Najsłabszy opór - ebook
Najsłabszy opór - ebook
Jak to jest, kiedy poddajesz się nieoczekiwanym zbiegom okoliczności, pozwalasz nieść się falom jak gigantyczna kubomeduza albo opalony surfer – pyta (a odpowiedzi sprawdza na sobie) główna bohaterka duńskiej powieści, mistrzyni puszczania kaczek i mentalnego sportu, który sama określa jako „minimalny hedonizm myślenia”. Poetycka, rozpalona słońcem i wypełniająca spokojem opowieść o tym, co się dzieje, gdy wyrywamy się z codziennych uwikłań i mielących nas trybów rutyny, kiedy pieszczocie życia stawiamy jedynie najmniejszy opór i przestajemy być zależni od fal innychniż te, które i tak zawsze mamy w sobie.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66487-70-3 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
.
Co?, spytała Emma dwudziestego maja. Co? Właśnie myła w łazience lustro, gdy JC, który leżał w wannie, poinformował ją, że Profesor L zaproponował mu wyjazd do Australii. Emma przestała wykonywać okrężne, dobrze wymierzone ruchy prawej ręki i wymownym spojrzeniem dała JC do zrozumienia, co o tym myśli. Siedem tygodni? Miała na ten temat określony pogląd, po prostu. Za przykrą uznała zwłaszcza konieczność obywania się bez spokojnego porannego rytuału, który był możliwy, ponieważ oboje mogli swobodnie decydować, o której rozpoczną pracę, a także dlatego, że Emma z zasady odmawiała posiadania budzika: rytuału leniwego rozbudzania się i powolnych, półsennych pieszczot, które zazwyczaj miały ciąg dalszy, a potem wspólnego prysznica, no i espresso, które robił JC, czarne jak smoła, podczas gdy ona przeprowadzała drobiazgowe studium pogody. Otwierała okno w sypialni i najpierw wystawiała na zewnątrz nagie ramię, a potem cały tułów, kilka razy głęboko wdychając powietrze. Cofnąwszy się na powrót do pokoju, analizowała swoje wrażenia, porównywała je z prognozą pogody, po czym na podstawie sumy tych obserwacji wybierała ubrania, starannie wyselekcjonowany zestaw, od okryć wierzchnich po bieliznę. JC często zgłaszał sensowny komentarz. Nie sądzę, żeby wełna była na dziś odpowiednia, kochanie, mawiał, jeśli padał deszcz, bo wiedział, że w takiej sytuacji wełna jej zdaniem drażni skórę. Emma bardzo sobie ceniła taką formę troskliwości, i nigdy nie ignorowała jego rad... Siedem tygodni? Jeszcze raz rzuciła mu to samo spojrzenie, ale ponieważ, niewzruszony, tylko się do niej uśmiechał, westchnęła i się poddała. Człowiek musi chyba robić to, co musi, i jeśli tylko nie przysparza to innym zbyt wielkich cierpień, to, no cóż. Więcej powiedzieć nie zdążyła. Zobaczyła w lustrze, że JC wyszedł z wanny i zbliża się od tyłu, było całkiem jasne, do czego zmierza.
Niecałe trzy tygodnie później, dokładnie siódmego czerwca, żegnali się na kopenhaskim lotnisku. Jens Christian Nielsen i Emma Dombernovsky, ładna, zadbana para. On nieco wyższy od niej, ona nieco szczuplejsza od niego. Wtulili się w siebie, w samym środku mrowia podróżnych, jakby się jedno w drugie zapadli na pełną czułości minutę, niejako zamykając w objęciu czekającą ich tęsknotę i radosne wypatrywanie nadchodzącego spotkania. Było to tym bardziej przepełnione czułością, że poprzedniego wieczoru podczas lepszego niż zwykle obiadu, w restauracji Jean, właściwie postanowili zostać rodzicami. JC uważał, że po sześciu latach współżycia, teraz, gdy oboje przekroczyli trzydziestkę, są już dojrzali do tego zadania. Gdy jedli przystawkę, roladę z łososia, odmalowywał przed Emmą radość, jaką ich wspólnym znajomym sprawiały brzdące, a podczas dania głównego, befsztyku z malgaskim pieprzem, zwrócił uwagę, jak bardzo cieszyłaby się jej babcia, gdyby mogła tego doświadczyć – co jednak zgodnie uznali za tani chwyt. Na koniec JC wetknął łyżeczkę w domowej roboty sorbet malinowy, który bez oporu się poddał, i gwałtownie, z naciskiem, w całkiem nietypowy dla siebie sposób oświadczył, że po prostu chciałby w tym życiu zostać ojcem! Ależ ja nic nie mówię! Emma zaręczyła, że nie jest osobą, która stawia opór, gdy kimś rządzą takie emocje, ma jedynie pewne wątpliwości dotyczące tego rodzaju zobowiązania. Co takiego?! O czym ona mówi?!
Wieczorem piątego czerwca pogoda była przyjemna, ciepło, chciało się przebywać na zewnątrz. Emma i JC szli pod rękę nabrzeżem, wracając wolnym krokiem do domu, ich wspólnego, całkiem przyzwoitego trzypokojowego mieszkania z balkonem przy ulicy Borgergade. Emma spokojnie i łagodnie zwróciła ukochanemu uwagę na to, że wszystko, co istnieje, jest rezultatem nieprawdopodobnie złożonego łańcucha przyczyn i skutków. Jako biolog powinien to wiedzieć lepiej niż większość ludzi. Przyznała, że aż jej się kręci w głowie na samą myśl o tym, jak na przykład omlet stał się omletem. Pomyśleć tylko o wszystkich elementach, które nieskończenie długo i z udziałem niezliczonych zdarzeń następowały jedne po drugich, po to by na niebywale krótko przyjąć formę wspomnianego omletu. I wyobrazić sobie, że w jej macicy miałby się toczyć taki proces, prowadzący do rezultatu w postaci dziecka – całkiem nowego człowieka, życia po prostu, którego następstwem jest, jak wiadomo, śmierć! Wskoczyć w to bez zastanowienia – to jej zdaniem więcej, niż można oczekiwać od normalnie myślącego człowieka. Głęboko wciągnęła powietrze. To jedno.
A drugie, to czy powinno się niewinnego nienarodzonego narażać na egzystencję. To jest pytanie, które raz postawione, wnet przekierowuje uwagę na dwie sprawy: po pierwsze, że nikt na tej ziemi nie ma szansy wiedzieć, kim jest ta niewinna nienarodzona istota, a raczej kim by była, nie mówiąc już o tym, co by jej w życiu przypadło w udziale oprócz śmierci. Po drugie, że nikt, absolutnie nikt, niezależnie od tego, jak szczęśliwie by się wszystko miało ułożyć, nie może decydować o tym, czy lepiej istnieć, czy lepiej nie istnieć. Z której to przyczyny powyższe pytanie musi pozostać bez odpowiedzi. I w istocie było dla Emmy zagadką, jak, wziąwszy te kwestie pod uwagę, jak to jest możliwe, że na Ziemi żyje sześć miliardów ludzi. Sześć miliardów! Tak po prostu, jak gdyby nigdy nic! Ludzie naprawdę są zabawni... JC zachował milczenie, dawno już postanowił, że jeśli chodzi o Emmę, to pewne rzeczy musi po prostu przeczekać. Ale za to. Zanim zgasili tego wieczoru światło, przyłożył usta do jej ucha i szepnął, że jeśli obieca tę sprawę rozważyć, to pokaże jej kilka znanych sobie sztuczek, tu i teraz. Doskonale. Chodź tutaj.
Całkiem pozbawiona poczucia humoru Emma wszelako nie była.
Gdy machała JC na pożegnanie u stóp ruchomych schodów, które uwoziły go do kontroli paszportowej na piętrze, była, łagodnie mówiąc, wzruszona. Uśmiechnięta odwróciła się i wpadła na brzdąca o zaaferowanej minie, z plecakiem na plecach. Pogłaskała go po głowie. Szczęśliwej drogi, przyjacielu, powiedziała i poszła dalej. Życie było dla Emmy – raz na jakiś czas – lekkie jak samba.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------