- promocja
- W empik go
Najlepsze miasto świata - ebook
Najlepsze miasto świata - ebook
Po klęsce powstania warszawskiego nazywana niegdyś Paryżem Północy Warszawa zamieniła się w ocean gruzów. Trzeba było mieć wiele wyobraźni, żeby patrząc na sterczące kikuty dawnych kamienic, planować szybkie odrodzenie miasta. A jednak decyzję o jego odbudowie podjęto niemal niezwłocznie. Przed architektami i budowniczymi stanęło trudne zadanie… Choć wizytówką powojennej odbudowy Warszawy stała się zrekonstruowana starówka, to reszta miasta nie miała wrócić do dawnej formy, tylko zamienić się w idealną nowoczesną metropolię. To książka o entuzjazmie i optymizmie, o wyobrażaniu sobie „najlepszego miasta świata” na gruzach starego porządku, o architektach z Biura Odbudowy Stolicy, którzy tworząc miasto swoich marzeń, przykładali rękę do budowy totalitarnego państwa.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-7938-0 |
Rozmiar pliku: | 8,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na początku był wstyd. Rok 1915. W tej wojnie nikt nie miał zamiaru zdobywać ani bronić Warszawy do ostatniego naboju. Gdy zbliżyły się niemieckie oddziały, Rosjanie po prostu porzucili miasto i uciekli na wschód. Zniszczyli wprawdzie mosty na Wiśle, wywieźli wiele cennych ruchomości, ale poza tym Warszawa poniosła niewielkie straty. 5 sierpnia spokojnie przeszła spod berła Romanowów pod niemiecką okupację.
Alfred Lauterbach wrócił do Warszawy kilka lat wcześniej, po studiach w Lipsku, Bonn i Bernie. Uzbrojony w dyplom z filozofii i ostre pióro, walczył nie tyle o wolną Polskę, ile o lepszą Warszawę. Ten historyk sztuki i konserwator, aktywista prężnie działającego Towarzystwa Opieki nad Zabytkami Przeszłości, niedługo po ucieczce Rosjan opublikował książeczkę Potrzeby estetyczne Warszawy.
Pierwsze zdanie zapowiada ton całości: „Warszawa należy do najbardziej zaniedbanych, pod względem estetycznym, miast Europy”¹. Dalszy ciąg to jeden wielki lament, litania problemów, które nabrzmiewały, odkąd Warszawa stała się naprawdę dużym miastem i przestała sobie ze sobą radzić. Od upadku powstania styczniowego liczba mieszkańców wzrosła z 200 tysięcy do ponad 800 tysięcy. Przez ten czas miasto prawie nie zmieniło swoich granic, więc na tej samej powierzchni, na obszarze między Polem Mokotowskim na południu i Cytadelą na północy, Powązkami na zachodzie i Kamionkiem na wschodzie, tłoczyło się cztery razy więcej ludzi. Efekt? „Gdy w Krakowie na jeden dom przypada mieszkańców 32, w Paryżu 32, w Poznaniu 49, w Berlinie 51, w Wiedniu 58, w Pradze 42, w Kolonii 17, w Brukseli 9, w Londynie 8, w Warszawie 95”².
Warszawa rosła bez planu i na własnej skórze czuła, że rozrost to nie to samo co rozwój. Dzisiaj narzekamy na brak obowiązującego planu, wtedy nie było żadnego. Teraz są chociaż studia i strategie, do których można się odwołać w dyskusji albo podczas projektowania w mniejszej skali, wtedy nie było nawet tego. Jak pisał Lauterbach, „kontentowano się bezmyślnem przedłużaniem istniejących ulic, tworzono z nowych dzielnic niepraktyczną, nudną i ciasną szachownicę”³. Setki kamienic wyrastały na tej planszy do „gry w miasto”, skrępowane jedynie ogólnymi przepisami budowlanymi, które często udawało się naginać.
Stan rodzinnego miasta to dla Lauterbacha jeden wielki wstyd, przedmiot obywatelskiej troski i słusznego gniewu. Historyk pisał, że ulice Warszawy nie są w ogóle zakomponowane i służą wyłącznie komunikacji, a i to zadanie spełniają coraz gorzej, bo są za wąskie, a zabudowa przy nich za gęsta. Lauterbach radził zwracać uwagę nie tylko na funkcję, lecz i na kompozycję ulic, a zamiast „placów komunikacyjnych” tworzyć „place architektoniczne”⁴. Nawoływał do wykorzystania potencjału historycznych założeń, które choć zeszpecone, wciąż broniły się resztkami dawnej świetności⁵. Gorzej z nowymi: to „po prostu inżynierską linijką odmierzone puste miejsca między domami przy skrzyżowaniu ulic, gdzie kamienice kłócą się między sobą wyzywającymi fasadami, a wysokością zachwalają swą dochodowość”⁶. Za „najgorszy ze wszystkich w śródmieściu”, „tak zeszpecony i tak fałszywie złożony, iż uratować się nie da”⁷, uznawał plac Warecki (dzisiejszy plac Powstańców Warszawy).
Lauterbach winił za ten bałagan dyktat komercji i bezguścia. „Na dobrym smaku przedsiębiorców budowlanych polegać nie można”⁸ – uważał, tymczasem „cały ruch budowlany skupił się na domach czynszowych i spekulacyjnych, nadając miastu szary, nudny i kramarski charakter środowiska bez ambicyj artystycznych, a nawet bez komfortu, w zachodniem pojmowaniu tego słowa”. Co gorsza, „taki stan rzeczy zaczęto z czasem uważać za normalny, oklaskując każdą wielopiętrową kamienicę o aroganckiej i bezmyślnej fasadzie”⁹.
Nawet jeśli w Warszawie powstawały wartościowe budowle, to efekt niweczyła trzecia zmora: „dysproporcya wysokości domów w stosunku do szerokości ulicy, otoczenia i obszaru”. Niejedna wytyczona jeszcze w XVIII wieku, nisko kiedyś zabudowana ulica czy droga zamieniała się w „ciemny, duszny i wilgotny wąwóz. Do nagich, szczytowych ścian »drapacza« przytula się nędzny parterowy domek, przeżywający ostatnie swe dni w sromocie zaniedbania”¹⁰. Ktoś inny napisał potem, że pierzeje warszawskich ulic przypominały wyszczerbiony grzebień¹¹ – tu nisko, tam wysoko, ówdzie dziura.
Czwarty wstyd to krzykliwe elewacje¹². „Zalecać można jedynie barwy neutralne i jasne” – radził Lauterbach. – „Kolory jaskrawe korzystnie wyglądają tylko w słońcu, u nas są zupełnie nieodpowiednie. Kolory o brunatnych, zielonkawych i kawowych odcieniach powinny być zarzucone, gdyż tworzą brudne plamy i zabierają światło”¹³. Ponadto „malowanie domów musi być jednakowe na całej długości fasady. Jeżeli dom należy do kilku właścicieli, własność każdego nie może być uzewnętrzniona odmiennem malowaniem”¹⁴.
Historyka sztuki martwił też brak szacunku dla zabytków i lokalnej tradycji. W kosmopolitycznej „fałszywej wielkomiejskości” spekulacyjnych kamienic „utonęły nie tylko stare cenne gmachy, lecz zagubił się odrębny, stołeczny i polski charakter Warszawy”¹⁵. Rezydencje zamienione na domy czynszowe, a nawet na szpitale czy centrale telegraficzne, podzielone na biura, mieszkania i sklepy, przebudowane, nadbudowane i rozbudowane, dawno straciły formę z czasów Wazów, Wettynów czy Stanisława Augusta. Mimo wielowiekowej historii Warszawa wyglądała na miasto bez rodowodu, na miasto świeżo wzbogaconych kupców.
Wstyd szósty to stan zieleni miejskiej. Zadrzewienie ulic uważa wprawdzie Lauterbach za „dobre”, a skwery „na ogół nieźle utrzymane, lepiej niż we Lwowie i w Krakowie, znacznie jednak gorzej niż w Poznaniu”¹⁶, natomiast zdecydowanie za mało jest parków, nie mówiąc o nowoczesnych terenach sportowych i rekreacyjnych, które zaczynają już powstawać w europejskich metropoliach na fali troski o zdrowie i popularności sportu.
Siódmy wstyd to kompleks Zachodu i piętno Rosji. Teraz, gdy zaborcza administracja i wojsko były już daleko, można było głośno mówić, że „Warszawa polska musi być zachodnia, musi nawiązać nić dawnych dobrych tradycji, ścierając z oblicza swego wszystkie ślady przemocy i upadku”¹⁷. Za ślad obcej kultury uważał Lauterbach nie tylko cerkwie, ale i jaskrawe elewacje domów, które (czy słusznie?) zaliczał do „cech niepolskich”¹⁸, traktował jak przywleczoną ze wschodu chorobę, którą da się wyleczyć i wrócić do normy dobrego, europejskiego smaku.
Do listy wstydów należałoby dodać jeszcze niedostatek gmachów publicznych. Liczbą ludności Warszawa przewyższała wtedy Rzym, ale w przeciwieństwie do niego nie była stolicą państwa. Jedno z największych miast Imperium Rosyjskiego rangą nie różniło się od Łodzi czy Charkowa. Jeśli więc działały tu jakieś instytucje o metropolitalnej randze, to głównie dzięki determinacji i hojności miejscowych, polskich elit. Siedziby tych instytucji powstawały na dość przypadkowych działkach, które krępowały rozwój tych inicjatyw i niweczyły urbanistyczny potencjał ich siedzib. Z bogato zdobionego gmachu filharmonii melomani wypadali wprost pod koła powozów ciągnących ulicą Jasną, a ufundowana przez Kierbedziów biblioteka publiczna, o klasycyzującej fasadzie godnej własnego placu, stanęła w rzędzie kamienic przy Koszykowej. Do dziś wystarczy, że kilkoro czytelników wyjdzie przed budynek na papierosa, i już na chodniku tworzy się zator.
Lauterbach wydał swoją broszurę w momencie, w którym przełamanie impasu wydawało się możliwe. W 1916 roku, po kilku latach starań, po raz pierwszy od dziesięcioleci powiększył się zasięg Warszawy. W jej granicach znalazły się słabo zaludnione przedmieścia, takie jak Ochota, Żoliborz, Mokotów, Targówek czy Saska Kępa. Miasto otrzymało w ten sposób upragnioną przestrzeń życiową, ale była to tylko połowa sukcesu. Teraz należało nie dopuścić do tego, by chaos spekulacyjnej zabudowy przelał się przez stare rogatki i owładnął nowo przyłączonymi obszarami. Dlatego warszawskie Koło Architektów sformowało zespół, który opracował pierwszą w dziejach miasta całościową koncepcję jego zagospodarowania – Szkic wstępny planu regulacyjnego. Na rysunku widać szerokie aleje i parki, nowe, wygodne dzielnice mieszkalne oraz miasta ogrody na obrzeżach, rozległe tereny sportowe i wystawowe, dzielnicę uniwersytecką na Polu Mokotowskim oraz wielkie gmachy publiczne i place w węzłowych miejscach. Taki rozmach zdawał się uzasadniony: niemieccy okupanci przywrócili, po ponad pięćdziesięciu latach, radę miejską, a prężnie rozwijające się instytucje obywatelskie energicznie zabrały się do organizowania życia społecznego, gospodarczego i kulturalnego. Optymiści mieli więc prawo przypuszczać, że jeśli uda się odzyskać polskie państwo, a Warszawa zostanie jego stolicą, miasto rozkwitnie i nadrobi wieloletnie zaległości względem europejskich metropolii.
Lauterbach kończy swój tekst przestrogą: „miasto pozbawione piękna i sztuki nie jest miastem w pełnem tego słowa znaczeniu”¹⁹.
Rok 1925. Jesteśmy wreszcie we własnym domu. I co z tego? Od wydania lamentu Lauterbacha minęło dziesięć lat, a od ukończenia Szkicu wstępnego planu regulacyjnego – dziewięć. Warszawa zdążyła zostać stolicą niepodległej Rzeczpospolitej, ale nadal nie ma obowiązującego planu zabudowy.
Do chóru zawiedzionych dołącza w 1925 roku najwyższy autorytet, nawet nie urbanistyczny, tylko najwyższy autorytet w ogóle – Stefan Żeromski. Pęczniał aparat administracyjny państwa, przybywało ludności, a tymczasem „nowych budowli nie widać. I tak oto oswobodzona stolica wolnego kraju w wewnętrznej swojej postaci wygląda wciąż jeszcze jak prowincjonalny gród carskiej satrapji”²⁰.
Żeromski wstydził się za całą sferę publiczną: gmachy publiczne (Muzeum Narodowe tłoczy się w budynku cyrkułu policji na Podwalu, a Teatr Narodowy „wychyla się z rumowisk”), komunikację publiczną („nowe linje tramwajowe nie mogą zaspokoić potrzeby lokomocji mieszkańców przedmieść, straszliwych w swym wyglądzie zewnętrznym i niebezpiecznych w swem usposobieniu moralnem”²¹), zieleń publiczną („brak parków i rezerwuarów powietrza sprawia, iż młode pokolenia karleją, iż straszliwie szerzy się gruźlica. Dziecko proletarjackie musiałoby przemierzyć olbrzymią przestrzeń zaludnionego miasta, ażeby się dostać do jakiejś dzielnicy zadrzewionej. Sunąc nad samą ziemią, wdycha najgorsze miazmaty i zaduch, gazy, dymy i zarazki albo ulega zgnieceniu w natłoczonym tramwaju”²²). Nic dziwnego, że gdy w tym samym roku Alfred Lauterbach wydaje przewodnik po Warszawie, kończy go podobnym lamentem co broszurę sprzed dekady:
Nie ma w Europie drugiego tak wielkiego i tak ludnego miasta, któreby z Warszawą rywalizować mogło pod względem zaniedbania planu regulacyjnego, niewyzyskania sytuacji, braku perspektyw, zaprzepaszczenia lub zabrzydzenia placów, ulic, zakątków, ogrodów, braku pomników, wodotrysków, basenów, figur, ław, monumentalnych schodów, łuków, masztów, świeczników i t.p.²³
W pierwszych latach niepodległości idealistyczne założenia pionierów miejscowej urbanistyki padały ofiarą kolejnych faktów dokonanych. Na przykład podmokłe łąki na Saskiej Kępie w planie z 1916 roku przeznaczono na tereny wystawowe, ale ostatecznie zwyciężył interes prywatnych właścicieli i rozparcelowano je pod dzielnicę mieszkaniową²⁴. Przedmieścia jeszcze zupełnie niedawno jawiły się czystą kartą, na której można komponować nowy rozdział w dziejach miasta, ale szybko padły ofiarą dzikiej spekulacji. Jej skutki opisywał Lauterbach w 1925 roku w referacie Zagadnienia wielkiego miasta:
Stąd gmachy szkolne ciasne, szpitale w centrach ruchu, muzea i bibljoteki narażone na niebezpieczeństwa pożaru, archiwa lokowane w suterenach i na strychach, brak parków, kąpieli publicznych, sal koncertowych i teatralnych, placów sportowych, a ponadto zła sytuacja gmachów monumentalnych, niewystarczalność arteryj komunikacyjnych, braki estetyczne, lub po prostu krzycząca brzydota²⁵.
Choć zawarta w tekście diagnoza dotyczyła współczesnych metropolii w ogóle, to słuchacze z łatwością mogli podstawić sobie pod nią w wyobraźni obrazy znane z Warszawy.
Gdyby ulice Warszawy wyłożyć narzekaniami na jej opłakany stan, byłaby najdokładniej wybrukowaną stolicą Europy. Niestety, papier nie mógł zastąpić asfaltu – jeszcze w przeddzień wybuchu drugiej wojny światowej jedynie dwie trzecie ulic miało twardą nawierzchnię²⁶.
Potrzeby stolicy figurowały na odległym miejscu na liście priorytetów władz Rzeczpospolitej. Lauterbach twierdził, że brak odpowiednich regulacji wynikał „z bojaźliwości ograniczania własności prywatnej na korzyść ogółu i ustępliwości wobec spekulacji”²⁷ oraz opieszałości samorządu, który nie kwapił się z ukończeniem planu urbanistycznego. Tymczasem to „zdrowy plan jest rodzicielem zdrowej architektury. Miasta małe mogą sobie pozwolić na zbytek romantyzmu, natomiast metropolje milionowe muszą kierować się racjonalizmem”²⁸. Mimo to krytyk nie tracił nadziei:
Wierzyć trzeba, iż sił twórczych do przekształcenia, zreformowania i pchnięcia na drogę istotnej współczesności ze wszelkiemi technicznemi udoskonaleniami, od miast-ogrodów do kolei podziemnych i stacji lotniczych – nie zabraknie, że Warszawa będzie stolicą pod każdym względem, t.j. również pod względem swego artystycznego wyrazu²⁹.
Rok 1935. Minęła kolejna dekada i powodów do optymizmu wreszcie przybyło. Dyktatura Piłsudskiego, silna niezadowoleniem ze słabości poprzednich rządów, lubi lansować wielkie hasła i dalekosiężne projekty. Zwraca też uwagę na Warszawę, która jako stolica wstającej z kolan „Polski mocarstwowej” ma służyć za godną scenografię dla oficjalnych uroczystości i wizytówkę modernizacji całego państwa. Alfred Lauterbach dostał szansę wykazania się na swoim odcinku – po przewrocie majowym objął szefostwo Państwowych Zbiorów Sztuki i czuwał między innymi nad urządzaniem Łazienek Królewskich (straci posadę, gdy zakwestionuje obiciówkę wybraną przez prezydentową Mościcką)³⁰.
Od 1931 roku Warszawa miała wreszcie obowiązujący plan (gotowy był wcześniej, ale dwa lata czekał na zatwierdzenie przez rząd), a w roku 1934 komisarycznym prezydentem mianowano Stefana Starzyńskiego, który był fanatykiem wszelkiego planowania, w tym urbanistycznego. Głosił, że nieskoordynowane działania prowadzą do kosztownych błędów, a poza tym przekonał się, że na wizualizowaniu ambitnych projektów można zbudować solidne społeczne poparcie. Wzmocnił więc pozycję miejskiego Wydziału Planowania, który w szczytowym momencie zatrudniał czterysta osób, w tym stu czterdziestu projektantów i innych ekspertów³¹.
Sympatyzująca z prezydentem pisarka i publicystka Wanda Melcer z zazdrością spoglądała na rozmach Włoch Mussoliniego: „Niestety, mało które miasto powstaje, jak Littoria na bagnach pontyjskich – na czyjeś życzenie, odrazu. O ile łatwiej, mając puste miejsce, na niem planować w fantazji nieistniejące metropolie!”³². W centrum Warszawy splot tysięcznych prywatnych interesów hamował wszelkie radykalne posunięcia i uniemożliwiał realizację publicznych inwestycji. Trudno było sobie wyobrazić poszerzanie ulic czy zakładanie nowych parków. Najambitniejszy program budownictwa, na jaki porwała się ekipa Starzyńskiego, zaowocował powstaniem w Warszawie trzydziestu nowoczesnych szkół. Zaspokoił on potrzeby lokalowe oświaty, ale z punktu widzenia urbanistycznego był serią zmarnowanych szans. Gmachy stanęły w miejscach dość przypadkowych, tam, gdzie miasto akurat dysponowało większym kawałkiem ziemi.
„Co moglibyśmy osiągnąć, gdyby w naszą safandulską, drobnomieszczańską atmosferę… gdyby w tę atmosferę zgniłego merkantylizmu zastrzyknąć choć kilka kropel… odżywczego eliksiru…” – zastanawiał się w 1931 roku architekt Edgar Norwerth. – „Gdyby nareszcie… powziąć raz męską decyzję uznania tej dziedziny, cierpiącej na uwiąd starczy i strach przestrzeni, za rację państwową pierwszorzędnej wagi, a nie traktować jej jako rynek cygańskich targów zaściankowych spekulantów”³³. Dopiero w przyszłości powiększenie puli terenów komunalnych miało zapewnić architektom, urbanistom i samorządowcom upragnioną sprawczość.
Jeszcze w 1934 roku, na parę tygodni przed objęciem władzy przez Stefana Starzyńskiego, redaktor naczelny „Architektury i Budownictwa” Stanisław Woźnicki pisał, że „obecnemu pohańbieniu stolicy” mogłaby zaradzić tylko „myśl o pewnego rodzaju dyktaturze urbanistyczno-architektonicznej”³⁴. W tym samym numerze architekt Antoni Dygat wzdychał do barona Haussmanna, który w drugiej połowie XIX wieku radykalnie przeobraził Paryż, przepruwając przez średniowieczną tkankę szerokie aleje, a profesor Czesław Przybylski, też wskazując na stolicę Francji, przekonywał, że Warszawę da się przeobrazić wysiłkiem jednego pokolenia. Wystarczy uchwalenie prawa, które „z całą bezwzględnością” podporządkuje interesy jednostek interesowi ogółu, wyposażenie „organu kierującego akcją w pełnię autorytetu i środków działania” oraz rozwinięcie propagandy, która pobudzi ofiarność mieszkańców³⁵.
Stefan Starzyński najskuteczniej wcielał w życie ten ostatni punkt. Potrafił rozpalić wyobraźnię obywateli i zmobilizować ich do wysiłku. W chwili, w której obejmował rządy, do miasta należało jedynie 4 procent powierzchni Warszawy. Do wybuchu wojny ogromnym wysiłkiem udało się ten zasób podwoić. Jednak sam prezydent twierdził, że aby miasto rozwijało się prawidłowo, samorząd powinien kontrolować aż połowę gruntów (ostrożniejsi mówili o 35–40 procentach)³⁶. Obiecywał zakompleksionej stolicy wielkie budowanie, ale najpierw wielkie czyszczenie. Z rzeczowością chirurga informującego o koniecznej amputacji zapowiadał, że Warszawa „przejdzie jeszcze okres burzenia³⁷”.
Tymczasem jednak nowe dzielnice, nieobciążone starymi warszawskimi błędami, „młode, pogodne i zdrowe”, do których „chandra nie dociera”³⁸, trzeba było rysować poza Śródmieściem. Całe połacie Mokotowa, Grochowa, Ochoty czy Żoliborza rozwijały się już w ryzach planów urbanistycznych. Odkupieniem za wszystkie grzechy Śródmieścia jawiła się natomiast planowana na Polu Mokotowskim dzielnica imienia Marszałka Piłsudskiego — drobiazgowo zaprojektowana, pełna reprezentacyjnych przestrzeni i oficjalnych gmachów, światła i zieleni, z nowocześnie rozwiązaną komunikacją i kwartałami mieszkalnymi³⁹.
Rok 1945. Nie tak miało wyglądać zapowiadane przez Starzyńskiego burzenie. W Rzymie Mussoliniego czy w Paryżu Haussmanna wielkie przemiany urbanistyczne były sumą radykalnych, ale zaplanowanych i rozłożonych w czasie korekt. W Warszawie zniszczenie przyszło z zewnątrz, nieproszone i chaotyczne. W najlepszym stanie przetrwało niekoniecznie to, co urbaniści i konserwatorzy chcieliby zachować dla kolejnych pokoleń, lecz to, co przysparzało dotąd najwięcej wstydu. Zamiast zamków i magnackich pałaców albo chociaż zapuszczonej, lecz opiewanej przez poetów starówki przetrwała Praga — dzielnica, która nigdy nie zasłużyła na swojego piewcę (najwyżej na protekcjonalną satyrę Wiecha). Nawet w modernizacyjnych planach ekipy Stefana Starzyńskiego była traktowana po macoszemu. Urbaniści rysowali tereny wystawowe w rejonie Portu Praskiego i parku Skaryszewskiego, lotnisko na Gocławiu, nowy Dworzec Wschodni i kwartały mieszkalne na Grochowie – wszystko to poza gęsto zabudowaną, podzieloną na setki prywatnych posesji Pragą i Szmulowizną. Tam przewidywali głównie korekty. Realistyczni idealiści.
Wielkie straty materialne i ludzkie, eksterminacja Żydów, zniszczenie starych instytucji, spłaszczenie struktury klasowej i inne gwałtowne zmiany, które przyniosła wojna, przygotowały w całej Polsce grunt pod przejęcie władzy przez komunistów oraz radykalną transformację społeczną i gospodarczą w kolejnych dziesięcioleciach. Andrzej Leder zinterpretował całość tego procesu jako „prześnioną” rewolucję – stopniową modernizację polskiego społeczeństwa dokonaną bez jego świadomego udziału, obcymi rękami – najpierw niemieckich i radzieckich najeźdźców, a następnie zainstalowanych przez to drugie mocarstwo komunistów⁴⁰. Również w Warszawie, jak pisał Marcin Zaremba, wojna „odegrała rolę destrukcyjnej fazy rewolucji”⁴¹. Ale jest istotna różnica. „Prześniona” przez większość społeczeństwa została tylko pierwsza faza przewrotu, czyli okupacja.
Nie ma za to wątpliwości, że drugiej części, czyli powojennej odbudowy i modernizacji miasta, dokonali już całkiem świadomie polscy eksperci i twórcy – architekci, urbaniści, konserwatorzy, artyści, inżynierowie, publicyści, społecznicy. Narzucona przez Sowietów władza ich wspierała, ale – jak pokazuję dalej – w pierwszych latach nie dyktowała rozwiązań, trudno więc uznać drugi etap rewolucji za „prześniony”.
Gdyby namalować alegorię wielkiej transformacji, którą miasto przeszło po 1939 roku, powstałby obraz przypominający scenę Sądu Ostatecznego. Po jednej stronie mroczne siły zniszczenia, po drugiej – jasne siły odrodzenia. Po jednej najeźdźcy i ich niszczycielskie maszyny – czołgi, bombowce, miotacze ognia, a po drugiej architekci i urbaniści rysujący nowe miasto w czystych, niesplamionych krwią, nieskalanych kurzem kitlach oraz uśmiechnięci murarze przy stosach rumianych cegieł – wszyscy gotowi budować raj na gruzach starego porządku. Gdzieś na dole roją się drobne postacie mieszkanek i mieszkańców miasta, czyli przedmiotu całej tej do połowy prześnionej rewolucji.
Alfredowi Lauterbachowi nie było dane się przekonać, co z jego diagnozami zrobi kolejne pokolenie. Ten zasymilowany Żyd ukrywał się wraz z żoną na Saskiej Kępie, przetrwał czas likwidacji getta, ale jesienią 1943 roku został zadenuncjowany przez polskiego konfidenta i stracony⁴². Fakt ten wystawia na próbę twierdzenie, że Polacy „prześnili” pierwszą, wojenną fazę rewolucji, ale to zupełnie inna dyskusja.
Lauterbach nie przeżył, ale przetrwały jego broszury i artykuły, a na pewno ten palący wstyd, ten gniew i ta troska, które od dziesięcioleci kazały sobie wyobrażać lepszą Warszawę.Rozdział 1. Praga, czyli „Życie Warszawy”
Warszawy ubywało stopniowo, przez pięć i pół roku, od poranka 1 września 1939 roku, kiedy na robotnicze bloki na Kole spadły pierwsze bomby Luftwaffe. Po blisko czterech tygodniach nalotów zniszczeniu uległo około 10–12 procent zabudowy, ale Warszawa szybko nabrała pozorów normalnie działającego miasta. Włoski dziennikarz pisał, że nadal „była naszą starą Warszawą”⁴³, a socjolog Stanisław Ossowski wspominał, że wracający z tułaczki mieszkańcy odnajdywali jeszcze w swoim mieście „dawną Warszawę, Warszawę, w której bądź co bądź można było rany leczyć”⁴⁴. Kolejnych zniszczeń dokonały naloty radzieckie powtarzane od czerwca 1941 roku, czyli od czasu napaści Niemiec na ZSRR, mimo to przez kolejne dwa lata Warszawa wciąż ponoć sprawiała wrażenie mniej zniszczonej niż Londyn⁴⁵. Po stłumieniu powstania w getcie w wyniku systematycznego burzenia przez Niemców zabudowy dzielnicy przepadło już około 17 procent przedwojennej kubatury miasta⁴⁶. Ale była to dopiero zapowiedź tego, co miało się stać z resztą zabudowy pod koniec wojny – podczas powstania warszawskiego i po jego upadku. Od października 1944 roku okupanci wywozili bądź niszczyli na miejscu ocalałe mienie, a budynki podpalali lub wysadzali w powietrze. Na pożegnanie, 16 stycznia 1945 roku, podłożyli ogień pod bibliotekę publiczną na Koszykowej, paląc 200 tysięcy książek, czyli około 40 procent zbiorów.
To materia. A ludzie? Według późniejszych szacunków wojna pochłonęła w Warszawie 550–850 tysięcy ofiar⁴⁷. Już w trakcie powstania warszawskiego, a głównie po jego kapitulacji Niemcy wyprowadzili z miasta prawie pół miliona mieszkańców. Ci spośród nich, którzy uniknęli obozu przejściowego albo wywózki w głąb Rzeszy, szukali schronienia gdzieś na przedmieściach – u rodziny, u znajomych albo u nieznajomych, u bezinteresownych albo u chciwych. I gospodarze, i niespodziewani goście dzielili tę samą biedę. Zimą wieś ledwie może wyżywić siebie samą, a co dopiero tysiące dodatkowych żołądków. Stare zapasy się kończyły, a nowych nikt nie robił, bo nie wiadomo było, czy nazajutrz nie przyjdzie znowu gdzieś gnać⁴⁸. Pieniądze niewiele były warte. Mury i płoty w podwarszawskich miejscowościach zamieniły się w tablice ogłoszeniowe – ktoś kogoś szuka, ktoś sprzedaje „futro, kupon , motor, serwis na dwanaście osób, Kossaka albo perski dywan”⁴⁹. W czasach pokoju nazywało się takie przedmioty „zbytkami”, nie zastanawiając nawet nad źródłosłowem. Teraz te rzeczy naprawdę były zbyteczne, zbędne. Wiadro węgla czy metr kartofli miały większą wartość niż orientalny kobierzec. Jeszcze tylko w posiadaniu futra był jakiś sens – przynajmniej grzało. Po jesieni nadeszły bowiem dni „mroźne, roziskrzone, słoneczne”, „luta zima”⁵⁰. Z każdym dniem narastała niepewność. Podobno ktoś widział radziecki samolot, podobno z ruskimi idą nasi. Dlaczego stoją na drugim brzegu Wisły? Dlaczego się nie przedarli, nie pomogli? A może lepiej, żeby nie przychodzili? Plotki z drugiej strony frontu, niemiecka propaganda, rodzinne opowieści z czasów wojny polsko-bolszewickiej podsuwały obrazy rozszalałej hordy, która rabuje dwory, bezcześci kościoły i wyrzyna całe wsie. Ale czy może być gorzej niż za Niemca? Obojętnie, co będzie dalej, niech ten koszmar wreszcie się skończy.
Od sierpnia nawet czterdzieści, pięćdziesiąt kilometrów za miastem nad horyzontem widać było dymy i łunę – to płonęła lewobrzeżna Warszawa⁵¹. Upiorna poświata nie zniknęła po kapitulacji powstania, gdy do dzieła przystąpiły brygady niszczące to, co jeszcze ocalało. Na ruiny wyprawiali się z przedmieść nieliczni uchodźcy, przeważnie pod pretekstem pracy przy zabezpieczaniu mienia wywożonego w głąb Rzeszy, i wracali z przerażającymi opowieściami. Późniejszy kierownik Biura Odbudowy Stolicy Roman Piotrowski na początku grudnia dostał się do Warszawy z grupą robotników Społecznego Przedsiębiorstwa Budowlanego. Widział pałac Brühla – jeszcze cały, niewysadzony w powietrze. Widział, jak Niemcy wyrywają kable spod nawierzchni Marszałkowskiej. Widział też w akcji oddziały rabujące ocalałe domy. „Robotnicy polscy wyrzucali z niespalonych jeszcze domów rzeczy na ulice, a tam podjeżdżały ciężarówki i Niemcy wywozili wyrzucone rzeczy dalej” ⁵² – wspominał.
Architekt Zbigniew Karpiński, który zatrudnił się do pomocy przy wywozie majątku sklepu na Mokotowie (czyżby takich jak on Piotrowski brał za „polskich robotników”, którzy pomagali rabować mienie?), wspominał, że od rogatek wolskich nie zobaczył
ani jednego całego, niespalonego domu – tylko bezdroża ruin, ulice bez chodników – stosy gruzów, zapach spalenizny, puste oczodoły murów. Ani jednej żywej istoty, i tak całymi kilometrami. Martwota i cisza – przerywane czasem tylko brzękiem jakiejś blachy poruszanej wiatrem, czy odległą, ledwo stłumioną detonacją wysadzanych gdzieś daleko ruin, w śmiertelnej zalegającej ciszy. Po drodze zupełnie surrealistyczne kontrasty. Pamiętam mijane stojące na ulicy wspaniałe meble – złocone ludwiki kryte jedwabiem, błyszczące złotem wśród pogorzelisk, ruin i błota. Albo w innym miejscu, bliżej skarpy, cenne perskie dywany rozwieszone na trzepakach ⁵³.
Wieści przywożone przez świadków, także od licznych szabrowników, którzy podejmowali ryzykowne wyprawy do — jak mówili — Eldorado, szybko rozchodziły się wśród uchodźców. Architektka Krystyna Stępińska, która z mężem Zygmuntem przeczekiwała w Brwinowie, powtarzała: „Nie chcę wracać do Warszawy nigdy, za nic, wspomnienia odebrałyby mi wszelką życiową energię. Zresztą to nonsens myśleć o tym, aby Warszawa mogła zostać odbudowana”⁵⁴.
Polska, tak jak Warszawa, była wtedy pojęciem umownym. Na temat jej przyszłego kształtu krążyły różne opinie i horoskopy. Była ekspaństwem, które jeszcze się nie odrodziło. Podzielone klasowo społeczeństwo zastąpiła mocno wymieszana „kasza społeczna”⁵⁵. Resztki poprzedniego ładu jeszcze całkiem się nie rozpadły, ale kiełkowały już początki następnego. Nie istniały już stare granice, ale nowych jeszcze nie ustalono był tylko front, który spychał na zachód niemieckie wojska i okupacyjną administrację. Na ich miejsce wchodziły (nie bez oporów) nowe instytucje, które podlegały Polskiemu Komitetowi Wyzwolenia Narodowego. Tworzyli go wspierani przez Związek Radziecki komuniści, niedobitki przedwojennych środowisk lewicowych i demokratycznych, a także ci, którzy do tej pory nie angażowali się w politykę, ale po latach okupacyjnej bezczynności chcieli zdziałać coś konstruktywnego.
22 lipca 1944 roku PKWN ogłosił swój manifest, zredagowany przez polskich komunistów pod Moskwą. Zdziesiątkowanemu i zagubionemu społeczeństwu obiecano w nim raj na ziemi.
Kresowiakom — granicę wschodnią jako „linię przyjaznego sąsiedztwa” (cokolwiek to mogło znaczyć).
Żydom — „odbudowę ich egzystencji oraz prawne i faktyczne równouprawnienie”.
Emigrantom — szybki powrót.
Zdrajcom — sprawiedliwość.
Wszystkim patriotom, „niezależnie od ich poglądów politycznych” — udział we władzy.
Chłopom — reformę rolną, ziemię po „niemcach” (celowo małą literą) i zdrajcach.
Samym Niemcom — „Nowy Grunwald”, „polskie słupy graniczne nad Odrą” oraz „powrót do Matki-Ojczyzny starego polskiego Pomorza i Śląska Opolskiego”.
„Pojedynczym obywatelom, chłopom, kupcom, rzemieślnikom, drobnym i średnim przemysłowcom, instytucjom i kościołowi” (w singularis, więc rzymskokatolickiemu) — zwrot zrabowanej własności.
Ludziom pracy — wyższe płace, ubezpieczenia społeczne, zasiłki dla bezrobotnych i emerytury, „nowoczesne prawodawstwo w dziedzinie ochrony pracy” oraz „rozładowywanie nędzy mieszkaniowej”.
Przedsiębiorcom — rozwój spółdzielczości i popieranie inicjatywy prywatnej.
Dzieciom — odbudowę szkół i bezpłatną naukę „na wszystkich szczeblach”.
Inteligencji, a zwłaszcza ludziom nauki i sztuki — „specjalną opiekę”.
Wszystkim powyższym (z wyjątkiem oczywiście Niemców i zdrajców) — odbudowę kraju, naprawę krzywd, poprawę bytu, równość „bez różnicy rasy, wyznania i narodowości”, wolność „organizacyj politycznych, zawodowych, prasy, sumienia”, „szeroki dostęp do morza”, „trwały pokój i możność twórczej pracy, rozkwit kraju”, Polskę „wolną, silną, niepodległą, suwerenną i demokratyczną”.
Milanówek, w którym rezydowały władze państwa podziemnego — Krajowa Rada Ministrów i Rada Jedności Narodowej, wierne emigracyjnemu rządowi londyńskiemu – niektórzy nazywali zastępczą stolicą Polski. Jednak komuniści mieli już swoją stolicę – Lublin, a w niej swoją radę ministrów – PKWN, oraz swój parlament – Krajową Radę Narodową. W manifeście pisali, że KRN została „powołana przez walczący naród” i „jest jedynym legalnym źródłem władzy w Polsce”. Co prawda KRN powstała w wąskim gronie działaczy Polskiej Partii Robotniczej podczas zakonspirowanego spotkania, a zachodnie mocarstwa wciąż uznawały rząd londyński za jedyną legalną kontynuację przedwojennego państwa, ale komuniści nie musieli trzymać się prawdy, bo sprzyjały im fakty. „Konspiracyjna twierdza” państwa podziemnego runęła po upadku powstania warszawskiego, a państwo lubelskie, mając oparcie militarne w radzieckim wojsku i materialne w radzieckim państwie, było zdolne przejmować kolejne połacie kraju, narzucać swój autorytet i wypełniać instytucjonalną próżnię. Razem z Armią Czerwoną szły sformowane w Związku Radzieckim oddziały Wojska Polskiego i to one, a nie resztki Armii Krajowej, występowały w roli wyzwolicieli. Historycy są zgodni, że gdyby nie opiekuńcze ramię Stalina, „komuniści nie zdołaliby przejąć ani utrzymać władzy”⁵⁶. Dzięki niemu mogli otwierać na zdobytych terenach pierwsze od pięciu lat polskie szkoły i urzędy pocztowe, organizować policję, zwaną teraz milicją, wydawać gazety. I reanimować Warszawę.
15 września nad ranem, po kilku dobach walk, gdy w lewobrzeżnej Warszawie trwało jeszcze skazane na klęskę powstanie, wojska polskie i radzieckie zlikwidowały ostatni punkt oporu Niemców po wschodniej, prawej stronie Wisły⁵⁷. Hitlerowska okupacja warszawskiej Pragi przeszła tym samym do historii. Dzięki temu, że powstanie wygasło tu już w pierwszych dniach sierpnia, dzielnica uniknęła większych zniszczeń, ale nie znaczy to, że wyzwoliciele zajęli normalnie funkcjonujące miasto. Przedtem Niemcy wyłapali i wywieźli 10 tysięcy mężczyzn zdolnych do pracy, a na miejscu pozostali głównie kobiety, dzieci i staruszkowie, wydani na pastwę głodu i chorób oraz szabrowników i innych bandytów, których rozzuchwalało coraz niższe morale okupantów.
Reakcja na wyzwolicieli wahała się od entuzjazmu i ulgi po nieufność i strach. Żołnierz Wojska Polskiego odmalowywał we frontowej gazetce rozczulający obraz:
Przeżywaliśmy już wiele powitań. Radośnie rzucił się nam naprzeciw Chełm. W Lublinie zasypano nas kwiatami. Ukryta w podziemiach Praga nie miała kwiatów. Przypinano nam do mundurów pelargonie z doniczek i podawano z bolesnym uniesieniem serca, jak chleb i sól⁵⁸.
Ale to oficjalna wersja. Dowódca grupy operacyjnej oficerów polityczno-wychowawczych przy Komendzie Wojskowej Miasta Stołecznego Warszawy Julian Kole raportował przede wszystkim o apatii i nieufności:
Niewątpliwie działa fakt, że Praga jest strefą przyfrontową. Ani fabryki, ani warsztaty nie są uruchomione, handel pozostaje jedynym prawie źródłem zarobku. Niewiara w to, że Polska powstanie naprawdę na zasadach demokratycznych w systemie wielopartyjnym⁵⁹.
Na Pradze nastają rządy majora Mariana Spychalskiego. Oficjalną nominację na prezydenta Warszawy otrzymał 19 września, ale faktycznie objął władzę już cztery dni wcześniej, z chwilą przyjazdu z Lublina⁶⁰. Fakty, co stanie się regułą całej półrocznej prezydentury, wyprzedziły formalności. Spychalski będzie działał szybko, na miejscu, nie czekając na szczegółowe instrukcje z Lublina, jak dowódca oddziału odciętego od głównego sztabu. Gdy 16 września na Pragę przybyła delegacja PKWN, by zorganizować swoją warszawską delegaturę, okazało się, że przedwojenny kolega Spychalskiego z komunistycznej młodzieżówki „Życie”, inżynier Bolesław Rumiński, takową już uruchomił⁶¹.
Zmierzając na Pragę zdewastowaną szosą z Lublina, Spychalski obserwował na horyzoncie ogromną czarną chmurę – to płonęła lewobrzeżna Warszawa. Po bokach drogi straszyły rozbebeszone ciężarówki, działa, czołgi, dziury po pociskach⁶². Im bliżej celu, tym wyraźniej dochodziły odgłosy walk w Śródmieściu i niemieckiego ostrzału Pragi. Pociski sięgały przez Wisłę prawie kilometr w głąb dzielnicy. Na jej główną ulicę, Targową, położoną niecały kilometr od rzeki, mówiło się „aleja śmierci”, a na jej skrzyżowanie z Ząbkowską – „róg śmierci”.
Praga jednak stała, a w każdym razie stały domy. Zniszczeniu uległa zaledwie czwarta ich część⁶³. Front odciął natomiast dzielnicę od elektrowni, gazowni i stacji wodociągów na lewym brzegu. Nie było więc prądu, tramwajów ani telefonów, nie było wody w kranach. Tak samo – lekcji w szkołach, jedzenia, papierosów. Były za to zagrożenie epidemiologiczne, głód, przemoc i 100 tysięcy uradowanych końcem okupacji, lecz niepewnych przyszłości mieszkańców⁶⁴. Były chleb i zupa rozdawane przez wojsko, ale nie było opału. Ludzie chodzili po drewno do okolicznych lasów albo ryzykowali wyprawy do płonących składów węgla na Żeraniu, nieustannie ostrzeliwanych przez Niemców z drugiego brzegu⁶⁵. Plagą miasta na zapleczu frontu nadal był szaber, uprawiany zarówno przez cywili, jak i przez żołnierzy armii polskiej i radzieckiej.
Miasto trzeba uruchomić – zadanie tytaniczne, ale spośród wielu ludzi, których los mógł wybrać wśród wojennego chaosu, trafił się człowiek najodpowiedniejszy. Po pierwsze, Marian Spychalski nie był pierwszym lepszym majorem przypadkowo rzuconym na ten odcinek. Z wykształcenia architekt, z doświadczenia urbanista, karierę zaczął w poznańskim ratuszu, ale jeszcze za czasów Stefana Starzyńskiego został ściągnięty z powrotem do stolicy, do miejskiego Wydziału Planowania. Tam współtworzył ostatni przedwojenny plan urbanistyczny dla Warszawy, nagrodzony Grand Prix na Wystawie Światowej w Paryżu w 1937 roku. Po wybuchu wojny Spychalski trafił na Żoliborz, do okupacyjnej przechowalni awangardy, czyli do Pracowni Architektoniczno-Urbanistycznej przy Społecznym Przedsiębiorstwie Budowlanym.
Drugi atut Spychalskiego to zdolności organizacyjne, refleks i szybkość działania, których dowiódł jako towarzysz „Marek” w komunistycznym podziemiu. W organizacjach lewicowych działał już przed wojną, ale podczas okupacji dostał się do politycznego rdzenia przyszłego państwa. Asystował wręcz przy jego narodzinach. To on bowiem, wraz z prawą ręką Bolesława Bieruta, Kazimierzem Mijalem, zorganizował i zabezpieczył tajne spotkanie w sylwestra 1943/1944 roku⁶⁶. Właśnie podczas tej posiadówki w mieszkaniu przy Twardej 22 ukonstytuowała się Krajowa Rada Narodowa. Oprócz doświadczenia urbanisty, organizacyjnego drygu i słusznego politycznego rodowodu Spychalski miał jeszcze charyzmę, energię i prezencję, które zjednywały mu sympatię i lojalność. Handsome blue-eyed dynamo, „przystojny, błękitnooki, działa jak nakręcony” – zachwycała się Anna Louise Strong, amerykańska dziennikarka, która jako jedna z pierwszych dotarła na Pragę jesienią 1944 roku⁶⁷.
Prezydent działał na pełnych obrotach w prowizorycznym ratuszu, który jego ekipa urządziła w ocalałym gmachu szkolnym przy ulicy Otwockiej. Łączność na zapleczu frontu była tak rwana, że gdy do Lublina dotarła wieść o tym, gdzie ulokowały się władze miejskie, w sferach rządowych rozeszła się plotka, że nie wytrzymały ostrzału i wycofały się do odległego o dwadzieścia kilometrów Otwocka⁶⁸. Przez pierwsze półtora miesiąca urzędnicy oraz działacze współpracujących z ratuszem Komitetów Obywatelskich nie dostawali pensji – jedynie chleb i ciepły posiłek⁶⁹.
Wszystko, siłą rzeczy, było na Pradze pierwsze, granica zaś między spontanicznym działaniem a odgórną inicjatywą – płynna.
W połowie października 1944 roku, po raz pierwszy od pięciu lat, uczniowie poszli na Pradze do polskich szkół. Brakowało podręczników, więc lekcje przypominały tajne komplety, tyle że nie były już tajne. Nauczyciele sadzali dzieci po mieszkaniach i udostępnianych salach. Czasem pracowali pod polskim godłem, a czasem pod świętym obrazkiem, w zależności od tego, gdzie się trafił lokal i co kto powiesił na ścianie.
Ruszyła znów polska straż pożarna – gasiła, jak mogła, mimo nieczynnych wodociągów. Do pożarów pędziła na nogach⁷⁰.
Elektrownia na Powiślu, po drugiej stronie Wisły, stała jeszcze w ogniu, ale energetycy się skrzyknęli i zorganizowali podłączenie Pragi do niewielkiej elektrowni w Otwocku.
Ekipa tramwajarzy wzięła się do naprawy zajezdni przy Kawęczyńskiej, klecenia składaków z resztek zniszczonych pojazdów, naprawy trakcji.
19 października na małym domku przy Radzymińskiej 102 przybito szyld Poczty Polskiej⁷¹. 21 listopada, dzięki pomocy wojska, zadzwoniły pierwsze, nieliczne telefony⁷².
Artyści zorganizowali pierwszą w powojennej Warszawie polską orkiestrę symfoniczną, czyli Wielką Orkiestrę Miasta Stołecznego Warszawy, oraz pierwszy teatr – protoplastę działającego do dziś na Pradze Teatru Powszechnego. Był to nie tylko pierwszy teatr w Warszawie, ale i na całym terenie „Polski Lubelskiej”.
„Życie Warszawy” to tytuł nowej gazety, która ukazała się 15 października (zresztą bez czekania na zgodę rządu w Lublinie⁷³, który wydawał swoją „Rzeczpospolitą”). Objętość szczupła – cztery strony. Podtytuł wymownie egalitarny: „pismo codzienne dla wszystkich sfer”. Pierwsi czytelnicy dowiadują się między innymi, że w kościele Matki Boskiej Zwycięskiej na Kamionku nabożeństwa odprawia się „bez określonych godzin, zależnie od obstrzału⁷⁴” oraz że pod okiem radzieckiego specjalisty od piekarni polowych w rekordowym czasie czterech dni ruszyła pierwsza nowa piekarnia⁷⁵.
„Życie” było gazetą bardzo treściwą i życiową. Oprócz obowiązkowych doniesień politycznych i wieści z frontu dostarcza mnóstwo praktycznych informacji i obrazków z ogarniętej żywiołem handlu ulicy i powstających instytucji. Dziennikarze milczeli jednak o ciemnych stronach rzeczywistości, od pierwszego dnia nierozerwalnie splecionych z tymi jasnymi, czyli o pierwszych katowniach powojennej Warszawy: więzieniu karno-śledczym numer III, przezwanym później Toledo, uruchomionym w starych koszarach przy Ratuszowej, i o obozie NKWD na terenie dawnych zakładów Pocisk w Rembertowie.
Pierwsza strona „Życia Warszawy” z 18 stycznia 1945 roku. Źródło: Biblioteka Narodowa/Polona
Ciemnice nowej władzy budziły trwogę, ale już świetlice powstawały przy entuzjastycznej współpracy lokalnych środowisk, niekoniecznie lewicowych, z ulgą witających koniec niemieckiej okupacji, powrót orzełków na mundurach i urzędowych tablicach. „Nad umęczoną Polską powiały znów biało-czerwone sztandary” – głosił manifest lipcowy i choć wielu wolałoby, żeby wieszał je kto inny, był to fakt bezsporny.
Nad ranem 17 stycznia 1945 roku Spychalskiego budzi telefon od szefa sztabu I Armii Wojska Polskiego, generała Wsiewołoda Strażewskiego: „W imieniu dowódcy armii melduję, że Warszawa jest już wolna”⁷⁶. Nie Praga, tylko lewy brzeg: Śródmieście, Mokotów, Żoliborz, Wola, Ochota… W ślad za polskimi i radzieckimi oddziałami po lodzie spieszą cywile. Wracają też pierwsi uchodźcy z zachodnich i południowych przedmieść. Wszystkim pilno sprawdzić, co zostało z wielkiego paleniska, na które patrzyli przez tyle miesięcy z oddali. Zupełnie pustą ulicą Puławską wkracza do Warszawy ukrywający się dotąd w lesie pod Złotokłosem oddział Armii Krajowej. Jednak jest to tylko symboliczny gest – to nie oni przegonili Niemców i nie oni pomaszerują dwa dni później w defiladzie zwycięstwa. W śródmieściu partyzanci rozchodzą się każdy w swoją stronę, a dwa dni później generał Okulicki wydaje rozkaz rozwiązujący AK.
Prezydent Spychalski przedostaje się przez oblodzoną rzekę łazikiem. Najpierw na Powiśle, potem na plac Trzech Krzyży. Otacza go przerażająca cisza przerywana dalekimi odgłosami wybuchów i wystrzałów. We wspomnieniach napisze o „wspinaczce” po rumowisku Nowego Światu, o „niesamowitym kraterze” tunelu linii średnicowej, o przedzieraniu się przez Stare Miasto „przy pomocy rąk, jak przez turnie”. Zamiast uliczek – „źleby”, zamiast staromiejskiego rynku – „mała polana” i znów „wspinaczka”⁷⁷. Na Muranowie – „pustynia”, „kamienna pustka”. Te same przyrodnicze metafory przewijają się w innych relacjach. Architekt Zbigniew Karpiński wspominał scenerię „pustkowia o skali turni i dolin tatrzańskich zupełnie wymarłych”⁷⁸, a prozaik Jerzy Putrament pisał o uliczce, która przywodziła na myśl „jakąś górską perć” i była „obramowana dwiema ścianami wypalonymi na żużel murów”⁷⁹. Pokolenie wychowane w kulcie Tatr i taterników.
Pod koniec września 1944 roku, gdy na lewym brzegu dogorywało powstanie, władze lubelskie optymistycznie zakładały, że wojska radzieckie i polskie zastaną w mieście do 900 tysięcy mieszkańców, czyli niewiele mniej, niż przebywało tam przed 1 sierpnia. Powstał nawet projekt odezwy do ocalałych mieszkańców, nawołującej do pomocy w usuwaniu „gruzu, trupów, padliny, rozbitych czołgów, samochodów i broni”⁸⁰. 17 stycznia 1945 roku nie było już do kogo apelować. Oczom Spychalskiego ukazało się miasto, które przestało nosić cechy miasta – nawet byłego miasta. Warszawa przypominała raczej posępny twór nieokiełznanej natury.