- W empik go
Najcenniejszy podarunek - ebook
Najcenniejszy podarunek - ebook
Doskonała powieść nie tylko na zimowe wieczory. Poznaj historię, która nie da o sobie zapomnieć.
Święta powinny być radosnym i beztroskim czasem. Ale czy będą takie dla Oliwii, której rodzina zupełnie się rozpada? Odkąd jej mama wyjechała do Anglii, wszystko całkowicie się zmieniło. Dwudziestoletnia Oliwia musi szybko wydorośleć i zaopiekować się chorującym ojcem i młodszą siostrą. Nic nie zapowiada, że tej zimy jej życie może odmienić się na lepsze… Do momentu aż otrzymuje tajemniczy podarunek.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66431-31-7 |
Rozmiar pliku: | 811 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
8 lat wcześniej
Czerwona wstążka opadła na puchaty dywan zdobiący podłogę mojego pokoju. Wieko beżowego pudła podzieliło jej los kilka sekund później. Cekiny przepięknej różowej sukienki mieniły się zachwycająco przy każdym ruchu. W innych okolicznościach byłabym wniebowzięta, bo przecież marzyłam, żeby zostać baletnicą. Dziś jednak nie umiałam się cieszyć, mimo że wreszcie nadeszły moje ulubione święta.
Obiecała, że przyjedzie.
Mamusia wyjechała do pracy za granicę, bo wkurzało ją, że ciągle brakuje na coś pieniędzy. Tatuś był zły i na nią krzyczał, ona też odpowiadała mu krzykiem. Ale uparła się, spakowała walizki i sześć miesięcy temu wsiadła w samolot na Okęciu. W ostatni wieczór przed wylotem przyszła do mojego pokoju i wyszeptała mi do ucha, że zobaczymy się na Boże Narodzenie.
A dziś przy wigilijnym stole jej nie było. Zamiast tego pod choinką czekały prezenty dla mnie i dla Baśki, bo mamusia wysłała je pocztą. Było mi smutno i nic nie mogłam na to poradzić.
Zapytałam tatusia, czy zadzwonimy do mamusi i złożymy jej życzenia, ale odmówił i powiedział, żebyśmy zajęły się odpakowywaniem prezentów. Baśka z radością wskoczyła pod choinkę, lecz ja siedziałam z ustami wygiętymi w podkówkę i tęskniłam.
Przecież obiecała, że przyjedzie.
Schowałam z powrotem sukienkę baletnicy do pudła, podniosłam z podłogi wieko i przykryłam nim karton. Wpatrywałam się w wirujące wśród zmroku płatki śniegu. Zamyśliłam się, jak to często miałam w zwyczaju.
„Przecież inne dwunastolatki nie są ciągle takie zamyślone!” – wołał często tata, gdy mówił coś do mnie, a ja nie reagowałam.
Co z tego, że miałam tylko dwanaście lat?
Nikt nie miał prawa zabronić mi tęsknić za mamusią.
Drzwi od mojego pokoju otworzyły się nagle, a do środka wparowała Baśka – oburzona, z roztrzepanym kucykiem i nową lalką Barbie w ręce.
– Oliwia, pobaw się ze mną! Tata powiedział, że mam mu dać spokój, bo chce się napić piwa. No chodź, chodź, proszę! – Zaczęła mnie ciągnąć za rękę, a ja jak zawsze ustąpiłam.
Basi nigdy nie potrafiłam odmówić.Rozdział 1
Alkoholizm to choroba całej rodziny.
Aż do szesnastego roku życia oszukiwałam się, że tata wcale nie ma problemu i pije, bo lubi, a nie dlatego, że musi. Teraz, mając dwadzieścia lat, wiedziałam, że jest chory. Za żadne skarby świata nie chciał się jednak poddać leczeniu. Każda próba rozpoczęcia tego tematu kończyła się awanturą tak potężną, że szyby w oknach drżały od naszego krzyku.
Czułam się bezradna i pozostawiona samej sobie, bo Baśka kompletnie nie zwracała uwagi na alkoholizm ojca, zbyt skupiona na swoich nastoletnich problemach.
Cała odpowiedzialność za utrzymanie domu spadła na moje barki, gdy dwa tygodnie temu zwolnili ojca z zakładu stolarskiego, w którym pracował od prawie dziesięciu lat. Szef wystarczająco długo był wyrozumiały i przymykał oko na częste spóźnienia, ale stracił cierpliwość, gdy ojciec przyszedł do pracy w stanie mocno wskazującym i omal nie stracił palców, przycinając płyty na pile.
Był początek grudnia, a świąteczne reklamy rozhulały się w telewizji na dobre. Ten magiczny dla większości czas przestał mnie cieszyć wiele lat temu, bo bez mamy to już nie było to samo.
Postanowiłam wykorzystać ostatnią deskę ratunku, czyli pojechać do Wrocławia, by spróbować poszukać pomocy u cioci Joli, siostry mojego ojca, która troszczyła się o nas, gdy mama wyjechała. Wiedziałam, że jeśli będzie mogła coś zrobić, to z pewnością to uczyni.
– Jesteś pewna, że to dobry pomysł? Twój tata się wkurzy, że doniosłaś na niego ciotce – powiedziała Dominika, gdy zaproponowałam jej wspólny wyjazd, kusząc odwiedzeniem wrocławskiego Jarmarku Bożonarodzeniowego.
– Dość długo go kryłam. Teraz żarty się skończyły. Nowak zwolnił go z pracy i cały dom jest na moim utrzymaniu. Jak ja mam sobie sama poradzić, skoro zarabiam tysiąc osiemset złotych w piekarni? – sapnęłam, patrząc na przyjaciółkę ze złością. – Jedziesz ze mną czy nie?
– No pewnie, że jadę, głupia! Nie puściłabym cię samej w taką długą podróż!
Zdecydowanie gorzej wieść o moim kilkudniowym wyjeździe do Wrocławia została przyjęta przez Baśkę.
– Oszalałaś chyba! Co my będziemy z tatą jeść?! – krzyknęła, rzucając torbę na kuchenne krzesło i zakładając ręce na swoim obfitym biuście.
Naprawdę, moja pięć lat młodsza siostra została dużo hojniej obdarzona przez naturę niż ja. Nie żebym narzekała czy coś. Nie zazdrościłam jej tych bólów kręgosłupa, na które tak często się skarżyła.
– Przecież przygotuję wam jedzenie. Jadę tylko na trzy dni!
– Święta za pasem, a ty sobie jakieś wyjazdy wymyślasz! – krzyknęła, obrzucając mnie złowrogim spojrzeniem.
– Jadę do cioci Joli w pewnej sprawie – odpowiedziałam spokojnie.
– Jakiej?
– Nieważne.
– To ja się nie zgadzam!
– Nie masz nic do gadania. Jadę i koniec. Jedzenie będziecie mieli w lodówce, odgrzejecie sobie – odpowiedziałam stanowczo, wyznaczając granicę dla jej bezczelnego zachowania.
Basia weszła w wiek buntu i często przesadzała ze swoimi odzywkami nie tylko do mnie, ale przede wszystkim do ojca. O ile on nic sobie z tego nie robił, bo najczęściej był pijany, o tyle mnie to strasznie raziło i doprowadzało do szału.
Oczywiście zrobiłam po swojemu, jak na klasycznego uparciucha przystało, i wsiadłam w pociąg razem z Dominiką, ignorując wymyślne fochy mojej młodszej siostry.
Spędziłyśmy w pociągu kilka długich godzin, bo wybrałam najtańsze połączenie. Ja czytałam bardzo dobrą powieść obyczajową, a Dominika oglądała kolejny odcinek ulubionego serialu na Netfliksie.
Ciocia Jola przywitała nas wylewnie na dworcu, zamykając w swoich kościstych objęciach i obcałowując nasze policzki.
– Jak dobrze was widzieć, dziewczyny! – zawołała entuzjastycznie i raz jeszcze nas wycałowała. Nigdy nie szczędziła nikomu czułości, a już zwłaszcza mi, bo byłam jej chrześniaczką.
Wrocław był mroźny i zaśnieżony, a tramwaje i autobusy wypełnione okutanymi w zimowe kurtki pasażerami. Sama co chwilę poprawiałam sobie szalik, żeby jak najszczelniej okrywał mi szyję. Z kolei Dominika otrzymała burę od ciotki za to, że zamiast czapki założyła na głowę włochate nauszniki, narażając się na zimne powiewy wiatru i prosząc się o chorobę.
Do mieszkania cioci dotarłyśmy jakieś pół godziny później. Było niewielkie i zamieszkane przez dwa spasione dachowce, które popatrzyły na nas od niechcenia, a potem poczłapały do salonu, kołysząc brzuchami na boki. Szary pręgowany kocur ułożył się na fotelu bliżej okna, a czarno-biały wybrał ten w pobliżu drzwi.
– Klusek i Feluś nie są zbyt gościnne, musicie im wybaczyć – powiedziała usprawiedliwiająco ciotka, odwieszając płaszcz na wieszak.
– Wybaczamy – zaśmiała się Dominika, zarzucając swoimi długimi czarnymi włosami, jak to miała w zwyczaju.
Ciocia ugościła nas pyszną zupą jarzynową, a później ze srogą miną wysłuchała mojej trudnej rozmowy telefonicznej z Baśką, która zadzwoniła z krzykiem, bo nie potrafiła uruchomić kuchenki mikrofalowej. Miała piętnaście lat, lecz obsługa sprzętów kuchennych stanowiła dla niej czarną magię. Przyzwyczaiła się, że wszystko ma podane, więc ten pierwszy raz, gdy musiała zrobić coś sama, był dla niej trudny – do wykonania i do zaakceptowania.
Wieczorem zasiadłyśmy z ciocią na kanapie, popijając herbatę z kwiatu bzu czarnego. W telewizji leciał jakiś teleturniej, Dominika wymieniała wiadomości z poznanym w pracy chłopakiem, a ja przygotowywałam się do rozpoczęcia rozmowy o ojcu.
– Ciociu, bo ja tak właściwie przyjechałam z tobą o czymś porozmawiać – zaczęłam niepewnie, ściągając na siebie baczne spojrzenie mojej matki chrzestnej.
– No co się dzieje, dziecino?
– Chodzi o tatę. – Zakręciłam młynek palcami, nie radząc sobie z zakłopotaniem. – On ma poważny problem z alkoholem, ciociu.
Ciocia wciągnęła raptownie powietrze, a kciuki Dominiki zamarły w bezruchu nad ekranem telefonu. Nasłuchiwała.
– Co ty powiesz!
– Tak. Niestety. To już trwa od dłuższego czasu. Nie chciałam nikomu mówić, ale on dwa tygodnie temu został zwolniony z pracy, pije coraz więcej, a każda rozmowa o odwyku kończy się awanturą – wyjaśniłam, zagryzając mocno dolną wargę.
– Co ten Waldek, no naprawdę… – westchnęła ciotka z niedowierzaniem. – Taki inteligentny facet, a w butelkę zagląda?
– Niestety, pani Jolu… – mruknęła Dominika ze smutną miną.
Ciocia mocno się zadumała i tego wieczora nie powiedziała już nic więcej na temat problemu taty z alkoholem. Zamiast tego przygotowała nam łóżko w swojej sypialni, a sama położyła się w salonie, postanawiając spać z kotami.
Nie bardzo wiedziałam, co ciocia sobie pomyślała, bo miała w zwyczaju milknąć i długo się zastanawiać, zanim wyrazi swoją opinię na jakiś ważny temat. Żywiłam tylko nadzieję, że przed moim wyjazdem podzieli się ze mną jakąś swoją złotą radą, która pomoże mi rozwiązać trudną sytuację w domu.
Przyjaźń moja i Dominiki rozpoczęła się, gdy obie miałyśmy jakieś cztery lata i walczyłyśmy z chłopcami o zabawki, które ciągle nam podbierali w osiedlowej piaskownicy.
Chociaż nie byłyśmy spokrewnione, to wielu ludzi myślało, że jesteśmy siostrami. Obie miałyśmy długie, naturalnie proste czarne włosy i duże niebieskie oczy. Dominika często narzekała na swoje zbyt wąskie usta, a ja nienawidziłam lekkiego garbu na moim nosie. Sama nigdy nie nosiłam rozpuszczonych włosów, zawsze związywałam je w kucyk lub koczek, że o zerowej ewentualności noszenia sukienek i obcasów nie wspomnę, podczas gdy stroje Dominiki były zawsze bardzo dziewczęce i przyciągające wzrok, a jej włosy żyły własnym życiem. Moje życie to były trampki i dżinsy.
– Fajny ten Wrocław… – powiedziała przyjaciółka, gdy następnego dnia wybrałyśmy się na spacer ulicami miasta, by spalić obfite śniadanie, którym uraczyła nas ciocia.
Wzięłam głęboki oddech i przytaknęłam, wypuszczając z ust obłoczki pary. Polubiłam to miasto już w dzieciństwie. Miało swoją własną duszę, piękną historię i tak wiele do odkrycia, nawet dla rdzennych mieszkańców.
Kilka minut później weszłyśmy do urokliwej cukierni prowadzonej przez sympatyczną panią Aldonkę – koleżankę cioci Joli – która od lat witała mnie entuzjastycznie od samego progu i zawsze raczyła najsmaczniejszymi ptysiami, jakie kiedykolwiek jadłam.
Dzwonek zawieszony nad drzwiami zadźwięczał, a z zaplecza natychmiast wyjrzała przysadzista i pulchna właścicielka, która uśmiechnęła się na nasz widok i od razu pobiegła, żeby mnie uścisnąć. Miała pamięć do twarzy, rozpoznawała mnie za każdym razem.
– Moja Oliwia! Jak miło cię widzieć! – powiedziała radosnym głosem, patrząc to na mnie, to na Dominikę. – A to pewnie młodsza siostra?
– Przyjaciółka – odparła Dominika, uśmiechając się.
– Cudownie, doprawdy cudownie! Cieplutkie ptysie już na was czekają! – oznajmiła, doskonale wiedząc, po co przyszłyśmy do tej cukierni. Miałam wrażenie, że wszyscy przychodzili tutaj właśnie po ptysie.
– Dziękujemy! – krzyknęłyśmy chórem, gdy podała nam papierową torebkę ze słodko pachnącymi wypiekami. Dominika zapłaciła, bo już w pociągu upierała się, że ona to zrobi.
Tegoroczny grudzień rozpoczął się serią niskich temperatur, a świąteczne iluminacje ozdabiały miasta już od końca listopada. Kiedyś uwielbiałam moment, gdy wszystko zaczynało być takie magiczne…
Przechadzając się ulicami Wrocławia w towarzystwie najlepszej przyjaciółki, ciągle myślałam o tacie, Baśce i naszej dwunastoletniej suczce, owczarku szkockim o imieniu Sara. Myśli obejmowały też mamę, ale były to jednak innego rodzaju rozważania, bo już nauczyłam się bez niej żyć. Wyjechała do Anglii za pieniędzmi, gdy miałam dwanaście lat. Zdążyłam się przyzwyczaić do jej nieobecności, a jednocześnie co roku czekałam na święta Bożego Narodzenia, bo właśnie wtedy znów rodziła się nadzieja, że przyjedzie choćby na kilka dni, żeby się z nami zobaczyć. Jak do tej pory nigdy jednak się nie zjawiła. Przez całe osiem lat zawitała do Polski tylko jeden jedyny raz.
Dawniej byłam totalnie zafiksowana na punkcie Gwiazdki. To od zawsze były moje ukochane święta, a ich bogata symbolika była niezwykle bliska mojemu sercu. Najbardziej wzruszało mnie to, że w ten magiczny czas ludzie potrafili się jednoczyć i zapominać o wzajemnych pretensjach. To były tylko trzy niezwykłe dni, ale jakże cenne i napełniające dobrą energią na nadchodzący kolejny rok.
Postrzeganie świąt zmieniło się osiem lat temu, gdy mama nie przyjechała po raz pierwszy. Nagle cała sympatia do Bożego Narodzenia zniknęła, a odkąd sytuacja w domu zrobiła się tak nieciekawa, nic mnie już nie cieszyło. Dawno temu nadszedł moment kierowania się rozsądkiem, a nie dziecięcymi mrzonkami. Miałam już dwadzieścia lat, a za sobą tonę niespełnionych marzeń… Niepewna wizja przyszłości majaczyła przed moimi oczami i nie napawała optymizmem.
Szłyśmy znanymi ulicami Wrocławia, zbliżając się do Rynku, gdzie odbywał się zachwycający Jarmark Bożonarodzeniowy.
Świąteczny chaos, feeria barw, różnokolorowe stoiska i atrakcje dla dzieci były domeną i znakiem rozpoznawczym całego wydarzenia. Ludzie przyjeżdżali z całej Polski, żeby spędzić tu chociaż jeden przedświąteczny dzień i poczuć tę niesamowitą magię, która wypełniała to miejsce. Uśmiechnęłam się mimowolnie, Dominika zrobiła to samo. Czułam się tak, jakbym to wszystko widziała po raz pierwszy właśnie w tym roku, chociaż już kilka lat wcześniej miałam okazję spędzić Mikołajki we Wrocławiu.
– Szkoda, że już jutro nas tu nie będzie – powiedziała Dominika, gdy zapatrzyłam się na stoisko ze świątecznymi akcesoriami kuchennymi.
– Może przyjedziemy za rok. To kawał drogi, ale ciocia z pewnością nas przenocuje – odparłam pocieszająco, wzruszając ramionami.
Spacerowałyśmy między stoiskami, wsłuchując się w radosne przedświąteczne rozmowy gości i sprzedawców. Atmosfera była tak sielska i magiczna, że serce automatycznie się radowało na myśl o zbliżających się świętach Bożego Narodzenia – w takim miejscu i w takiej atmosferze nawet ja przestawałam być Grinchem. Chłodne powietrze wypełniał zapach waty cukrowej i gorącej czekolady, a radosne śmiechy dzieci rozbrzmiewały ze wszystkich stron.
Nawet ktoś, kto upierałby się, że nie lubi Gwiazdki – tak jak od kilku lat upierałam się ja – nie mógłby się oprzeć temu, co oferowało to miejsce. Było to jak wkroczenie do innego świata… Takiego, gdzie bożonarodzeniowa magia trwa przez cały rok, gdzie troski zdają się blednąć, a beztroska wypełnia krwiobieg i wyciska na ustach piękny uśmiech.
– Oliwia, zobacz! – Dominika wskazała mi palcem stragan, na widok którego od razu szybciej zabiło mi serce.
Byłam małą dziewczynką, gdy tata podarował mi pierwszą kulę śnieżną ze Świętym Mikołajem w środku. Pamiętam, że potrząsałam nią przez dobre dwie godziny, obserwując z zachwytem, jak śnieg obsypuje maleńką figurkę brodatego pana w czerwonym ubranku. W ciągu kilku kolejnych lat zbieranie kul śnieżnych stało się moją pasją, a kolekcja sukcesywnie się rozrastała. Posiadałam kule z reniferami, bałwankami, saniami Mikołaja i prezentami. Były też takie, które wewnątrz miały miniaturki budynków z największych miast świata. Wieża Eiffla w Paryżu, Krzywa Wieża w Pizie, Koloseum w Rzymie, Statua Wolności z Nowego Jorku, i tak dalej, i tak dalej.
Byłam totalną maniaczką kul śnieżnych i wiedzieli o tym wszyscy, którzy chociaż trochę mnie znali. To było lepsze od kolekcjonowania znaczków, płyt i muszelek znalezionych nad morzem.
Dominika, jako moja najlepsza przyjaciółka, także doskonale wiedziała o tym, że kule śnieżne były moją ogromną miłością.
Podeszłyśmy do stoiska, przeciskając się przez tłumy ludzi spacerujących pomiędzy straganami, a ja poczułam, jak serce skacze mi w piersi na widok tych wszystkich kul – mniejszych i większych, a także takich naprawdę dużych i imponujących. Wpatrywałam się w nie szeroko otwartymi oczami, podziwiając różnorodność umieszczonych wewnątrz figurek. Brałam je do ręki i potrząsałam, patrząc, jak sztuczny śnieg opada wewnątrz. Uśmiechnęłam się, czując ciepło w klatce piersiowej, a wtedy mój wzrok padł na kulę, której wcześniej nie zauważyłam, chociaż była naprawdę sporych rozmiarów.
Uśmiech zamarł mi na ustach…
Ta kula, wyjątkowo duża i z przepięknie zdobioną podstawą, sprawiła, że wszystkie mięśnie w moim ciele się napięły. Ogarnęło mnie przemożne pragnienie wzięcia tego cuda w dłonie. W jej wnętrzu umieszczono coś, czego jeszcze nigdy nie widziałam… Była to misternie wykonana szklana śnieżynka z drobinkami mieniącego się brokatu. Jak w amoku sięgnęłam po kulę i potrząsnęłam nią, a gdy śnieg zaczął opadać, wprost zaparło mi dech w piersiach.
Nigdy nie widziałam piękniejszej kuli śnieżnej. Śnieżynka pod wpływem otaczającej ją wody zaczęła się kręcić jak kołowrotek, a drobinki imitujące śnieg muskały ją, opadając dookoła. Wirowała jeszcze przez chwilę, aż w końcu zatrzymała się, zachwycając moje oczy.
Jejku… To było coś. Czułam jej ciężar w dłoniach, ale nie byłam w stanie tak po prostu jej odstawić.
– W jakiej cenie jest ta kula? – zapytałam nieprzytomnie, zwracając się do wysokiej szczupłej sprzedawczyni o mocno pomarszczonej twarzy.
– Ta jest po dwieście siedemdziesiąt złotych, ale jak dobrze pogadasz, to ci opuszczę do dwustu pięćdziesięciu, dziewczyno – odpowiedziała kobieta, uśmiechając się do mnie lekko.
Zamarłam. To była bardzo duża suma pieniędzy, której przy sobie nie miałam. Ani ja, ani Dominika… Kupiłyśmy bilet na pociąg i zostało nam co najwyżej na skromną wizytę w McDonaldzie.
Nie było mnie stać na zakup tej wyjątkowej kuli śnieżnej.
Przełknęłam ślinę przez zaciśnięte gardło i ostrożnie odłożyłam kulę, chociaż wszystko we mnie krzyczało, żebym tego nie robiła. Jeszcze nigdy nie widziałam czegoś równie pięknego i unikatowego, a nie mogłam jej kupić, ponieważ nie miałam takiej sumy pieniędzy.
Niech to szlag…
– Jestem zmuszona podziękować – odpowiedziałam z wymuszonym uśmiechem, nie chcąc pokazać przed sprzedawczynią, jak bardzo kraje mi się serce. – Ale jest przepiękna… – dodałam tęsknie i ze smutkiem, szykując się do odejścia.
– A za dwieście trzydzieści nie kupisz? – zapytała szybko sprzedawczyni, najwyraźniej dostrzegając, że bardzo mi na tej kuli zależy.
– Niestety nie. Dziękuję pani bardzo. Do widzenia – odpowiedziałam szybko i zanim na dobre bym się skompromitowała przed nieznajomą kobietą, złapałam Dominikę za rękę i odciągnęłam ją od straganu, odchodząc szybkim krokiem.
– Hej, poczekaj! Zaraz wyrwiesz mi rękę! – krzyknęła, wyswobadzając się z mojego uścisku. – Przykro mi, Oliwia… – dodała, zatrzymując się przy mnie i patrząc mi w oczy ze skruchą. – Pożyczyłabym ci tę kasę, gdybym tylko miała…
– Wiem, kochana. Jakoś przeżyję – odparłam sucho, wymuszając uśmiech.
Szybko jednak otrząsnęłam się z tej idiotycznej myśli i spojrzałam na zegarek.
– Dochodzi trzynasta. Czas się zbierać. Ciocia pewnie już czeka z obiadem.
– Och, to lepiej się nie spóźnić, bo się wkurzy – odparła Dominika z lekkim rozbawieniem.
Miała rację. Nic bardziej nie denerwowało cioci Joli niż spóźnialstwo.
Opuszczałyśmy Rynek, przedzierając się przez tłum. Tylko raz obróciłam się tęsknie w kierunku stoiska z kulami śnieżnymi, widząc, że ta jedyna i wymarzona spoczywała właśnie w dłoniach jakiegoś wysokiego chłopaka, który na pewno zapłacił za nią tyle, ile zażądała sprzedawczyni.
– Placki ziemniaczane z cukrem! Mistrzostwo świata!
Powiedzieć, że byłyśmy zachwycone obiadem, to jakby nie powiedzieć nic. Jadłyśmy tak, jakbyśmy nigdy w życiu nie kosztowały niczego pyszniejszego. Ale placki ziemniaczane cioci Joli naprawdę były nie z tej ziemi. Rozpływały się w ustach i czyniły człowieka niezwykle słabym wobec ich cudownego smaku. Kiedy zaczęło się jeść, to nie sposób było przestać.
– Och tam, toż to zwykłe placki – odpowiedziała skromnie ciocia, machnąwszy dłonią. – Wybieracie się dziś jeszcze na jarmark? Podobno będą rzeźby z lodu!
– Nie planowałyśmy, ale mogłoby być fajnie.
– Tak, to wspaniałe widowisko! – Ciocia chwilę pokręciła się po kuchni, po czym zasiadła naprzeciwko nas przy stole i popatrzyła najpierw na mnie, a później na Dominikę. Jej nagle poważna mina świadczyła o tym, że najwyraźniej zamierzała poruszyć temat taty. – Przemyślałam wszystko. Jak się Waldek nie opamięta, to ja do niego zadzwonię i dam mu taką burę, że od razu alkoholu mu się odechce! Tylko musisz, Oliwko, mnie informować, bo skąd ja mam wiedzieć. Przyjechałabym, ale przecież kotów nie zostawię, bo kto je nakarmi, kuwety wyczyści. Nikogo nie akceptują, tylko mnie…
Ciocia Jola kochała swoje koty nad życie i chociaż sytuacja z ojcem była bardzo nieciekawa, to nie miałam prawa oczekiwać od niej, że się spakuje i przyjedzie, bo wiedziałam, że tego za żadne skarby nie zrobi. Pocieszał mnie sam fakt, że chciała do ojca zadzwonić, bo kto jak kto, ale ona to potrafiła powiedzieć człowiekowi do słuchu. Żywiłam nadzieję, że nawet do ojca będzie w stanie jakoś dotrzeć. Bo jeśli nie ona, to kto?
Następnego dnia wstałyśmy wcześnie, dziękując cioci za gościnę i chęć pomocy, a już najbardziej za przepyszne potrawy oraz mnóstwo serdeczności. Przed dziesiątą wsiadłyśmy do pociągu i zajęłyśmy miejsca w wyznaczonym na biletach przedziale. Dominika otworzyła papierową torebkę, którą na pożegnanie wręczyła nam pani Aldonka, zapraszając nas do siebie ponownie. Były tam dwa pączki, dwa klery, dwie drożdżówki i dwa nieziemskie ptysie jej autorstwa. Uśmiechnęłyśmy się do siebie.
– Chyba chce, żebyśmy dostały cukrzycy – powiedziałam z lekkim rozbawieniem, biorąc się do jedzenia drożdżówki. – Pychota!
– Kocham tę kobietę… Chyba będę w weekendy jeździć po jej wypieki do Wrocka – odparła Dominika, przymykając z rozkoszą powieki po wzięciu pierwszego kęsa pączka.
Przez ponad godzinę opowiadałyśmy sobie o niezwykłych atrakcjach Jarmarku Bożonarodzeniowego, ostatecznie trochę żałując, że ominął nas pokaz lodowych rzeźb, z którego zrezygnowałyśmy na rzecz oglądania zdjęć z młodości cioci Joli i mojego taty – to też było niesamowite, móc posłuchać i zobaczyć, jacy byli, gdy mnie i Baśki nie było jeszcze na świecie.
Zajadałyśmy słodkości od pani Aldony bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia. Całe szczęście, że nie miałyśmy obsesji na punkcie odchudzania się, jak inne dziewczyny w naszym wieku. Jedzenie było po to, żeby je jeść. Przecież to takie oczywiste.
Wysiadłyśmy na dworcu, ciągnąc za sobą nasze walizki. Zdążył już zapaść zmrok, a temperatura znów spadła poniżej zera. Z ust wydobywały nam się obłoczki pary, gdy szłyśmy po peronie, zmierzając w kierunku swoich domów.
Ja mieszkałam na ulicy Lotniczej, a Dominika kawałek dalej, na Polnej. Marzyłam już tylko o tym, by znaleźć się w cieple i upewnić się, że ojciec i siostra jakoś przetrwali moją krótką nieobecność.
Nagle w kieszeni spodni rozdzwonił mi się telefon, więc przystanęłyśmy na chwilę.
– To moja siostra – powiedziałam zdziwiona. Nieczęsto do mnie dzwoniła, a jeśli już, to tylko z pretensjami. – Co tam? – zagadnęłam zasapana.
– Hej… – Po drugiej stronie usłyszałam głos Baśki, który nie brzmiał jak zawsze buntowniczo i pretensjonalnie, lecz smutno i płaczliwie. – Czy wiesz już, kiedy wracasz do domu?
Od razu poczułam, że coś się wydarzyło. Znałam moją siostrę i jej mocno buntowniczy styl bycia… Tym razem brzmiała tak, jakby dźwigała mnóstwo zmartwień na swoich barkach.
– Tak. Właśnie wysiadłam z pociągu i jestem już w miasteczku – odpowiedziałam szybko.
– Nie rób sobie żartów. Poważnie pytam – westchnęła zrezygnowana, a ja zmarszczyłam brwi, patrząc na Dominikę.
– Poważnie, Basia. Za kilka minut będę w domu – odpowiedziałam. – Przecież mówiłam ci, że jadę na trzy dni. Coś się stało?
– Tak. Nie. Po prostu tata…
„Jest znów pijany” – dopowiedziałam sobie w myślach.
– Pogadamy, jak będę na miejscu. Do zobaczenia. – I rozłączyłam się. Spojrzałam na Dominikę z niepokojem. – Basia brzmiała na mocno zmartwioną. Pewnie ojciec znów się zalał – przyznałam, czując, że żołądek zwija mi się w supeł.
– Dzwoniłaby do ciebie z tego powodu? – zapytała moja przyjaciółka.
– Nie mam pojęcia. Chodźmy.
Ruszyłyśmy żwawym krokiem, a podeszwy naszych butów stukały o chodnik. Przemierzałyśmy rodzinne, spokojne miasteczko. Gdzieniegdzie można już było dostrzec świąteczne iluminacje, ale to jeszcze nie był punkt kulminacyjny, gdy całe miasto rozbłyśnie milionami kolorowych światełek.
Dotarłyśmy do ulicy Dąbrowskiego i pożegnałyśmy się uściskiem, a Dominika zaserwowała mi kilka uspokajających zdań, po czym każda z nas skierowała się w swoją stronę. Czułam nerwowość opanowującą każdą komórkę mojego ciała. Rzadko wyjeżdżałam z domu, bo natłok obowiązków zwyczajnie mi na to nie pozwalał. Tym razem czułam, że nie mam wyjścia, i postanowiłam z konieczności wybrać się do cioci. Co nie znaczyło, że wyjeżdżałam bez jakichkolwiek obaw.
Zobaczyłam nasz mały dom jednorodzinny z daleka. Światło w kuchni było zapalone, lecz w pokojach panowała kompletna ciemność. Przeszłam przez drewnianą furtkę, która od lat skrzypiała w zawiasach, i otworzyłam drzwi wejściowe.
W środku panowała niczym niezmącona cisza. Nasłuchiwałam przez chwilę – nic. Wtaszczyłam walizkę do środka, biorąc głęboki oddech. Z salonu wybiegła najwspanialsza psinka na świecie. Nasza przepiękna trójkolorowa sunia dopadła do mnie i zaczęła skakać z radości tak wysoko, jak pozwalały jej na to nie do końca sprawne łapki. Serce zalało mi się ciepłem. Przykucnęłam, przytuliłam ją i zaczęłam całować po pyszczku.
– Witaj, ślicznotko! – powiedziałam z miłością, nie mogąc się nacieszyć jej widokiem. – Tęskniłaś? Tak, ja też! Nawet nie wiesz, jak bardzo!
Wstałam, a wtedy nagle w moje ramiona wpadła Basia, przytulając mnie mocno i wybuchając głośnym płaczem. Jej ciemne, przypalone prostownicą włosy znalazły się w zasięgu moich dłoni, gdy objęłam ją, kompletnie zaskoczona i zdezorientowana. A także niemożliwie wręcz przerażona.
– Hej… Co się stało? – zapytałam troskliwie, a gdy Baśka spojrzała na mnie, zobaczyłam ogromne czarne smugi rozmazanego wokół jej niebieskich oczu tuszu do rzęs. Była zrozpaczona.
– Tak się cieszę, że wróciłaś. Tata jest kompletnie pijany i leży na podłodze w łazience, wszędzie jest pełno wymiocin, nie chce wstać, tylko coś mamrocze. Zbił butelkę wódki w korytarzu na piętrze… – powiedziała, po czym złapała mnie za rękę i poprowadziła do kuchni.
Zdjęłam w pośpiechu kurtkę, wieszając ją na krześle. Usiadłyśmy obok siebie, a ja poczułam, jak żołądek wypełnia mi się górą ciężkich kamieni.
Nie byłyśmy siostrami, które łączyły bardzo bliskie relacje. Pięć lat różnicy wieku sprawiło, że zbyt wiele nas dzieliło. Gdy ja bawiłam się lalkami Barbie, Basia była małym berbeciem wkładającym piąstki do obślinionych ust. Gdy ja zaczynałam się malować do szkoły, ona dopiero wychodziła z etapu domków dla lalek. Gdy ja zaczęłam pracować, ona wkraczała w okres dojrzewania i buntu. A do tego wszystkiego brak mamy, która zostawiła Baśkę i mnie, wyjeżdżając do pracy. Jeśli ja czułam się porzuconą dwunastolatką, to co mogła powiedzieć moja siostra, skoro miała wtedy zaledwie siedem lat?
– Co się działo, jak mnie nie było? – zapytałam, patrząc na siostrę ze zmartwieniem.
Chciałam się dowiedzieć, co się wydarzyło, nim pójdę na górę.
– Tata pił bez przerwy, ale ciągle mi powtarzał, że mam nie dzwonić do ciebie i mamy. Wczoraj jednak nie wytrzymałam i zadzwoniłam, ale mama powiedziała, że nie może rozmawiać – wyszeptała pełnym rozpaczy głosem, a po chwili znów się przytuliła i zaczęła płakać.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. W takim momencie chyba nie było odpowiednich słów. Moja siostra reagowała w ten sposób na coś, co dla mnie było jak chleb powszedni. Każdego dnia byłam świadkiem pogłębiającego się alkoholizmu ojca. Sprzątałam jego wymiociny, niejednokrotnie zbierałam z chodnika, wmuszałam jedzenie i prowadziłam za rękę do łazienki, żeby się wykąpał chociaż dwa razy w tygodniu. Baśka żyła w swoim nastoletnim świecie, nie przejmując się pieniędzmi, jedzeniem, obowiązkami i problemami. Miała piętnaście lat, a ja chciałam oszczędzić jej tego przykrego zderzenia z rzeczywistością najdłużej, jak się da. Najwyraźniej jednak wystarczyła moja krótka nieobecność, by dobitnie się przekonała, z czym muszę walczyć i przed czym ją chronię.
Tata był wieloletnim alkoholikiem. Zaczął pić, gdy mama wyjechała za granicę, jak gdyby zalewając tęsknotę i złość na nią. Początkowo wyglądało to jeszcze niewinnie, ot, kilka piw po pracy, nic wielkiego. Opiekował się nami najlepiej, jak potrafił, zarabiał na nasze utrzymanie, doglądał kwestii związanych ze szkołą, nigdy nie chodziłyśmy głodne. Jednak w weekendy stopniowo zaczynała się pojawiać wódka. Wtedy tata prowadził nas na cały dzień do mieszkającej po drugiej stronie ulicy pani Redyk, a ona się nami opiekowała, żeby on nie musiał, więc w spokoju mógł pić. Zastawałyśmy go śpiącego na kanapie w oparach alkoholu, nijak tego nie komentując.
Z czasem napoje procentowe stały się codziennością, a my zapomniałyśmy, jak to było mieć całkowicie trzeźwego ojca.Rozdział 2
Godzinę zajęło mi pozbieranie taty z łazienkowej podłogi i odprowadzenie do pokoju. Był tak pijany, że kompletnie nie kontaktował, a jego bezwładne ciało zupełnie ze mną nie współpracowało. Śmierdział przetrawionym alkoholem i potem, jego ubrania były brudne – było widać i czuć, że nie zmieniał ich od kilku dni. Zwalił się bezwładnie na łóżko, mrucząc coś pod nosem, gdy wreszcie udało mi się go tam zaciągnąć. Łzy bezsilności szczypały mnie pod powiekami, lecz nie pozwoliłam im wypłynąć.
Później z zaciśniętymi w wąską linię ustami sprzątałam kałuże wymiocin, zastanawiając się, dlaczego takie coś musiało spotkać właśnie mnie. Dlaczego to mój ojciec musiał upijać się do nieprzytomności.
On był chory, a ja chorowałam razem z nim.
Zajrzałam do pokoju taty, gdy Basia poszła już spać. Zapach, który wypełniał pomieszczenie, przyprawiał mnie o mdłości. Spał w nieświeżych ubraniach, po podłodze walały się butelki po piwie i wódce, a na twarzy miał niegolony od kilku dni zarost.
Początki choroby alkoholowej ojca pamiętałam bardzo dokładnie. Wiem, że wtedy często płakał nad butelką, a ja pytałam go, czy płacze dlatego, że mama wyjechała. Nigdy nie odpowiadał. Był takim niegroźnym dla otoczenia pijakiem, który chciał tylko świętego spokoju i butelki wódki w dłoni. Nie znęcał się nad nami, nie wszczynał awantur, chyba że rozpoczynałam temat odwyku – wtedy się wściekał. Początkowo niewiele z tego rozumiałam i obwiniałam mamę o każdą łzę ojca.
Tego wieczora, snując się po wypełnionym ciszą domu, postanowiłam wyjść na krótki i późny spacer z Sarą. Nie zakładaliśmy jej smyczy ani tym bardziej kagańca, bo przez dwanaście lat swojego życia nigdy nikogo nie ugryzła, nie skrzywdziła, nie przejawiła agresji. Wszyscy mieszkańcy naszego osiedla uwielbiali Sarę i często porównywali ją do znanej wszystkim z książek i filmów Lessie, chociaż nasza psinka nie była rudo-biała, lecz o czarnej szacie z białymi łapkami i grzywą oraz podpalanymi plamami na pysku, brzuchu i klatce piersiowej, określanej jako tricolor. Dzieci sąsiadów przychodziły do nas, żeby się z nią pobawić, ale zawsze okazywały szacunek i zrozumienie dla jej potrzeb oraz wieku, a ona uwielbiała ich wizyty. Była ogromną miłośniczką i opiekunką mieszkających na ulicy Lotniczej dzieci.
Wyszłyśmy z domu wolnym krokiem. Rozglądałam się po otaczających nas domach, myśląc o wszystkich tych serdecznych ludziach, którzy tu mieszkali.
Mój wzrok padł na znajdujący się naprzeciwko budynek, od którego dzieliła nas tylko ulica. To właśnie tam mieszkała pani Alicja Redyk, właścicielka piekarni, w której pracowałam. A razem z nią jej mąż oraz syn, z którym kiedyś, bardzo dawno temu, wiele czasu spędzałam na zabawach w chowanego. Gdy byliśmy małymi dziećmi, to naprawdę szczerze się lubiliśmy, lecz od momentu, gdy moje życie tak się skomplikowało, przestałam zwracać uwagę na koleżanki i kolegów z osiedla, zatrzymując przy sobie tylko Dominikę. Oskar Redyk dogadywał się teraz lepiej z moją siostrą niż ze mną. Zaprzyjaźnili się; mnie natomiast zobojętniał od czasu tamtego wydarzenia…
Zobaczyłam, że okno na poddaszu rozbłysło światłem, a doskonale wiedziałam, że to tam znajdował się pokój syna pani Ali. W zasięgu mojego wzroku pojawiła się męska ręka, a on otworzył okno i zaczął z kimś rozmawiać przez telefon. Dźwięk jego głosu dotarł do mnie, a po chwili rozbrzmiał śmiech. Zmarszczyłam brwi z niesmakiem, zastanawiając się, kto otwiera okno przy minusowych temperaturach. Sara strzygła uszami. Położyłam dłoń na jej łebku, a ona zamachała ogonem.
– Chodź, kochana. Nie będziemy przecież tu stać i podsłuchiwać czyjejś rozmowy, prawda? – powiedziałam z rozbawieniem i ruszyłyśmy dalej.
Ulica była spokojna, ale ja czułam się mocno rozstrojona tym, co zastałam w domu. Wiedziałam, że jutro koniecznie muszę się skontaktować z mamą. Może dałabym radę ubłagać ją, żeby przyjechała do domu i pomogła mi doprowadzić ojca do stanu używalności. Bo on znalazł się na krawędzi, z której mógł spaść, jeśli na czas nie udzielimy mu pomocy.
Im dłużej myślałam o całej tej sytuacji, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że największym priorytetem dla mnie stało się w obecnej chwili znalezienie dodatkowej pracy, nawet jeśli miałaby być ciężka fizycznie i wyczerpująca. Musiałam dorabiać, ponieważ zostałam jedyną żywicielką rodziny.
Trzeba było zapłacić rachunki, zrobić zapasy jedzenia, a za dwadzieścia jeden dni była Wigilia.
Wszystko spadło na moje barki i musiałam sobie z tym jakoś poradzić. Jeśli mama mnie nie poratuje, to będzie dramat.
Nagle w kieszeni spodni zawibrował mi telefon, sygnalizując nadejście SMS-a.
Nic się nie odzywasz… Jest aż tak źle? – napisała Dominika.
Gorzej. Tata pił przez całe trzy dni. Od jutra szukam dodatkowej pracy. Wszystko się posypało… – odpisałam zgodnie z prawdą, nie zamierzając owijać w bawełnę. Ufałam mojej przyjaciółce najbardziej na świecie, a ona wiedziała o mnie wszystko: to, co dobre, i to, co złe.
Pamiętaj, że możesz na mnie liczyć.
Uśmiechnęłam się smutno, czytając jej odpowiedź.
Wiem. Dziękuję. Za to Cię uwielbiam.
Zdecydowanej większości ludzi regały służyły po to, żeby mogli trzymać na nich książki. Ja na regałach trzymałam kule śnieżne. Było ich mnóstwo, po ostatnim liczeniu w czerwcu stan mojej kolekcji wynosił więcej niż sto osiemdziesiąt, a od tamtego momentu przybyło mi kilka kolejnych kul – głównie dzięki cioci Joli – i byłam już coraz bliżej dwustu. Po wejściu do pokoju wyciągnęłam z szafki nocnej trzy nowe, które kupiłam w ostatnim czasie, lecz nie zdążyłam ich jeszcze rozpakować z kartoników i folii bąbelkowej. Ustawiłam je na drugiej półce od góry, ciesząc wzrok widokiem nowych nabytków do kolekcji.
Pierwsza z kul była mała, a w jej wnętrzu znajdował się uroczy domek z ośnieżonym czerwonym dachem i zielonym płotkiem. Druga, nieco większa, miała błyszczącą granatową podstawę, a w środku znajdowała się figurka pozłacanego anioła. Trzecia była tych samych rozmiarów co druga, a w środku znajdowała się figurka małego, czarno-białego kociaka bawiącego się na śniegu.
Noc miałam ciężką, bo oprócz natłoku problemów, które na mnie spadły, zastanawiałam się, jak przeprowadzić rozmowę z mamą, żeby nakłonić ją do przyjazdu na święta.
Następnego dnia wstałam o szóstej, postanawiając wykorzystać ten dzień na rozwiązywanie patowej sytuacji. Słyszałam krzątaninę w kuchni i domyśliłam się, że to pewnie Baśka szykowała się do szkoły.
W spodniach od piżamy i grubym szlafroku w misie wyszłam z pokoju, człapiąc w kapciach do kuchni.
– Cześć – powiedziałam, zastając moją siostrę przy szafkach kuchennych, gdzie właśnie szykowała sobie kanapki. Wreszcie zrozumiała, że mając piętnaście lat, może sama szykować sobie śniadanie do szkoły.
– O, cześć. Już wstałaś? – zapytała, oglądając się przez ramię.
– Właściwie to mało co spałam… – odparłam smętnie, podchodząc do czajnika elektrycznego i nalewając sobie ciepłej wody do szklanki. – Dziś muszę się rozejrzeć za dodatkową pracą, zadzwonić do mamy i kolejny raz spróbować porozmawiać z tatą… – dodałam, rzucając siostrze ponure spojrzenie.
– A co ciocia Jola powiedziała? – zapytała, siadając przy stole, gdzie czekała na nią miska płatków z mlekiem.
– Była zdziwiona – przyznałam, wzruszając ramionami. – Nie zawracaj sobie tym głowy, skup się na szkole – ucięłam.
– Nie rozumiem cię… Raz mi mówisz, że niczym się nie interesuję, a gdy pytam, to mnie zbywasz – zauważyła oschle.
– To są sprawy dorosłych.
Prychnęła pogardliwie, wywracając oczami.
– No tak.
Do kuchni cicho weszła Sara, a ja od razu przykucnęłam, całując ją w głowę i tuląc do siebie z miłością. Tak dobrze było spojrzeć w jej spokojne brązowe oczy i chociaż przez chwilę pomyśleć, że może nie będzie wcale tak źle.
Basia z obrażoną miną skupiła się na jedzeniu śniadania. Ja stanęłam przy oknie z kubkiem ciepłej wody w ręce i popijałam ją małymi łyczkami, patrząc na zaszronioną ulicę. Zostało dwadzieścia dni do świąt, a my byliśmy w totalnej rozsypce.
Kilka minut później Basia wstała od stołu, włożyła kanapki do torby i ubrała się w korytarzu.
– Lecę, bo nie zdążę! – krzyknęła na odchodnym, trzasnęła drzwiami i już jej nie było.
Patrzyłam, jak wychodzi przez furtkę. Spodziewałam się, że pójdzie w kierunku przystanku autobusowego, lecz ona przebiegła ulicę i stanęła przed domem Redyków.
Niespełna minutę później z budynku wyszedł Oskar Redyk, podszedł do mojej siostry i przybił z nią „piątkę”.
Kiedyś był wysokim, trochę zbyt chudym nastolatkiem z okropnymi, długimi do połowy pleców włosami, których nigdy nie związywał gumką, tylko pozwalał, żeby fruwały mu wokół twarzy i zasłaniały oczy. Teraz miał tak krótką fryzurę, że wyglądał jak żołnierz amerykańskich Zielonych beretów i było mu zdecydowanie lepiej. Poza tym widocznie zmężniał od czasów liceum.
Ja sama byłam dość wysoką dziewczyną, bo miałam sto siedemdziesiąt trzy centymetry wzrostu, ale on i tak zawsze przewyższał mnie o głowę, co wbrew pozorom nie zdarzało się często.
Patrzyłam, jak wsiadają do czarnego volkswagena golfa. Ostro ruszyli i po chwili straciłam auto z oczu.
Między Redykiem a Baśką było siedem lat różnicy. Mimo to oni od zawsze wyśmienicie się dogadywali i byli trochę jak starszy brat i młodsza siostra. On się o nią troszczył, ona nigdy na niego nie kablowała, gdy przyłapywała go na paleniu papierosów za domem. Łączyła ich silna relacja, co w pewnym momencie zaczęło mi nawet imponować.
– Nie wierzę! Oliwciaaaa!
Podskoczyłam z przerażenia, gdy ciszę panującą w kuchni przerwał głos mojego ojca. Chwiejnym krokiem wtoczył się do pomieszczenia, patrząc na mnie przekrwionymi oczami. Jego tłuste włosy, brudne ubranie i niechlujny zarost dobitnie świadczyły o tym, że nie kąpał się od kilku dni.
– Cześć, tato… – mruknęłam z wymuszonym uśmiechem, pozwalając mu się objąć. Odsunęłam się szybko, czując w nozdrzach nieprzyjemną woń potu. – Musisz się wykąpać, a później pogadamy, dobrze?
– A po co… – żachnął się, wzruszając ramionami. – Nie chce mi się teraz kąpać. Idę do sklepu po flaszeczkę…
– Nie. Nie idziesz do żadnego sklepu. Najpierw kąpiel, a później rozmowa.
Z hardą miną zaprowadziłam ojca do łazienki, gdzie napuściłam mu do wanny ciepłej wody, przygotowałam szczoteczkę do zębów, piankę do golenia i golarkę. Wyszłam, prosząc go, żeby doprowadził się do porządku.
Szybko poszłam do pokoju i zmieniłam piżamę na normalne ubrania. Wróciłam do kuchni, gdzie siedziałam jak na szpilkach, oczekując jego powrotu. Drżałam niekontrolowanie na całym ciele, zastanawiając się, co miałam z nim zrobić. W pierwszej kolejności powinnam zabrać mu wszystkie pieniądze, które jeszcze miał, a następnie zadzwonić do mamy.
Tata wrócił po kilku minutach. Miał mokre włosy, zacięcia na twarzy, ale był czysty. Usiadł na krześle i popatrzył na mnie tak, jak gdyby tylko czekał, kiedy będzie mógł stąd wyjść i pójść do sklepu po alkohol.
– Jesteśmy w trudnej sytuacji, tato. Trzeba zapłacić rachunki, nie mamy zapasów jedzenia, proszku do prania, papieru toaletowego. Dziś idę szukać dodatkowej pracy, ale najpierw sam musisz się zastanowić, co teraz zrobisz – powiedziałam, patrząc ojcu w oczy.
Od wakacji bardzo się postarzał. Jego twarz była pomarszczona i szara.
– Potrzebuję na piwko, Oliwia… – wymamrotał, znowu wzruszając ramionami.
– Straciłeś pracę, tato. Mamy kłopoty. Ty masz kłopoty… Dlaczego nic nie chcesz z tym zrobić? – zapytałam wprost, nachylając się do niego.
– Chciałem, ale… – mruknął mało przekonująco.
– Nie, nie chciałeś. Nowak był dla ciebie zawsze bardzo wyrozumiały. W końcu i on stracił cierpliwość, a teraz utrzymanie całego domu jest na mojej głowie. Idą przecież święta… – odpowiedziałam, nie spuszczając wzroku z twarzy ojca.
– Dzwoniłaś do matki? – zapytał ostro, a jego twarz nagle stężała.
– Jeszcze nie… – odpowiedziałam ostrożnie, czując, że serce zaczyna bić mi szybciej. – Rozmawiałam z ciocią Jolą.
– O czym?! – warknął i wstał.
– O tym, że masz problem i trzeba ci pomóc.
Poczerwieniał na twarzy, zaciskając palce na krześle, żeby utrzymać równowagę.
– Nie pójdę na żaden cholerny odwyk! – krzyknął ze złością. Reagował zawsze tak samo. – Żebyś mi się więcej nie ważyła mieszać Joli w nasze sprawy!
Wyciągnął z kieszeni świeżych spodni swój wysłużony portfel, po czym zajrzał w przegródki i rzucił na stół ostatnie banknoty, jakie miał. Widziałam, że zostawił sobie mnóstwo drobiazgów na alkohol. Odwrócił się i bez słowa zaczął wkładać na siebie kurtkę, czapkę i buty.
Zanim zareagowałam, wyszedł z domu, trzasnął drzwiami i już go nie było. Udał się w kierunku osiedlowego sklepu, a kwadrans później wrócił z siatką podzwaniających przy każdym jego kroku butelek.
Ciąg dalszy w wersji pełnej