Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Największa radość, jaka nas spotkała - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Największa radość, jaka nas spotkała - ebook

Gdy Marilyn Connoly i David Sorenson zakochiwali się w sobie w latach siedemdziesiątych, byli beztrosko nieświadomi tego, co przyniesie im życie. Nie mieli pojęcia, że w 2016 roku ich cztery tak różne od siebie córki będą – każda na swój sposób – mocowały się z życiem. Młodo owdowiała Wendy koi się alkoholem i spotkaniami z młodszym mężczyznami. Violet – niegdyś prawniczka, teraz mama na pełen etat, zmaga się na co dzień ze swoimi lękami i mroczną przeszłością. Liza – neurotyczna nowo mianowana profesorka, dowiaduje się, że jest w ciąży, a nie jest pewna, czy chce je zatrzymać. I Grace – najmłodsza córka, która prowadzi życie, o które nikt z jej rodziny by jej nigdy nie podejrzewał.

Wraz z nieoczekiwanym pojawieniem się Jonah Brendta – dziecka oddanego do adopcji przez jedną z córek 15 lat temu – Sorensonowie będą musieli zmierzyć się z bogatą mozaiką ich przeszłości. Z okresem dojrzewania, niewiernością i urazami, ale też z chwilami wielkiej radości, dla których wszystko inne jest warte zachodu.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-064-8
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Potomstwo

15 kwiet­nia 2000 roku
Szes­na­ście lat wcze­śniej

Ludzie ją przy­tła­czali. Wła­ści­wie to dość dziwne u kobiety, która z wła­snej, choć nie­chęt­nej woli dorzu­ciła wszech­świa­towi cztery istoty, ale fakt był fak­tem: Mari­lyn prze­kli­nała kło­po­tliwą obec­ność ciał; ciał znaj­du­ją­cych się poza jej kon­trolą, poza rozu­mie­niem; ciał jej nie­przy­chyl­nych. Prze­kli­nała teraz wszyst­kich ukryta za miło­rzę­bem, gdzie cho­wała się przed gośćmi. Miała dużą wprawę w urzą­dza­niu przy­jęć, ale kom­plet­nie ją to wyczer­py­wało, raz za razem, te dzie­się­cio­le­cia przyj­mo­wa­nia boga­tych inte­re­san­tów ojca i pozba­wio­nych poczu­cia humoru koleż­ków męża; chi­me­rycz­nych kole­ża­nek i kole­gów dzieci; tym­cza­so­wych sąsia­dów i wiecz­nie zmie­nia­ją­cego się zestawu klien­tów. I dziś znów: setka pra­wie obcych ludzi w jej ogro­dzie, cho­dzą­cych i gesty­ku­lu­ją­cych, sto­ją­cych i gesty­ku­lu­ją­cych, ele­gancko ubra­nych; wsta­wio­nych uczest­ni­ków ślubu jej naj­star­szej córki, Wendy; ludzi, któ­rymi powinna zająć się dziś wie­czo­rem, cho­ciaż i tak miała już dość na gło­wie – i pusto na tale­rzu, ponie­waż nie sko­rzy­stała z roz­ło­żo­nego na trzech super­dłu­gich skła­da­nych sto­łach eko­lo­gicz­nego menu. Cztery dziew­czyny, za któ­rych obec­ność była bio­lo­gicz­nie i spo­łecz­nie odpo­wie­dzialna, cztery paste­lowe plamy na traw­niku, owoce jej łona, zaszcze­pione jeden po dru­gim przez sło­dycz jej męża, któ­rego aktu­al­nie nie mogła namie­rzyć – wpa­dła w macie­rzyń­stwo nie­umyśl­nie i uro­dziła cztery córki, każdą o innym kolo­rze wło­sów i innym pozio­mie nie­po­koju. I ona sama, Mari­lyn Soren­son z domu Con­nolly – trwały pro­dukt pie­nię­dzy i tra­ge­dii, z wąt­pli­wego socjo­emo­cjo­nal­nie rodu irlandz­kich kato­li­ków, ale teraz, na dobrą sprawę, do bólu funk­cjo­nalny – z impo­nu­jącą burzą brud­no­blond wło­sów, nie­zo­rien­to­wana ani w kry­tyce lite­rac­kiej, ani w życiu wła­snych dzieci, ubrana w obci­sły, soczy­ście zie­lony fute­rał, który pod­kre­ślał krą­głość wyćwi­czo­nych łydek i pie­go­watą pano­ramę ramion. Ludzie tytu­ło­wali ją poważ­nie „matką panny mło­dej”, a ona pró­bo­wała wcie­lić się w rolę, pró­bo­wała uda­wać, że nie sku­pia się pra­wie wyłącz­nie na dobro­sta­nie dzieci, z któ­rych żadne, szcze­gól­nie dziś wie­czo­rem, nie wyglą­dało kwit­nąco.

Może nor­mal­ność prze­ska­ki­wała co dru­gie poko­le­nie, jak łysie­nie. Vio­let, druga w kolej­no­ści, prze­piękna bru­netka w szy­fo­nie, od śnia­da­nia zio­nęła gorzałą, co nie było dla niej typowe. Wendy zawsze dawała powody do zmar­twie­nia, cho­ciaż dziś wyda­wała się mniej znę­kana, albo dla­tego, że wła­śnie poślu­biła faceta, który ma konta w ban­kach na Kaj­ma­nach, albo dla­tego, że ten facet był, o czym gło­śno trą­biła, „miło­ścią jej życia”. Grace i Liza, obie nie­przy­sto­so­wane spo­łecz­nie, cho­ciaż dzie­liło je dzie­więć lat róż­nicy: pierw­sza, nie­śmiałe późne dziecko, za chwilę miała pójść do dru­giej klasy, druga zupeł­nie bez przy­ja­ciół koń­czyła drugi rok w liceum. Jak to moż­liwe wyho­do­wać we wła­snym ciele ludzi, ule­pić ich z wła­snych komó­rek, a potem nagle nie być w sta­nie ich roz­po­znać?

Nor­mal­ność, mówiąc języ­kiem socjo­lo­gii, wymaga dokład­niej­szej ana­lizy.

Grace zna­la­zła ją pod miło­rzę­bem. Naj­młod­sza lato­rośl miała pra­wie sie­dem lat, trudny wiek, eony do opusz­cze­nia domu, na­dal na tyle dzie­cinna, żeby poprzed­niej nocy wśli­znąć się do ich łóżka, co nie byłoby niczym szcze­gól­nym, gdyby rodzice byli wtedy ubrani. Nie­po­kój dzia­łał na Mari­lyn zawsze tak samo – magne­tycz­nie przy­cią­gał ją do szu­ka­nia zwie­rzę­cej pocie­chy u męża.

– Słonko, czemu nie znaj­dziesz… – zawa­hała się. Na przy­ję­ciu były tylko nie­mow­lęta, a nie chciała pobu­dzać i tak wybu­ja­łej anty­spo­łecz­nej miło­ści Grace do psów, suge­ru­jąc, by poba­wiła się z Goethem, ale potrze­bo­wała chwili dla sie­bie, dosłow­nie paru sekund odde­chu w chło­dzie wcze­snego wie­czoru. – Poszu­kaj taty, kocha­nie.

– Nie mogę go zna­leźć – odparła Grace dzie­cin­nym gło­si­kiem, zacie­ra­ją­cym samo­gło­ski.

– Poszu­kaj dokład­niej. – Schy­liła się i cmok­nęła córkę we włosy. – Daj mi minutę, Gąsko.

Grace ode­szła. Wcze­śniej zacze­piła Wendy. Pohuś­tała się już z Lizą na weran­dzie, ale sio­strę odcią­gnął chło­pak w tramp­kach zało­żo­nych do wyj­ścio­wego gar­ni­turu; zdą­żyła też pod­pu­ścić Vio­let, by dała jej pocią­gnąć szam­pana z fiku­śnego wąskiego kie­liszka. Nie miała już kogo zaha­czyć.

Czuła się dziw­nie, że w ten week­end musi się dzie­lić rodzi­cami z innymi, że w domu przy Fair Oaks są wszyst­kie sio­stry. Ojciec cza­sem nazy­wał ją „jedyną na świe­cie jedy­naczką, która ma trzy sio­stry”. Miała odro­binę za złe sio­strom, że pano­szą się na jej tery­to­rium. Uspo­ko­iła się, jak zawsze, w towa­rzy­stwie Goethego, zwi­nęła się z nim w kłę­bek pod krze­wami peł­nymi fio­le­to­wych kwia­tów i gła­dziła szcze­ci­nia­stą sierść na tej czę­ści zadu, która wyglą­dała, jakby labra­dor miał tam trwałą.

Liza nie czuła się dobrze, widząc, że młod­sza sio­stra szuka pocie­chy u psa, pod­czas gdy ona znaj­do­wała uko­je­nie w ustach nie­zna­jo­mego, ale drużba pach­niał mie­sza­niną whi­sky i rukoli, do tego robił pal­cami po wewnętrz­nej stro­nie jej uda coś takiego, co kazało jej odwró­cić głowę i zde­cy­do­wać, że Grace musi zadbać o sie­bie, a to umie­jęt­ność, któ­rej nie da się nabyć zbyt wcze­śnie.

– Powiedz coś o sobie – popro­sił drużba, muska­jąc kost­kami pal­ców koron­kową nicość strin­gów, które wło­żyła w nadziei na wła­śnie taką oka­zję.

– Co chcesz wie­dzieć? – spy­tała. Zabrzmiało to dość wrogo. Nie miała wprawy we flir­to­wa­niu.

– Jest was cztery? – zapy­tał. – Jak to jest?

– Bez­denne hor­mo­nalne pie­kło. Festi­wal roz­chwia­nia i kosme­ty­ków do wło­sów.

Uśmiech­nął się zakło­po­tany, a ona pochy­liła się śmiało i go poca­ło­wała.

Vio­let ni­gdy nie była tak pijana; sie­działa okla­pła, samotna przy sto­liku, od któ­rego, jak przy­pusz­czała, odstra­szyła innych gości. Poprzed­nia noc jawiła jej się jako seria musu­ją­cych roz­bły­sków: bar, który kie­dyś był krę­giel­nią; nie­bie­sko­oki towa­rzysz o gięt­kich łok­ciach, silny chwyt jego ud; tylne sie­dze­nie kombi jego matki; dźwięki, które wydo­by­wały się z jej gar­dła, co ze zdu­mie­niem odkryła dopiero po chwili, te odgłosy gwiazd porno, pier­wotne jęki. To jak on doszedł – dopiero póź­niej poczuła, że z niej wypływa, gdy gra­mo­lili się z powro­tem na przed­nie sie­dze­nia – a potem z wprawą i dba­ło­ścią o szcze­góły spra­wił, że ona też doszła, po raz pierw­szy w życiu. I jak popro­siła, żeby wysa­dził ją prze­cznicę od domu rodzi­ców, na wypa­dek gdyby Wendy jesz­cze nie spała.

Patrzyła na Wendy w sukni z dekol­tem w serce od Guc­ciego, jak wywija na ogro­do­wym weselu z nowym mężem, wykła­dowcą, dzie­dzi­cem sta­rej for­tuny, do _You Can’t Hurry Love_. Sio­stra po raz pierw­szy odnio­sła więk­szy suk­ces. Była bez­tro­ska, piękna i cała w tańcu, pod­czas gdy Vio­let sie­działa pijana w stop­niu fizycz­nie nie­kom­for­to­wym, obgry­za­jąc foc­ca­cię z cate­ringu i wycie­ra­jąc palce z oliwy o dół spód­nicy. Ale poczuła, że uśmie­cha się lekko do Wendy, nie­świa­do­mej Wendy z pla­mami od trawy na saty­no­wym tre­nie. Wyobra­ziła sobie, że pod­cho­dzi do sio­stry i szepce jej do ucha: „Gdy­byś wie­działa, gdzie byłam zeszłej nocy”.

Wendy patrzyła na Milesa, który rzu­ca­jąc jej prze­pra­sza­jący uśmiech znad ramie­nia, dawał się wlec swej maleń­kiej kuzynce – wcze­śniej poda­wała im obrączki, a teraz żądała jego towa­rzy­stwa przy stole z tor­tem.

– Mały tre­ning z bycia tatu­siem – powie­dział ktoś, łapiąc ją za łokieć.

To była jakaś krewna Milesa, pra­co­wała pew­nie w agen­cji nie­ru­cho­mo­ści i wyglą­dała jak sili­ko­nowa goblinka. Ludzie zebrani w tym momen­cie na traw­niku byli praw­do­po­dob­nie razem warci wię­cej niż PKB śred­niej wiel­ko­ści kraju.

– Dobrze, że jeste­ście tacy mło­dzi. Macie mnó­stwo czasu na roz­krze­wia­nie rodzin­nego drzewa.

Z róż­nych przy­czyn mówie­nie takich rze­czy trą­ciło pro­stac­twem, więc Wendy rzu­ciła coś w stylu: „A kto mówi, że chcę się uże­rać z bandą dzie­cia­ków?”.

Kobieta wyglą­dała na prze­ra­żoną, ale Wendy i Miles żyli dla takich żar­tów i mogli sobie na nie pozwo­lić, ponie­waż oboje mieli gdzieś, czy ludzie uznają Wendy za łow­czy­nię for­tun; ważne, że oni znali prawdę, że ni­gdy nikogo nie kochała tak bar­dzo jak Milesa Eisen­berga, a on, jakimś kosmicz­nym cudem, odwza­jem­niał jej uczu­cie. Teraz nazy­wała się Eisen­berg, z pierw­szej trzy­dziestki, przy­naj­mniej, naj­bo­gat­szych rodzin w Chi­cago. Więc mogła mieć to w dupie.

– Pla­nuję prze­żyć wszyst­kich i do końca dni swo­ich bez­wstyd­nie tarzać się w luk­su­sie – powie­działa.

A potem wstała i poszła popra­wić kra­wat świeżo poślu­bio­nemu mężowi.

Drzewa tego dnia roz­kwi­tły, zauwa­żył David, wiel­kie, olbrzy­mie liście rzu­cały tań­czące cie­nie na trawę, tę trawę, którą sta­rali się ustrzec przed psem z powo­dów este­tycz­nych i dla­tego David i Mari­lyn wsta­wali wcze­śnie rano, nakła­dali płasz­cze prze­ciw­desz­czowe na piżamy i wypro­wa­dzali go na spa­cer, zamiast po pro­stu otwo­rzyć tylne drzwi, tak jak zwy­kle to się robiło. Patrzył, jak wyna­jęte stoły i krze­sła wyci­skały dziury w nie­ska­zi­tel­nym traw­niku, nogi wyry­wały grudy darni, którą nawo­zili tak wiel­kim kosz­tem; aż zwi­jał mu się na ten widok żołą­dek. Goethe błą­kał się teraz po podwórku niczym świeżo uwol­niony ska­za­niec, prze­ci­nał zie­lone płasz­czy­zny z wprawą wykwa­li­fi­ko­wa­nego ogrod­nika. David zaczerp­nął wil­got­nego powie­trza – czy nad­cią­gał deszcz? Może dzięki temu goście szyb­ciej sobie pójdą. I zdu­mie­wał się liczbą ludzi, któ­rych uzbie­rało się przez całe życie, twa­rzy, któ­rych nie roz­po­zna­wał. Myślał o malut­kiej Wendy – miesz­kali wtedy w Iowa, a ona wpeł­zała na ganek, gdzie wraz z Mari­lyn bujali się na skrzy­pią­cej cedro­wej huś­tawce, mościła się mię­dzy nimi i mam­ro­tała, odpły­wa­jąc już w sen: „Jeste­ście moimi przy­ja­ciółmi”. Pra­wie się zała­mał, gdy stał tam i czuł się kom­plet­nie nie na miej­scu, zupeł­nie jak ćwierć wieku wcze­śniej, zanim wzięli ślub, w mroźny gru­dniowy wie­czór, kiedy Mari­lyn za miło­rzę­bem przy­tu­liła się do jego piersi. Omiótł wzro­kiem ogród, zamglone morze bla­dych wio­sen­nych kolo­rów, zanim zna­lazł żonę, drob­nego intruza w soczy­stej zie­leni, ukrytą za tym samym miło­rzę­bem. Prze­kradł się do niej pod pło­tem i wycią­gnął bła­gal­nie rękę w stronę jej krzyża. Instynk­tow­nie się o nią oparła.

– Chodź ze mną – powie­dział i popro­wa­dził ją dokoła pnia, w cień, gdzie przy­cią­gnął ją do sie­bie i zato­pił twarz w jej wło­sach.

– Kocha­nie, co się dzieje? – spy­tała zmar­twiona.

Wci­snął twarz w zgię­cie jej szyi, ode­tchnął deli­kat­nym, suchym cie­płem jej zapa­chu, bzu i mydła Irish Spring.

– Tęsk­ni­łem za tobą – wyszep­tał.

– Och, skar­bie. – Przy­tu­liła się moc­niej, unio­sła mu pod­bró­dek, aż spoj­rzał jej w oczy. Poca­ło­wał ją w usta, potem w poli­czek i czoło, wresz­cie w zagłę­bie­nie szczęki, gdzie wyczuł puls, i znowu w usta. Uśmiech­nęła się, wargi poczer­wie­niały jej jak doj­rzały owoc i oddała poca­łu­nek, obraz się zama­zał. To zawsze zna­czyło wię­cej niż cokol­wiek innego: zło­tawe cie­pło jego żony, gorąco wza­jem­nego roz­pacz­li­wego pra­gnie­nia; dwa ciała odnaj­du­jące pocie­chę w jedyny spo­sób, jaki znały, przez mowę ust, jego rąk na jej ple­cach, jej ple­ców na pniu, tej ciszy, która zapa­dała, kiedy się jed­no­czyli, aż ona odry­wała się, uśmie­chała i mówiła: „Lepiej, żeby dziew­czynki nas nie przy­ła­pały”, zanim ponow­nie się w niego zapa­dła.

Ale one, oczy­wi­ście, ich widziały. Wszyst­kie cztery dziew­czynki obser­wo­wały rodzi­ców z róż­nych punk­tów traw­nika, na początku zanie­po­ko­jone ich nie­obec­no­ścią na przy­ję­ciu, tym znik­nię­ciem, nie­ja­snym wspo­mnie­niem dzie­ciń­stwa, szu­ka­jąc poznaw­czego kom­fortu, który wynika z wie­dzy, geo­lo­ka­cji, bli­sko­ści tych, któ­rzy cię spło­dzili, któ­rzy są ci coś winni bez względu na wszystko. Każda z czte­rech córek prze­rwała to, co robiła, aby na nich patrzeć – na ten pro­mie­ni­sty, nie­zgłę­biony glob rodzi­ców, dwojga ludzi, któ­rzy ema­no­wali więk­szą miło­ścią, niż wszech­świat mógł zaapro­bo­wać.Rozdział pierwszy

Vio­let wyro­biła sobie nawyk uni­ka­nia Wendy. Cho­ciaż przez pewien czas były nie­roz­łączne, spon­ta­niczny kon­takt stał się teraz czymś nie­spo­ty­ka­nym i uznała, że ostat­nie zapro­sze­nie od sio­stry na lunch ozna­czało albo prośbę o przy­sługę, albo świeżo wyho­do­wany kry­zys egzy­sten­cjalny, który Wendy chciała omó­wić, szcze­gó­łowo, nie licząc się z fak­tem, że ludzie mie­wają mnó­stwo zajęć i nie mogą w tygo­dniu tra­cić czasu na nie­fra­so­bliwe posiłki w West Loop.

Restau­ra­cja była modna i nie­do­god­nie poło­żona, a ona musiała robić za szo­fera, cho­ciaż była druga po połu­dniu w środę. O wpół do czwar­tej trzeba było ode­brać Wyatta z przed­szkola. Była jej kolej i pla­no­wała wyraź­nie dać to do zro­zu­mie­nia sio­strze: „Jest dwoje dzieci, któ­rych życie i dojazdy do przed­szkola zależą ode mnie”. Oczy­wi­ście, postąpi mało­dusz­nie, oczy­wi­ście, Wendy pogrąży się w dra­mie i w codzien­nej dawce alko­holu, z powodu tego wszyst­kiego, czego nie miała, z powodu nie­ukoń­czo­nych stu­diów, z powodu Milesa, ponie­waż ona zawsze wygry­wała w licy­ta­cjach na traumy.

Vio­let maso­wała sobie grzbiet nosa, pró­bu­jąc powstrzy­mać ból głowy. Roz­wa­żała kie­li­szek wina. Wendy bez wąt­pie­nia już zamó­wiła butelkę, a miała – pomimo róż­nych wad – dosko­nały gust, jeśli cho­dziło o wina, wyra­fi­no­wane pod­nie­bie­nie oce­nia­jące taniny i cierp­kość. Buty ocie­rały jej pięty. Zawsze czuła nie­od­partą pokusę, żeby odgry­wać przed Wendy bogatą. Cho­ciaż zwy­kle bez­tro­sko woziła dzieci w dro­gich stro­jach spor­to­wych, dziś zde­cy­do­wała się na ele­gancką jedwabną bluzkę z motyl­ko­wymi ręka­wami i dżinsy rurki, które lepiej leżały na niej przed uro­dze­niem Eliego.

Pró­bo­wała sobie przy­po­mnieć, kiedy ostat­nio widziała się z sio­strą. Uznała, że musiało to być w Dru­gie Święto Dzięk­czy­nie­nia, coroczny i iry­tu­jąco eks­cen­tryczny zjazd rodzinny w domu rodzi­ców, ponad cztery mie­siące temu. To wydało jej się zupeł­nie nie­do­rzeczne, ponie­waż miesz­kały dwa­dzie­ścia minut od sie­bie; ponie­waż przez pra­wie dzie­sięć lat miały wspólny pokój; ponie­waż Vio­let, w naj­czar­niej­szym okre­sie swego życia, wpro­wa­dziła się do Wendy i Milesa; ponie­waż były wła­ści­wie jak bliź­niaczki, uro­dziły się w odstę­pie nie­ca­łego roku.

– Mogę w czymś pomóc, pro­szę pani?

To był par­kin­gowy.

– Tylko zbie­ram myśli – odparła z uśmie­chem.

– Jeśli będzie pani potrze­bo­wała odsie­czy, pro­szę poma­chać, a przy­będę i powiem, że ktoś ukradł pani auto.

Czy on z nią flir­to­wał? Był jej wybawcą.

– Będę pamię­tać.

Wydłu­bała drugą dzie­siątkę z port­fela i wci­snęła mu. Nie wia­domo kiedy stała się jedną z tych osób, które wszystko koń­czyły trans­ak­cją finan­sową. Wziął bank­not bez mru­gnię­cia okiem.

– Pro­szę życzyć mi szczę­ścia – mruk­nęła, a on puścił do niej oko.

Puścił oko! Do niej!

Idąc do restau­ra­cji, pomy­ślała, że pew­nie gapi się na jej tyłek. Miała nadzieję, że nie oceni go zbyt surowo. Hostessa popro­wa­dziła ją na tylny taras, a ona poża­ło­wała, że nie wzięła swe­tra, lecz z miej­sca odrzu­ciła tę myśl jako bez­na­dziej­nie mamu­sio­watą. Wendy sie­działa przy sto­liku w naj­dal­szym kącie, z pew­no­ścią po to, by innym gościom nie prze­szka­dzały papie­rosy, cho­ciaż po praw­dzie nie było innych gości – w Chi­cago dopiero zaczęła się wio­sna i było ledwo szes­na­ście stopni.

Naj­pierw zoba­czyła tylko tył głowy. Zapewne męż­czy­zny – i to bar­dzo mło­dego – chyba że Wendy weszła w fazę eks­pe­ry­men­talną i przy­pro­wa­dziła jakie­goś nie­okre­ślo­nego płciowo jogina z zajęć o cza­krach. Zro­biło jej się dziw­nie przy­kro. Oczy­wi­ście Wendy nie mogła zapro­sić jej na lunch ot tak, tylko we dwie: musiała to być, powinna to prze­cież wie­dzieć, jakaś forma demon­stra­cji zobacz-co-teraz-kom­bi­nuję, która miała pod­kre­ślić, jakie nudne życie wio­dła Vio­let, jak mocno zapa­dła się w sta­tus quo, pod­czas gdy Wendy wyko­nuje tan­tryczne viny­asy z andro­gy­niczną Fri­day.

Ale nie.

Kiedy pędziła samo­cho­dem do domu, po tym jak trzeci raz dała napi­wek par­kin­go­wemu, przy­po­mniała sobie to uczu­cie wzbie­ra­jące w piersi, pre­cy­zo­wa­nie się cze­goś. To nie tak, że go roz­po­znała. Nie, to złe słowo. I nie było w tym nic poetyc­kiego, żad­nego ude­rze­nia pio­ru­nów, lodu w żyłach. Ledwo na niego spoj­rzała, naprawdę, ponie­waż obró­cił się tylko tro­chę – uchwy­ciła zale­d­wie frag­ment twa­rzy za lewym uchem i zarys nosa. Ale to jej naj­wy­raź­niej wystar­czyło na jakimś mole­ku­lar­nym pozio­mie; to nie było bio­lo­giczne roz­po­zna­nie, jakie odczuła, kiedy uro­dziła Wyatta i Eliego, ale dosta­teczne na wła­sny spo­sób, ostry skurcz macicy, od któ­rego pra­wie zgięła się wpół. Nie tyle roz­po­znała chłopca, ile go wchło­nęła. A w gło­wie, w samo­cho­dzie, po tym, jak ucie­kła z restau­ra­cji, od sio­stry i osoby, którą pięt­na­ście lat temu wydała na świat – chłopca, który miał teraz ciemne włosy opa­da­jące na oczy – wyobra­żała sobie wszyst­kie te rze­czy, które mogłaby powie­dzieć Wendy. Ważne rze­czy, fil­mowe kwe­stie w rodzaju: „Jak śmiesz mi to robić”, „Dla mnie już nie żyjesz, ty pie­przona psy­cholko”… Jak śmiesz, jak śmiesz, jak śmiesz. Tyle dobrego, że wybie­gła, zanim tak naprawdę zoba­czyła jego twarz.

Zanim Wendy udała się na kwe­stę dla szpi­tala Luriech, posta­no­wiła wypa­lić z Mile­sem papie­rosa na tara­sie. Wyszła tyl­nymi drzwiami, z butelką wódki Grey Goose w ręce, w czar­nej sukience pod­cią­gnię­tej do kolan, ponie­waż zde­cy­do­wała się na ryzy­kowny krój syrenki, jed­nego par­lia­menta wci­snęła sobie w usta, a dru­giego poło­żyła na stole.

– Poszło tak, jak się spo­dzie­wa­li­śmy. Vio­let odwró­ciła się na pię­cie i wyszła, zanim zdą­ży­łam ich sobie przed­sta­wić. – Zapa­liła papie­rosa i wes­tchnęła. – Musisz dać mi roz­grze­sze­nie. Nie wie­dzia­łam, na co się pory­wam. Ale to taki fajny dzie­ciak. Polu­bił­byś go.

Miles nie odpo­wie­dział.

– Ubra­łam się jak głu­pia. Two­jej mamie by się spodo­bało. – Odchy­liła głowę. – Wczo­raj widzia­łam tatę. Trak­tuje eme­ry­turę jak jakąś kata­strofę. Powie­dział mi, że myśli o obser­wo­wa­niu pta­ków. Rozu­miesz? Nie potra­fię sobie wyobra­zić, żeby wysie­dział tyle czasu w jed­nym miej­scu.

Robiła to, odkąd umarł. Roz­ma­wiała z nim – z ete­rycz­nym wspo­mnie­niem, które nie­kiedy pra­wie uda­wało się jej wyczuć. Naj­czę­ściej jed­nak nie. Dziś było naj­czę­ściej, więc tylko opa­dła na krze­sło i paliła.

– Dziś będzie totalny roz­pier­dol – powie­działa po minu­cie. – Sępy pew­nie już się zle­ciały. Mam nadzieję, że się nie podzio­bią. Ja tam niczego nie obie­cuję.

Spoj­rzała w górę, szu­ka­jąc jakie­goś kosmicz­nego sygnału, że Miles słu­cha. Nic nie zoba­czyła, niebo było zachmu­rzone i sza­rawe, a gwiazdy jesz­cze się nie poja­wiły. Unio­sła więc papie­rosa w kie­runku, gdzie jej zda­niem mógłby się znaj­do­wać, i wydmu­chała nie­śpiesz­nie dym.

– Mam nadzieję, że jesteś ze mnie dumny, gościu – powie­działa po minu­cie. – Bo naprawdę pró­buję to wszystko ogar­nąć, jasne?

Jakimś cudem żyła bez niego już od dwóch lat. Zapa­liła dru­giego papie­rosa.

– Szkoda, że nie mogę cię teraz poca­ło­wać w zgię­cie łok­cia – wyszep­tała pra­wie nie­sły­szal­nie, ponie­waż sąsie­dzi mieli otwarte okna. – Ale może znajdę dziś dzie­dzica grec­kiego arma­tora i pozwolę mu się tro­chę znie­wo­lić. Tylko tro­chę. Przy­się­gam. Pie­przyć to, kocha­nie. Ależ ja za tobą tęsk­nię, gościu.

Zacią­gnęła się jesz­cze kilka razy, opo­wie­działa mu w myślach o wszyst­kim, co dziś robiła, a potem, kiedy z papie­rosa pra­wie nic już nie zostało, odpra­wiła rytuał: zacią­gnęła się naj­moc­niej, jak mogła, i wydmu­chi­wała „Kocham cię” raz po raz, dopóki nie stra­ciła tchu.

Kilka godzin póź­niej męż­czy­zna w smo­kingu trzy­mał rękę na jej lewej piersi. Wci­snęła mu kolano mię­dzy uda, a on odsko­czył i wpadł na stół, burząc kom­po­zy­cję z kalii.

– Uwa­żaj – ostrze­gła.

– Moja wina – odparł.

Po bliż­szych oglę­dzi­nach oka­zał się bar­dziej chłop­cem niż męż­czy­zną. Powie­dział jej, że ma na imię Car­son, a ona się zaśmiała, ale kiedy zauwa­żyła, że poczuł się ura­żony, udała, że to z ner­wów, i pocią­gnęła go przez ukwie­cony hol.

Spo­cona ręka męż­czy­zny-chłopca przy­ci­skała jej sutek w mało przy­jemny spo­sób. Poca­ło­wał ją w kark. Nieco moc­niej potarła nogą jego kro­cze. Może dwa­dzie­ścia parę lat. Wyda­wał się dość pewny sie­bie.

– Nie usły­sza­łem, jak masz na imię – powie­dział.

Wendy lekko zesztyw­niała, pomy­ślała o Jonahu, który dziś po połu­dniu pod­czas lun­chu sie­dział z nią przy sto­liku, o jego czy­stej, nie­win­nej twa­rzy, szcze­rym zasko­cze­niu, kiedy oboje zauwa­żyli, że Vio­let ucieka. A co, jeśli ten facet nie jest nawet peł­no­letni?

– Ile masz lat? – spy­tała, a on odsu­nął się od niej i uśmiech­nął.

– Dwa­dzie­ścia dwa.

Kiw­nęła głową i wsu­nęła mu rękę w spodnie. Czyli posta­wił kropkę nad i, zdaje się, że nie tylko kropkę… Może to dzie­dzic kogoś, kto wyna­lazł coś, co wygląda na wyna­le­zione już przez kogoś innego. Może syn szefa wytwórni pły­to­wej albo wyspre­jo­wa­nego samo­opa­la­czem kore­spon­denta Fox News. Chło­pak, który żyje cha­otycz­nie i który, jak wszy­scy mają nadzieję, nie roz­je­dzie nikogo samo­cho­dem i nie wymiga się od kary. Cało­wał okrop­nie.

– A ty ile masz lat? – zagad­nął.

– Sie­dem­dzie­siąt osiem – odpo­wie­działa nie­wzru­szona.

– Zabawna jesteś.

Wendy nagle odczuła iry­ta­cję.

– Co robi twój ojciec? – zapy­tała, wyj­mu­jąc rękę z jego bok­se­rek.

– Co?

– Twój ojciec. Czym się zaj­muje? Dla­czego tu dziś jeste­ście?

– Czemu zakła­dasz, że jestem tu z… – prze­rwał, prze­wra­ca­jąc oczami. – Jest inży­nie­rem. Opro­gra­mo­wa­nia medyczne. Robo­tyka.

– Aha.

Wczo­raj spraw­dziła listę gości, liczyła na pokaźne datki. Cza­sem naj­bar­dziej nie­po­zorni faceci pró­bo­wali się wykrę­cić wyłącz­nie kupie­niem bile­tów.

– Jak masz na imię? – spy­tał, tym razem bar­dziej wrogo.

Wes­tchnęła.

– Wendy.

– Jak z _Pio­tru­sia Pana_ – zauwa­żył prze­ni­kli­wie Car­son i tym razem to ona prze­wró­ciła oczami.

– Nie wiem, skąd się wzięło.

Mama i tata zwy­kle prze­zy­wali ją Wednes­day, Środa, a kiedy zapy­tała o to matkę – zale­d­wie kilka lat temu – odpo­wiedź oka­zała się roz­cza­ro­wu­jąca.

– To nie było miłe – powie­działa. – Cho­dziło o Wednes­day Addams? Byłam chuda jak szkie­let, mamo. To taki żart?

– Kocha­nie, uro­dzi­łaś się w środę. Kilka minut po pół­nocy. Nie wie­dzia­łam, jaki jest dzień, i twój ojciec… No i tak jakoś wyszło…

Oto histo­ria jej imie­nia.

Zruj­no­wa­li­ście moją kon­cep­cję kon­ti­nuum cza­so­prze­strzeni, Pierw­szej Porażki Anty­kon­cep­cji.

Szarp­nęła Car­sona za rękaw.

– Chodź, wyjdźmy na zewnątrz.

– Wendy – powie­dział. – Cze­kaj. Czy to… ta Wendy?

Odwró­ciła się i spoj­rzała, cho­ciaż wie­działa, co zoba­czy: pla­kat zbiórki, uzu­peł­niony zdję­ciem nie­mow­lę­cia z nowo­two­rem, a pod nim napis: „PRO­WA­DZI WENDY EISEN­BERG Z DOBRO­CZYN­NEGO STO­WA­RZY­SZE­NIA KOBIET W CHI­CAGO”. Szanse na daro­wi­znę zma­leją w postę­pie geo­me­trycz­nym, kiedy inży­nier od robo­tyki dowie się, że orga­ni­za­torka w śred­nim wieku prze­le­ciała jego dwu­dzie­sto­dwu­let­niego syna o pre­ten­sjo­nal­nym imie­niu. Ale tak naprawdę to poru­szył ją widok nazwi­ska „Eisen­berg”, z ogromną pętlą przy g. Na­dal z tru­dem łączyła to nazwi­sko ze sobą. Odwró­ciła się ple­cami do swo­jego malut­kiego pod­opiecz­nego i spró­bo­wała się uśmiech­nąć.

– Masz na myśli gospo­dy­nię wyda­rze­nia? – spy­tała.

– Jak brzmi twoje nazwi­sko, co?

– Soren­son – powie­działa gładko.

– O, czy mogę… czy mogę wysłać ci ese­mesa?

– Bar­dzo bym chciała – odparła chłodno. – Ale muszę już iść.

– Myśla­łem, że wycho­dzimy.

– Nie­stety, nie mam czasu. Jestem stara. Muszę iść. Karety. Dynie. Życie wzywa.

– E… okej. Było… hm… było miło.

Ach, był taki słodki: jej nagroda za etyczną decy­zję.

– I tak na przy­szłość… – dodała, na­dal tro­chę spe­szona, obra­ca­jąc się na obca­sie lewego buta. – Następ­nym razem, kiedy pomy­ślisz, że kobieta jest zabawna, nie mów jej tego.

– A co mam zro­bić?

Spo­sób, w jaki ta ide­alna twarz zmarsz­czyła się z zakło­po­ta­nia, wywo­łał ukłu­cie gdzieś głę­boko w brzu­chu i już nie mogła powstrzy­mać uśmie­chu.

– Zaśmiać się – stwier­dziła i zanim uświa­do­miła sobie, co robi, wycią­gnęła rękę i odgar­nęła mu kosmyk wło­sów z czoła. – Następ­nym razem, kiedy poznasz zabawną kobietę, śmiej się z jej żar­tów, dobra, Con­rad?

– Car­son.

– Car­son. Powo­dze­nia, mały.

Świat znów zawi­ro­wał. Mały. To słowo znów przy­wo­łało nagle myśl o rodzi­cach, jak na ślu­bie Wendy ojciec teatral­nie kła­nia się przed matką na pierw­sze dźwięki pio­senki Otisa Red­dinga – _win a lit­tle, lose a lit­tle_ – i mówi: „To nasza pio­senka, mała”. Wyda­wało się, że każda pio­senka była ich, każda napi­sana przez ostat­nie sześć­dzie­siąt lat miała coś wspól­nego z Davi­dem i Mari­lyn, dwoj­giem zupeł­nie nie­po­ję­tych ludzi, któ­rzy powo­łali ją do życia. Kiedy poznała Milesa, myślała, że wresz­cie spo­tkała na swo­jej dro­dze męż­czy­znę, jakiego miała jej matka.

Nagle oczy zaszły jej łzami, poczuła zna­jomy ucisk w piersi. Nie pla­no­wała wyjść tak wcze­śnie, ale wie­działa, że jeśli zosta­nie, wszystko się posy­pie. Zosta­wiła płaszcz w szatni i wypa­dła na ulicę.

Jedni mówią, że po roku wszystko wraca do nor­mal­no­ści. Inni twier­dzą, że po roku jest jesz­cze gorzej. Wendy nale­żała do tego dru­giego obozu; Miles umarł w dwa tysiące czter­na­stym, a ona jesz­cze nie posprzą­tała jego noc­nej szafki; w skle­pie kupo­wała jego ulu­bione rze­czy, nie swoje; cią­gle funk­cjo­no­wała dokład­nie tak samo jak kie­dyś, jako czło­nek zespołu, ktoś, kto swoje postę­po­wa­nie uza­leż­nia od postę­po­wa­nia dru­giej osoby. Tego się nie da oduczyć. Pró­bo­wała. Prze­pro­wa­dziła się do miesz­ka­nia w River North, ale urzą­dziła je pra­wie tak samo jak ich dom w Hyde Park, zakle­iła taśmą wszyst­kie jego szu­flady – w biurku, w sza­fie, w szafce noc­nej – żeby pod­czas prze­pro­wadzki nic nie zgi­nęło, żeby wszyst­kie rze­czy prze­je­chały nie­tknięte.

Nie­któ­rzy ludzie potrze­bują roku; zapewne ist­nieli też tacy, któ­rzy po dwóch latach na­dal byli kom­plet­nymi wra­kami. Jak Wendy.

Nad­szedł z wio­sną, jak odwilż. Wewnętrzny spo­kój, rodzaj pocie­chy, jakiej Mari­lyn nie doświad­czyła od… bądźmy szcze­rzy, ni­gdy. W macicy może, ale pew­nie nawet tam nie, jeśli wziąć pod uwagę sła­bość jej matki do dżinu, jeśli wziąć pod uwagę roz­wią­złość lat pięć­dzie­sią­tych, cokol­wiek się chce obwi­nić. Życie było dobre. Jej życie było dobre. Sklep żela­zny pro­spe­ro­wał, spała lepiej niż kie­dy­kol­wiek, jej nogi pra­wie powró­ciły do dziew­czę­cej smu­kło­ści, ponie­waż do pracy jeź­dziła rowe­rem, fiołki kwi­tły, a kli­wia po pro­stu wystrze­liła z donicy na weran­dzie.

Po raz pierw­szy w życiu mogła odno­sić suk­cesy nie­krę­po­wana przez rodzinę. Mari­lyn Con­nolly – kto by pomy­ślał? Wła­ści­cielka firmy, cer­ty­fi­ko­wana nie­pa­ląca od pra­wie pięt­na­stu lat, cza­sem prak­ty­ku­jąca wierna, posia­daczka naj­pięk­niej­szych krze­wów róża­nych przy Fair Oaks. Zasta­na­wiała się, czy to jej naj­lep­szy czas, cho­ciaż nie była do końca prze­ko­nana, czy matka czwórki dzieci w ogóle może mieć coś takiego jak naj­lep­szy czas. Zamiast pod­bi­jać świat, była jak ten nadmu­chi­wany ludzik uno­szący się nad sta­cją ben­zy­nową przy Rid­ge­land Ave­nue, ogromna winy­lowa postać koły­sząca się na wie­trze, przy­mo­co­wana do ziemi gru­bym sznu­rem, jak pępo­winą. Kilka minut szczę­ścia i nagle iry­tu­jące pobrzę­ki­wa­nie tele­fonu i „O Boże, mamo…!” albo puka­nie w kuchenne okno i bez­gło­śne pyta­nie: „Kocha­nie, gdzie są gra­bie?”.

Odsta­wiła rower na weran­dzie i zatrzy­mała się, by usu­nąć kilka suchych liści z kwia­tów donicz­ko­wych. W środku cze­kał na nią Loomis.

– Cześć, malutki – powie­działa, dra­piąc go mocno za uszami. Nale­żeli do tych ste­reo­ty­po­wych rodzi­ców, któ­rzy syn­drom pustego gniazda leczyli roz­pacz­li­wie, prze­le­wa­jąc uczu­cia na labra­dora, dru­giego, odkąd ostat­nie dziecko wyje­chało do col­lege’u.

– Cześć, kocha­nie! – zawo­łał David z holu.

Poszła z Loomi­sem do gabi­netu i zatrzy­mała się na chwilę, zanim weszła. Patrzyła na plecy męża, bez­bronny meszek na jego karku, ślad łysiny roz­peł­za­jący się od czubka głowy, jak galak­tyka.

Nie potrze­bo­wała go: zabrzmiało jej w umy­śle jak szczypta nie­wier­no­ści. Dotarło to do niej w tej chwili, melan­cho­lij­nie, gdy patrzyła, jak sie­dzi przy biurku przed kil­koma kla­se­rami z rzad­kimi dwu­dzie­sto­pię­cio­cen­tów­kami i sto­sem sko­ru­pek po orzesz­kach pista­cjo­wych. Stał się flej­tu­cho­waty, znie­nacka, po latach pasywno-agre­syw­nego ście­ra­nia okrusz­ków z blatu wil­gotną gąbką, cięż­kiego wzdy­cha­nia przy wybie­ra­niu kosmy­ków wło­sów blond i brą­zo­wych z odpływu prysz­nica. Stał się flej­tu­cho­waty i nie­ru­chawy, i nad wyraz chu­tliwy, a kiedy wstał, żeby ją poca­ło­wać, strzą­sa­jąc resztki sko­ru­pek z koszuli, ta myśl się zma­te­ria­li­zo­wała: Nie potrze­buję cię. Przy­mie­rzyła się do cmok­nię­cia w czoło, ale on poszedł na całość, zanu­rzył rękę w jej wło­sach, objął ją w talii i musnął jej usta swo­imi.

– Mm – wymam­ro­tała, odsu­wa­jąc się. – Chyba mnie bie­rze prze­zię­bie­nie, skar­bie.

Było to oczy­wi­ste kłam­stwo. Ni­gdy nie mar­twili się o zarazki. Wymie­niali się florą bak­te­ryjną w tę i nazad, pili kawę z jed­nego kubka, gryźli ten sam tost, a cza­sem nawet uży­wali tej samej szczo­teczki do zębów, kiedy nie chciało im się zapa­lić świa­tła, żeby odróż­nić zie­loną od nie­bie­skiej. David miał układ odpor­no­ściowy ali­ga­tora, a Mari­lyn w daw­nych cza­sach rzadko cho­ro­wała i nie zara­żała się od dziew­czy­nek przez ich lep­kie rączki i brudne chu­s­teczki, przez resztki maka­ronu doja­dane z misek po obie­dzie. Nie bali się drob­no­ustro­jów. Sto­jący przed nią David wyglą­dał na zra­nio­nego.

Oczy­wi­ście, potrze­bo­wała go, na pozio­mie mole­ku­lar­nym, naj­głęb­szą formą ludz­kiej potrzeby. Ale nie potrze­bo­wała jego pomocy. I nie chciała jego ciała, nie za bar­dzo, tak jak w cza­sach po naro­dzi­nach dzieci; cza­sach, kiedy trzy naj­star­sze dziew­czynki były małe wszyst­kie naraz; cza­sach, kiedy trzy naj­star­sze dziew­czyny były nasto­lat­kami wszyst­kie naraz, a ona była zbyt zmę­czona, by pra­gnąć cze­go­kol­wiek, co wyma­gało choćby cie­nia świa­do­mego cie­le­snego zain­te­re­so­wa­nia.

To było to uczu­cie, tyle że nie była zmę­czona.

– Jak ci minął dzień? – spy­tała, idąc do kuchni.

– No wiesz – odpo­wie­dział. – Sko­si­łem trawę. Wysze­dłem z psem. Dwa razy. – Mil­czał przez minutę. – A jak u cie­bie? – spy­tał wresz­cie, a Mari­lyn się zawa­hała.

Zaczy­nało być nie­zręcz­nie, prze­ry­wa­nie jego mono­logu Kła­po­uchego rado­snym komu­ni­ka­tem o rosną­cych zyskach sklepu żela­znego, zabaw­nych nasto­lat­kach, któ­rych zatrud­niała, roz­kosz­nych chwi­lach egzy­sten­cjal­nej intro­spek­cji, jakich ostat­nio doświad­czała mię­dzy klien­tami. Nie można na „Jestem przy­gnę­biony i wynaj­duję sobie różne prace domowe, aby zwal­czyć to przy­gnę­bie­nie” odpo­wie­dzieć „Ni­gdy nie byłam szczę­śliw­sza”.

– Nic nad­zwy­czaj­nego – odpo­wie­działa. – Pomo­żesz mi przy kola­cji?

Na początku ich mał­żeń­stwa, gdy miesz­kali w tym cha­otycz­nym zie­lo­nym domu w Iowa City, kiedy David stu­dio­wał medy­cynę, cie­szyli się z każ­dej szansy na wspólne zje­dze­nie kola­cji, cho­dzili po kuchni krok w krok jedno za dru­gim, obści­ski­wali się oparci o blat, cze­ka­jąc na zago­to­wa­nie wody, cza­sem cał­kiem zapo­mi­nali o jedze­niu i musieli wachlo­wać czujkę dymu zrzu­co­nymi pospiesz­nie ubra­niami. Teraz coś w jego zacho­wa­niu szarp­nęło jakieś włókno w jej sercu; coś w bez­bron­nie opa­da­ją­cych siwych wło­sach spra­wiło, że pode­szła do niego, objęła go rękami w pasie i poca­ło­wała. Potrzeba i pra­gnie­nie to dwa zupeł­nie różne stwo­rze­nia.

– Myśla­łem, że cię bie­rze prze­zię­bie­nie – powie­dział, odsu­wa­jąc się na sekundę.

– Fał­szywy alarm – odparła i wło­żyła ręce do tyl­nych kie­szeni jego spodni, po czym swoim języ­kiem zmu­siła jego język do dzia­ła­nia.

– Mogę coś ugo­to­wać – powie­dział David, łapiąc oddech.

Poca­ło­wała go moc­niej i poczuła drgnie­nie tam, na połu­dniu, deli­katne przy­po­mnie­nie faktu, że kocha tego czło­wieka bar­dziej niż samot­ność. Przy­ci­snęła się do niego bio­drami, pró­bu­jąc pochwy­cić to uczu­cie, spra­wić, żeby trwało, ale ono znik­nęło tak szybko, jak przy­szło, i został tylko spo­kój oraz lekki ból szczęki.1975

Budy­nek Wydziału Nauk Beha­wio­ral­nych nale­żał do tych miejsc, gdzie ludzie błą­dzili stale i absur­dal­nie. Plan pię­ter przy­po­mi­nał genom – z zewnątrz gmach wyglą­dał jak zro­biony z pier­nika; w środku snuli się stu­denci, z sze­roko otwar­tymi oczami, przy­tę­pieni bra­kiem okien, szu­ka­jący sali, szu­ka­jący łazienki. Wszy­scy ci ludzie krą­żyli po budynku, zmy­leni podwójną helisą scho­dów, ale Mari­lyn Con­nolly już się tam odna­la­zła. Drugi semestr dojeż­dżała do kam­pusu Circle Uni­wer­sy­tetu Illi­nois i cho­ciaż co wie­czór wra­cała do domu w Fair Oaks, gdzie miesz­kała spo­koj­nie z owdo­wia­łym ojcem, za dnia mogła robić, co chciała.

Szybko opa­no­wała roz­kład sie­dziby wydziału i miała ulu­bione schody, które wio­dły do zamknię­tej sali mię­dzy dru­gim i trze­cim pię­trem – zimne w dotyku, nawet przez kilka warstw odzieży, zabój­cze dla ple­ców, aku­stycz­nie ryzy­kowne. Na zaję­ciach była wyga­dana, ceniona i sza­no­wana w spo­sób, jakiego ni­gdy wcze­śniej nie doświad­czyła. Wykła­dowcy śmiali się z jej żar­tów, inni stu­denci szep­tali do niej poufale na wykła­dach. Nagle stała się atrak­cyjna dla oto­cze­nia nie dla­tego, że potra­fiła prze­trzy­mać z pod­nie­sioną głową domowe kry­zysy, kiedy to jej ojciec nad­uży­wał szkoc­kiej, lub pra­so­wać jego oks­fordz­kie koł­nie­rzyki, ale z uwagi na jej umysł oraz – w ciem­nych kątach tego szka­rad­nego budynku – jej ciało.

Wła­śnie w ten spo­sób tra­fiła na te schody. Męż­czyźni patrzyli teraz na nią jak na doro­słą, doj­rzałą do wszyst­kiego, a to ją jed­no­cze­śnie prze­ra­żało i intry­go­wało. Lubiła fizyczny wymiar – zróż­ni­co­wa­nie, kan­cia­stość beto­no­wych stopni pod ple­cami, przy­jemne poczu­cie wypeł­nie­nia mię­dzy nogami, któ­rego doświad­czała ze stu­den­tami angli­styki, z ich ustami na szyi, na pier­siach; nudny wiel­bi­ciel Joyce’a, Dean McGil­lis, nauczył ją, w dość nie­przy­jemny spo­sób, robić loda. Może była to forma zachłan­no­ści czy kom­pen­sa­cji: od tak dawna – śmierć matki, zała­many ojciec, sil­nie prze­ciw­sta­wia­jący się jej kon­tak­tom z płcią prze­ciwną – pozba­wiona była miło­ści, swo­body, elek­try­zu­ją­cej przy­jem­no­ści dotyku dru­giej osoby na swoim ciele, że nie miała nic prze­ciwko korzy­sta­niu z zastę­pów chęt­nych stu­den­tów, któ­rych miała pod ręką.

Nie­spo­dzie­wana kom­pli­ka­cja poja­wiła się pew­nego mar­co­wego dnia, kom­pli­ka­cja w oku­la­rach i płasz­czu prze­ciw­desz­czo­wym, która wkro­czyła do budynku, kiedy Mari­lyn cze­kała, by zła­pać któ­re­goś z asy­sten­tów od teo­rii oso­bo­wo­ści. Znała tylko ich cha­rak­tery pisma z uwag zosta­wia­nych na pra­cach pisem­nych: był więc Ledwo Czy­telny Nie­bie­ski Dłu­go­pis, Pochy­lony w Lewo Ołó­wek nr 2 i – naj­mniej lubiany – Czer­wone Pióro Dużego Naci­sku, któ­rego komen­ta­rze cza­sem zosta­wiały dziurę w papie­rze. Przyj­rzała się męż­czyź­nie. Był wątły i spięty, pra­wie prze­pra­sza­jący, pomimo wzro­stu – ponad sześć stóp – szczu­pły, ale o sze­ro­kich ramio­nach. Zasta­na­wiała się, który cha­rak­ter pisma nale­żał do niego.

– Prze­pra­szam?

Wstała ze scho­dów; wąt­pliwy, ale dający dobre efekty chwyt, który dziś miał słu­żyć uczci­wym celom. Męż­czy­zna spoj­rzał na nią zdu­miony.

– Dzień dobry, czy pan… Ja… nazy­wam się Mari­lyn Con­nolly.

Jego twarz drgnęła, zła­god­niała w oko­licy oczu.

– Aaa, dzień dobry.

– Mam nadzieję, że ma pan chwilkę, żeby poroz­ma­wiać.

Nagle uświa­do­miła sobie, jak jest ubrana: miękki swe­ter z głę­bo­kim dekol­tem w serek, zamszowa tra­pe­zowa spód­nica i, przede wszyst­kim, brą­zowe skó­rzane kozaki za kolano i na obca­sie. Ale męż­czy­zna patrzył jej w twarz; jego wzrok ani razu nie ześli­zgnął się w dół, na dekolt. Nie mogła się zde­cy­do­wać, czy czuje się z tego powodu pod­bu­do­wana, czy ura­żona.

– Może tu usią­dziemy? – spy­tała. – Albo u pana w gabi­ne­cie? – Zanim zdą­żył odpo­wie­dzieć, dodała: – W sumie i tu, i tu nie ma okien.

Uśmiech­nął się do niej.

– Zasta­na­wiam się, czy pani… – prze­rwał. – Może być tutaj.

Usie­dli obok sie­bie, dostrze­gła wresz­cie cień zain­te­re­so­wa­nia wyeks­po­no­waną krą­gło­ścią kolana. Oczy miał ciemne, pra­wie czarne. W spo­so­bie, w jaki jego szyja łączyła się z ple­cami, była jakaś łagod­ność. Ze zdu­mie­niem poczuła na skó­rze głowy ciarki z ner­wów.

– Pro­szę mi przy­po­mnieć, jak pan się nazywa – zaczęła.

– Tak wła­ści­wie ja chyba nie… David. David Soren­son.

– Dok­tor Soren­son?

– Nie­zu­peł­nie. Zostańmy przy Davi­dzie.

– Davi­dzie, miło mi pana poznać. Chcia­ła­bym poroz­ma­wiać o mojej oce­nie z pracy seme­stral­nej. – Wycią­gnęła ją niczym pozew. – Zauwa­ży­łam, że nawet mała wzmianka o sek­su­al­no­ści naj­wy­raź­niej spra­wia, że wszy­scy męż­czyźni na wydziale palą się ze wstydu, ale _Zacho­wa­nia sek­su­alne_ są na liście lek­tur do tego przed­miotu, prawda?

Zanim zdą­żył odpo­wie­dzieć, Mari­lyn pod­jęła na nowo:

– Nie wybra­łam tej pozy­cji pro­wo­ka­cyj­nie, Davi­dzie. Chcę, żeby to było jasne. Wybra­łam ją z powodu oso­bi­stych zain­te­re­so­wań, do czego zresztą nas nama­wiano. Moim głów­nym przed­mio­tem jest angiel­ski. Wybra­łam te zaję­cia, ponie­waż inte­re­suje mnie dyna­mika ludz­kich zacho­wań. Ich zło­żo­ność psy­cho­lo­giczna. Pro­szę więc zro­zu­mieć, że uzna­łam komen­tarz do mojej pracy oraz idącą za nim ocenę za wysoce pro­ble­ma­tyczne.

– Yyy, przy­kro mi to sły­szeć.

– I zasta­na­wiam się, czy praca stu­denta płci męskiej zosta­łaby pod­dana rów­nie skru­pu­lat­nej ana­li­zie.

– Trudno mi powie­dzieć.

– Bar­dzo ciężko pra­cuję na tych zaję­ciach – cią­gnęła. – Jestem piąt­kową stu­dentką.

Naj­bar­dziej bała się, że pod­czas tej prze­mowy zacznie pła­kać. Z prze­ra­że­niem poczuła ucisk za zato­kami. Była, wie­działa o tym, jedną z naj­mą­drzej­szych osób na zaję­ciach, a czuła, że cią­gle pra­cuje dwa razy cię­żej od innych, by zapew­nić wszyst­kich wokół, że jest w tym cho­ciaż cień prawdy. Czwórka z przed­miotu fakul­ta­tyw­nego nie byłaby koń­cem świata, ale mogłaby prze­szko­dzić w przy­ję­ciu do nie­któ­rych pro­gra­mów stu­diów dok­to­ranc­kich, zamknąć drogę, którą z tak wiel­kim tru­dem musiała sobie uto­ro­wać. Prze­łknęła ślinę.

– Jeden z komen­ta­rzy zarzu­cał mi „nie­po­trzebny wul­ga­ryzm”.

– Nie był mój.

– W każ­dym razie… Czuję, że sta­wia mi się zupeł­nie inne wyma­ga­nia, dok­to­rze. Nie zasłu­ży­łam na czwórkę z minu­sem z tej pracy. Jest dobrze udo­ku­men­to­wana, nawet jeśli komuś nie podoba się cha­rak­ter cyto­wa­nych tek­stów.

– Nie jestem dok­to­rem – przy­po­mniał, a ona aż pochy­liła się w jego stronę ze zdu­mie­niem.

– To wszystko, co chce mi pan powie­dzieć?

– Sytu­acja jest… nie­zręczna.

– Jest, i to cho­ler­nie. Boże. Chce pan uczyć stu­den­tów? Zapew­niam, że nie wszystko da się pod­po­rząd­ko­wać tym samym ide­al­nym, sztyw­nym nor­mom, ponie­waż…

– Nie to mia­łem na myśli – powie­dział David.

– Jezu, chce pan… och, jeśli to wszystko ma dopro­wa­dzić do jakiejś dwu­znacz­nej sprawy sek­su­al­nej, to naprawdę nie mogę…

– Myślę, że pomy­liła mnie pani… z kimś innym.

– Jak to?

– Ja… Mari­lyn, tak? Ja nie jestem… Przy­go­to­wuję się na medy­cynę. Przy­sze­dłem tu poroz­ma­wiać z moim pro­fe­so­rem psy­chia­trii kli­nicz­nej.

Poczuła, że robi jej się zimno z zaże­no­wa­nia i wście­kło­ści.

– Słu­cham?

– Prze­pra­szam. Bar­dzo prze­pra­szam. Ja tylko… Pani się tak zde­ner­wo­wała, a ja…

– No co?

– Nie chcia­łem prze­ry­wać. – Wzru­szył ramio­nami.

Zaśmiała się teatral­nie – jed­nym zaak­cen­to­wa­nym ha.

– Ile razy mia­łeś szansę powie­dzieć mi, że robię z sie­bie żało­sną idiotkę? Że tracę czas?

– Wła­ści­wie to nie­wiele. Szłaś jak burza.

Wło­żył ręce do kie­szeni i po raz drugi popa­trzył jej pro­sto w oczy. Wyzie­ra­jąca z nich dobroć roz­zło­ściła ją, cie­pła bez­ce­lo­wość.

– A tak szcze­rze, to… – zamilkł i spu­ścił wzrok.

– Jak na kogoś zbyt deli­kat­nego, żeby prze­rwać, masz dziwny defekt, który nie pozwala ci koń­czyć wła­snych zdań.

– Z przy­jem­no­ścią słu­cha­łem, jak mówisz – powie­dział. Musiał dostrzec wyraz obu­rze­nia na jej twa­rzy, bo się zaczer­wie­nił. – Nie cho­dzi mi o głos. To zna­czy… głos masz też miły. Nie chcę wyjść na jakie­goś pochlebcę… Cho­dzi mi o to, że spodo­bał mi się spo­sób, w jaki budu­jesz zda­nia. Brzmiały jakoś tak melo­dyj­nie. Ni­gdy wcze­śniej u nikogo tego nie sły­sza­łem.

– To jest moment, w któ­rym ta roz­mowa nie może być już dziw­niej­sza.

– Naprawdę bar­dzo prze­pra­szam. A tak na mar­gi­ne­sie, moim zda­niem to śmieszne, że odjęli ci punkty z pracy, ponie­waż napi­sa­łaś w niej coś poten­cjal­nie… ero­tycz­nego. – Teraz zaru­mie­nił się jesz­cze bar­dziej. – Idąc tym tro­pem, wszy­scy powin­ni­śmy dosta­wać czwórki z minu­sem z ana­to­mii.

Pod­nio­sła rękę i zakryła usta – poczuła, że zaczyna się mimo­wol­nie uśmie­chać – i zasko­czyło ją, jak gorąca jest jej skóra.

– Ach, w porządku. Myślę, że świat potrze­buje wię­cej nie­zręcz­nych leka­rzy.

Posmut­niał.

– Żar­to­wa­łam – powie­działa Mari­lyn. – Tak myślę. Po pro­stu dalej nie mogę uwie­rzyć, że to zro­bi­łeś. Mogłeś bez trudu odmó­wić, kiedy popro­si­łam, żeby­śmy usie­dli.

– Nie sądzę, żebym mógł to zro­bić bez trudu. – Spu­ścił wzrok, potem szybko pod­niósł na nią oczy. – Nie co dzień piękna kobieta zapra­sza mnie, żebym przy niej usiadł.

Dziwna rzecz, to zda­nie wypły­nęło z niego bez cie­nia sztucz­no­ści. Nie zabrzmiało jak wyuczone i spra­wiło, że jej twarz znowu oblała się gorą­cem.

– Ale to nie­istotne. Jestem szar­la­ta­nem. Prze­pra­szam, Mari­lyn. Naprawdę. – Odchrząk­nął. – A może wiesz przy­pad­kiem, gdzie jest gabi­net dok­tora Bar­tletta?

– Wiem tyle samo co ty – odparła. – Ten budy­nek to labi­rynt.

Nie było w nim nic, co spra­wi­łoby, że mógł się jej wydać cza­ru­jący – ta powaga, ta cho­lerna bier­ność. Nic nie mogło jej zain­try­go­wać w tym samo­zwań­czym szar­la­ta­nie. Oce­niła, że jest star­szy, nie­wiele, ale star­szy; na tyle, że może dostrzec w niej coś wię­cej niż pobu­dzoną stu­dentkę, która nie­cnie opa­no­wała topo­gra­fię naj­bar­dziej zagma­twa­nego budynku w kam­pu­sie.

– No to ruszam na poszu­ki­wa­nia – stwier­dził. – I jesz­cze raz, Mari­lyn, jest mi tak przy­kro, że nie potra­fię tego wyra­zić. Ni­gdy wcze­śniej nie zro­bi­łem nic podob­nego.

– No to może sprawdź, gdzie wer­bują do CIA, bo udało ci się mnie nabrać.

W tej chwili – niech to wszy­scy dia­bli wezmą – wyobra­ziła sobie, że wsuwa się pod rękaw tego szar­la­tań­skiego płasz­cza i odcho­dzi razem z nim; wyobra­ziła sobie, że jest z nim w jakimś zupeł­nie innym miej­scu albo też pozwala mu się zabrać w jakieś zupeł­nie inne miej­sce.

– Zawrzyjmy układ – powie­działa. – Znaj­dziesz tego nie­uchwyt­nego dok­tora Bar­tletta przed zacho­dem słońca. I posta­rasz się nie oma­mić innej bied­nej skrom­nej kobiety. – Poczuła, że serce staje jej w gar­dle i pul­suje tak, że widać to na zewnątrz. – Jeśli ci się uda, to może pozwolę zabrać się na kola­cję.

– Ja… Dobrze – odparł. – Umowa stoi.

I wycią­gnął rękę.

Zauwa­żyła, że ten mikro­sko­pijny akt potwier­dze­nia przy­szedł mu z wiel­kim tru­dem. Miała odkryć, że jego roz­trop­ność jest cudow­nie cza­ru­jąca, z wyjąt­kiem chwil, kiedy sądziła ina­czej. Kiedy uści­snęła tę wycią­gniętą rękę, nie poczuła wstrząsu, fil­mo­wego impulsu elek­tro­sta­tycz­nego, ale miłe cie­pło, deli­katny uścisk pal­ców. Zawrot­nie szybki puls pod cienką skórą jego nad­garstka; swoją rękę ide­al­nie pasu­jącą do cudzej ręki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: