nej firmy, jeden z moich wspa­nia­łych stry­jecz­nych dziad­ków, Gio­vanni (Juan) Lorenzo, zacho­ro­wał na bia­łaczkę i mię­saka lim­fa­tycz­nego. Kiedy zmarł, jego żona Elisa została sama z trójką dzieci. Rece­sja i żałoba prze­są­dziły o klę­sce rodziny Ber­go­glio. W 1932 roku musieli sprze­dać wszystko: maszyny, firmę, dom, a nawet kaplicę cmen­tarną. Zostali z pustymi rękami i zna­leźli się w nędzy.

Trzeba było zaczy­nać wszystko od nowa. I z taką samą deter­mi­na­cją, jak za pierw­szym razem, udało im się tego doko­nać.

Ale oczy­wi­ście, kiedy tam­tego cie­płego luto­wego poranka po raz pierw­szy posta­wili stopę na argen­tyń­skiej ziemi, ani mój dzia­dek ani mój ojciec, ani babka, która ubrana w weł­niane palto rzu­cała wyzwa­nie upa­łom, nic jesz­cze nie wie­dzieli o tym, co ich spo­tka.

Podob­nie jak nie wie­działy tego tysiące, miliony kobiet i męż­czyzn, któ­rzy przy­byli do Argen­tyny przed nimi i po nich. Wśród nich byli rze­mieśl­nicy, drwale, robot­nicy budow­lani, gór­nicy, pie­lę­gniarki, kowale, sto­la­rze, szewcy, krawcy, pie­ka­rze, mecha­nicy, szkla­rze, mala­rze, kucha­rze, słu­żący, lodzia­rze, fry­zje­rzy, robot­nicy w kamie­nio­ło­mach i kamie­nia­rze, kupcy i księ­gowi oraz nie­zli­czona rze­sza chło­pów i pro­stych robot­ni­ków. Przy­wo­zili ze sobą nędzę, wspo­mnie­nia tra­gicz­nych wyda­rzeń i upo­ko­rzeń, ale także siłę, odwagę, wytrwa­łość, wiarę. I mnó­stwo talen­tów, które, jak w przy­po­wie­ści z Ewan­ge­lii św. Mate­usza, cze­kały na oka­zję, aby zaowo­co­wać. Gdy tylko się nada­rzyła, ta banda łach­ma­nia­rzy potra­fiła zbu­do­wać na dru­giej pół­kuli nową część świata. Wolni i uparci ludzie (_rassa nostrana libera e stu­arda_). W pięk­nym, przej­mu­ją­cym wier­szu opi­sał ich Nino Costa⁹, jeden z naj­więk­szych pie­monc­kich poetów tam­tych cza­sów. Poeta umarł na serce, kiedy dowie­dział się o śmierci syna, zale­d­wie dzie­więt­na­sto­let­niego par­ty­zanta. Babka Rosa kazała mi nauczyć się strof tego wier­sza w dia­lek­cie:

_O bionde di grano pia­nure argen­tine… non sen­tite mai pas­sare un’aria mon­fer­rina o il ritor­nello di una can­zone di mon­ta­gna?_ (O złote zbo­żem argen­tyń­skie rów­niny, czyż nie czu­je­cie powiewu Mon­fer­rato lub refrenu góral­skiej przy­śpiewki?).

Costa poświę­cił wiersz Pie­mont­czy­kom, któ­rzy z Włoch wyemi­gro­wali za pracą. Nie­kiedy ci emi­granci wra­cali, a „zaro­bione pie­nią­dze pozwa­lały im na kupno nie­wiel­kiego domu lub kawałka ziemi i wycho­wa­nie córek…”. Innych „gorączka lub nad­szarp­nięte pod­czas pracy zdro­wie wtrą­ciły do grobu”¹⁰ i dziś spo­czy­wają w mogi­łach gdzieś na obcym cmen­ta­rzu, _un camp-sant foresté_.

Z tego wła­śnie powodu wiele lat póź­niej, z oka­zji mojej pierw­szej papie­skiej podróży, chcia­łem udać się na Lam­pe­dusę, maleńką wyspę na Morzu Śród­ziem­nym, która stała się przy­czół­kiem nadziei i soli­dar­no­ści oraz sym­bo­lem tra­ge­dii migran­tów, a także powo­dem wielu kon­tro­wer­sji. Na wodach wokół Lam­pe­dusy znaj­duje się mor­skie cmen­ta­rzy­sko wielu, bar­dzo wielu ofiar. Kiedy kilka tygo­dni póź­niej usły­sza­łem wia­do­mość o zato­nię­ciu na Morzu Śród­ziem­nym kolej­nego statku, moje myśli znów skie­ro­wały się ku Lam­pe­du­sie. Ta wyspa jest jak cierń w sercu. Moja podróż na Lam­pe­dusę nie była wcze­śniej pla­no­wana, ale musia­łem ją odbyć. Prze­cież ja także uro­dzi­łem się w rodzi­nie migran­tów. Mój ojciec, mój dzia­dek, moja babka, podob­nie jak wielu innych Wło­chów, wyje­chali do Argen­tyny i poznali los tych, któ­rzy zostali z niczym. Ja rów­nież mogłem zna­leźć się wśród tych, któ­rzy dziś spo­ty­kają się z odrzu­ce­niem. I w związku z tym zawsze zasta­na­wiam się: dla­czego oni, a nie ja?

Musia­łem udać się na Lam­pe­dusę, aby się pomo­dlić, oka­zać bli­skość, wyra­zić wdzięcz­ność i dodać otu­chy wolon­ta­riu­szom i miesz­kań­com tego spła­chetka ziemi, potra­fią­cym dać kon­kretny wyraz soli­dar­no­ści. A przede wszyst­kim po to, by wstrzą­snąć sumie­niem nas wszyst­kich i przy­po­mnieć o poczu­ciu odpo­wie­dzial­no­ści.

Jedna ze sztuk hisz­pań­skiego dra­ma­to­pi­sa­rza Lope de Vegi¹¹ opo­wiada o tym, jak miesz­kańcy mia­sta Fuente Ove­juna zabi­jają guber­na­tora, ponie­waż jest tyra­nem. Nie wia­domo, kto wła­ści­wie doko­nał egze­ku­cji. Gdy więc sędzia kró­lew­ski pyta: „Kto zabił guber­na­tora?”, wszy­scy odpo­wia­dają: „Fuente Ove­juna, panie”. Wszy­scy i nikt.

To pyta­nie wysuwa się na pierw­szy plan rów­nież dzi­siaj. Kto ponosi odpo­wie­dzial­ność za tę śmierć? Nikt! Wszy­scy gotowi jeste­śmy udzie­lić takiej samej odpo­wie­dzi: To nie ja, nie mam z tym nic wspól­nego, to ktoś inny, na pewno nie ja.

Glo­ba­li­za­cja obo­jęt­no­ści spra­wia, że wszy­scy jeste­śmy „bez­i­mienni” jak ów Inno­mi­nato z powie­ści Man­zo­niego¹². Bez­i­mienni, pozba­wieni twa­rzy, nie­po­mni histo­rii i prze­zna­cze­nia, w obli­czu stra­chu, który wie­dzie nas do sza­leń­stwa, sły­szymy pyta­nie Boga skie­ro­wane do Kaina: „Gdzie jest brat twój, Abel? (…) Krew brata twego gło­śno woła ku mnie z ziemi!” ¹³ .Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Rainer Maria Rilke, _Listy do mło­dego poety,_ Czuły Bar­ba­rzyńca, 2005. (Wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki).

2. Wszyst­kie cytaty z Pisma Świę­tego za https://biblia.deon.pl/

3. Cho­dzi o mek­sy­kań­skiego poetę Octa­vio Paza (1914–1998), lau­re­ata lite­rac­kiej Nagrody Nobla.

4. Por. Fran­ci­szek, kate­cheza pod­czas audien­cji gene­ral­nej 20 wrze­śnia 2017 r.

5. Kata­strofa statku „Prin­ci­pessa Mafalda” nastą­piła 25 paź­dzier­nika 1927 r. w odle­gło­ści 80 mil od brze­gów Bra­zy­lii.

6. Edmondo Mario Alberto De Ami­cis (1846–1908) – wło­ski pisarz i dzien­ni­karz. W słyn­nej powie­ści dla mło­dzieży _Serce_ opi­suje losy jede­na­sto­let­niego ucznia wło­skiej szkoły pod­sta­wo­wej.

7. Luigi Barzini, _Gli allu­ci­nati_, „Cor­riere della Sera”, 13 stycz­nia 1902.

8. Fran­ci­sco Luis Bernárdez (1900–1978) – argen­tyń­ski poeta i dyplo­mata.

9. Gio­vanni (Nino) Costa (1886–1945) – poeta wło­ski piszący głów­nie w języku pie­monc­kim.

10. 21 czerwca 2015 r. pod­czas wizyty w Tury­nie Fran­ci­szek w swo­jej homi­lii zacy­to­wał po wło­sku frag­ment napi­sa­nego w dia­lek­cie pie­monc­kim wier­sza N. Costy _Razza nostrana_ (dial. _Rassa Nostrana_). Przy­to­czone tu cytaty pocho­dzą z wło­skiej wer­sji tego wier­sza.

11. Félix Lope de Vega y Car­pio (1562–1635) – hisz­pań­ski pisarz, autor wielu dra­ma­tów, w więk­szo­ści opar­tych na histo­rii i legen­dach ludo­wych, w któ­rych tra­gizm spla­tał się z komi­zmem, a realizm z fan­ta­styką.

12. Ales­san­dro Man­zoni (1785–1873) – pisarz, czo­łowy przed­sta­wi­ciel wło­skiego roman­ty­zmu, autor słyn­nej powie­ści histo­rycz­nej _Narze­czeni_.

13. Rdz 4, 9-10.

14. Ks. Primo Maz­zo­lari (1890–1959) – nazy­wany rów­nież „pro­bosz­czem z Boz­zolo” duchowny, pisarz i anty­fa­szy­sta był jedną z naj­bar­dziej zna­czą­cych postaci wło­skiego kato­li­cy­zmu pierw­szej poł. XX w.

15. Primo Maz­zo­lari, _La parola ai poveri_, Bolo­gna 2016.

16. Pieśń wojenna z okresu I wojny świa­to­wej.

17. Tu błąd Autora – brat ks. Maz­zo­la­riego słu­żył w 26., a nie 28. pułku; patrz: https://movio.beni­cul­tu­rali.it/mcbcv/maggio1915iviadanesirisposero/it/260/maz­zo­lari-giu­seppe-7-set­tem­bre-1893-24-novem­bre-1915

18. Fran­ci­szek zacy­to­wał pierw­szą strofę tej pio­senki z 1917 r. pod­czas swo­jej wizyty w Trie­ście 7 lipca 2024 r.
Il gene­ral Cadorna ha scritto alla regina:
„Se vuoi veder Trie­ste te la mando in car­to­lina”.
Bom bom bom al rombo del can­non.

19. Frag­ment bal­lady _La guerra di Piero_ wło­skiego pie­śnia­rza Fabri­zio De André (1940–1999).

20. Por. Carlo Salsa, _Trin­cee: con­fi­denze di un fante_, Riz­zoli, Milano 2022.

21. Słowa skie­ro­wane po trzech latach od wybu­chu I wojny świa­to­wej 1 sierp­nia 1917 r. przez Bene­dykta XV, do „przy­wód­ców wal­czą­cych państw” zawie­ra­jące apel o poło­że­nie kresu krwa­wemu kon­flik­towi, który stał się „z każ­dym dniem coraz bar­dziej bez­u­ży­teczną rze­zią”.

22. Don Lorenzo Milani, _Let­tera ai giu­dici_, Bar­biana 18 paź­dzier­nika 1965.

23. Albert Ein­stein, _Mój obraz świata_, War­szawa 1935, s. 14.

24. Takim zdrob­nie­niem imie­nia Anna nazy­wano Annę Magnani.

25. _La dolce vita_, 1960 r.

26. https://www.open­sub­ti­tles.com/it/sub­ti­tles/3363698-la-strada

27. https://paso­li­ni­pun­to­net.blog­spot.com/2012/05/la-dolce-vita-per-me-si-tratta-di-un.html

28. Tekst pol­ski za https://www.vati­can.va/con­tent/fran­ce­sco/pl/tra­vels/2019/out­side/docu­ments/papa-fran­ce­sco_20190204_documento-fra­tel­lanza-umana.html
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij