Nagi sad - ebook
Nagi sad - ebook
"Nagi sad" to przejmująca opowieść o miłości ojca i syna. To miłość wyrażana w milczeniu, domysłach, drobnych gestach i nieustannym poszukiwaniu siebie nawzajem. To relacja najbliższych sobie osób, w której syn próbuje sprostać marzeniom ojca.
Bohater wykształcony w mieście, a pochodzący ze wsi, usiłuje na powrót się odnaleźć w krainie swojego dzieciństwa i młodości. W świecie najbliższym natury, a zarazem świecie najprostszych i najgłębszych związków między ludźmi.
Na motywach powieści powstał nagradzany i popularny film "Przez dziewięć mostów", który otrzymał . „Złotą Pragę” (Grand Prix na festiwalu telewizyjnym w Pradze) w 1972 roku.
Scenariusz filmu napisał sam Wiesław Myśliwski.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-5987-4 |
Rozmiar pliku: | 668 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewnie już nigdy nie pozbędę się tego dziwnego przekonania, któremu nawet pamięć moja przeczy, że do tej wsi, rodzinnej przecież, w której dzieciństwo moje spędziłem, młodość, a mogę już chyba powiedzieć, że i całe życie, przybyłem skądś z dalekiego świata, a było to w dniu, kiedy przywiózł mnie ojciec z nauki w mieście; to był jedyny, jak dotąd, powrót w moim życiu, dlatego do tej pory czas tego dnia nie zamglił. Chociaż z miasta do wsi było raptem dwadzieścia kilometrów, a jak mówiono za mojej młodości: trzy mile, a za młodości mojego ojca: osiemnaście wiorst – koniem, a wiorsta mniej – piechotą, na ścieżki, licząc od krzyża rozpiętego przed wsią przeciwko burzom z południa do żydowskiej karczmy, od której zaczynało się miasto.
W czasie tej długiej wtedy jazdy czułem się jak człowiek, który po raz pierwszy jedzie do miejsca, co stać się ma odtąd jego przeznaczeniem, i ciekaw jest ludzi, domów, życia, i o ziemię pyta, o urodzaje i nowiny, a w sercu swoim wiezie gołębi prawie lęk przed tym właśnie, czego jest tak bardzo ciekaw. Ale tak po prawdzie to nie wyobrażałem sobie, abym mógł jechać gdzie indziej, a nie do tej swojej wsi rodzinnej, poza którą świata nie widziałem.
W świecie zresztą byłem tyle, co na tej nauce, i nie przyzwyczaiłem się jakoś do niego. Może za krótko, żeby się przyzwyczaić, albo też w niedobrym miejscu zetknąłem się z tym światem, bo w szkole. Ale ten świat, wydaje mi się, znam nie najgorzej. Jeszcze gdy dzieckiem byłem, nasłuchałem się o nim wiele, a nie miał on dobrej sławy u ludzi. Kto tylko wyruszał w ten świat, brał ziemi węzełek z sobą, jakby się z tą ziemią rozstawał, nieraz, bywało, ktoś wracał z połowy już drogi, inny oko sobie wykłuł albo rękę odrąbał, inny znów powiesił się w swojej starej stodole, żeby świata tego uniknąć, a niejeden przepadał w tym świecie na wieki; nawet dzieci tym światem straszono, kiedy się piekła już bać przestawały. Dlatego też świat nigdy nie wzbudzał we mnie zaufania, a to chroniło mnie przed myślą wyruszenia stąd gdziekolwiek i stanowiło zarazem najpewniejsze źródło mojej wiedzy o tym świecie.
Zresztą cóż mógłbym robić gdzieś tam w świecie, sam wśród obcych ludzi? Zżarłaby mnie tęsknota, jak niejednego już zżarła. Skąd mogę wiedzieć, co by mnie spotkało gdzie indziej – a co człowieka omija, bywa zwykle gorsze od tego, czego doznał. Tu przynajmniej przeżyłem swoje życie w przekonaniu, że jest to jedyne miejsce na ziemi, gdzie mnie nic innego spotkać nie może prócz tego, co każdego spotkać musi. Gdzieżbym się zresztą miał lepiej aniżeli tu, gdzie wszyscy swoi, gdzie człowiek zna wszystkich i człowieka znają, z dziada pradziada go znają, z przeznaczenia, niczym z księgi gminnej, z samego siebie, znają go, zanim się jeszcze urodzi, i człowiek także zna innych, zanim się urodzą. A w miejscu, gdzie się człowiek urodził, wszystko jest mu przyjazne, i ptak, i kamień, a noc i dzień dzielą się nie według światła i ciemności, lecz według snu i przebudzenia człowieka. I nieszczęścia, choć bolesne, nie są człowiekowi wrogie, lecz nieuniknione, i nawet śmierć nie jest mu obca i zła, jak ją niektórzy oczerniają, lecz zadomowiona jak w rodzinie, a chociaż w pole nie chodzi, sumienia za to pilnuje i tak ze wszystkimi zżyta, że ma o każdej porze dnia i nocy wstęp do każdego domu; że nawet postać ma ludzką i narzędzie ma z doli ludzkiej, wprost spod stodoły, z zapola czy z rąk człowieka wzięte. Może też dlatego na tę śmierć wracają ludzie do swoich stron, w nadziei że się z nimi po znajomości obejdzie.
Chociaż z całego życia zostało mi dzisiaj to jedno: przywiązanie. Ale w tym przywiązaniu – czuję to nieraz – więcej jest tego dawnego, jeszcze dziecinnego lęku przed światem niż mojego własnego zadowolenia, a pewnie także sporo tamtej dziecinnej ufności do własnej wyobraźni, bo może tak naprawdę nie przywiązuje się człowiek do miejsca, lecz do własnego zaufania.
Nawet wtedy, kiedy mnie ojciec wiózł z nauki, cieszyłem się nie tyle z tego, że do rodzinnej wsi wracam, ile że do mojej młodości przerwanej. Spodziewałem się, że czeka na mnie wierna i tak samo beztroska jak dawniej; miałem nawet ochotę zapytać ojca o nią, tylko bałem się przerwać milczenie, które od wyjazdu z miasta zapadło między nami, a którego sam byłem przyczyną. Wreszcie i ojcu się to milczenie znudziło, bo gdzieś jeszcze przed mostem wydobył się nagle z zadumy i kończąc widocznie na głos myśl długą, której kłąb nawinął w sobie podczas tego milczenia, rzekł, jakby kamień w ciszę rzucił:
– Trzeba ci będzie ławkę w kościele wyszykować. Jesion już dorósł.
– Jaki jesion? – spytałem nieśmiało.
– A bo jest inny jesion? Tylko jeden jest. Ileż to już lat, jak go posadziłem – westchnął. – Jeszcze ciebie na świecie nie było. I nikt nie wierzył już, że będziesz. Ale ja wierzyłem, że będziesz, i wierzyłem, że to ty będziesz. I posadziłem wtedy to drzewko, żebym nie był taki sam w swojej wierze. A teraz prawie już ma.
– Nie żal ci go będzie? – spytałem z wyrzutem, bo mnie samego żal jakiś ogarnął.
– Żal, nie żal – powiedział, aby mnie zbyć.
– Mówiłeś nieraz, że się już zadomowił u nas – powiedziałem. – Cóż nam teraz zostanie? Wyróżniał nas ten jesion. Mówili obcym o nas: „To tam, gdzie ten jesion wysoki”. I zazdrościli nam ludzie, że taki cień mamy pod bokiem w lecie.
– Bo myśleli, że na cień go posadziłem.
Zrobiło mi się jakoś nieswojo, jakby ojciec skazywał na zagładę nie to drzewo, ale coś niewzruszonego w moim dotychczasowym, niedługim jeszcze życiu. Nie śmiałbym jednakże odwodzić go od zamiaru, chciałem tylko odwagi sobie dodać, bo poczułem, że dziwny lęk przyłasił się do mnie, a może żal tak się we mnie przebrał, że powiedziałem, cicho zresztą, ciszej od skrzypienia wozu:
– Nie wierzę już w Boga.
Chociaż wtedy nie byłem jeszcze tak bardzo tego pewny. Może myśli miałem już harde, ale do słów jeszcze widać nie dorosłem. Toteż obco mi jakoś zabrzmiały, a nawet niepokój mnie po nich owładnął, że coś się zaraz stanie, koń poniesie, burza się zerwie, skowronki nas z nieba opadną jak straszydła i zadziobią – i z trwogą popatrzyłem na ojca, lecz on nawet zdziwienia nie okazał, jakby słów moich nie dosłyszał, a mnie zabolało to gorzej, niżby mi w twarz dał.
– Nawet pacierza już nie pamiętam – powiedziałem natarczywie, drżąc zarazem ze strachu. – W – imię ojca – i – syna, to wszystko. Z całej wiary tylko tyle. Fantyśmy sobie dawali, gdy jeden drugiego złapał na modlitwie. A jak kto fantu nie miał, karmił drugiego albo mu służył, albo na klęczkach przed nim chodził.
Byłem pewny – i nawet pragnąłem – żeby ojciec wtedy przeklął moją zuchwałość, odżegnał się ode mnie, batem mnie wściekle zawinął, ale on nawet oczu nie podniósł znad konia, tylko rzekł, jakby i to przewidział, kiedy sadził jesion w podwórzu:
– Nie każę ci wierzyć. Twoja wola. Pójdziesz i posiedzisz między ludźmi, a to więcej znaczy, niż gdybyś się modlił tam, gdzie ludzi nie ma.
Może zresztą i niewdzięczny był mój żal do niego, bo przecież zrobił wszystko, aby mój przyjazd był godny tej nauki, której liznąłem w mieście, chociaż ja naprawdę najbardziej cieszyłem się z tego, że wreszcie mam już poza sobą wszelką naukę, z którą przez te wszystkie lata nie mogłem jakoś dojść do zwykłej zgody, nie mówiąc już o zażyłości. Jechałem przecież furmanką, w latrach co prawda, nie żadnym półkoszkiem weselnym czy bryczką, ale przecież wybierałem się piechotą. I siedzenie miałem osobne, wysokie, z owsianej słomy, derką nakryte, jak ktoś znaczny, a woźnica siedzący na przodzie z tak wielką miłością i uszanowaniem był dla mnie, jakby urzędnika wiózł na podatki albo księdza do parafii, że chętniej mówiłby mi „panie” niż – „synu”.
A przede wszystkim koń na tę okazję był godny. Nie jakieś tam marne szkapisko od pługa, z zaropiałymi oczami, wyleniałe albo i parszywe, lecz prawdziwy koń dworski, kary jak otchłań, który na tych swoich nogach-łodygach szedł, jakby ziemię lekceważył. Przez całą zresztą tę długą a szczerbatą drogę trącał się raz po raz o kościsty dyszel, straszył naszelnikiem, uskakiwał przed jakimiś zwidziadłami, niedostępnymi naszym oczom, łbem butnie potrząsał, a wszystko z niezadowolenia, że idzie w zwykłym chłopskim zaprzęgu, ciężkim i skrzypiącym jak ludzkie życie. Nic zresztą dziwnego, skoro nawykły był do powozu, do strzelistości bata, do stangreta, i w ogóle do ludzi nie takich jak my, i nie do zwykłych powszednich dni, lecz do tych okazji weselnych, kiedy to podniecenie ludzi udziela się także koniom, i może taki też wydawał mu się świat, a tymczasem chłopski wóz wymaga pokory od zwierzęcia i wyrozumienia równego człowieczemu.
Cóż to był jednak za koń! Kiedy patrzę teraz na te marne resztki rodzaju, konie niekonie, raczej ich cienie, odarte ze wszystkich swoich blasków, nawet z przywiązania ludzkiego, i spełniające już tylko ostatnie, codzienne posługi, jakby w przeczuciu swojego bliskiego kresu, myślę sobie, że przyjdzie czas, a pożałują ludzie koni. Chowano przecież konie więcej nieraz dla pociechy niż dla ziemi, bo ziemi było często tyle, co dla motyki.
Ale wtedy był czas na konie i między końmi także były przepaści jak między ludźmi. A ten, co nas wiózł z miasta, był jak pan, który się zniżył do człowieka. I choć zwierzę nierozumne, czuliśmy się z ojcem skrępowani, że nas ciągnie. Ani go raz ojciec batem nie uderzył, ani nie pognał, ni lejców nie ściągnął, siedział jakby urzeczony tym karym, lśniącym zadem kołyszącym mu się przed oczyma.
Nie wiedziałem, czy onieśmielenie tak ojca zwarzyło, czy też z własnej woli przystał na to, aby koń wiódł nas według własnego uznania, lecz żal mi było ojca, że zdarzyła mu się raz na całe życie taka okazja, a czuje się nie jak woźnica, ale jak poddany konia. Chociaż z pewnością przez całą drogę marzył o tym, aby popróbować jego ognistej krwi, ukąsić batem choć raz tę lśniącą gęstą maść, zedrzeć lejcami tę wyniosłość, zakląć na ten prym.
Chciałem mu jakoś pomóc, dręczyła mnie ta jego pokora względem zwierzęcia, a może wobec własnego urzeczenia, któremu się tak lekko poddał, i wyobraziłem sobie, że koń nagle rozjuszył się, jakby i jemu nasza pokora obmierzła, skrzydeł dostał, porwał nas z ziemi i pędzimy na złamanie karku. I tak się nawet tym przejąłem, że z trwogą popatrzyłem na ojca, ale ojciec był już nie ten sam, siedział prosto, a bat i lejce trzymał prawie na piersiach, jakby do serca przyłożył z wdzięcznością, zasłuchany w ten pęd niczym w organy na chórze, że nawet nie widział mnie obok siebie, co mnie Bogiem a prawdą zabolało trochę. Trudno zresztą powiedzieć, czy ta szalona jazda nasza nie była prawdziwsza aniżeli to pokorne wleczenie się noga za nogą.
Furmanki już na widnokręgu zjeżdżały nam z drogi w popłochu, a woźnice ze wstydem patrzyli na swoje marne koniki, na swoje zwyczajne bydlęta, a potem długi czas jeszcze stali, marząc, i bali się ruszyć dalej, dopóki wspomnienie po nas nie minęło. Ten galop nasz musiał być bardzo zawzięty, skoro ojciec nie pożałował nawet starego pachciarza – który jako koń zaprzężony do swojego wózka poganiał się zwykłym batem na konia i przekleństwami na konia, których jako bydlęciu nie szczędził sobie – i minął go wyniośle, nie zwracając nawet uwagi na jego przypodchlebne okrzyki:
– Pochwalony! Nie wam! Nie wam! Waszej jeździe!
W pewnym momencie ojciec krzyknął do mnie poprzez grad kopyt, trzask rozlatującego się wozu, huk kół na wybojach.
– Trzymaj się!
Po czym podniósł się, złapał porządnie lejce, że o mało nie zerwał koniowi pyska, batem zagarnął powietrze raz i drugi, ale koń przeczuł, że szykuje się ojciec do uczty, bo skoczył nagle, aż się wóz od ziemi oderwał, i zaczął przed nami uciekać. A w ojcu radość kipiała, lecz czekał, jeszcze czekał, tylko mocniej się wsparł o lejce, o wyciągnięty ponad pola łeb konia, aby go nie zniosło, i płakał z wiatru jak ze szczęścia. Nigdy w życiu nie kochał tak żadnego stworzenia, jak w tej chwili tego nie swojego konia.
Nagle z całej wielkiej radości ciął batem w kary rozpłaszczony grzbiet, aż o mało go z wozu nie strąciło. Koń rzucił pysk do przodu, wydłużył się, poniósł, jakby go weselna muzyka spięła w boki, jakby pijanych drużbów poczuł nad sobą, że koła przestały nadążać.
Ale i ojciec rozjuszył się po tym pierwszym bacie i ciął już raz po raz, po bokach, po grzbiecie, do pyska sięgał, po tych badylich nogach, w które tylko na wyczucie trafiał, bo gdzieś się zapodziały w tym pędzie, a w końcu pod brzuch, w to miękkie, w to najczulsze, najboleśniejsze w zwierzęciu i w człowieku – jak to zatwardziali woźnice zwykli mścić się na koniach.
Spojrzałem na ojca. Siedział skulony, a raczej trwał w cierpliwości nakazanej sobie, mały i niepozorny, choć był przecież na schwał mężczyzna, ale cierpliwości miał w sobie dość, na cierpliwość nikt by go we wsi nie wziął, bat i lejce trzymał na podołku, jak niefurman, i tylko rąk swoich ciężkich pilnował, aby koń nie poczuł, że trzyma w nich bat i lejce. Zdawać by się mogło, że zadumał się nad krokami konia powolnymi jakby z łaski.
Nie wierzyłem mu. Czułem, że strach we mnie wzbiera. Miałem ochotę złapać go za rękę i krzyknąć:
– Nie jedźmy tak! Sfolguj! Straciliśmy grunt pod kołami! To nie koń, nie koń, to zły duch nas niesie!
Przyszło mi jednak do głowy, że może już od dawna nie kieruje koniem, tylko mi się zwierzyć nie chciał, aby mnie jeszcze bardziej nie trwożyć, i moje słowa obnażą tylko jego bezradność, która i tak go dość bolała. Gdyśmy brali podjazd przed lasem, koń tak wściekł się, żeśmy mu trochę więcej zaciążyli, i skręcił raptem w bok, aż w wozie coś trzasnęło, a potem dęba stanął i zarżał tak przedziwnie, że struchleliśmy. Toteż musiał go ojciec sprać jak nieboskie stworzenie, abyśmy mieli śmiałość jechać dalej. Zamknąłem oczy, żeby nie patrzeć na wściekłość ojca. Koń zniósł to, tylko że srodze się na nas zemścił. Ledwie nas wyniósł na wzniesienie, runął w dół, ojcu władzę z rąk wyszarpnął, ziemię pod nogami zgubił i zostaliśmy na jego łasce i niełasce. Przekroczył granicę między cierpliwością a swobodą, wyzwalając się nagle z tego bolesnego pędu wymuszonego batem i sam sobie nakazując pęd, którego bat nie byłby w mocy wymusić, wobec którego bat, najwymyślniejszy nawet, powiązany w węzły jak różaniec, tracił swoje znaczenie, bo to była jedyna możliwość wolności. Gnał na łeb, na szyję, na złamanie karku, na samozatracenie, lecz wolny, a wyzwolonego konia nic przecież nie boli, ani bat, ani przekleństwa, ani rozdarty pysk. Taki koń silniejszy jest od swojego bólu.
Zrozumiałem; że możemy jedynie zachować cierpliwość, opowiadać sobie o tym i o tamtym, jak to w drodze, nie przyznawać się do własnych myśli, jedyną nadzieję pokładając w tym, że koń sam wreszcie ulituje się nad nami, a jeśli nie, to wcześniej czy później i tak się rozbijemy.
Ten przyjazd ojca koniem po mnie był tak niespodziewany, że zamiast mnie ucieszyć, rozżalił tylko, napełnił jakąś dziwną obawą, bo mieliśmy przecież wrócić piechotą, tak że z miasta wyjeżdżaliśmy jakby powaśnieni, chociaż sam nie wiedziałem, co się mogło kryć pod tym moim żalem do ojca.
Droga była przecież długa i piechotą nie tak łatwo dalibyśmy jej radę, tym bardziej że miałem do dźwigania pełny kuferek i wielkie zajdy pościeli, a do tego upał od rana rozniósł się taki ponad światem, że gdyśmy tylko opuścili cienie drzew i domów i znaleźliśmy się na rozlanej przestrzeni pól, w ojca nagle jakby zwątpienie wstąpiło, czy aby uda nam się przez ten upał przejechać bezpiecznie, bo zatrzymał konia i rozglądał się, jakby brodu wypatrywał. Trudno było wprost rozróżnić, co jest słońcem, a co ziemią. Jak pola długie i szerokie dojrzewały zboża, a na niebie biała łuna stała. Powietrze zmętniało jak stara święcona woda w butelce na oknie. Od zaduchu dojrzewania i skwaru łzy kręciły się w oczach, rozum ciemniał, sól wargi ścinała, ale nie stać nas było nawet na tkliwość wobec samych siebie. Nie wiedzieliśmy, czy to prażą nas tak zboża dymiące, czy słońce, które szło krok w krok za nami, mściwe, żółte, oleiste, i kapało na nas. Jechaliśmy przez sam środek tego dusznego dojrzewania, a milczenie stanowiło jedyny nasz cień.
Ten upał sprzyjał mojemu żalowi do ojca, może ów żal nawet usprawiedliwiał. W tym upale każdy odgłos drażnił – słychać było, jak się wóz obciera i uprząż na koniu, jak naszelnik podzwania u dyszla, a kopyta kłapią po zemlonej ziemi. Najmniejsze kolebnięcie wozu uwierało aż gdzieś w pacierzach.
To wszystko odbijałem sobie na Bogu ducha winnym ojcu. Cieszyłem się, że mu ten koń wcale nie pasuje, za urodny jest, za wyniosły, pożałuje kiedyś tego złudzenia. Powinien wiedzieć, że taki koń nie jest stworzony do ciągnięcia byle kogo, ale chyba do tego, aby się w zadumie pogrążyć, po komnatach błądzić, cukry jeść z rąk i współczuć bydlęcej doli innym, prawdziwym koniom.
Lecz ojciec siedział przykulony nad rękami pełnymi bata i lejców, a oczy miał zmrużone przed jasnością, która biła z pól – czy może z tego, że morzył go sen, a myśli trapiły.
Pragnąłem w niego wmówić, aby się choć trochę uwolnić od tego przyjazdu po mnie koniem, że nie pożyczył konia po to, aby mnie przywieźć, lecz skorzystał tylko z okazji, aby poznać, jak się takim koniem jedzie, ale widocznie nie tak, jak się spodziewał, bo w tym jego wzroku pełnym lśniącej karej maści, gdy spoglądał w moją stronę, kryło się nie tyle pragnienie, abym pochwalił urodę konia, ile prośba o wsparcie.
Chociaż, czy ja wiem, może za tym pomawianiem go o bezradność kryła się moja własna płochość, zwykła trwoga zajęcza, która żyje w człowieku swoim własnym życiem, bierze się z niczego, która sama sobą się straszy, lecz to może ona przywiązuje nas tak silnie do życia. Bo ojciec, ten mój milczący zwykle ojciec, miał jedynie zaufanie do własnej wyobraźni, do świata, który sam sobie stworzył, w którym żyć potrafił prawdziwiej niż w prawdziwym świecie – a na ten świat prawdziwy wyglądał sobie tylko od czasu do czasu jak przez okno na zaśnieżoną zimę – tam prawa sam sobie ustanawiał, i strachy, i pogody, obsiewał ziemię z pustej płachty, a ziarno pszeniczne zbierał, poborców jak wróble z podwórka przepędzał, a z Bogiem żył na wieczny kredyt. Stąd też może czerpał tę swoją wielką wolę, że miał właśnie swój świat i tylko dla siebie, a nie musiał go nawet rozumieć, można powiedzieć, bronił się przed rozumieniem, które mu tylko psuło ten świat, toteż przepędzał je od siebie, bo na tyle był rozumny, że wiedział, jak ciasne są granice, które pragnieniu ludzkiemu zakreśla życie.
Wyglądałem go już od wczesnego rana. Najpierw w podnieceniu, które tego ostatniego dnia udzieliło się nawet martwym sprzętom, a potem z niepokojem, bo miał przyjść najpóźniej w południe. Wyglądałem go jak kania deszczu, a dusza mszy. Tym bardziej że wszyscy zdążyli się już rozjechać, jeden przed drugim, aby nie odjeżdżać jako ostatni, a po sobie zostawili pustkę jak po morowym powietrzu, w której rad nierad zostałem sam z tym dręczącym i coraz dłuższym czekaniem na niego.
Opustoszały pokój zdawał się świadczyć, że mieszkańcy uciekli z niego w popłochu. Wszędzie walały się jakieś papiery, kartki z książek, słoma z sienników, jakieś strzępy i śmiecie, a ściany i sprzęty, przytulne dotąd, odarte były teraz ze wszystkiego. Miałem wrażenie, że pokój obnażył się przede mną aż do wstydu, poodsłaniał swoje ułomności, kalectwa, zniszczenie swoje i starość. Te wszystkie zadrapania, pęknięcia, pajęczyny, kurze, mrok w kątach i stęchlizna okazały się nagle prawie ludzkie. Pewnie dlatego czułem się dziwnie obco, tym bardziej że już południe minęło, a ojca wciąż nie było.
Wreszcie zjawił się, ale nie ten sam, tknęło mnie to od razu. Wszedł w drzwi z gotowymi słowami, bo zanim zdążyłem się podnieść z łóżka na jego widok, powiedział:
– Przyjechałem po ciebie, synu. – I popatrzył na mnie, oczekując tej mojej radości, którą sobie przez drogę ułożył.
– Jak to? – spytałem zdziwiony.
– Koniem – rzekł, a uśmiech zadrgał mu na twarzy. – Chodź, wyjrzyj na dwór.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Chwyciłem się jakiejś mglistej nadziei, że może żadnym koniem nie przyjechał, tylko tak sobie wymyślił, ażeby się potem pośmiać trochę ku rozweseleniu, a trochę gorzko. I nawet gdy już zobaczyłem tego konia, który stał przed domem uwięziony w zwykłym wozie – uwięziony, nie zaprzęgnięty – i oganiał się przed upałem karą smugą ogona, jeszcze się broniłem, chociaż sam nie wiedziałem dlaczego.
Czułem na sobie przenikliwy wzrok ojca, słyszałem prawie, jak bardzo pragnął, abym się pogodził, jak mnie tym swoim pragnieniem obłaskawiał, zagadywał, prosił, i mimo że zdawałem sobie sprawę z niedorzeczności mojego sprzeciwu, broniłem się jeszcze, może nawet nie tyle przed ojcem, ile przed samym zaskoczeniem, bo nie lubiłem być zaskakiwany, nawet wtedy, gdy miało to na celu sprawienie mi większej przyjemności, odczuwałem je jako przemoc, jako podpatrzenie, rozpoznanie mojej słabości, a nawet wtargnięcie poza granice samopoczucia, gdzie się na ogół człowiek siebie już nie spodziewa, lecz gdzie każdy jest już domysłem, czyimś osądem, wyobrażeniem czyimś, a więc mimo woli sobą.
– Skąd ten koń? – spytałem z wyrzutem i w tej samej chwili zląkłem się, że ojciec zechce mi rzetelnie odpowiedzieć, aby ośmieszyć moją podejrzliwość.
Udał jednak, że nie słyszy. Wyciągnął spod siedzenia jakąś szmatę i zaczął troskliwie ocierać konia z potu.
– Jak to się zgrzał? Jak to się zgrzał?! – wyrzucał sobie z goryczą. – A przecież nie goniłem go. Jechałem, jak sam chciał. Mijać się dawałem, aby go tylko nie ugrzać. I mijali mnie, bo widzieli, że koń czemuś związany. Ho, ho, jak mnie mijali. Jak wściekłe psy, a mnie nawet złość nie wzięła, żeby go batem choć trącić za to mijanie. Podcinali konie i wołali na mnie. „Z drogi!” I baby mnie z Bogiem zostawiały, choć same ledwo szły. I nawet kulas jakiś zrównał się ze mną. Ale niech im będzie.
A po chwili:
– Siądziesz tam. Siedzenie ci wyszykowałem. Popatrz! Drogi nie poczujesz. Będziesz siedział jak na bryczce. Dwa snopki słomy położyłem, żeby wyżej było, i owsianej, żeby miękko. Wieś całą zszedłem za tą słomą, a patrzyli ludzie na mnie jak na pomyleńca. Żytniej już nie mają, po pszennej nawet pamięć się nie ostała, chałupy obdzierają na sieczkę, stworzeniu nie ścielą. I derkę matka pożyczyła u księżej gospodyni. Trzeba będzie za to księdzu gnoju porozrzucać… – mówił jakby od niechcenia, z większym zajęciem obcierając spocone boki konia.
Potem reptuch z dyszla odpiął i rzucił na wóz. A gdy powiedziałem, a właściwie prawie krzyknąłem, że nie usiądę na osobnym siedzeniu, nie przerwał wcale obrządku. Najspokojniej w świecie głaskał wyniosły, podrażniony pysk konia, przygotowując go do uzdy, potem złapał jak szponami za chrapy i jednym ruchem przewlókł wędzidło przez zęby. I klepnął ten pysk w podzięce.
– Nie zrobisz mi tego – powiedział. – Jak by to wyglądało, żebyś razem z furmanem siedział.
Nic nie powiedziałem. Właściwie nie miałem co powiedzieć. Moje słowa nie miały już żadnego znaczenia. Powiedział wszystko i za siebie, i za mnie. Chociaż wiedziałem, że nie powinienem mu ulegać, bo przeczucie podpowiadało mi, że to się kiedyś zemści, może nie zaraz, lecz kiedyś, w jakimś czasie, który stamtąd trudny był nawet do wyobrażenia, kiedyś tam, gdy zagrażać mi będą już tylko wspomnienia, napastliwe jak osy, że śmierć nawet potrafią zatruć, a cóż dopiero życie.
– No, zbieraj się – powiedział takim tonem, jakby i jemu było nielekko.
Wlazł na wóz, wstrząsnął siedzenie i klapnął pośrodku, nie zostawiając mi miejsca koło siebie. Potem odpętał lejce z kłonicy, wziął bat i czekał w pogotowiu. A mnie zrobiło się przykro, sam sobie wydałem się śmieszny, żeby nie powiedzieć, marny. Czymże była ta moja nierozumna młodzieńcza szlachetność wobec jego upokorzenia. Nie potrafiłem nawet tego pojąć, że nie pożyczył ani konia, ani wozu, ani derki, ani słomy na siedzenie, abyśmy sił sobie oszczędzili. Nie stać go było na taki koszt.
– Nic na to nie poradzisz, że tak już jest – powiedział. – Nawet ksiądz z Panem Bogiem nie siedzi razem z furmanem. Furmanowi przez to nie ubędzie, a Bogu przybywa. Bo cóż by powiedzieli o takim, co razem z furmanem siedzi – że tylko szkoda konia. W takim ani znaczenia, ani żółci. I furman nic z tego nie ma, gdy takiego wiezie.
Stałem oparty o latry i zwlekałem. Ten stan zwlekania, bierny i nijaki, do niczego nieprowadzący, wydał mi się błogosławiony – gdybyż go można tak zatrzymać na stałe.
– Nie myśl, że nie wiem, o co ci chodzi – powiedział nagle zniecierpliwiony ojciec, odwracając się do mnie. I zaraz usunął się na drugi brzeg siedzenia, robiąc mi miejsce koło siebie, i nie ponaglił mnie więcej ani słowem, ani zniecierpliwienia już nie okazał. Wyjął kapciuch z machorką, skręta sobie uwił, zakurzył i zaczął się światu przyglądać od niechcenia, tak mnie zmusił, że nie usiadłem obok niego, lecz na tym przeznaczonym dla mnie tylnym siedzeniu. Szarpnął lejcami i ruszyliśmy.
Od samego początku czułem, że to wszystko jest nieprawdziwe, zmyślone, chociaż może jedyne, co nam pozostało. Dlatego smutno mi było, choć piękna, słoneczna pogoda zachęcała do radości, do beztroski, do miłości własnej, a gdyśmy znaleźli się prawie we wsi, bo dyszel pierwszych chałup już dostawał, ogarnął mnie jakiś strach, nie tyle przed ciekawością ludzką – przez którą, jak przypuszczałem, mieliśmy się przedzierać niczym przez gąszcz jakiś, chociaż na szczęście robota wymiotła ludzi w pola jak zaraza i wieś, martwa z żaru, opustoszała, że nawet psa nie uświadczył ani ptactwa żadnego, a siedzący tu i ówdzie na przyzbach dziadkowie, mruczący pacierze, już do innego świata należeli i nawet koń nasz ich nie obudził – ani nawet strach przed ciekawością stworzeń, domów czy drzew, ile strach przed moim własnym życiem, jakby odtąd dopiero miało się zacząć naprawdę. Strach nie taki wcale wzniosły, żebym się miał nim chwalić. Zwyczajny, pospolity, jaki czułem zwykle, gdy chodziłem do plebańskiego sadu na jabłka, a nie tak nawet bałem się gospodyni księżej, psów czy parobka, jak księdza odmawiającego brewiarz gdzieś między drzewami.
Może w ten dzień powrotu właśnie po raz pierwszy zrozumiałem, że będę musiał chronić ojca, aby nigdy nie utracił owej wiary, która sobie gniazdo w nim uwiła. Że zdał się bezwiednie na moją wyrozumiałość, a nie wiedziałem jeszcze wtedy, czym ona jest, a więc na moją dobrowolną uległość, której starałem się, jak mogłem, poddawać w miłości do niego, z czego jedno tylko pocieszenie dla siebie brałem, że łatwiej być silnym niż uległym.
A przecież mogłoby się wydawać, że to ja jestem w jego opiece, że myśli i oka ze mnie nie spuszcza, żyjąc w wiecznym wzruszeniu nad moim zwykłym, marnym istnieniem, i że to jedno bez reszty wypełnia mu życie.
Warował na tym swoim przednim siedzeniu, abym czuł się jak pan, a gdyśmy wjechali w wieś, obejrzał się na mnie, jakby dla dodania mi otuchy, czy też i jego samego strach zdjął, bo skąd ja mógłbym mieć jeszcze siłę, żeby się bać – to raczej zmęczenie mnie obezwładniło, jak to teraz sobie przypominam.
Droga była przecież długa i monotonna, dłuższa od tej, którą tak dobrze znałem, dłuższa niżbym przemierzył ją piechotą z zajdami pościeli na plecach i kuferkiem w ręku. Można było zapomnieć, że się dokądkolwiek jedzie, a zgodzić się tylko na to, że się w ogóle jedzie. To ten koń wyniosły tak rozwlókł tę drogę. Do tego jeszcze upał pastwił się nad nami jak nad duszami potępionymi, żeśmy się mało co do siebie odzywali, bo nie tylko słowa, ale myśli nawet najbłahsze męczyły jak zmartwienie. Ziemię czuć było przypalenizną, choć ojciec usprawiedliwiał ją, że zawsze tak pachnie, gdy zboża dojrzewają. A gdyśmy dojechali w końcu na to wzgórze przed wsią, skąd wieś było widać jak na dłoni, nie odwrócił się nawet do mnie, zatrzymał tylko konia, a może koń sam stanął od myśli jego, bo nie zauważyłem, czy lejcami ruszył, czy tylko zgodził się w duchu z koniem. I rzekł:
– To już wieś.
Nie mam do niego urazy. Nie potrafię sobie jednakże darować, że mu wtedy uległem. Popełniłem wobec niego przecież oszustwo, z którego zdawałem sobie sprawę, lecz nie miałem odwagi się przyznać. To nie on skazywał mnie na swoją wiarę, to ja jego na złudzenie, które tak srodze w końcu zemściło się na nim.
Długi czas żyłem w przeświadczeniu, że się poświęcam dla niego jak syn dla ojca, że mu miłość oddaję za miłość, wierności mu dochowuję jedynie, aby nie czuł się tak bardzo bezradny. A cóż mogło być godniejszego niż uległość? Niczego przecież w życiu nie zaznał oprócz pragnienia. Zgodziłem się więc, aby uwierzył we mnie, ale we mnie z tego jego świata snów i prawd swobodnych, w to moje nieprawdziwe odbicie w nim, tak jak tego pragnął. Nie przypuszczałem nawet, jak ciężko mi będzie z tą świadomością jego wielkiej wiary we mnie – zwłaszcza gdy jego już nie stanie – wiary tak zachłannej, jakby nie o mnie szło, lecz o dobytek, ziemie, zbawienie.
A może tak naprawdę to nie istniałem nigdy jako ten, który poczucie swojego istnienia z siebie bierze, bo nie stać mnie było nawet na sumienie własne, czułem się tylko jako uosobienie tej jego wiary, jako jej cień i słońce, jako ten, który przyszedł na świat jedynie po to, aby tę wiarę zaświadczyć, bo myślę, choć gorzko mi z tym, że nie tyle we mnie wierzył, ile dzięki mnie.
Czułem się zwykle winny, ile razy przyszło mi do głowy, że mógłby z mojego powodu tę wiarę utracić. Toteż uległość moja albo, jak sobie niekiedy schlebiam, wyrozumiałość, była równie nieludzka co jego wiara. Ale w końcu jemu zawdzięczam i tę uległość, o której mogę powiedzieć, że była moją jedyną cnotą i zasługą, a to przecież nie tak mało, jeśli się zważy, że dzięki niej mogę całe moje życie przypisać do jego życia, w przeciwnym razie nie mógłbym o sobie nawet tyle powiedzieć.
Nie mnie sądzić, czym w końcu okazała się ta jego wiara: spustoszeniem czy może ocaleniem mnie od upokarzającej przypadkowości, ale czuję się trochę zmęczony, jakbym życie miał nieco przydługie a bogate w radości, strapienia, nadzieje, i dziwnie dawny się sam sobie wydaję, dawniejszy od niego, mojego ojca. Czy to nie czas już na mnie? Może w ten sposób starość daje znać o sobie? Chociaż gdyby to tylko starość, tęskniłbym zapewne za spoczynkiem, ulgą. Nic tak przecież zmęczenia nie koi jak śmierć, przytulniejsza od pierzyny.
Sam sobie zresztą wybrałem tę uległość wobec jego wiary we mnie i z niej, mogę powiedzieć, żyję po dziś dzień, ona stanowi jedyną moją ostoję i moje dożywocie. Nie potrafiłbym się już z niej wyzwolić, choć wiem, że zostawił mi wolną wolę, swobodę, z której mógłbym bez uchybienia mu skorzystać i przynajmniej u kresu życia zostać sobą, lecz to wszystko przecież, co mam po nim, a tym samym po sobie – mało i wiele zarazem.
Czasem wmawiam sobie, że wierność moja jest mu teraz bardziej niż za życia potrzebna, bo ocala nie tylko pamięć po nim, ale i to nieodgadnięte pragnienie jego, na które cierpiał jak na chorobę, po którym może niczego więcej się nie spodziewał prócz mojej właśnie wierności.
Nigdy się zresztą nikomu nie zwierzał, ale już taki był, skąpy w mowie, nieumiejętny w piśmie, bał się słów, że go oszukają, choć jego własne, i wierzył tylko milczeniu, tej jedynej niekłamanej możliwości wyznania.
A gdy musiał już coś rzec, co go dręczyło, nosił się z tym zwykle do spokojnego czasu: żniwa przeczekał, orki i siewy, bo kto ma taką cierpliwość jak on, nie czasem siebie mierzy, ale spełnieniem. I tylko do wieczoru miał zaufanie, gdyż do tych paru swoich słów potrzebował ciszy niezmąconej, jaka jedynie z wieczorem nastaje, ciszy w izbie, w obejściu, we wsi, bo tylko cisza godna jest słów, tylko w ciszy słowa znaczą to, co się przez nie pragnie. A kto zna dobrze wieczorną ciszę, ten wie, że się ta cisza sama wsłuchuje w człowieka, w jego milczenie, w myśli, życzenia. W tej ciszy słychać, jak stół stoi, jak obrazy wiszą na ścianach i jak garnki obsychają na kuchni, a mleko zsiada się w gliniakach, słychać, jak mróz bierze na noc i ogień stygnie pod blachą, jak się nafta w lampie z płomieniem liże, a pisklęta klują się z martwoty w opałce pod stołem. W takiej to ciszy rodzą się przeczucia, szmery przemieniają się w przestrogi, a senność w śmierć.
Takiej ciszy potrzebował zwykle ojciec, aby powiedzieć dwa, trzy słowa. Ale bywało, że odkładał, co miał rzec, i na niedzielę. Chociaż najczęściej milczał. Lubił to swoje milczenie, w nim pomoc znajdował, otuchę, poradę, częściej niż u ludzi.
Nie lubiłem, kiedy ojciec siedział i milczał albo szedł ze mną i milczał. Nie byłem wtedy w stanie spokojnie myśleć czy zająć się czymkolwiek, ani też na obojętność nie potrafiłem się zdobyć. Czułem się zmuszony do odgadywania tego milczenia, do snucia domysłów i podejrzeń, stawałem się czujny, nieufny, drażniło mnie to posępne milczenie i ciekawiło zarazem. Wydawało mi się, że obojętne z wyglądu, przemęczone i nijakie, pełne jest jakiejś ważnej mowy, przeczuć i zaklęć, przepowiedni, udręczenia, jakiejś mądrości własnej, którą taił przed światem, i że chodzi w nim o mnie.
Jeszcze gdy dzieckiem byłem, trwogą mnie przejmowało, gdy siedział pogrążony w tym milczeniu jak w półśnie i nie ruszył się z miejsca, znosząc molestowania matki, dopóki myślenia swojego nie dokończył. Bałem się nawet przebywać w izbie, jeśli matki nie było, tylko on siedzący na skraju łóżka czy na stołku przed kuchnią, nigdy przy stole – bo odkąd do szkoły poszedłem, stół był tylko do nauki i na posiłki – i swoim zwyczajem milczący.
Starałem się wtedy siedzieć jak najciszej, aby zapomniał o mojej obecności. Pióro odkładałem, bojąc się, że za głośno skrzypi, a zabierałem się do książki, żeby tylko jakoś przetrwać to przebywanie z nim sam na sam. Ale i czytanie mi nie szło, patrzyłem na litery, a modliłem się, żeby matka wróciła.
Wyciągał kapciuch z machorką, wydmuchiwał z książeczki bibułkę, potem gmerał w nim dwoma palcami długo i zawile, że zaczynałem się niepokoić, czego tam tak szuka, i w tych dwóch palcach przenosił ponad ziemią szczyptę tytoniu do odległego listka w drugiej ręce, jakby sobie tę odległość zadał dla przekonania, czy marnego okrucha z palców nie uroni. A matka jak na złość nie przychodziła.
Wynajdywałem nieraz byle jaki powód, aby się wymknąć z izby, choć dręczyło mnie potem sumienie, czy mu krzywdy nie wyrządziłem. A gdy wrócić miał na południe z pola, ogarniał mnie także strach, że może wróci sam, matkę zostawiając dla narwania chwastu. Więc zaraz po przyjściu ze szkoły brałem trochę bobu gotowanego w kieszeń i uciekałem do sadu. Wdrapywałem się na ulęgałkę, starą, rosłą jak kościół, na sam wierzchołek, gdzie liście tworzyły zielony rój, i tam kryłem się, niczym w gnieździe, do przyjścia matki.
To gniazdo pełne było os, zwłaszcza gdy nadszedł czas na ulęgałki. Piekliły się wtedy, jakby i na nie nadchodził czas, i wylęgały się w oczach, z gruszek, z liści, z gałęzi, że można się było pomylić, czy to osy, czy gruszki stanowią owoce drzewa. Lepka słodkość wypełniająca wnętrze drzewa najwidoczniej je drażniła, bo zachowywały się napastliwie, latały tylko za tym, żeby użądlić. Kuliłem się na gałęzi w strachu przed nimi i nawet bób łuskałem skrycie, aby któraś mnie nie spostrzegła.
Z tego strachu wyrywał mnie dopiero głos matki, która zjawiała się nagle na skraju sadu, jakby przeczucie, że znajduję się w niebezpieczeństwie, ją przywodziło, a nie pora na obiad, i wołała mnie na cały głos, a ten głos jej niósł się jak zaśpiew, zwielokrotniony przez śliwy, grusze i jabłonie, niczym przez figury świętych i ołtarze, w tym głosie pobrzmiewały litanie, psalmy, godzinki, tak że z miejsca, w którym stała, przetrząsała cały sad i sąsiednie sady, i nadrzecze. Ten jej zaśpiew przynosił mi wyswobodzenie.
Lecz zdarzało się, że do sadu przychodził ojciec, wprost z pola. Przychodził jakby z zamiarem ostygnięcia gdzieś w cieniu z gorąca, którym przesiąkł na polu, ulżenia sobie, może zdrzemnięcia się do obiadu.
Poznawałem jego kroki, zanim jeszcze wyszedł zza stodoły, przytłumione, ostrożne, mylące, jakby skądś z góry zstępował, a uważne, żeby patyka, broń Boże, nie nadepnąć. Skradał się, nie szedł. Tak przynajmniej słychać było te kroki w południowej porze, w tym omdleniu, jakie nawet sad ogarniało. A gdy wychodził zza stodoły, kroki przycichały i tylko trzaskanie suchych gałązek zdradzało, że idzie już po murawie.
Sad nie był duży, a jedyne w nim drzewo godne to ulęgałka. Z jej wierzchołka sad wyglądał na jeszcze mniejszy. Lecz ojciec wchodził w ten sad niczym w wielki nieznany las. Wahał się, rozglądał po drzewach, oglądał za siebie, upewniając się, czy jest sam w całym tym lesie.
Szedł od drzewa do drzewa, prawie podkradał się, a gdy nadepnął na jakiś patyk suchy, przystawał strwożony i nadsłuchiwał, czy go trzask nie zdradził. A po chwili, jak tylko uciszał się w nim niepokój, szedł dalej, zaglądając w drzewa jak w gniazda. Nie wołał mnie jak matka na cały świat, tylko szeptem zwracał się do każdego drzewa przypochlebnie:
– Jesteś tu? Jesteś?
Można było pomyśleć, że korzystając z wolnej południowej chwili, przychodził tak sobie poigrać ze mną, jak to ojciec z synem, bo na beztroskę mógł sobie pozwolić tyle tylko, co w tej przedobiedniej porze. Sad był przecież za mały, aby można w nim było szukać kogoś naprawdę. Nadawał się tylko do takich właśnie żartów ojcowskich, do poudawania, do beztroski. Rosło w nim kilka szczepów wiecznie odradzających się po zimie i po ranach od zajęcy, kilka starych jabłonek, trochę grusz samorodek, kilka śliw, wiśnie zdziczałe i dziki bez wokoło zamiast płotu. Ale ojciec potrafił w tym sadzie wielki las udać, a w tym lesie moje zagubienie i swoją bezradność, chociaż od początku wiedział, że mogłem się tylko na ulęgałce schować. Lecz ulęgałkę omijał.
Bezwiednie mu ulegałem, w miarę jego poszukiwań czując się coraz prawdziwiej skryty przed nim, prawie nie do odnalezienia. Zapominałem nawet, że wie przecież, gdzie jestem. Ale czy można mu było nie ulec, skoro potrafił na oczach z tego sadu las zmyślić?
Żadnemu drzewu wiary nie dawał, dopóki nie obszedł go dookoła, nie obejrzał każdej gałęzi, liści nie prześwietlił. I dopiero szedł do następnego, które mu się zmienione wydało, gęściejsze niż zwykle, prawie mnie widział na nim, jak się kulę, a patrzył w to drzewo jak w tęczę, nie widział sadu, tylko to drzewo jedno, do którego się łasił, krok za krokiem:
– Jesteś tam? Jesteś?
Chodził po całym sadzie, kij sobie wziął do pomocy i gałęzie nim rozgarniał, bo nie wierzył już nawet szczepom, na których ptak by się nie skrył, i do siebie tracił zaufanie, wracał do tych samych drzew, które już obszukał, wracał w jakimś nagłym przypływie nadziei, że mnie tam dobrze nie dopatrzył, zaprzepaścił swoje zwidzenie.
W miarę jego szukania zwątpienie mnie nachodziło, czy to naprawdę zabawa. Zaczynało mnie niepokoić to jego szukanie. Dawno powinien mnie już znaleźć, życzyłem mu tego z całego serca. Razem z nim chodziłem po sadzie, przepatrywałem drzewa, wdrapywałem się na wierzchołki, liście rozgarniałem. A z dołu dochodził mnie wciąż jego głos proszący:
– Popatrz tam, masz lepsze oczy. Moje już niedowidzą.
A potem obaj przeżywaliśmy zawód, już nie zmyślony ani udany jak to szukanie.
Może nawet bardziej od niego czułem się zmęczony i żałowałem, że skryłem się tak nie do odnalezienia na tej starej, wielkiej gruszy, przed którą łatwiej można było udawać bezradność niż przed każdym innym drzewem w sadzie. Żadna zabawa nie może przecież trwać za długo, tym bardziej w takim lesie.
Bałem się, czy nie zapomniał, że to tylko zabawa, bo nie wyglądało na to, że igra ze mną, ale kto wie z kim, z samym sobą najpewniej, z bólem swoim, czy byłby do zniesienia, gdybym się nie odnalazł naprawdę, może ten ból w sobie jątrzył, aby wciąż doznawać tego, jak jedyny jestem w jego życiu, a przyzwyczajeniu nie ulec, że synem, jak każdy syn, jestem; a może nie mnie szukał w tym sadzie, lecz bólu po mnie się uczył na wszelki wypadek, jak powinien wyglądać, aby nie był taki zwyczajny, jak łzy czy modlitwy, aby jego był własny tylko i aby zabliźnić się nigdy nie dał – i właśnie mierzył się, czy tak nie byłoby najgodniej, gdyby w wolnych chwilach przychodził do sadu i szukał mnie w nim jak w wielkim lesie, wabiąc mnie tymi prostymi słowami:
– Jesteś tam? Gdzie jesteś?
Nie przychodził pod ulęgałkę, a przecież wiedział, że tylko na niej mogłem się ukryć, sam w swoim dzieciństwie krył się na niej przed pognaniem krów lub przed sprawiedliwością swojego ojca, ale wciąż błąkał się, szukał, przeżywał nadzieje i zawody, drzewa posądzał. Strach mnie brał przed nim. Chciałem się już w końcu odezwać, gdzie jestem, ale jeszcze większy strach ogarniał mnie przed przyznaniem się, gdy pomyślałem, że może naprawdę nie wie, że w sadzie jestem, a tylko gdzieś nad rzeką, bo w taki upał w samo południe powinienem być gdzieś nad rzeką, i przyszedł tu właśnie w nadziei, że go nikt nie podpatrzy, kiedy mnie będzie szukał zaginionego w tym wielkim, zmyślonym lesie, a przede wszystkim ja sam.
Ale gdy po raz któryś podszedł do starej jabłoni i z jakimś lisim uśmiechem na twarzy obłapił pień i zaczął nim trząść z całych sił, krzyknąłem:
– Tu jestem!
Zastygł na moment, potem ręce opuścił, lecz nie odwrócił się w moją stronę. Rozejrzał się po drzewach niedbale, schylił się po coś w trawie i dopiero spojrzał ku wierzchołkowi, ale bardziej dla przekonania, czy się zażółcił od gruszek, aniżeli że ja tam się objawiłem. Po drodze jeszcze mszyce zdjął z jakiegoś drzewa, na innym obłamał suchą gałązkę, a gdy wreszcie przyszedł pod ulęgałkę, powiedział prawie obojętnie:
– Nie, nic nie chciałem. – I aby tę obojętność swoją poświadczyć, schylił się po gruszkę w murawie. – Nic nie chciałem. Tylko… czy jesteś.