- W empik go
Nadzieja w spiżarni ukryta - ebook
Nadzieja w spiżarni ukryta - ebook
Mieli wszystko. Prawie… Pracę, którą kochali, piękny dom na wsi, w urokliwej scenerii lasu i pobliskiej rzeczki, i siebie. Brakowało im jednego – czasu. Wiecznie zabiegani i zapracowani, nie byli w stanie cieszyć się tym, co przyniósł im los. Życie zdecydowało jednak za Łucję, że musi zwolnić. Dopiero wtedy odkrywa, co jest dla niej najważniejsze. Szelest liści pod stopami, wschód słońca nad łąką, świeże jajka od sąsiadki, mleko prosto od krowy i kobiety... Kobiety w różnym wieku, które regularnie się spotykają, by po prostu ze sobą być i tworzyć. Z miłością.
Ta historia zaczyna się jednak od pewnej skromnej nauczycielki, która uwierzyła, że siła kobiet może mieć zapach świeżo upieczonego chleba, a codzienność może być barwna jak misternie wyhaftowana serweta – od żyjącej w XIX wieku Filipiny Płaskowickiej, która założyła pierwsze koło gospodyń wiejskich.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8364-010-5 |
Rozmiar pliku: | 525 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sierpień 2023
Słońce zachodziło za moim ulubionym drzewem. Przez ostatnie półtora roku oglądałam to słońce niemalże codziennie. Rozłożysta wielka i stara jabłoń ukazywała mi się w odsłonach różnych pór roku. Zimą była surowa i naga, jakby czekała na to, by ją ktoś ubrał, wczesną wiosną się zieleniła, by za chwilę obrosnąć bujnym kwieciem. Potem pojawiały się zielone jabłuszka, które jesienią cieszyły z daleka soczystą czerwienią.
Kiedy się tutaj wprowadziliśmy, nie miałam czasu na spacery i nawet nie miałam okazji dostrzec piękna, które namalowała dla mnie przyroda, a potem… Potem wszystko się zmieniło. Jakby ktoś podarował mi okulary, które pomagały mi dostrzegać więcej. Codzienne wędrówki przez moją wieś i okolice pozwalały mi na zobaczenie tego, co powinnam dostrzec już dawno.
Od czasu, kiedy zaczęłam zwracać uwagę na moje drzewo, jak je nazywałam w myślach, minęło trochę więcej niż rok… Gdy się dowiedziałam, że zostanę mamą, wszystko się zmieniło. Cały świat zawirował, a potem się okazało, że w końcu wkroczyłam na drogę, która była dla mnie tą najlepszą z możliwych…
***
Tamtego sierpniowego dnia szłam polną drogą i śpiewałam głośno piosenki. Były to kołysanki, których nauczyły mnie moje przyjaciółki, a ja z kolei byłam najszczęśliwsza na świecie. Zatrzymałam się tuż przy moim drzewie. Kiedy wspięłam się na palce, by sięgnąć po najbardziej czerwone jabłko, które już zaczęło dojrzewać, zobaczyłam jadący dość szybko drogą samochód. Przytrzymałam wózek, dla bezpieczeństwa. Auto jednak nie minęło mnie, czego się spodziewałam, a zatrzymało się tuż obok, wzniecając tumany piasku.
– Łucja?
Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu przez otwarte okno samochodu zobaczyłam dawną koleżankę ze studiów. Zupełnie jej się tu nie spodziewałam. Niewiele samochodów przejeżdżało tą drogą, a co dopiero jakiś wiozący znajomych.
– Marlena! – Ucieszyłam się. Nigdy nie byłyśmy specjalnie blisko, ale lubiłyśmy się. Marlena była może trochę zbyt głośna, zbyt dużo imprezowała, czasem była za pewna siebie, ale dało się z nią dogadać. – Co ty tu robisz? W mojej wsi?
– Raczej co ty tu robisz, w tej wsi? – zapytała ze śmiechem. – Nie spodziewałam się nikogo znajomego, myślałam, że tutaj jest koniec świata! – Wyszła z samochodu i mocno mnie przytuliła. – Jakie zmiany – powiedziała, zaglądając do wózka.
– Zmiany. – Uśmiechnęłam się. – Duże zmiany.
– Wspaniałe… – Zerkała to na mnie, to na wózek. – Ogromne gratulacje!
– Dziękuję.
– Pięknie! Ja jeszcze nie mam dzieci. Nie możemy się jakoś zdecydować z Michałem. Najpierw chcemy się trochę zabawić, dorobić, nacieszyć sobą. Zresztą nigdy nie ma odpowiedniego momentu. – Spojrzała na mężczyznę, który właśnie wysiadał z samochodu.
Miał na sobie firmowe dżinsy, T-shirt z nadrukiem jakiejś bardzo drogiej marki i sprawiał wrażenie, jakby przed chwilą wyszedł od najlepszego barbera w Warszawie. Nie musiałam się do niego zbliżać, by poczuć, jak pachniał. Zrobiło mi się jakoś dziwnie, kiedy tak stałam przed nim w mojej błękitnej bawełnianej sukience, kupionej w pobliskim lumpie za sześć złotych, i w słomkowym kapeluszu, który dostałam ubiegłego lata od pani Jagody. Mocniej się okryłam różową chustą (prezent od Krysi, która dawała drugie życie wszystkiemu, co człowiek chciał już wyrzucić), by nie zauważyli plamy, którą mnie uraczył mój syn podczas karmienia.
– Ojej, Michała pamiętasz? – zapytała Marlena, uwieszając się na nim, jakby chciała podkreślić, że on należy tylko do niej. Nie wydawał się tym ucieszony.
– Nie bardzo… – Pokręciłam głową. – Przepraszam.
– No co ty? – Roześmiała się. – Michał przez jakiś czas był z nami na roku.
– Przez krótką chwilę – dodał, podając mi dłoń na przywitanie.
– Ojej, no z pół roku czy rok studiowałeś z nami. – Marlena ponownie się do niego przytuliła, zaborczym gestem. – Potem Michał zamienił filologię polską na zarządzanie na SGH. Uznał, że to daje lepsze perspektywy w życiu… I chyba miał rację! On został biznesmenem, a ja się teraz muszę wszystkiego uczyć od nowa. Pełno podyplomówek robię – westchnęła. – Nie pracuję w zawodzie, wylądowałam w banku, w obsłudze klienta, a ty? Ach, pewnie, ale gapa ze mnie! Teraz nie pracujesz wcale. Teraz jesteś mamą. – Wpatrywała się we mnie z pewnego rodzaju pobłażliwością, typową dla tych kobiet, które uważają, że bycie matką jest najgorszym, co kobietę może w życiu spotkać.
– Nie pracuję w zawodzie. Byłam agentką nieruchomości w Warszawie. Ale już chyba nie będę. – Próbowałam zmienić temat. – Może cię to zdziwi, ale z przyjemnością wrócę do szkoły… – Usiłowałam się przebić przez miliony słów, które wydostawały się z jej ust z zawrotną prędkością, ale ona nie była chyba zbytnio zainteresowana tym, co u mnie słychać. – A co wy tu w ogóle robicie?
– Wyobraź sobie, że kupiliśmy tu ogromną działkę. Pod samym lasem. Dwa razy taniej niż tuż pod Warszawą! Pomyśleliśmy, że czterdzieści kilometrów od stolicy to naprawdę niewiele. Michał jest świetnym kierowcą, a ja właśnie robię prawo jazdy i najwyżej się coś kupi, żeby było łatwo dojeżdżać. – Spojrzała wymownie na partnera, by nie było wątpliwości, kto nabędzie ten samochód. – Przy dobrych wiatrach droga zajmuje pół godziny! A sama wiesz, ile czasu w Warszawie potrzeba, by przejechać z jednego krańca na drugi. Naprawdę to była świetna oferta. Pewnie sprzedała mi tę działkę jakaś niedoszła polonistka! – Roześmiała się.
– Być może… – Uśmiechnęłam się. – Warszawa bardzo męczy, a stołeczne korki to już prawdziwy horror. My też się tutaj pobudowaliśmy. Kawałek dalej w tamtą stronę. – Wskazałam dłonią. – Zapraszamy, jak będziecie tu na dłuższą chwilę.
– Cudownie! – Marlena aż podskoczyła. – No widzisz! – zwróciła się do Michała. – A miałeś wątpliwości! Ja wiedziałam, że to dobry pomysł, by się tutaj pobudować! Prawda? Łucja zawsze miała najlepsze pomysły! Cały rok znał ją od tej strony!
***
Moje najlepsze pomysły… Uśmiechnęłam się na samo wspomnienie studenckich zwariowanych lat. Potem proza życia nieco zweryfikowała moje szaleństwo, ale teraz… Teraz chyba wracałam do tej wersji siebie z przeszłości. Do tej dziewczyny, o której na chwilę zapomniałam.
Obecnie zdecydowanie mogłam przyznać Marlenie rację. Wybudowanie się tutaj było świetnym pomysłem, najlepszą naszą życiową decyzją. Jednak nie od razu byłam do tego pomysłu przekonana. Przeżyliśmy miesiące frustracji i prób poukładania sobie spraw w taki sposób, o jakim myślałam, że jest najlepszy. Nie był, teraz to wiem. Na szczęście czasem zdarza się właśnie tak, że los za nas podejmuje ważne decyzje. Tak było i w naszym przypadku. Ale dotarło to do mnie znacznie później. Kilka miesięcy po tym, jak sprzedaliśmy nasze warszawskie mieszkanie i zaczęliśmy trzymać kapcie w domu pod lasem. Pani Jagoda zawsze mówiła, że trzeba wiedzieć, gdzie się trzyma swoje kapcie.
– Tam jest dom, gdzie trzymasz swoje kapcie – powiedziała mi kiedyś.
– Ale ja kapcie trzymam w różnych miejscach.
– No właśnie. – Pokręciła głową. – Szkoda życia, by żyć na dwa domy.
– Ale to nie są dwa domy… Ja tylko czasem nocowałam poza domem. Tego wymagała moja praca.
– Trzeba mieć dokąd wracać, moje dziecko. Tam jest dom, gdzie jest najwygodniejsze dla ciebie łóżko i gdzie przy tym łóżku wieczorem zostawiasz swoje kapcie – upierała się.
Miałam wątpliwości, czy Marlena kiedyś dojdzie do tych samych wniosków. Ale może tak, skoro nawet mnie się to udało. Nie było łatwo, ale było warto. Nauczyłam się wiele i chyba… bardzo się zmieniłam. Na lepsze? Nie wiem. Na pewno jestem inna. Ważne, że bardzo szczęśliwa. Ale gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że życie, które teraz wiodę, mnie uszczęśliwi, roześmiałabym mu się prosto w twarz. I o tym właśnie jest ta historia…
***
– O co pytałaś? – Z zamyślenia wyrwał mnie głos Marleny.
– Jakie imiona mają twoje dzieci?ROZDZIAŁ 1
Łucja, wcześniej
Nie będę dzisiaj spała w domu – powiedziałam od razu, gdy tylko usłyszałam w słuchawce jego głos. Denerwowałam się, bo wiedziałam, że nie będzie zadowolony z takiego obrotu sprawy, więc chciałam przekazać tę informację jak najszybciej. By mieć z głowy i zająć się swoimi sprawami.
– Znowu? – Dało się wyczuć wyraźne niezadowolenie mojego męża.
– Janek, proszę cię… – Byłam poirytowana. – Nie próbuj mnie wychowywać.
No dobrze, byłam bardzo poirytowana, wiedziałam jednak, że miał rację. Mieliśmy przecież piękny dom czterdzieści kilometrów od Warszawy, w którym planowaliśmy być bardzo szczęśliwi. Niestety ta odległość często okazywała się zbyt wielka na to, by spędzać tam noce i leniwie sączyć kawę na tarasie z widokiem na las. A takie były plany. Nawet kupiliśmy piękne, drogie meble na taras. Stały wciąż owinięte folią i różową taśmą z napisem: „Meble ogrodowe. Właśnie TERAZ zaplanuj RELAKS”. W planowaniu od dawna byliśmy mistrzami, gorzej szło nam z odpoczywaniem. Tego oboje musieliśmy się nauczyć.
Kiedyś, gdy zaczynaliśmy budowę i setki innych osób dopiero miały w planach swoje idealne do odpoczywania posiadłości pod Warszawą, ta kilkudziesięciokilometrowa odległość nie wydawała się problematyczna. Na budowę przecież zwykle jechaliśmy tylko pół godziny. Potem, niestety, inni też zaczęli jeździć na swoje budowy, które mnożyły się wzdłuż trasy do naszego domu niczym grzyby po deszczu. Samochodów więc było coraz więcej, włodarze miasta zaczęli remontować wszystkie drogi prowadzące do naszego raju, by nam ułatwić w dalekiej przyszłości życie, ale obecnie dojazd zajmował nam coraz więcej czasu. Powstawały nowe osiedla identycznych domków jednorodzinnych bliżej Warszawy i wszyscy po pracy chcieli do nich szybko dotrzeć. Argumentem, by się budować na prawdziwej wsi, a nie na takim osiedlu, było to, że nasz dom będzie wyjątkowy. Inny niż te powstające jak przez kalkę, według tych samych projektów deweloperów.
***
– Przecież jak człowiek będzie wracał po pijaku do domu, to może się pomylić, który dom jest jego. Wszystkie takie same – mówił mój mąż. – Dopiero jak do łóżka wejdzie, to żona mu się albo będzie zgadzała, albo nie.
– Zależy na co ma się zgadzać. – Roześmiałam się. – A jak obca żona się zgodzi na wszystko? – Łapałam go za słówka.
– No wiesz, trzeba ponosić konsekwencje swoich czynów.
– Cieszę się, że mamy wyjątkowy dom. Inny niż wszystkie. Z pewnością się nie pomylisz. I zakładam też, że nie masz zamiaru wracać do domu po pijaku.
– W żadnym wypadku. Będziemy razem sączyć wino na naszym tarasie.
***
Rekord czasu jazdy z Warszawy do naszego domu wynosił trzy godziny. Czterdzieści kilometrów przez trzy godziny, czyli jechałam z zawrotną średnią prędkością trzynastu kilometrów na godzinę. Szybciej byłoby rowerem…
Pamiętam, jak któregoś wieczoru dotarłam na miejsce dopiero o dwudziestej drugiej. Byłam wściekła, bo następnego dnia miałam wcześnie rano umówione spotkanie.
– Bez sensu! Przyjeżdżam tylko po to, by się położyć we własnym łóżku, zaraz zasnąć, rano wstać i pojechać znowu do pracy – marudziłam, szykując sobie zdecydowanie zbyt późną kolację.
Wtedy na zewnątrz panowały już egipskie ciemności. Może to był październik albo listopad, w każdym razie to chyba była pierwsza chwila, gdy pomyślałam, że na pozór idealny pomysł zamieszkania poza Warszawą być może wcale taki idealny nie był. Zaczynałam wręcz podejrzewać, że popełniliśmy katastrofalny błąd i teraz będę spędzać dniówkę za kółkiem, zamiast siedzieć na tym naszym pięknym tarasie z bajecznym widokiem.
Przygotowywaliśmy się z Jankiem do pierwszej Gwiazdki w naszym domu. A w zasadzie się nie przygotowywaliśmy, bo nie było na to czasu. Miałam wrażenie, że dojazdy pochłaniały całe nasze życie. W każdym razie tamtego roku rodzinna Wigilia miała być u nas. Po raz pierwszy. Do tej pory zawsze były spory, czy odwiedzimy teściów, czy moich rodziców. Teraz mieliśmy przecież ogromną jadalnię, wielką kuchnię, w której w moich marzeniach przygotowywałam z mamą doskonałe postne dania. Mieliśmy też taras, na który mój mąż z moim tatą mogli wyjść zapalić cygaro, sącząc sobie whisky z naszych idealnych szklanek.
Niestety, rzeczywistość zweryfikowała nasze marzenia. Przynajmniej wtedy, bo jednak często spełnianie marzeń wymaga po prostu czasu. Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam.
– Gdzie będziesz spała? – zapytał Janek.
– Przygotowuję jedno mieszkanie do wynajmu. Muszę jeszcze ogarnąć po sprzątaczkach. Popracuję trochę i zdrzemnę się tam. Wiesz przecież, że zawsze wożę śpiwór w samochodzie. – Próbowałam rozładować nerwową sytuację, ale to już chyba dawno nie śmieszyło mojego męża.
– Wiem – powiedział zupełnie bez emocji.
Kiedyś, jeszcze za czasów studenckich, woziłam śpiwór w samochodzie dlatego, że kochaliśmy wypady na łono natury. Czasem to był po prostu mało uczęszczany brzeg Wisły, a czasem jechaliśmy gdzieś dalej. Spaliśmy w namiotach, niekiedy pod gołym niebem albo rozkładaliśmy siedzenia naszego samochodu i przez otwartą klapę bagażnika oglądaliśmy wschody i zachody słońca.
Działkę pod nasz dom wybraliśmy właśnie z tego względu, że kiedyś spędziliśmy tutaj uroczy weekend. Urzekła nas aleja lipowa, która prowadziła do naszego domu. Piękne drzewa miały już ponad sto lat. Chyba nawet rozbiliśmy namiot bardzo blisko miejsca, gdzie teraz stał nasz dom. Wtedy spaliśmy na karimatach w śpiworach, a teraz w naszym domu mieliśmy wszystko – piękną sypialnię z wygodnym łóżkiem, pościel w ulubionym zielonym kolorze i puszystą kołdrę. Jednak śpiwór dalej woziłam w samochodzie, po to, by nocować w Warszawie, w jakimś przygodnym mieszkaniu…
– Wynagrodzimy to sobie w weekend – obiecałam. – Przepraszam. Tak jakoś znowu wyszło…
– W weekend ja będę musiał trochę popracować – westchnął mój mąż. – Chociaż może jeżeli dzisiaj przycisnę, w sobotę będę miał chwilę wolnego.
– Dzięki, Janek. I naprawdę przepraszam.
Nie powiedziałam mu wtedy, że to się więcej nie powtórzy. Wiedziałam, że powtórzy się nieraz. Zupełnie nie miałam pomysłu, jak sobie poradzić z tym natłokiem obowiązków, ale czułam, że tak dalej nie mogę żyć. To wykańczało nas oboje. Janek pracował głównie zdalnie, to ja byłam „tą złą”. Miałam wrażenie, że jestem w potrzasku. Z jednej strony chciałam mieszkać we własnym domu pośród pól, łąk i lasów i czerpać z tej przyrody wszystko, co się da, a z drugiej strony nie chciałam rezygnować ze swojego życia zawodowego. Byłam przekonana, że jeżeli nie będę pracować w stolicy, po prostu nie będę w stanie utrzymać tego naszego wymarzonego domu. Co z tego jednak, skoro spędzałam w nim tak mało czasu…
***
Wysiadłam z samochodu, otworzyłam bagażnik, wyjęłam środki czystości i mój wciśnięty niedbale do pokrowca wysłużony czerwony śpiwór. Przechowywanie śpiwora było jedną z niewielu rzeczy w życiu, w której mieliśmy odmienne zdania. Janek zwijał go zawsze dokładnie. Zwijał albo składał i potem z trudem upychał do ciasnego worka. Bardzo się wtedy denerwowałam. Ja ugniatałam miękki puch pozornie niedbale, ale miałam ku temu swoje powody… Za każdym razem, kiedy wyciągałam mój śpiwór z samochodu, by spać w jakimś obcym, jeszcze „bez duszy” mieszkaniu, przypominała mi się rozmowa, która chyba już dla zachowania naszej rodzinnej tradycji wyglądała zawsze tak samo. Potrafiłam ją nawet odtworzyć, będąc sama.
– Janek… – mówiłam zawsze. – Kiedy składasz równo puchowy śpiwór, ten puch ciągle zgniatany jest w tym samym miejscu. Stworzą się przerwy w izolacji cieplnej i potem taki śpiwór jest do niczego!
Mimo wszystko Janek zawsze składał śpiwory w ten sam sposób. To on był tą bardziej pedantyczną i poukładaną stroną naszego związku. Z pozoru niedbale wciśnięty do pokrowca śpiwór świadczył o tym, że ostatnio używałam go ja, będąc gdzieś zupełnie sama. Pytanie tylko gdzie. Odpowiedź była jedna… W pracy. Znowu. Bo przecież nie opłacało mi się wracać czterdzieści kilometrów pod Warszawę. Dość często mi się nie opłacało tak kursować w tę i z powrotem…
Z klientami byłam umówiona już na ósmą. Zawsze wolałam być dużo wcześniej. Jeżeli chodzi o mieszkania do sprzedaży czy wynajmu, zawsze chciałam mieć wszystko pod kontrolą. Na sprzedaży tego mieszkania szczególnie mi zależało. Była dość wysoka prowizja, kończył się miesiąc i ta transakcja gwarantowała mi dodatkową premię.
– Wiesz, co jest przykre? – zapytał Janek, gdy mu tłumaczyłam, dlaczego ta transakcja jest dla mnie taka ważna.
– Co?
– To, że w dorosłym życiu tak dużo pracujemy, zarabiamy całkiem fajne pieniądze, a nie mamy czasu, by je wydawać. Na emeryturze pewnie będziemy mieli już czas, ale nie będzie na to siły, a skoro tak intensywnie pracujemy, to marne szanse, by i zdrowie dopisało. Kiedy studiowaliśmy, mieliśmy więcej czasu, energii i pomysłów na wydawanie kasy.
– Jaki z tego morał? – Nie rozumiałam, o co mu chodzi. – Mamy mniej pracować?
– Pewnie tak. Albo zrobić sobie gromadkę dzieci, by na nie wydawać wszystkie nasze zarobione pieniądze.
– Janek… To jeszcze chyba nie czas na takie rozmowy… Jeszcze trochę poczekajmy.
W naszym związku to on naciskał na dziecko. Ja wciąż nie byłam gotowa. Chyba się bałam. Bałam się tego braku beztroski i odpowiedzialności za młodego człowieka, który nie jest w stanie funkcjonować bez ciebie. Bałam się tego, że będę rozdarta pomiędzy dzieckiem a pracą. Bałam się, że będę musiała zawsze wybierać i nigdy nie będę już dostatecznie dobra w tym, co robię. Bałam się, że nie będę dobrą matką, nie będę wystarczająco doskonała w pracy, czułam, że zanim podejmę tę decyzję, jeszcze tylu rzeczy powinnam się w życiu nauczyć. Wciąż wiedziałam tak mało!
– Teraz jest dobry czas – przekonywał nieustannie mój mąż. – Ja pracuję prawie zawsze zdalnie, urządziliśmy się już, wszystko mamy przygotowane. Naprawdę nie mamy na co czekać.
Faktycznie, wszystko było przygotowane. Nawet dwa pokoje na górze, których chyba celowo nie nazywaliśmy. Na razie jeden z nich był naszą graciarnią, a drugi, ten bliżej sypialni, służył jako suszarnia i prasowalnia. Wiedziałam, że Janek w swoich marzeniach ustawiał tam już łóżeczka dziecięce i kolorowe mebelki. Ja na razie wolałam tam rozwieszać pranie. Może po prostu byłam tchórzem?
Przez lata byłam zadowolona z naszego wspólnego życia. Oboje spełnialiśmy się zawodowo, powodziło nam się lepiej niż nieźle i nawet udało nam się wybudować dom na wsi, o czym oboje marzyliśmy. Kiedy zaczęłam jednak stać w rozkroku pomiędzy stolicą a naszą oazą spokoju, okazało się, że pewnych spraw nie jestem w stanie pogodzić. Naprawdę nie mogłam dłużej żyć w ten sposób. Na początku nie dopuszczałam do siebie tej myśli, potem już zaczęłam, ale naprawdę nie wiedziałam, z czego powinnam w tym moim zabieganym świecie zrezygnować.
W dorosłym świecie tak często jesteśmy rozdarci pomiędzy różnymi powinnościami. Miałam dwadzieścia osiem lat i nie czułam się jeszcze dojrzała. Przecież tak naprawdę nic się nie zmieniło od czasu, gdy to ktoś podejmował za mnie decyzje albo przynajmniej trzymał pode mną miękką poduszkę, bym po tym, jak dokonam złych wyborów, mogła spaść miękko i zawsze bezpiecznie.
***
Nazajutrz obudziłam się tuż przed szóstą. Niewygodnie mi było w tym obcym łóżku. Chyba będę musiała powiedzieć moim przyszłym potencjalnym lokatorom, by wymienili materac. Albo po prostu zwrócę uwagę właścicielce.
Nie czułam się najlepiej. Pomyślałabym, że może tak po prostu czuje się człowiek po nocy w obcym domu, ale robiłam to już tak wiele razy, że powinnam się przyzwyczaić. Może wraz z wiekiem człowiekowi coraz trudniej się przyzwyczaić do zmian?
Tuż przed ósmą usłyszałam wibrację telefonu. Nigdy nie miałam włączonych dźwięków. Denerwowało mnie dobiegające zewsząd „plimpanie”. Janek wysłał mi zdjęcie przedstawiające jego ulubiony kubek z kawą na stole na naszym tarasie. „Rozpakowałem meble. Teraz już tylko ciebie tu brakuje” – napisał.
Miałam mu coś odpowiedzieć, ale w tej samej chwili zadzwonił domofon. Właśnie przyszli ludzie, którzy byli dla mnie w tym momencie ważniejsi od wspólnego czasu na tarasie, od porannej kawy z moim mężem i chwili ciepłej rozmowy.
Nawet mu nie odpisałam na tę wiadomość.