- W empik go
Najmłodsi. Tom 2: powieść - ebook
Najmłodsi. Tom 2: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
W powodzi dni, pędzących jeden za drugim niewstrzymaną falą, człowiek, zowiący się w swej dumie panem stworzenia, jest tylko chwilą, podczas gdy to, co mu się przemijającem wydaje: czas, trwa ciągle, w swych zmianach niewzruszony, zagładzający i wyrównywający wszystko.
Najstraszniejsze kataklizmy dziejowe, nieszczęścia i klęski ogółu, zarówno jak katastrofy, dotykające pojedyncze istnienia — to wszystko idzie jak w otchłań, w tę przestrzeń niezmierzoną czasu i spływa gdzieś tam w dali, w wielką, okiem wiary tylko dostrzegalną, harmonię — wieczności!
Wieczność! nieogarnione w swym ogromie pojęcie dla człowieka, otoczonego znikomością, a jednak tak głęboko przez niego i ciągle odczuwane. Dzień za dniem mija; najpromienniejsze słoneczne południa toną w chmurach posępnej nocy — a człowiek, świadek tych zmian ciągłych, ma wszakże wiarę, wbrew wszystkiemu i pomimo wszystkiego, w wieczystą jakąś, a nieuchwytną trwałość jasności, ku której dąży wszelkiemi władzami swego myślenia.
W około niego kończy się i zanika wszystko, a on wierzy, czuje, wbrew prawdopodobieństwu, że to wszystko żyć będzie i pomimo śmierci, chłonącej wokoło niego najbujniejsze, najmłodsze, najświeższe istnienia, ma przeświadczenie głębokie, niewzruszone, że smierć, to tylko przemiana tego, co doczesne, nietrwałe, w to, czego mysią nawet ogarnąć nie zdoła — byt wieczysty.
W tym pochodzie ku niechybnemu kresowi wszystkiego, co doczesne, nie oglądając się jeszcze poza siebie, na drogę przebytą, lecz ze wzrokiem w dal utkwionym, przekroczyli Zygmunt Czarnoszyński i Jerzy Sipajłło dwa ważne okresy: dzieciństwa i pierwszej młodości.
Nadchodził wiek męski — wiek klęski.
W pierwszych latach pobytu w Kijowie, rówieśnicy, pomimo braku głębszego porozumienia i różnicy usposobień, byli zawsze razem. Łączyło ich bądź co bądź wspomnienie wspólnego dzieciństwa, pewne podobieństwo tradycyj. Czarnoszyńscy dotrzymywali też święcie zobowiązań swoich względem młodego Sipajłły; dotrzymywali, dopóki mogli.
Jurek był już na trzecim kursie wydziału medycznego, gdy przybył nagle do Kijowa p. Jędrzej i zawiadomił go, że odtąd grosza od Czarnoszyńskich nie przyjmie.
— Nie godzi się — mówił głęboko wzruszony — nie godzi się, panie teo! Człek dawniej, proszę łaski, z nich żył, a teraz swojeby im oddał z pod serca, aby ulżyć, widząc, co się dzieje. Swego im nie dam, bo mam ciebie, basałyku jakiś, — ale od nich brać to byłby grzech! Ty, Jurku, drabie, panie teo, pracuj, a ja ci jeszcze ten rok dopomogę.
Równocześnie z tym przyjazdem p. Jędrzeja, Zygmunt przerwał studya i do Jurpola wyjechał.
Pragnął dopomódz ojcu; łudził się, że da sobie radę, że może Jurpol ocali. Z młodzieńczym zapałem, ale bez należytego doświadczenia zabrał się do interesów. I po raz pierwszy w życiu spotkał się z przeszkodami, które go zmogły. Na jego młodzieńczy zapał padł wkrótce szron zawodów; siły jego rychło znużyła walka z trudnościami, stanowiącemu tę vis major, wobec której mogą być już tylko — poświęcenie i ofiara.
Zygmunt z natury wrażliwy, tem rychlej osłabł i zgorzkniał. Nie miał już w duszy ani dawnej gorącości wiary młodzieńczej, która jest dźwignia, ani tego rozpromienienia, jakie daje zaranie życia.
Dwuletni pobyt wśród młodzieży uniwersyteckiej nie pozostał tu bez wpływu. Z początku swoboda, której teraz mógł używać, a do jakiej nie przywykł w cichym i zamkniętym domu Grużewskich, wydała mu się nietylko dziwną, ale i nużącą. Nie umiał z niej korzystać.
Wciągany w towarzystwo wesołych kolegów, śmieszył ich nieraz swoją nieśmiałością i nieświadomością życia a sam z każdej takiej próby wychodził zgorszony i zgnębiony na duchu.
Po roku wszakże zaczął się oswajać z tą nową dla siebie atmosferą. Młodość domagała się praw swoich, a wrodzona żywość i werwa brały nieraz górę nad refleksya; powoli zacierały się wrażenia rozmów z księdzem Stanisławem i panną Anielą i porannych nabożeństw w kościele odeskim.Ślad wszakże tych wrażeń pozostał w duszy. Podczas gdy inni koledzy mogli na rozrywkach spędzać dni i noce całe, a tych rozrywek nie rozpraszało żadne głębsze zastanowienie, żadna posępna refleksya, Zygmunt po każdem zapomnieniu chwilowem miewał długie godziny ponurych rozmyślań, wśród których surowo siebie potępiał i ciężką staczał z sobą walkę.
Nieraz, znużony tą walką, zżymał się sam na siebie. Dlaczego nie jest jak inni? Dlaczego nie może jak inni używać życia, młodości, swobody? Jurek szydził, jak zwykle, z jego skrupułów i wyrzutów sumienia, a on, zamiast się oburzać, przyznawał mu teraz zupełna słuszność — szyderstwo to budziło go do przytomności, było mu nawet ulgą.
Czuł w sobie wówczas dotkliwiej, niż kiedykolwiek, dwoistość natury ludzkiej. Było w nim dwóch ludzi, zarówno silnych: — jeden podlegał szalonym napadom wesołości, pragnął rozkoszy i upajał się więcej, niż inni. Drugi całą swą trzeźwość zachowywał nieustannie. I nie było tak wielkiej upojenia chwili, by zamilkł. Wykazywał on całą znikomość tych rozkoszy, z nieubłaganą logicznością śledził każde żywsze poruszenie serca, lub zmysłów, a smagał szyderstwem, czasem bardziej niż Jurek piekącem....
Aby potłumić glos ten, Zygmunt przemocą usiłował nadawać sobie pozór szalonej wesołości, w jej nadmiarze przewyższał wszystkich. Kiedy inni, znużeni hulanką, domagali się spoczynku, on nie ustawał, wstrzymywał wszystkich i ostatni schodził z pola — zgnębiony, pogardzający sobą, w ciągłej wewnętrznej rozterce.
Po pewnym przeciągu czasu, głos sumienia, głos dawnych tradycyj tępieć wszakże począł. A jeśli się odzywał jeszcze czasem, to tylko, jako echo dawnych, ukochanych, ale zbladłych wspomnień, którym czyniło się zadość rzewnem westchnieniem i machnięciem ręką:
— Przeszło!
Upadek Jurpola obudził nagle Zygmunta.
Ta strona życia, trosk materyalnych, była mu dotychczas nieznana. I naraz z całą bezwzględną brutalnością stanęła przed nim, burząc jednym zamachem wszystkie plany przyszłości.
W pierwszej chwili cios był tak gwałtowny, że pozbawił go możności ocenienia następstw. Gorączkowe zajęcie się interesami i tysiące kłopotów, jakie na niego spadły po powrocie z Kijowa, odciągały mimowoli i rozpraszały jego uwagę. Z tego czasu wyryła się najjaskrawiej w jego pamięci ta tylko chwila, gdy po kilkomiesięcznem jeszcze, usilnem a daremnem szamotaniu się, należało opuścić Jurpol, stracony na zawsze!
Był to ranek późnej jesieni, mglisty, ponury. Całą noc wicher szalał po stepie, resztę suchych liści poobrywał z gałęzi i we wściekłym rozpędzie miotał niemi na wsze strony, a czasem skupiwszy w znaczniejszej ilości, unosił je wysoką chmurą w powietrze.
Do wyjazdu było już wszystko przygotowane. Cały dziedziniec zajęty był wozami, na które pakowano meble i rzeczy. Mnóstwo słomy i siana walało się po drodze i pożółkłych, zdeptanych gazonach. Krzaki róż i bzu, niegdyś pielęgnowane starannie, dziś połamane, zgniecione, wyciągały obnażone swe gałęzie, jakby o litość błagając.
Pokoje pałacu puste, z mebli ogołocone. Gdzieniegdzie szczerby w murach; czarne, niekształtne otwory, pozostawione na miejscu wyrwanych gwałtownie ćwieków, podtrzymujących niegdyś zasłony i obrazy; gdzieniegdzie wielkie pasma pajęczyny, zwisające w strzępach. Rozpaczliwa pustka, wśród której ozwie się czasem głośne, niczem nietłumione echo kroków, brutalne, ciężkie, nieszanujące tej ciszy grobu.
Zygmunt obiegł wszystkie zakątki domu. Osłupiałym wzrokiem chwytał te wrażenia ostatnie, które się w duszy jego łączyły ze wspomnieniami pierwszego dzieciństwa; to, co widział teraz, z tem, co pamiętał, tworzyło pełen sprzeczności a rozpaczliwy obraz, który melancholią swą przygniatał mu duszę.
Ostatniej nocy wpadł jeszcze do ogrodu; każdą ścieżkę, którą dzieckiem przebiegał, przeszedł i teraz, zabiegł aż na "złoty kurhan", wpatrywał się w poruszane wichrem fale rzeki, mętne, czarne, rozlewające się pod parkiem, słuchał dalekiego wycia psów wiejskich i nawoływań stróżów nocnych. Wszystko było jak zawsze, jak od lat tylu, o tej samej porze, tylko jego dusza chwytała inaczej te wrażenia i pojmowała je inaczej. Pomiędzy jego rozpaczą a tą niewzruszonoscią porządku zwykłego była przepaść, którą dopiero teraz dostrzegał. Porządek ten szydził z jego rozpaczy, podobnie jak Jurek z jego skrupułów. Wszystko szło zwyczajnym trybem, i nic w tej naturze, która go otaczała, nie zdawało się dzielić jogo uczuć. Był ruch odwieczny, miarowy, nieustanny, w którym on nie znaczył nic. Po nim przyjdą tu inni ludzie, inne życie, inne odgrywać się będą dramaty, a ten ruch nie wstrzyma się ani chwili, dlatego, że on rozpacza lub że się inni weselić tu zaczną. Taksamo popłyną te fale rzeki, taksamo chmury przesuwać się będą po ciemnem niebie, tak samo wicher jęczeć musi i miotać suchemi liśćmi i tak samo, przez wieki, ten "kurhan złoty" na tem samem miejscu stać będzie. W tej chwili cała ta otaczająca go przyroda, w swej niewzruszaności wydała mu się wrogą. A przecież on tak kochał tę ziemię, ten park, tę wodę, tak kochał, że oddałby był chętnie wszystkie rozkosze świata za to tylko, aby mógł tu zostać, wśród tego otoczenia, tych murów pustych, tego zniszczeniu i wspomnień, które mu duszę szarpały.
W niezwykłem rozrzewnieniu padł na gazon w ogrodzie, przytulił usta do ziemi, wdychał w siebie woń jej zgniłą, wilgotną, obejmował rękami i płakał, jak dziecko.
I jak dziecko zasnął Zygmunt owej nocy, po tych wzruszeniach, snem kamiennym.
Obudził go świt szary jesiennego poranku. Wyskoczył z łóżka i zbliżył się do okna.
Przez dziedziniec przechodził właśnie ojciec jego. Szedł od strony stajni, w podróżnem ubraniu, wydając ostatnie polecenia furmanowi, który postępował obok niego z czapką w ręku.
Na ganku, czekając snadź na męża, stała pani Zenobia. Była już także do podróży ubrana. Zygmunt przez okno widział dobrze twarz jej bladą, mizerną, wychudłą, postarzałą. Patrzała smutnemi oczyma przed siebie, milcząca. Zygmunt zauważył w twarzy tej wyraz powagi niezwykłej; nie była to owa dawniejsza, niespokojna, szamocąca się, nerwowa boleść, która nieraz spazmatycznie wykrzywiała rysy pani Zenobii, ani ten melancholijny a sztuczny smutek, przebijający się w gestach i wzniesieniu oczów, ale jakieś głębokie, poważne zamyślenie, które nagle przetworzyło jej całą postać.
Podaniem ręki powitali się oboje na ganku. Nie mówili nic. Lecz nie rozłączając swych dłoni, chwilę tak pozostali nieruchomo, patrząc przed siebie — w dal.
Po raz pierwszy od lat wielu dusze ich spotkały się w jednem uczuciu, w jednakim smutku i w nim się zrozumiały. Równocześnie zwrócili się ku sobie i spotkały się ich oczy długiem, wymownem spojrzeniem. We wzroku Romana nie było skargi, ale cichy, rzewny smutek zbolałej duszy; a w spojrzeniu Zenobii było dużo żalu, dużo uznania i skruchy, a więcej jeszcze rezygnacyi i tej siły, którą w najsłabszych duszach budzi rzeczywiste, wielkie cierpienie.
Za chwilę weszli do domu pojednani i bliżsi siebie, niż kiedykolwiek.
W godzinę później, przez bramę jurpolskiego pałacu wyjeżdżał cały szereg wozów i powozów. Gromadka domowników stała z odkrytemi głowami, cicha, milcząca, smutna, jakby żegnając kondukt pogrzebowy.
Wkrótce zamknięto bramę, a przez otwarte na oścież okna pałacu wyglądała teraz nieruchoma, skamieniała, głucha, rozpaczliwa pustka, czekając na nowe, inne życie.
W pierwszym powozie jechała pani Zenobia z synem, w drugim Roman, podtrzymujący Marszałka, który, otulony w futra, siedział z pochyloną na piersi głową, bezwiedny, nieruchomy. Gdy go wyprowadzono z domu, nie miał ani jednego słowa pożegnania, ani jednego westchnienia, ani spojrzenia żadnego nie rzucił na te miejsca, niegdyś tak sobie drogie, a które na zawsze opuszczał. Bóg mu oszczędził wielkiej boleści, odbierając mu czucie i wiedzę w tej chwili.
Na zakręcie drogi, pod parkiem, Zygmunt żywo się obrócił. Przypomniał mu się pierwszy jego wyjazd z domu, pierwsze pożegnanie i mimowolnie oczy jego skierowały się ku miejscu, zkąd wymownem spojrzeniem żegnała go Ola — ostatnia!
I teraz zdało mu się, że wśród gałęzi rozrosłych krzaków, u samej drogi, dostrzega skuloną postać dziewczęcia i dwoje ciemnych, dużych oczu, patrzących przez łzy.
Złudzenie! Wicher jesienny poruszał gwałtownie i szeleścił gałęziami, strząsając z nich trzymające się dotychczas suche liście. Nie było nikogo i nikt go już nie żegnał. Dawne nieśmiałe dziewczątko, owa "znajda", jak ją Jurek nazywał, dziś, jak donosiła pani de Larjeac, niezmierne czyniła postępy w śpiewie i mogła mieć świetną artystyczną przyszłość przed sobą. Śmiałaby się pewno dzisiaj z tych wspomnień, które na chwilę poruszyły sercem Zygmunta. On cierpiał, więc wspominał, podczas gdy ona!...
To była ostatnia myśl jego, gdy wyjeżdżał z Jurpola.
Czarnoszyńscy zamieszkali w Julinie, a wkrótce potem Marszałek życie zakończył. Porwały się ostatnie nici, wiążące go ze światem.Śmierć ta, wśród zupełnego rozbudzenia się umysłu, była cicha, pogodna, spokojna, podobna zachodowi słońca po długim dniu letnim. Podziałała ona zbawiennie na umysł i duszę Zygmunta, była uśmierzeniem tej wewnętrznej rozterki, jaką od pewnego czasu czuł w sobie.
W śmierci starca, który schodzi ze świata w pełni dni swoich i doświadczeń, który dokonał sumiennie wszystkiego, co tylko uczynić było można, który ani na chwilę nie sprzeniewierzył się zasadom swoim i przekonaniom, a z głębi duszy, stęsknionej do wiecznego bytu, może zawołać: "Teraz puść Panie sługę swego w pokoju!" — w takiej śmierci jest siła, która uspokaja, uśmierza i pojednywa nawet z tyra strasznym wyrokiem, co kładzie kres doczesnemu bytowi człowieka i jemu, otoczonemu dokoła znikomością, każe podnosić wzrok śmiertelny ku temu, czego on myślą ogarnąć nie może, ku wieczności.
W takiej śmierci niema rozdarcia, jest boleść bez rozpaczy, jest przeświadczenie konieczności kresu naznaczonego wszystkiemu co istnieje. Wobec tego majestatu śmierci, pogodnej, chrześciańskiej, w duszy Zygmunta ozwały się wszystkie młodzieńcze wierzenia.
Ten starzec, budzący się do przytomności w chwili zgonu, błogosławiący wszystkim, a nieżałujący życia, pamiętający wszystko, a nieszarpiący się w bezsilnem pragnieniu istnienia, widzący owszem lepsze istnienie przed sobą w świetlanem przeczuciu wieczności, obudził w duszy Zygmunta zatarte już nieco uczucia młodzieńczej wiary.
Klęcząc u stóp konającego, wierzył on tak silnie i tak gorąco, jak wówczas, gdy z trwogą w duszy, służąc księdzu Stanisławowi do mszy świętej, oczekiwał, aż mocą wszechpotężnych słów kapłana spełni się w jego oczach najwyższy cud wcielenia Bożego.
Zdawało mu się, iż widzi, przeczuwa, jak zwolna, tajemniczo, a uroczyście, zstępuje niewidzialna śmierci potęga; jak ostatnie tchnienie starca, duch jego, wznosi się do nieba i ztamtąd promienny, uwolniony z więzów ziemskości, spogląda ku niemu, ubłogosławiony i błogosławiący.
Z czcią najwyższą ucałował zimną, sztywną rę- kę starca i rzewnemi łzami, w których nie było ani cienia goryczy, pożegnał pamięć tego, który w jego duszy, w jego wspomnienia miał żyć wiecznie pierwowzorem cnoty, prawości i siły.
Ta śmierć, oderwała go nieco od posępnych myśli, które w chwili wyjazdu z Jurpola były go opanowały. Potrzeba mu było tego wrażenia znikomości rzeczy ziemskich do dalszej a coraz trudniejszej o byt walki.
A walka ta mogła być tem cięższą, iż Zygmunt nie czuł się do niej należycie przygotowanym. Jak pierwej w niedoświadczeniu swem sądził, że ocali Jurpol. tak potem łudził się jeszcze, że Julin w jego młodych rękach potrafi zabezpieczyć zupełnie byt jego i rodziców; nie dostrzegł zmienionych warunków, wśród których gospodarować mu przyszło. Trudność była tem większa, że ojciec, nawykły do wielkiej administracyi i znacznych nakładów, nie mógł mu dać odpowiednich wskazówek, lecz niedoświadczonego poprowadził na mylne tory.
Niedługiego potrzeba było czasu, aby Zygmunt się przekonał, że rady sobie dać nie zdoła.
Rodzicom trudno było się przyzwyczaić do innych warunków bytu; zmiana rozgoryczała ich coraz bardziej; atmosfera, panująca w Julinie, pełna skarg, żalów i bezcelowych wyrzekań, stawała się dla Zygmunta nie do zniesienia, a zwolna pognębiając ducha, osłabiała wolę. Gorące zrazu przywiązanie do rodziców, a zwłaszcza do ojca, tępiało. Widział on teraz dokładnie i oceniał krytycznie wszystkie wady ich charakteru i usposobień; znaczną część odpowiedzialności za stan obecny musiał im przypisać, a raz stanąwszy na tem stanowisku, czuł się pokrzywdzonym. I jak rodzice wyrzekali bezcelowo na los i klęski, tak on w duchu na nich wyrzekał, tracąc w tych daremnych skargach ostatki siły woli i zapału. Gospodarstwo, do którego nigdy zamiłowania nie miał, obrzydło mu wreszcie zupełnie; założył więc ręce i czekał zmiłowania boskiego, marnując czas na wycieczkach w sąsiedztwo.
Tymczasem Jerzy kończył wydział medyczny. W ostatnim roku pobytu na uniwersytecie całe koszta jego utrzymania, pokrywane dotychczas przez Czarnoszyńskich, spadły na pana Jędrzeja, który odebrał wprawdzie swoje dwadzieścia tysięcy rubli, jakie ciężyły na Jurpolu, lecz musiał wyrzec się wygodnej administracyi Słobody. Kapitalik więc był, ale za szczupły, by z niego cała rodzina stosownie do przyzwyczajeń swoich żyć mogła. Na domiar nieszczęścia, p. Jędrzej, na starość coraz bardziej ulegający wpływowi żony, za jej namową wziął dzierżawę, na której tracił. Kapitalik topniał z każdym rokiem, a Sipajłło martwił się i coraz bardziej na zdrowiu zapadał.
Wśród kolegów uniwersyteckich, Jerzy nie miał przyjaciół. Nieufny, podejrzliwy, chcący imponować każdemu, bezwzględny w potępianiu wad, dostrzeżonych w innych, a wybuchający gniewem na najlżejszą krytykę swego postępowania, zraził do siebie wszystkich, i profesorów i kolegów, którzy stronić od niego poczęli.
Czuł tę pustkę dotkliwie; zwiększała ona gorycz, którą był przesiąknięty, a to skłaniało go do coraz usilniejszej, wytężającej pracy, w której pogrążony mógł zapomnieć o wszystkiem.
Nadszedł czas egzaminów. O tym ostatecznym popisie myślał nieraz Jurek z bijącem sercem i niepokojem. Nie dlatego, aby mógł powątpiewać o rezultacie, lecz że pragnął, aby rezultat ten olśnił profesorów, pognębił kolegów. Była to chwila, w której spodziewał się, że praca jego odniesie tryumf stanowczy, a tak świetny, iż całą dalszą karyerę ułatwi.
Nieraz, siedząc nad książką, przerywał studya, by się oddać rozkosznym marzeniom. Wyobrażał sobie ów ostateczny egzamin, jako popis dla niego wyłącznie przeznaczony, który ma jego wiedzę uwidocznić; wyobrażał sobie zdumienie profesorów, gdy na zadane sobie pytanie odpowiadać zacznie długim wywodem, opartym na najnowszych zdobyczach nauki. Jedni zazdrościć mu będą, drudzy nie zechcą odrazu zaufać i uznać, ale on zazdrość pognębi, nieufność niezbitemi argumentami usunie, zadziwi wszystkich!
I wyobrażał sobie dalej, jak mu profesorowie, nawet najbardziej niechętni, winszować będą; jak koledzy, wobec takiego powodzenia, chcąc nie chcąc, otoczą go kołem, witając w nim przewodnika swego i mistrza.
Nadeszła wreszcie chwila stanowcza, i — nie odpowiedziała marzeniom. Przystępujących do ostatniego egzaminu było bardzo wielu. Od rana do późnej nocy ciągnęły się te popisy, uważane raczej za formę, niż za rzeczywisty egzamin. — W ciągu kilkuletnich studyów profesorowie przekonać się mieli sposobność, który ze studentów zasługiwał, lub nie, na patent lekarski. Dobrych więc uczniów ekspedyowano z pośpiechem, zatrzymując się tylko dłużej przy wątpliwych. Sipajłło należał do najlepszych; każdą więc jego odpowiedź na pytanie, wyciągnięte losem, przyjmowano bez zarzutu, nie dając mu wcale pola do obszerniejszych wywodów. Kilka słów wystarczało, przerywano mu natychmiast.
Po każdym takim egzaminie, Sipajłło wściekły usiadał w ławce i przysłuchiwał się popisom innych. Zdawało mu się, że z nimi postępowano zupełnie inaczej, oburzał się na odpowiedzi, zdradzające płytkość wiedzy, zżymał się na lekceważące traktowanie przedmiotu przez profesorów.
— Nieuki! głupcy! — szeptał przez zaciśnięte zęby — jedni traktują naukę byle zbyć, byle zdać egzamin, drudzy powodują się względami, albo ulegają niedołęztwu.
Egzamin a te stały się dla niego torturą. Blady, niemal chory, wyszedł z sali egzaminacyjnej po ostatnim popisie. Był to późny wieczór. Noc pogodna, ciepła, tylko gdzieś od Dniepru szedł wietrzyk orzeźwiający.
Jerzy bezmyślnie poszedł przed siebie ulicami, potrącany przez przechodniów, patrząc na wszystko, nie widząc nic. Szedł przez ulice gwarne, pełne ludzi i wrzawy. Było mu duszno, gorąco. Spieczonemi ustami chwytał powietrze, którego mu brakło; chciał uciec od gwaru i ludzi, a nie mógł. Szedł coraz szybciej, usiłując wydostać się w ulice bezludne, gdy naraz posłyszał za sobą wołanie.
Byli to koledzy, wracający również z sali egzaminacyjnej, ale swobodni, szczęśliwi, pragnący ostatnie chwile pobytu w Kijowie spędzić jak najweselej. Śmieli się głośno i wołali na Sipajłłę.
Chciał umknąć, lecz to było już niepodobieństwem. Okrążono go i pociągnięto. W tej. chwili radosnego uniesienia, po przebyciu trudów i obaw egzaminacyjnych, wszelkie niechęci nikły. Jerzy poczuł wokoło siebie serca, silnie bijące koleżeńskiem ciepłem, i przyjął uścisk dłoni szczerych, niemal bratnich,
— Chodź z nami, przebrzydły mruku! — zawołał jeden z kolegów, który w ciągu studyów najwięcej do Jerzego się zbliżał — za tydzień już nas wichry rozniosą po świecie dzisiaj jeszcze nasze... Chodź, pożegnamy się!
Odmówić nie mógł. Milczący wśród wrzawy, ponury wśród wesołości, dał się pociągnąć.
Weszli razem do obszernego mieszkania jednego z majętniejszych kolegów. Sipajlło był zły, że tu przyszedł. Ogłuszała go wrzawa licznie już zebranych rówieśników; niemile raziło jaskrawe światło kilkunastu świec, palących się na dużym, biesiadnym stole; drażniła hałaśliwa wesołość i przemowy ucztujących.
Biesiada trwała długo, wino strumieniami się lało, a toasty następowały po toastach. Jerzy, nieprzyzwyczajony do trunku, znużony przebytemi wrażeniami, siedział na miejscu, oszołomiony, prawie nie- przytomny. Pił dużo; w uszach huczały mu teraz rozmaite głosy, w głowie plątały się bezładne myśli, w oczach migało różnobarwne światło, przez które przelatywały od czasu do czasu, czarne plamy, szerokie, wielkie, jak nietoperze, zasłaniając wszystko.
Z początku rozweseleni koledzy zaczepiali go i chcieli zmusić, aby wyszedł z ponurego milczenia. Chwilą, nad całem towarzystwem, zdawał się ciężyć ołowiem jego posępny humor; ale wino, dolewane ciągle przez uprzejmego gospodarza, podziałało niebawem; zaniechano daremnych usiłowań i zapomniano o nim.
Zapanowała swoboda. Wstawano od stołu, chodzono po pokojach gromadami, to znów siadano.
Nagle zdało się Jerzemu, że po za sobą posłyszał głos, pełen niechęci:
— Nie trzeba było ciągnąc tego mruka... Całą zabawę nam psuje...
Zwrócił się szybko w tę stronę, zkąd głos pochodził, ale nie mógł na pewno dostrzedz, kto wypowiedział te słowa.
Zdawało mu się, że to był niejaki Czerski z Wołynia, zawzięty jego antagonista, ale nie był zupełnie pewny. Zresztą wszyscy wydawali mu się w tej chwili zaciętymi jego wrogami, urągającymi mu swą wesołością, a swojem nieuctwem drwiącymi z jego pracy i wiedzy.
Wychylił kieliszek, stojący przed nim i oparłszy się łokciami na stole, ukrył w obu dłoniach rozpalone czoło. Zamknął oczy. ale mimo to, zdawało mu się, że widzi wszystkich; zatknął palcami uszy, lecz wrzawę i głosy doskonale słyszał; rozumiał nawet, co mówiono, lepiej niż pierwej.
— Upił się. — któś szepnął obok niego z szyderczym uśmiechem.
Jerzy żachnął się i podniósł głowę, spozierając dokoła roziskrzonym wzrokiem.
— Kto śmiał mówić, żem pijany! — krzyknął. Wybuch szalonej wesołości był mu odpowiedzią.
— Cicho! cicho! — wołano — gospodarz ma głos! Rozpoczynała się nowa serya toastów. Gospodarz, stojąc na środku pokoju, wznosił toast ostatni. Mówił o pracy wspólnej, teoretycznej, szkolnej, którą przebyto, o dalszej na przyszłość pracy praktycznej i obowiązkach koleżeństwa, które obie te prace, szkolną i praktyczną, jednym węzłem na całe życie złączyć powinno. Mówił po prostu, a serdecznie, nie krasomówczo, a wymownie, nie szukając efektów, a wywierając tak silne wrażenie, że pomimo podochocenia trunkiem, wszyscy poruszeni, nagle umilkli, a potem serdecznie ściskać się poczęli w rozrzewnieniu.
Jurek siedział na miejscu. Nie zbliżał się do niego nikt i on do nikogo, samotny wśród tego tłumu.
— Zapomnieli o mnie — myślał — sądzą, żem pijany, głupcy! Serce jego przepełniała coraz większa gorycz i coraz silniejsza pogarda dla tych, którzy go otaczali. Czuł potrzebę rzucenia im w oczy tą pogardą, wypowiedzenia wszystkiego, co mu na sercu ciężyło, okazania im całej swej wyższości.
Na toast gospodarza odpowiadał teraz inny ko- lega, mający opinię dobrego mówcy i bardzo zdolnego lekarza.
On także mówił o pracy praktycznej, jaka ich teraz czeka, a mówiąc o tem, w bardzo efektownym zwrocie wskazał na obowiązek ciągłych studyów, aby posunąć naprzód naukę dla dobra ludzkości.
Jurek ironicznie się zaśmiał.
— Nie wam, nie wam — szeptał przez zaciśnięte zęby — spełniać takie zadanie, nie wam posuwać naprzód naukę, której pierwszych podstaw nie znacie!
Czuł, że mówić musi, a trwoga jakaś ogarniała go nieprzemożona na myśl o pierwszem słowie, które mu wypowiedzieć przyjdzie. Lękał się usłyszeć brzmienie własnego głosu, serce tłukło mu się gwałtownie w piersi, na czoło pot kroplisty wystąpił.
Kolega mówić skończył — ozwały się huczne oklaski, ściskano i całowano mówcę. To zelektryzowało Jurka.
Powstał nagle, wyprostował się, nalał z butelki wina do szklanki, wychylił duszkiem i zaczął mówić.
Zrazu głos stłumiony nie rozchodził się wśród wrzawy, lecz nagle wrzawa ustała i. zaległa cisza.
Wszyscy, zdumieni wystąpieniem Sipajłły, umilkli.
Wśród ciszy głos jego zabrzmiał donośnie i z każdą chwilą potężniał, wibrując. On blady, z oczyma patrzącemi bezwiednie przed siebie, opierając się jedną ręką na stole, mówił energicznie, dobitnie, wyrazami, które potokiem płynąć mu się zdawały z ust, przed chwilą ponuro milczących.
Mówił o postępach medycyny, wskazywał kierun- ki, jakiemi iść należało, aby szukać nowych dróg, ale zarazem z naciskiem podniósł, że tego nie zdolny uczynić ten, kto ladajakiemi studyami uzyskawszy patent lekarza, sądzi się być powołanym do wyrokowania.
— Nie lekarz to będzie — wołał — lecz partacz, nie dobroczyńca ludzkości cierpiącej, lecz jej oprawca!
W ciągu całej mowy Sipajłły panowała cisza. Zdumienie ustępowało chwilami miejsca zniecierpliwieniu a nawet oburzeniu, bo każdy mimowoli czuł, że Jerzy, chociaż nie wymienia nikogo, ma pewne osobistości, a może cały ogół na myśli, że wszystkim zarzuca nieuctwo, sobie tylko przypisując wiedzę.
Sipajłło instynktowo odczuwał usposobienie swoich słuchaczy; rozpłomienionym wzrokiem rzucając dokoła, chwytał wyrazy twarzy niechętne albo szyderskie i to go jeszcze bardziej podniecało. Coraz gwałtowniejsze wyrazy wydobywały mu się na usta ze wzburzonej duszy, a taka była siła jego wymowy, że trzymała na wodzy oburzenie obecnych, którzy milczeli, jakby porażeni tym niespodzianym atakiem.
Jerzy mówił ciągle, grożąc zdemaskowaniem profesorów i protegowanego przez nich nieuctwa młodych lekarzy; mówił jeszcze, ale głos w krtani zamierał, krew uderzała falą do głowy, a serce bić przestawało. Zachwiał się i cała siłą o stół obu rękami się oparł. W uszach szum gwałtowny, huczący, tłumił mu brzmienie jego słów własnych, przestał słyszeć siebie, a przed sobą nie widział nic, prócz mgły szarej, coraz gęstszej przez którą krwawe przelatywały błyskawice.
Stał z otwartemi usty bez głosu i nagle upadł na krzesło. I w tejże chwili zdało mu się, iż przez szum, jaki mu głowę napełniał, przedarł się szalony, głośny wybuch śmiechu. Chciał się porwać, nie miał siły, nawet głowy udźwignąć nie mógł, która opadła na stół bezwładnie. Nie słyszał już nic.
Obudził się wśród ciemności, w pokoju i na łóżku gospodarza domu; na głowie poczuł zimno, był to ręcznik z wodą i lodem. Wzdrygnął się, odrzucił okład i powstał.
— Byłem pijany! — szepnął.
Przejęło go pognębiające uczucie wstydu. Usiłował przypomnieć sobie wszystkie szczegóły minionego wieczora i zdawało mu się, że pamiętał wszystko aż do chwili, gdy mówić przestał, gdy posłyszał śmiech. Wiedział, co mówił, nie pamiętał tylko, co się z nim potem stało, jakim sposobem znalazł się w tym pokoju. Głowa mu jeszcze ciężyła, niepewnym krokiem przeszedł się po pokoju i zbliżył do drzwi, przez które przedostawało się światło.
Gospodarz i kilku wytrwał szych kolegów zabawiało się jeszcze. Przez drzwi, ostrożnie uchylone, zobaczył Sipajłło, że siedzieli przy stoliku i grali w karty; obok nich stały butelki i kieliszki. Jerzy wiedział, że gospodarz, człowiek bardzo zamożny, namiętnie lubił grę i grał wysoko. — W pierwszej chwili miał zamiar wymknąć się niepostrzeżenie, co było jednak trudnem, trzeba było bowiem przechodzić przez pokój, w którym grano. Następnie przejęło go pragnienie okazania, że pijanym nie jest, że to było tylko chwilowe osłabienie i omdlenie, spowodowane poprzedniem zmęczeniem, pracą i gorącem, jakie panowało w pokoju. Należało się rehabilitować!
Poprawił zmoczone włosy i nieład ubrania i krokiem dość pewnym wszedł, zbliżając się do stołu grających.. Musiało być późno, bo świece dopalały się już w lichtarzach, na co wszakże zajęci grą nie zważali.
Przy stole siedziało, oprócz gospodarza, sześciu kolegów; kilku, stojąc, przypatrywało się grze z niezmiernem zainteresowaniem.
Zajęcie było tak silne, że wejście Sipajłły nie zrobiło żadnego wrażenia. Ten i ów odwrócił głowę, popatrzył i w milczeniu zwracał się ku zielonemu stolikowi, przy którym padały krótkie wyrazy, jak hasła. Oprócz nich słychać było tylko szelest kart rzucanych, a czasem urwany okrzyk podziwu lub niezadowolenia.
Gra była ryzykowna i wysoka; brali w niej udział najmajętniejsi koledzy Sipajłły, których on nieraz za ich rozrzutność i lekkomyślność potępiał.
Widząc, że nikt na niego uwagi nie zwraca, Jerzy stanął przy stoliku. Z początku mało go zajmowała gra sama, a więcej twarze grających, rozgorączkowane, niespokojne. Po chwili jednak drażnić go poczęło wytrwałe szczęście, jakie służyło temu. którego w całem towarzystwie najbardziej nienawidził. Był to ów Czerski, którego głos poznał Sipajłło, gdy czynił innym wymówki, że go tu sprowadzili. Przystojny bardzo, lubiony przez kolegów, towarzyski, wesoły, a przytem majętny, Czerski posiadał wszystkie warunki do szczęścia, których mu Jerzy zazdrościł — nawet w grze był szczęśliwy!
Z oburzeniem patrzył, jak przy Czerskim coraz większa suma gromadziła się pieniędzy, a on uśmiechał się z zadowoleniem, lekceważąco potrącał banknoty, leżące obok niego i z takiemże lekceważeniem, niepozbawionem wdzięku, stawiał wysoko, niedbale brał karty i — wygrywał.
Jerzy przeszywał go płomiennym wzrokiem, co musiało zwrócić uwagę Czerskiego, bo nagle podniósł głowę, spojrzał i z pewnym ironicznym naciskiem:
— A, pan Sipajłło — rzekł — już zdrów!
Wszyscy się ku Jerzemu zwrócili, jakby go dopiero spostrzegli, a on stał blady, wzburzony, czując na sobie siłę tych spojrzeń, z których ani jedno nie było życzliwe.
— Wcale nie byłem chory — przemówił przez zaciśnięte zęby — gorąco przyprawiło mię o chwilowe omdlenie. Ale jak widzę — dodał — panu Czerskiemu szczęście dziś służy.
— Pomimo gorąca — przerwał, śmiejąc się Czerski. Za to — dorzucił z przymówką, podrażniony także przenikliwemi spojrzeniami Sipajłły i jego sarkastycznym tonem — za to będę całe życie partaczem-lekarzem i oprawcą społeczeństwa!
— Dajże pokój — przerwali — po co wznawiasz historye?
Jerzy rzucił się gwałtownie, ale się wnet zmiarkował. I on nie chciał już teraz wznawiać zajść po- przednich. Czerski także zreflektował się rychło i chcąc snadź wynagrodzić to, co mu się mimowoli w chwilowem rozdrażnieniu, wyrwało, zaśmiał się wesoło.
— Żartuję sobie! — zawołał — Sipajłło chyba to rozumie. Wiesz co Jerzy? — dodał, wracając nagle do koleżeńskiego tonu — siadaj i zagraj z nami!... raz ostatni...
Propozycya była uczyniona dla formy, aby przerwać przykry nastrój poprzedniej rozmowy, Jurek bowiem dotychczas nie grał nigdy. Zdumienie tedy było powszechne, gdy Sipajłło nie odpowiedział odmową, lecz przysuwając krzesło do stolika:
— Gram... rzekł krótko.
Co w nim podówczas zaszło, nie potrafiłby sam dokładnie określić.
Powodowała nim zrazu chęć upokorzenia Czerskiego. Zdawało musie, że wygrać musi, a żądza tej wygranej coraz silniej go opanowywała. Z początku, nie znając dobrze tajemnic gry, był niepewny siebie; ośmieliła go pierwsza wygrana, dość znaczna, powitana hucznym aplauzem kolegów.
— Pierwszy raz zawsze się wygrywa! — ktoś mu szepnął nad uchem.
On też czuł, że wygrać musi! Pierwsze pomyślne wróżby przejęły go niewymownem zadowoleniem. Zaczął grać coraz swobodniej; krew żywo krążyła mu w żyłach, oczy pałały...
Jak długo to trwało, onby sam dzisiaj określić nie zdołał. Podówczas stracił zupełnie rachubę czasu,
Widział tylko, jak gospodarz, wstawszy od stolika, przyniósł nowe świece, na miejsce tych, które się wypaliły, — uważał, że płomień tych świec coraz bledsze rzucał blaski, wobec świtów dziennych, które się przez okna wdzierały. I widział naprzeciw siebie żółtą, zmęczoną, ale spokojną twarz Czerskiego, który ciągle teraz przegrywał.
Nagle zmieniła się fortuna. Kilkakrotnie, raz po raz, Sipajłło przegrał. Nie umiejąc się miarkować, ulegając gorączce, która nim owładła, ryzykował, stawiał wysoko; przegrawszy, usiłował w tej chwili się odbić i znów przegrywał.
— Jerzy — rzekł spokojnie Czerski — nie zapalaj się do swoich własnych pieniędzy... poczekaj!
Ta przestroga była oliwą dolaną do ognia. Zimina krew Czerskiego drażniła go teraz równie mocno, jak pierwej jego szczęście. Nie odpowiedział nic, grał ciągle z tą samą nieoględnością, a zapalał się coraz bardziej, im większe ponosił straty. Żal mu było tych pieniędzy, które przed chwilą leżały przy nim, były jego własnością, a nagle przeniosły się do kieszeni innych. Drżącemi rękami wyrzucił resztę banknotów z pugilaresu i natychmiast je przegrał.
Zdmuchnięto świece, był dzień biały. Jerzy czuł, że go zimny pot oblewa, dreszcze wstrząsają całem ciałem, a w żyłach przelewa się krew gorąca, jak lawa.
— Kończmy! — rzekł Czerski.
Sipajłło kończyć nie chciał. On teraz siedziałby dni kilka z rzędu przy tym stoliku, dopókiby mu sił starczyło, byleby nie kończyć!
— Jeszcze pół godziny! — przemówił. Uderzyło go brzmienie własnego głosu. Było chrypliwe, ściśnięte, syczące.
Sipajłło przegrał najwięcej, uczyniono więc zadość jego życzeniu, chociaż nikt już grać nie miał ochoty. Trwało to jeszcze godzinę, a może i więcej, ale klęska Jerzego powetowaną być już nie mogła. Przegrał wszystko co miał przy sobie i pięćset rubli pozostał dłużny Czerskiemu.
Gdy rzucono karty i rozrachowywać się poczęto, Jerzy oparłszy się o stół łokciami, patrzył nieprzytomnym wzrokiem na cyfry, kreślone białą kredą na zielonem suknie ręką gospodarza. Gorączka, która nim owładnęła i podniecała przez kilka godzin, opuszczała go teraz, siły słabły, głowa ciężyła, oczy bolały, jak gdyby je drutami rozpalonemi raniono; w mózgu czuł straszliwą próżnię, wśród której rozbijały się bezładne myśli. W tym zamęcie jedno tylko przeważało pragnienie: grać jeszcze, grać ciągle! i jedna troska: dług, którego natychmiast spłacić nie mógł.
Wstał i zbliżył się do Czerskiego:
— Przykro mi — rzekł zdławionym głosem — że dzisiaj nie mogę zapłacić.
— Ale co znowu! — przerwał Czerski uprzejmie — nie kłopocz się tem wcale. Odeszlesz, kiedy ci będzie najdogodniej.
— Dziś wyjeżdżam do domu — wtrącił spiesznie Jerzy — przyjechawszy natychmiast odeszlę.
— Ależ proszę cię! — zawołał Czerski, podając mu rękę — kiedy tylko zechcesz.
Za chwilę Sipajłło znalazł się na ulicy sam jeden.
Zupełnie inne, niż zwykle, wydało mu się miasto, inni przechodzący ludzie, inne powietrze. Widział przed sobą ulicę i ludzi, jak przez mgłę, a czuł się całkowicie odrębnym, nieszczęśliwszym, bardziej upośledzonym od wszystkiego, co go otaczało. Mijając przechodzących myślał:
— Jacy oni szczęśliwi, że nie spędzili podobnej jak ja nocy!
Szedł szybko, unikając spojrzeń, kryjąc się pod mury, szedł bezwiednie, zgnębiony, chory; głowa pękała mu z bolu, bolały go wszystkie kości, pragnął samotności, spokoju, spoczynku.
Nareszcie doszedł do swego mieszkania. — Pozasłaniam szczelnie okna myślał — i spać się położę; cały dzień nikogo nie wpuszczę. — O niczem teraz nie marzył, tylko o tym spoczynku.
Niestety i w tej nadziei spotkał go zawód. Stróż kamienicy powitał go u wejścia i doręczył list z domu, od matki.
Pani Natalia donosiła synowi o nowych, poniesionych stratach. Rdza i grad zniszczyły nadzieje tegorocznych obfitych plonów, a na domiar klęski ojciec, od dłuższego czasu zapadający na zdrowiu, tak uczuł te straty, że groźnie zachorował.
— "Przyjeżdżaj — pisała matka — przyjeżdżaj co rychlej; ojciec cię wzywa, a mówi ciągle o śmierci. Jest bardzo słaby."
Tegoż dnia wyruszył Jerzy z Kijowa, a przyjechał do domu na pogrzeb ojca.
Ostatni ten dzień studenckiego życia i okropny powrót do domu, stały się granicą, oddzielającą dzieciństwo i młodość Jerzego od walk męzkiego wieku. Rzuciły one cień fatalny, żałobny na całą przyszłość. Wprost z ław szkolnych, Jerzy wpadł w wir kłopotów, dotychczas mu obcych: był zmuszony teraz nietylko myśleć o sobie, lecz i o matce, którą, przerażona śmiercią męża, zaniepokojona o dalszą przyszłość, mniej niż kiedykolwiek była zdolną zająć się interesami.
Straty, poniesione na dzierżawie, były bardzo znaczne. Zlikwidowawszy wszystko, po spłaceniu wszelkich należytości i odesłaniu długu Czerskiemu, zostało Jerzemu około dziesięciu tysięcy rubli. Większa połowa kapitału dawnego bezpowrotnie przepadła.
Z tą, sumką Sipajłło przeniósł się z matką do Humania i rozpoczął praktykę.
Ale i tu czekało go rozczarowanie. Praktykę rozpoczynał z pewnością powodzenia; ta pewność tak była wielką, że pozwalała mu lekceważyć kolegów, nie dbać o ich względy, głośno odzywać się o ich nieuctwie. Wkrótce, ilu tylko było lekarzy w Humaniu i okolicy, wszyscy wiedzieli o opinii, jaką o nich wydawał młody Sipajłło i za tę opinię odwdzięczali mu się czynami. Oddawna tu osiedleni mieli w swych rękach całą praktykę, mieli też rozliczne sposoby przeszkadzania młodemu a zarozumiałemu współzawodnikowi. Dopomagał im sam Jerzy, szkodząc sobie w opinii ogółu bezwzględnością swą i szorstkością.
Zdarzyło się, że wezwany na konsylium Sipajlło, nie chcąc uledz zdaniu kolegów, wyjechał, pomimo próśb rodziny, oświadczając brutalnie, że chory przy takiem leczeniu umrzeć musi. Chory wyzdrowiał, przeciwnicy odnieśli tryumf, a rodzina powzięła do Sipajłły żal, którego bynajmniej nie taiła. Wkrótce w całej okolicy mówiono tylko o brutalstwie i zaciętości Sipajłły, który, jak utrzymywano, wolał raczej zabić chorego, niż uledz zdaniu innego lekarza.
— Zanadto ryzykowny, życie ludzkie u niego nie znaczy nic, robi doświadczenia, które chorzy ciężko przepłacić mogą! — mówili jedni.
— Nowicyusz, niema praktyki, a zuchwały i brutal! — dodawali drudzy.
Wobec takiej opinii nic dziwnego, że praktyka zamiast się wzmagać, malała. Bywały dni takie, że ani jeden pacyent nie zapukał do drzwi młodego doktora, a wiejska praktyka, najwięcej przynosząca, została, jak dotychczas, w ręku starych lekarzy: Freunda i Strulińskiego. Nie wykurzył ich Sipajłło, jak to niegdyś zapowiadał matce.
Goryczą zapływało mu serce. Oskarżał świat i ludzi, winił los fatalny, a żadna myśl jaśniejsza nie przynosiła otuchy. Wkrótce uczuł się jeszcze bardziej samotnym, matka bowiem jego wyjechała na czas dłuższy do krewnych, nie mogąc porozumieć się z synem. Jerzy kochał matkę, ale pod jednym dachem z nią mieszkając, był w ciągłej z nią walce.
Pani Natalia, zaślepiona w synu, dumna jego stanowiskiem i wiedzą, nie umiała wszakże ułatwić mu stosunków z ludźmi, których swoją, nadętością i tonami zrażała, przyczyniając się mimowolnie do zwiększenia niechęci, którą Jerzy własnem postępowaniem wywoływał. On zaś, szukając we wszystkich i we wszystkiem, co go otaczało, winy niepowodzeń, których był sam głównym sprawcą, stawał się z dniem każdym bardziej szorstkim i przykrym dla matki, na którą zwalał całą odpowiedzialność. W rozgoryczeniu zdawało mu się nieraz, że gdyby nie matka ze swemi parafiańskiemi tonami i pretensyą do arystokracyi, on daleko lepiej stałby w opinii ogółu.
— Ośmiesza mnie — myślał — ludzi zniechęca.
I czynił matce bolesne wyrzuty, na które pani Natalia odpowiadała migreną i łzami, a wreszcie zmuszona była wyjechać.
Wyjazd ten, powiększając pustkę, otaczającą Jerzego, nie ułatwił wcale sytuacyi. Do dawnych zarzutów, czynionych mu, jako lekarzowi, przybył teraz nowy, najcięższy, piętnujący go jako człowieka.
— Zły syn! — mówiono — wypędził matkę.
Tę atmosferę niechęci czuł Sipajłło mimowoli wokoło siebie" a napróżno usiłował ją rozproszyć. Uprzedzenia ogółu były nadto wielkie, by się dały łatwo zmienić, a on nadto ambitny i zaufany w sobie, by mógł nad sobą samym zapanować. Przy każdem zetknięciu się z ludźmi wybuchał, każdą najlżejszą opozycyę odpierał lekceważącą ironią.
W tym czasie, — było to już w drugim roku pobytu Sipajłły w Humaniu, — odwiedził go niespodziewanie Zygmunt Czarnoszyński.