- W empik go
Nadzieje wiecznotrwałe - ebook
Nadzieje wiecznotrwałe - ebook
Czym jest rzeczywistość? Gdzie przebiega granica pomiędzy tym, co realne, a tym, co wyobrażone? I czy ta granica na pewno istnieje? Bohaterowie opowiadań Stanisława Beniowskiego nieustannie poszukują odpowiedzi na pytania, które wciągają ich w uniwersum wspomnień, majaków i snutych niespiesznie refleksji. W surrealistycznym świecie wykreowanym przez autora historia opowiedziana jest za pomocą strumienia świadomości, a oniryczny klimat sprzyja rozbudzeniu wszystkich zmysłów. Ten literacki wehikuł czasu ma moc przenoszenia w tajemniczą przestrzeń, gdzie pojęcia Dobra, Piękna i Miłości wciąż są pisane wielką literą.
Któregoś świtu czy o którymś zmierzchu zdał sobie nagle sprawę z wyjątkowego postępu roboty. Po wydobyciu ramienia stojącego wieszaka, bliżej nieokreślonego koromysła, paczki starych gazet i kilku rozpadających się w rękach segregatorów odsłonił monumentalny, prawy przedni róg mebla. Poczuł się tak, jakby gdzieś tam, w środku, stłukła mu się nagle fiolka z tęsknotą.
Sanisław Beniowski
Urodziłem się jakiś czas temu i jak do tej pory żyję nadal. Zostałem architektem i nieco później informatykiem. Parłem do projektowania komputerowego w czasach, kiedy takie pomysły najbliższe były herezji. Usiłowałem pojeździć autkiem nieco bardziej i jakby mi się udało. Pielgrzymki po różnych zagranicach zakończyłem wtedy, kiedy powiew nowego odmienił na zawsze losy połowy Europy. W kraju uczestniczyłem w założeniu i uruchomieniu biura zinformatyzowanego projektowania. Staliśmy się rozpoznawalni na rynku budowlanym. I tak projektowałem, nadzorowałem, rysowałem i fotografowałem, aż dotrwałem do emerytury. I gdyby nie covidowa pandemia, nie rozpętałbym w sobie uśpionej pasji pisania. To mój sposób na pokonanie zaokiennego przygnębienia i niepokojów szarości. To moja raison d'être.
Kategoria: | Filozofia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-752-5 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Odwrócił się tyłem do mnie, wciskając jeszcze głębiej siwiuteńki łeb pomiędzy ramiona. Wyglądał, jakby zasypiał na stojąco. W rzeczywistości wpatrywał się intensywnie w zwisający kawał naderwanej rynny na zwieńczeniu sąsiadującej oficyny. Studiował zmienny kąt nachylenia, proporcje obwisłego kawałka do całości. Błysk słonecznego światła na krawędziach był tak intensywny, że brzeg ocynkowanej rury jakby palił się żywym, białym ogniem, zagłuszając wszelakie inne kolory i blaski.
– Chodź Pan tu. – Ruchem głowy sprowokował mnie do wykonania tych paru kroków w przestrzeń nieznaną, acz intrygującą: dość wąskie przejście dzielące okno od biurka. – Niech się Pan da oślepić, albo oświecić, jak Pan woli. Bo widzisz, obydwa te stany są tak nieodległe, że tylko dyskretny niuans je oddziela. Jak by to powiedział nasz Drogi Zmarły: „Świadomość wchłaniania bywa złowieszcza, niezależnie od źródła”. A wspomniany niuans opiera się na kilku dość prostych regułach interpretacyjnych. Zresztą wie Pan doskonale, co mam na myśli. Tak, gdyby na przykład sprzątaczka nie pojęła pańskich wywodów mimo znaczącej chęci zrozumienia, w czym rzecz, wie Pan, przecież się znamy, to właśnie Pana postawiłbym w stan oskarżenia i przykładnie ukarał z całą surowością, w majestacie sprawiedliwości.
Zawiesił na mnie świdrujące spojrzenie, po czym wykrzyknął:
– Hej, młody człowieku, to test, proszę dokończyć tę myśl!
– Za utrudnienia interpretacyjne, czy tak?
– Brawo, prawie dobrze. Bo precyzując: za nieuctwo. I za lenistwo. Coś-tam wymyślił i już! I _dolce far niente_! A leksyka, a semiotyka? To pies? No i kwestia zasadnicza: umiejętność przekazywania sensu. Nic więcej, parę słów w jednym zdaniu, prostym i logicznym, takie Einsteinowskie E=mc², treść dająca się opisać w wielu opasłych tomach lub zawrzeć w kilku znakach uczynionych kredą na tablicy.
– Z tym że jest to genialne, Panie Profesorze!
– Więc bądź genialny, ot co!
– Genialnym się co najwyżej bywa.
– Więc znajdź „swój czas”, zasmakuj w nim, przestań się zapadać w to swoje „poza czasem”. Albo inaczej: zapadnij się do końca, rezygnując odważnie ze „swojego czasu”. Nieskończenie małe „niczym” lub „prawie niczym”, ale to dla samego wywodu nie ma najmniejszego znaczenia, otóż: nieskończenie małe „niczym” lub „prawie niczym” nie różni się od nieskończenie wielkiego. Chwila ulotna lub wieczność. W gruncie rzeczy to tak nieistotne, który z przedziałów Pan wybierze.
– Ale tylko jeden da się ogarnąć i przeżyć. Ja jednak wartościuję te pojęcia i bardziej pociąga mnie stan nieogarniony. Bo oto bez początku i końca, bez wchodzenia „w” i wychodzenia „z”, bez ceremoniału oczekiwania, po prostu się jest. Jest się wiecznym: Indra, Brahma…
Chrystus – chciałem dodać, ale ugryzłem się w język.
– Mój wizerunek to pomarańczowy płomień, ogień sięgający gwiazd, złowroga pochodnia płonącej ropy, żar oddechów tłumu miażdżącego buciorami tego jednego, jedynego Znienawidzonego, który ośmielił się strzelać do dziecka…
– I oto co za przepiękny przejaw semiotyki, znaczenie znaku „wizerunek”! Chłopcze, toż to jest temat do badań na dziesiątki lat! Tylko że Ty wolisz cisnąć mi w oczy jakieś pomarańczowe płomyki, wyryczeć parę haseł…
– Na Boga, więc co to kreacja, inwencja, twórczość?!
– Nie przerywaj mi, drogi Panie, z wielu powodów mi nie przerywaj… Tu trzeba cierpliwości. O ile dobrze pamiętam, to padło tu stwierdzenie wieczności, czy nie tak? To nie żaden pomarańczowy czy zielony płomyk – to jest TRWANIE, proszę ja Ciebie.
– Więc trwam niecierpliwością.
– Paradoksy, zawiłości, nerwice, kłopoty z własnym „ja”. A przecież możesz być potężny własnym spokojem, potrafisz takim być. Prostota myśli poprzez parę prawd podstawowych, wiecznotrwałych… Pańska chwiejność nie wynika z braku fundamentu, opoki, to raczej kwestia powiązań, takie _qui pro quo_ układu odniesienia. Zapytaj się Pan o podmiot, o ukierunkowanie własnych ścieżek. To pomaga. I chyba nawet więcej, to decyduje o sensowności podejmowanych wyzwań w ogóle.
– Więc stawia Pan, Profesorze, pytania o osobę ponad pytania o rzecz, czy tak? Tylko czy zawsze taka kolejność ma ludzki wymiar, czy zawsze przepaja ją ta – bywa, że – nieuchwytna nuta człowieczeństwa, by nie rzec przekornie, że większość tak pojmowanych ludzkich spraw zawiera głębszy sens niż sam człowiek? Przecież właśnie istnienie i działanie dla sprawy Istnienia czy tylko dla Sprawy w ogóle pozwalało wznieść się nam ponad wymiar pełnej michy i ciepłych walonek. Przecież zaprzeczaliśmy Istnieniu, skazując Je na zagładę właśnie ze względu na Sprawę lub Istnienie i trudno takiemu działaniu odmówić sensu. Co więcej, takie właśnie działanie nazywaliśmy i nazywamy sensem działania!
– Oto wzorcowy wykład nadwiślańskiego sensu w bezsensie, tej pseudoromantycznej filozofii niszczenia usprawiedliwiającej wszystko, z morderstwem i samobójstwem włącznie. Ileż to razy dyskutowaliśmy o wątpliwej użyteczności wszelakich panteorii! Wszystkoizm w nauce wyrządził czy nie tyle samo szkody co w życiu?
– O, śmiem twierdzić, Profesorze, że wszechogarnianie tyle razy zadecydowało w historii o postępie, o wkroczeniu na ścieżkę Nowego, że operowanie przykładami sprowadziłoby naszą rozmowę do poziomu banalnej wyliczanki. Jest to po prostu fakt potwierdzony tylekroć empirycznie, fakt!
– I to samo wszechogarnianie, jak Pan to pięknie ujął, zwalało z nóg miliony. Ginęli najdzielniejsi i najmądrzejsi. W imię wszechogarniania torturowano i miażdżono to, co najcenniejsze: ludzką myśl! Widzi Pan, ten miecz ma dwa ostrza i nierzadko to drugie wyrównuje tak precyzyjnie to, co dzięki pierwszemu wzniosło się ponad poziomy… Postęp w zagładzie, zabijanie wieka trumny od środka, oto nasza _spécialité de la maison_. Ot co!
– Więc dostrzega Pan nareszcie powód, dla którego wybieram dystans, pozycję obok, chociaż tak wiele to czasami kosztuje… Ja, wędrując wraz z obłokami, spoglądam na krwawe pląsy gdzieś tam, w dole, i staram się wyciągać wnioski. Wcale nie po to, by wzbogacić własne ego, czyli umocnić trwanie w dystansie, i wcale nie po to, by bardziej brzuchatych wyrżnięto mniej lub więcej od mniej brzuchatych. Po prostu, taka jest rola Nadziei przedzierzgniętych z Elfów w obliczu rzezi, jaką pozostałym zgotowali Lykanie! Dystans w ekstazie trwania, nawet za cenę skwierczących bólem od nahaja pleców! Takiej prawdziwie kozackiej mamki: skowyt i radość, troska i wesołość, ba, myślenie wyplenione po wsze czasy zgrabnym ruchem wydłużonej o spleciony rzemień ręki…
– Wymierzanie niesprawiedliwości może być istotnie tak bardzo malownicze w swym chamstwie. Tu przyznam Panu rację. Tylko o czym my rozmawiamy: brutalna siła mięśni kontra Intelekt?
– O nie, rozmawiamy przecież o przyszłości w kontekście trwania, w kontekście SPRAWY. Pan tak samo jak i ja przeczuwa najstraszniejsze… Obydwaj mamy świadomość faktu, ale nie dane nam było doświadczyć świadomości czasu.
– Pan wybaczy, te ostatnie dni nie były dla mnie najłaskawsze. Czuję się zmęczony, więcej: wypompowany. I myślę sobie, że ta słabość zwiastuje zagładę. Lecz zanim się to stanie, pozwól, Drogi Dzielny, że Tobie przekażę tych parę niezwerbalizowanych nigdy myśli. Może tędy przemycę je do świata żywych, kiedy już po mnie tak niewiele…
Powstrzymywałem w sobie odruch ucznia, zapewnienia i deklaracje uwięzły gdzieś między krtanią i zębami. Zrobiłbym wszystko, żeby nie patrzeć, żeby nie być. Jakakolwiek obecność stawiała mnie w roli kata – a może dokładniej – w roli jego sekretarza, tak jak w napisanym kiedyś szkolnym opowiadaniu.
„Zawód sekretarza kata wybrałem świadomie i z pełnym zaangażowaniem. Nie jest to bowiem praca prosta, na dodatek wymaga sporo samozaparcia, a zwłaszcza podstawowego obowiązku wysłuchiwania i spisywania słów skazanych, i wygłaszanych przy tej okazji ostatecznych deklaracji. Kat musi przecież wiedzieć, co myślą jego ofiary na chwilę przed egzekucją, a jest wtedy zbyt zajęty, by samemu tym się parać. Zresztą wydaje mi się, że z chwilą, gdy ze względu na wypełniane obowiązki dwie różne czynności wymagają pełnej jednoczesności realizacji, czas rozejrzeć się za pomocnikiem. I dlatego myślę, że kat w pojedynkę nie byłby w stanie należycie wywiązywać się z powierzonych mu zadań. Kat, którego miałem okazję poznać i polubić zarazem, jest poza tym zbyt drobiazgowy we wszystkim, co robi, i niezwykle rozwleka każdą z czynności. Stąd, gdyby na dodatek miał zapisywać ostatnie słowa płynące z kłębiących się myśli skazanych, nigdy nie zapisałby naprawdę ostatniego kłębiącego się kłębka słów; mieliby oni bowiem jeszcze mnóstwo czasu na wykłębienie kolejnego kłębka myśli i słów, zanim skróciłby ich nareszcie o głowę. Na dodatek pisze bardzo powoli, co prawda niezwykle starannie, więc każdą myśl musieliby skazani powtarzać mu co najmniej dwukrotnie. To chyba bardzo kłopotliwe, powtarzać każdą ostatnią myśl, wiedząc, że jest to niestety ta ostatnia… I chociaż jest to mój przyszły zawód, myślę, że już dzisiaj mogę powiedzieć, że polubiłem go. Po prostu lubię być potrzebny”.
– Może jednak nie, Profesorze. Może lepiej będzie, jak one pozostaną z Panem, tylko z Panem. Pewnych konstruktów nie da się rozdzielić, a jeżeli, to są to zupełnie inne już byty.
– Im dłużej z Panem rozmawiam, tym większa narasta we mnie irytacja. Od pewnego już czasu obserwuję Pana, ba! staram się nakłonić do współpracy, i co? Coraz bardziej skłaniam się do opinii pańskiego mentora, że wszystkie te pańskie wysiłki twórcze są druzgocąco niefortunne! Więc jak to w końcu jest na przykład z tą pańską „teorią symulacji rozwoju”? Komu i do czego to się przydać może? Że co, że kosmologia, że urbanistyka, że transport, że futurologia? Ach, daj Pan spokój… Siedzi Pan po nocach nad dziwacznymi wykresami, maże jakieś kreski, a przecież nic albo prawie nic z tego nie wynika! Albo ta historia z Elfami i Lykanami! Nagle przejął się Pan jakimiś „Nadziejami”! Myśli Pan, że nie docierają do mnie szydercze śmiechy, że nie dostrzegam spojrzeń politowania kierowanych w Pańską stronę, a co gorsza, w równym stopniu skrupiających się i na mojej posiwiałej już głowie! Nie, nie zamierzam dłużej firmować fanaberii rozchwianego intelektu. A teraz co Pan mi tu donosi? Ten stos nowych schematów! Czy jest choć słowo wyjaśnienia, co z tego wynika? To ja mam zgadywać, czy każdy, kto to obejrzy, ma zgadywać? A te papiery jak się mają do całej reszty? Co to jest? Powieść, opowiadanie, rozprawa? I co to za tytuł: „Nadzieje” jakie? „Wiecznotrwałe”? Co to niby ma znaczyć? A przy okazji, to bardzo niedobry tytuł, nienośny, wszystko gmatwa… Jest Pan jak nieznośny, naprzykrzający się owad, brzęczy mi Pan nad głową swoimi dywagacjami prowadzącymi donikąd! I nie wstyd Panu czymś takim ludziom głowę zawracać? A może chciałby Pan jeszcze i mnie umoczyć, chociażby w recenzowanie pańskich wypocin? Co?
Otworzył szeroko usta i wyglądał jak ptak chcący nakarmić nadstawione dziobki potwornie zgłodniałych młodych. Wyjść, nie czekać, aż zaczną padać nowe słowa. Za wszelką cenę nie słuchać. Nie słuchać! I wyobraź sobie, że chyba zrozumiał. Nie padło z jego ust już ani jedno słowo, nawet wówczas, gdy otworzyły się z trzaskiem drzwi i w progu stanęło kilku umundurowanych, ani wtedy, gdy wysłuchiwał jakichś obelżywie dziwacznych uwag pod swoim adresem. I wtedy nawet, gdy nakazano mu wstać i iść, dołączając do kolumienki jemu podobnych, podążających długim korytarzem wprost na schody.
Dowódca średniego szczebla długo nie mógł pojąć, dlaczego nie wysłuchałem, dlaczego wręcz uniemożliwiłem mu wypowiedzenie swych myśli do końca. Zrozumiał tylko, że „to dla nas i tak nie ma żadnego znaczenia, to poza Sprawą”. A tak po prawdzie, to w półotwartych ustach profesora dojrzałem wtedy tę wszechogarniającą moc nakazującą objąć człowieka spojrzeniem jak matczynymi ramionami i utulić jego rozkołatany ludzkim losem mózg jak najczulej, jak pierwszą zapamiętaną szmacianą lalkę… Po raz pierwszy dla Człowieka, nie dla Sprawy.
I wiesz, nie wiem, naprawdę nie wiem, po co ci to wszystko opowiadam. To takie zamierzchłe czasy jak z jakiejś minionej, pradawnej epoki. Z twojego pytającego wzroku wyczytałem chęć powrotu do tych tak odległych wydarzeń. Więc pozwolisz…
Poczęstuję cię teraz trunkiem, który pochodzi stamtąd, i po opróżnieniu tych dwu butelek nic już nie zostanie. Ani jedna kropla. Dla nikogo. Ich zawartość koniecznie trzeba zmieszać pół na pół i oziębić paroma kostkami lodu. I jak? Smakuje?
Wiesz, kiedy ostatnio zniknąłem tak nagle na parę dni, wtedy – wiesz – miałem tam właśnie pojechać. Nie dziw się, że wcześniej nie nadawałem nic na ten temat. Nie bardzo mogłem. Nie było to zbyt bezpieczne, a ty na swąd niebezpieczeństwa tak przeraźliwie kulisz wzrok, tak jakoś do środka… aż boli. Więc nie powiedziałem nic i pofrunąłem. Trudno opisać to, co zobaczyłem. To naprawdę trudno sobie wyobrazić, bo wszystko tam jest: miasta, domy, wsie, ulice i kolejowe szlaki, nawet pola i ogrody. Tylko nie ma ludzi. Ani jednego! Jakieś papiery pędzone wiatrem owijają ci się wokół nóg, jakieś pozrywane kable dyndają ponad głową, wyjąc przy tym przeciągle. Z powietrza dojrzałem dym lub obłok pary unoszący się z jakiejś opuszczonej, osieroconej gigantycznej instalacji. Wylądowałem natychmiast. Za uchyloną, wykrzywioną bramą wybujała trawa dawno uschła, brnąłem zanurzony po pas w drapiącym zielsku. To jakaś archaiczna elektrownia dogorywała w osamotnieniu na resztkach nuklearnego paliwa. Mogłoby się tak smażyć jeszcze przez stulecia. Udało mi się wedrzeć do zawalonej sterowni, poprzykręcać kilka przyrdzewiałych zaworów, powyłączać parę obwodów, w końcu wygasić ten diabelski tygiel, żeby już nikogo nie wprowadził w błąd. Wymarła połowa świata. Bez żywej duszy, muchy, ptaka czy kwiatka. Aha, i rzecz najważniejsza. Wyobraź sobie, że tamta połowa świata jest płaska. Równo jak na stole. Ocalała tylko nasza, trzecia półkula!