- promocja
Największa radość, jaka nas spotkała - ebook
Największa radość, jaka nas spotkała - ebook
Gdy Marilyn Connoly i David Sorenson zakochiwali się w sobie w latach siedemdziesiątych, byli beztrosko nieświadomi tego, co przyniesie im życie. Nie mieli pojęcia, że w 2016 roku ich cztery tak różne od siebie córki będą – każda na swój sposób – mocowały się z życiem. Młodo owdowiała Wendy koi się alkoholem i spotkaniami z młodszym mężczyznami. Violet – niegdyś prawniczka, teraz mama na pełen etat, zmaga się na co dzień ze swoimi lękami i mroczną przeszłością. Liza – neurotyczna nowo mianowana profesorka, dowiaduje się, że jest w ciąży, a nie jest pewna, czy chce je zatrzymać. I Grace – najmłodsza córka, która prowadzi życie, o które nikt z jej rodziny by jej nigdy nie podejrzewał.
Wraz z nieoczekiwanym pojawieniem się Jonah Brendta – dziecka oddanego do adopcji przez jedną z córek 15 lat temu – Sorensonowie będą musieli zmierzyć się z bogatą mozaiką ich przeszłości. Z okresem dojrzewania, niewiernością i urazami, ale też z chwilami wielkiej radości, dla których wszystko inne jest warte zachodu.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-064-8 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
15 kwietnia 2000 roku
Szesnaście lat wcześniej
Ludzie ją przytłaczali. Właściwie to dość dziwne u kobiety, która z własnej, choć niechętnej woli dorzuciła wszechświatowi cztery istoty, ale fakt był faktem: Marilyn przeklinała kłopotliwą obecność ciał; ciał znajdujących się poza jej kontrolą, poza rozumieniem; ciał jej nieprzychylnych. Przeklinała teraz wszystkich ukryta za miłorzębem, gdzie chowała się przed gośćmi. Miała dużą wprawę w urządzaniu przyjęć, ale kompletnie ją to wyczerpywało, raz za razem, te dziesięciolecia przyjmowania bogatych interesantów ojca i pozbawionych poczucia humoru koleżków męża; chimerycznych koleżanek i kolegów dzieci; tymczasowych sąsiadów i wiecznie zmieniającego się zestawu klientów. I dziś znów: setka prawie obcych ludzi w jej ogrodzie, chodzących i gestykulujących, stojących i gestykulujących, elegancko ubranych; wstawionych uczestników ślubu jej najstarszej córki, Wendy; ludzi, którymi powinna zająć się dziś wieczorem, chociaż i tak miała już dość na głowie – i pusto na talerzu, ponieważ nie skorzystała z rozłożonego na trzech superdługich składanych stołach ekologicznego menu. Cztery dziewczyny, za których obecność była biologicznie i społecznie odpowiedzialna, cztery pastelowe plamy na trawniku, owoce jej łona, zaszczepione jeden po drugim przez słodycz jej męża, którego aktualnie nie mogła namierzyć – wpadła w macierzyństwo nieumyślnie i urodziła cztery córki, każdą o innym kolorze włosów i innym poziomie niepokoju. I ona sama, Marilyn Sorenson z domu Connolly – trwały produkt pieniędzy i tragedii, z wątpliwego socjoemocjonalnie rodu irlandzkich katolików, ale teraz, na dobrą sprawę, do bólu funkcjonalny – z imponującą burzą brudnoblond włosów, niezorientowana ani w krytyce literackiej, ani w życiu własnych dzieci, ubrana w obcisły, soczyście zielony futerał, który podkreślał krągłość wyćwiczonych łydek i piegowatą panoramę ramion. Ludzie tytułowali ją poważnie „matką panny młodej”, a ona próbowała wcielić się w rolę, próbowała udawać, że nie skupia się prawie wyłącznie na dobrostanie dzieci, z których żadne, szczególnie dziś wieczorem, nie wyglądało kwitnąco.
Może normalność przeskakiwała co drugie pokolenie, jak łysienie. Violet, druga w kolejności, przepiękna brunetka w szyfonie, od śniadania zionęła gorzałą, co nie było dla niej typowe. Wendy zawsze dawała powody do zmartwienia, chociaż dziś wydawała się mniej znękana, albo dlatego, że właśnie poślubiła faceta, który ma konta w bankach na Kajmanach, albo dlatego, że ten facet był, o czym głośno trąbiła, „miłością jej życia”. Grace i Liza, obie nieprzystosowane społecznie, chociaż dzieliło je dziewięć lat różnicy: pierwsza, nieśmiałe późne dziecko, za chwilę miała pójść do drugiej klasy, druga zupełnie bez przyjaciół kończyła drugi rok w liceum. Jak to możliwe wyhodować we własnym ciele ludzi, ulepić ich z własnych komórek, a potem nagle nie być w stanie ich rozpoznać?
Normalność, mówiąc językiem socjologii, wymaga dokładniejszej analizy.
Grace znalazła ją pod miłorzębem. Najmłodsza latorośl miała prawie siedem lat, trudny wiek, eony do opuszczenia domu, nadal na tyle dziecinna, żeby poprzedniej nocy wśliznąć się do ich łóżka, co nie byłoby niczym szczególnym, gdyby rodzice byli wtedy ubrani. Niepokój działał na Marilyn zawsze tak samo – magnetycznie przyciągał ją do szukania zwierzęcej pociechy u męża.
– Słonko, czemu nie znajdziesz… – zawahała się. Na przyjęciu były tylko niemowlęta, a nie chciała pobudzać i tak wybujałej antyspołecznej miłości Grace do psów, sugerując, by pobawiła się z Goethem, ale potrzebowała chwili dla siebie, dosłownie paru sekund oddechu w chłodzie wczesnego wieczoru. – Poszukaj taty, kochanie.
– Nie mogę go znaleźć – odparła Grace dziecinnym głosikiem, zacierającym samogłoski.
– Poszukaj dokładniej. – Schyliła się i cmoknęła córkę we włosy. – Daj mi minutę, Gąsko.
Grace odeszła. Wcześniej zaczepiła Wendy. Pohuśtała się już z Lizą na werandzie, ale siostrę odciągnął chłopak w trampkach założonych do wyjściowego garnituru; zdążyła też podpuścić Violet, by dała jej pociągnąć szampana z fikuśnego wąskiego kieliszka. Nie miała już kogo zahaczyć.
Czuła się dziwnie, że w ten weekend musi się dzielić rodzicami z innymi, że w domu przy Fair Oaks są wszystkie siostry. Ojciec czasem nazywał ją „jedyną na świecie jedynaczką, która ma trzy siostry”. Miała odrobinę za złe siostrom, że panoszą się na jej terytorium. Uspokoiła się, jak zawsze, w towarzystwie Goethego, zwinęła się z nim w kłębek pod krzewami pełnymi fioletowych kwiatów i gładziła szczeciniastą sierść na tej części zadu, która wyglądała, jakby labrador miał tam trwałą.
Liza nie czuła się dobrze, widząc, że młodsza siostra szuka pociechy u psa, podczas gdy ona znajdowała ukojenie w ustach nieznajomego, ale drużba pachniał mieszaniną whisky i rukoli, do tego robił palcami po wewnętrznej stronie jej uda coś takiego, co kazało jej odwrócić głowę i zdecydować, że Grace musi zadbać o siebie, a to umiejętność, której nie da się nabyć zbyt wcześnie.
– Powiedz coś o sobie – poprosił drużba, muskając kostkami palców koronkową nicość stringów, które włożyła w nadziei na właśnie taką okazję.
– Co chcesz wiedzieć? – spytała. Zabrzmiało to dość wrogo. Nie miała wprawy we flirtowaniu.
– Jest was cztery? – zapytał. – Jak to jest?
– Bezdenne hormonalne piekło. Festiwal rozchwiania i kosmetyków do włosów.
Uśmiechnął się zakłopotany, a ona pochyliła się śmiało i go pocałowała.
Violet nigdy nie była tak pijana; siedziała oklapła, samotna przy stoliku, od którego, jak przypuszczała, odstraszyła innych gości. Poprzednia noc jawiła jej się jako seria musujących rozbłysków: bar, który kiedyś był kręgielnią; niebieskooki towarzysz o giętkich łokciach, silny chwyt jego ud; tylne siedzenie kombi jego matki; dźwięki, które wydobywały się z jej gardła, co ze zdumieniem odkryła dopiero po chwili, te odgłosy gwiazd porno, pierwotne jęki. To jak on doszedł – dopiero później poczuła, że z niej wypływa, gdy gramolili się z powrotem na przednie siedzenia – a potem z wprawą i dbałością o szczegóły sprawił, że ona też doszła, po raz pierwszy w życiu. I jak poprosiła, żeby wysadził ją przecznicę od domu rodziców, na wypadek gdyby Wendy jeszcze nie spała.
Patrzyła na Wendy w sukni z dekoltem w serce od Gucciego, jak wywija na ogrodowym weselu z nowym mężem, wykładowcą, dziedzicem starej fortuny, do _You Can’t Hurry Love_. Siostra po raz pierwszy odniosła większy sukces. Była beztroska, piękna i cała w tańcu, podczas gdy Violet siedziała pijana w stopniu fizycznie niekomfortowym, obgryzając foccacię z cateringu i wycierając palce z oliwy o dół spódnicy. Ale poczuła, że uśmiecha się lekko do Wendy, nieświadomej Wendy z plamami od trawy na satynowym trenie. Wyobraziła sobie, że podchodzi do siostry i szepce jej do ucha: „Gdybyś wiedziała, gdzie byłam zeszłej nocy”.
Wendy patrzyła na Milesa, który rzucając jej przepraszający uśmiech znad ramienia, dawał się wlec swej maleńkiej kuzynce – wcześniej podawała im obrączki, a teraz żądała jego towarzystwa przy stole z tortem.
– Mały trening z bycia tatusiem – powiedział ktoś, łapiąc ją za łokieć.
To była jakaś krewna Milesa, pracowała pewnie w agencji nieruchomości i wyglądała jak silikonowa goblinka. Ludzie zebrani w tym momencie na trawniku byli prawdopodobnie razem warci więcej niż PKB średniej wielkości kraju.
– Dobrze, że jesteście tacy młodzi. Macie mnóstwo czasu na rozkrzewianie rodzinnego drzewa.
Z różnych przyczyn mówienie takich rzeczy trąciło prostactwem, więc Wendy rzuciła coś w stylu: „A kto mówi, że chcę się użerać z bandą dzieciaków?”.
Kobieta wyglądała na przerażoną, ale Wendy i Miles żyli dla takich żartów i mogli sobie na nie pozwolić, ponieważ oboje mieli gdzieś, czy ludzie uznają Wendy za łowczynię fortun; ważne, że oni znali prawdę, że nigdy nikogo nie kochała tak bardzo jak Milesa Eisenberga, a on, jakimś kosmicznym cudem, odwzajemniał jej uczucie. Teraz nazywała się Eisenberg, z pierwszej trzydziestki, przynajmniej, najbogatszych rodzin w Chicago. Więc mogła mieć to w dupie.
– Planuję przeżyć wszystkich i do końca dni swoich bezwstydnie tarzać się w luksusie – powiedziała.
A potem wstała i poszła poprawić krawat świeżo poślubionemu mężowi.
Drzewa tego dnia rozkwitły, zauważył David, wielkie, olbrzymie liście rzucały tańczące cienie na trawę, tę trawę, którą starali się ustrzec przed psem z powodów estetycznych i dlatego David i Marilyn wstawali wcześnie rano, nakładali płaszcze przeciwdeszczowe na piżamy i wyprowadzali go na spacer, zamiast po prostu otworzyć tylne drzwi, tak jak zwykle to się robiło. Patrzył, jak wynajęte stoły i krzesła wyciskały dziury w nieskazitelnym trawniku, nogi wyrywały grudy darni, którą nawozili tak wielkim kosztem; aż zwijał mu się na ten widok żołądek. Goethe błąkał się teraz po podwórku niczym świeżo uwolniony skazaniec, przecinał zielone płaszczyzny z wprawą wykwalifikowanego ogrodnika. David zaczerpnął wilgotnego powietrza – czy nadciągał deszcz? Może dzięki temu goście szybciej sobie pójdą. I zdumiewał się liczbą ludzi, których uzbierało się przez całe życie, twarzy, których nie rozpoznawał. Myślał o malutkiej Wendy – mieszkali wtedy w Iowa, a ona wpełzała na ganek, gdzie wraz z Marilyn bujali się na skrzypiącej cedrowej huśtawce, mościła się między nimi i mamrotała, odpływając już w sen: „Jesteście moimi przyjaciółmi”. Prawie się załamał, gdy stał tam i czuł się kompletnie nie na miejscu, zupełnie jak ćwierć wieku wcześniej, zanim wzięli ślub, w mroźny grudniowy wieczór, kiedy Marilyn za miłorzębem przytuliła się do jego piersi. Omiótł wzrokiem ogród, zamglone morze bladych wiosennych kolorów, zanim znalazł żonę, drobnego intruza w soczystej zieleni, ukrytą za tym samym miłorzębem. Przekradł się do niej pod płotem i wyciągnął błagalnie rękę w stronę jej krzyża. Instynktownie się o nią oparła.
– Chodź ze mną – powiedział i poprowadził ją dokoła pnia, w cień, gdzie przyciągnął ją do siebie i zatopił twarz w jej włosach.
– Kochanie, co się dzieje? – spytała zmartwiona.
Wcisnął twarz w zgięcie jej szyi, odetchnął delikatnym, suchym ciepłem jej zapachu, bzu i mydła Irish Spring.
– Tęskniłem za tobą – wyszeptał.
– Och, skarbie. – Przytuliła się mocniej, uniosła mu podbródek, aż spojrzał jej w oczy. Pocałował ją w usta, potem w policzek i czoło, wreszcie w zagłębienie szczęki, gdzie wyczuł puls, i znowu w usta. Uśmiechnęła się, wargi poczerwieniały jej jak dojrzały owoc i oddała pocałunek, obraz się zamazał. To zawsze znaczyło więcej niż cokolwiek innego: złotawe ciepło jego żony, gorąco wzajemnego rozpaczliwego pragnienia; dwa ciała odnajdujące pociechę w jedyny sposób, jaki znały, przez mowę ust, jego rąk na jej plecach, jej pleców na pniu, tej ciszy, która zapadała, kiedy się jednoczyli, aż ona odrywała się, uśmiechała i mówiła: „Lepiej, żeby dziewczynki nas nie przyłapały”, zanim ponownie się w niego zapadła.
Ale one, oczywiście, ich widziały. Wszystkie cztery dziewczynki obserwowały rodziców z różnych punktów trawnika, na początku zaniepokojone ich nieobecnością na przyjęciu, tym zniknięciem, niejasnym wspomnieniem dzieciństwa, szukając poznawczego komfortu, który wynika z wiedzy, geolokacji, bliskości tych, którzy cię spłodzili, którzy są ci coś winni bez względu na wszystko. Każda z czterech córek przerwała to, co robiła, aby na nich patrzeć – na ten promienisty, niezgłębiony glob rodziców, dwojga ludzi, którzy emanowali większą miłością, niż wszechświat mógł zaaprobować.Rozdział pierwszy
Violet wyrobiła sobie nawyk unikania Wendy. Chociaż przez pewien czas były nierozłączne, spontaniczny kontakt stał się teraz czymś niespotykanym i uznała, że ostatnie zaproszenie od siostry na lunch oznaczało albo prośbę o przysługę, albo świeżo wyhodowany kryzys egzystencjalny, który Wendy chciała omówić, szczegółowo, nie licząc się z faktem, że ludzie miewają mnóstwo zajęć i nie mogą w tygodniu tracić czasu na niefrasobliwe posiłki w West Loop.
Restauracja była modna i niedogodnie położona, a ona musiała robić za szofera, chociaż była druga po południu w środę. O wpół do czwartej trzeba było odebrać Wyatta z przedszkola. Była jej kolej i planowała wyraźnie dać to do zrozumienia siostrze: „Jest dwoje dzieci, których życie i dojazdy do przedszkola zależą ode mnie”. Oczywiście, postąpi małodusznie, oczywiście, Wendy pogrąży się w dramie i w codziennej dawce alkoholu, z powodu tego wszystkiego, czego nie miała, z powodu nieukończonych studiów, z powodu Milesa, ponieważ ona zawsze wygrywała w licytacjach na traumy.
Violet masowała sobie grzbiet nosa, próbując powstrzymać ból głowy. Rozważała kieliszek wina. Wendy bez wątpienia już zamówiła butelkę, a miała – pomimo różnych wad – doskonały gust, jeśli chodziło o wina, wyrafinowane podniebienie oceniające taniny i cierpkość. Buty ocierały jej pięty. Zawsze czuła nieodpartą pokusę, żeby odgrywać przed Wendy bogatą. Chociaż zwykle beztrosko woziła dzieci w drogich strojach sportowych, dziś zdecydowała się na elegancką jedwabną bluzkę z motylkowymi rękawami i dżinsy rurki, które lepiej leżały na niej przed urodzeniem Eliego.
Próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio widziała się z siostrą. Uznała, że musiało to być w Drugie Święto Dziękczynienia, coroczny i irytująco ekscentryczny zjazd rodzinny w domu rodziców, ponad cztery miesiące temu. To wydało jej się zupełnie niedorzeczne, ponieważ mieszkały dwadzieścia minut od siebie; ponieważ przez prawie dziesięć lat miały wspólny pokój; ponieważ Violet, w najczarniejszym okresie swego życia, wprowadziła się do Wendy i Milesa; ponieważ były właściwie jak bliźniaczki, urodziły się w odstępie niecałego roku.
– Mogę w czymś pomóc, proszę pani?
To był parkingowy.
– Tylko zbieram myśli – odparła z uśmiechem.
– Jeśli będzie pani potrzebowała odsieczy, proszę pomachać, a przybędę i powiem, że ktoś ukradł pani auto.
Czy on z nią flirtował? Był jej wybawcą.
– Będę pamiętać.
Wydłubała drugą dziesiątkę z portfela i wcisnęła mu. Nie wiadomo kiedy stała się jedną z tych osób, które wszystko kończyły transakcją finansową. Wziął banknot bez mrugnięcia okiem.
– Proszę życzyć mi szczęścia – mruknęła, a on puścił do niej oko.
Puścił oko! Do niej!
Idąc do restauracji, pomyślała, że pewnie gapi się na jej tyłek. Miała nadzieję, że nie oceni go zbyt surowo. Hostessa poprowadziła ją na tylny taras, a ona pożałowała, że nie wzięła swetra, lecz z miejsca odrzuciła tę myśl jako beznadziejnie mamusiowatą. Wendy siedziała przy stoliku w najdalszym kącie, z pewnością po to, by innym gościom nie przeszkadzały papierosy, chociaż po prawdzie nie było innych gości – w Chicago dopiero zaczęła się wiosna i było ledwo szesnaście stopni.
Najpierw zobaczyła tylko tył głowy. Zapewne mężczyzny – i to bardzo młodego – chyba że Wendy weszła w fazę eksperymentalną i przyprowadziła jakiegoś nieokreślonego płciowo jogina z zajęć o czakrach. Zrobiło jej się dziwnie przykro. Oczywiście Wendy nie mogła zaprosić jej na lunch ot tak, tylko we dwie: musiała to być, powinna to przecież wiedzieć, jakaś forma demonstracji zobacz-co-teraz-kombinuję, która miała podkreślić, jakie nudne życie wiodła Violet, jak mocno zapadła się w status quo, podczas gdy Wendy wykonuje tantryczne vinyasy z androgyniczną Friday.
Ale nie.
Kiedy pędziła samochodem do domu, po tym jak trzeci raz dała napiwek parkingowemu, przypomniała sobie to uczucie wzbierające w piersi, precyzowanie się czegoś. To nie tak, że go rozpoznała. Nie, to złe słowo. I nie było w tym nic poetyckiego, żadnego uderzenia piorunów, lodu w żyłach. Ledwo na niego spojrzała, naprawdę, ponieważ obrócił się tylko trochę – uchwyciła zaledwie fragment twarzy za lewym uchem i zarys nosa. Ale to jej najwyraźniej wystarczyło na jakimś molekularnym poziomie; to nie było biologiczne rozpoznanie, jakie odczuła, kiedy urodziła Wyatta i Eliego, ale dostateczne na własny sposób, ostry skurcz macicy, od którego prawie zgięła się wpół. Nie tyle rozpoznała chłopca, ile go wchłonęła. A w głowie, w samochodzie, po tym, jak uciekła z restauracji, od siostry i osoby, którą piętnaście lat temu wydała na świat – chłopca, który miał teraz ciemne włosy opadające na oczy – wyobrażała sobie wszystkie te rzeczy, które mogłaby powiedzieć Wendy. Ważne rzeczy, filmowe kwestie w rodzaju: „Jak śmiesz mi to robić”, „Dla mnie już nie żyjesz, ty pieprzona psycholko”… Jak śmiesz, jak śmiesz, jak śmiesz. Tyle dobrego, że wybiegła, zanim tak naprawdę zobaczyła jego twarz.
Zanim Wendy udała się na kwestę dla szpitala Luriech, postanowiła wypalić z Milesem papierosa na tarasie. Wyszła tylnymi drzwiami, z butelką wódki Grey Goose w ręce, w czarnej sukience podciągniętej do kolan, ponieważ zdecydowała się na ryzykowny krój syrenki, jednego parliamenta wcisnęła sobie w usta, a drugiego położyła na stole.
– Poszło tak, jak się spodziewaliśmy. Violet odwróciła się na pięcie i wyszła, zanim zdążyłam ich sobie przedstawić. – Zapaliła papierosa i westchnęła. – Musisz dać mi rozgrzeszenie. Nie wiedziałam, na co się porywam. Ale to taki fajny dzieciak. Polubiłbyś go.
Miles nie odpowiedział.
– Ubrałam się jak głupia. Twojej mamie by się spodobało. – Odchyliła głowę. – Wczoraj widziałam tatę. Traktuje emeryturę jak jakąś katastrofę. Powiedział mi, że myśli o obserwowaniu ptaków. Rozumiesz? Nie potrafię sobie wyobrazić, żeby wysiedział tyle czasu w jednym miejscu.
Robiła to, odkąd umarł. Rozmawiała z nim – z eterycznym wspomnieniem, które niekiedy prawie udawało się jej wyczuć. Najczęściej jednak nie. Dziś było najczęściej, więc tylko opadła na krzesło i paliła.
– Dziś będzie totalny rozpierdol – powiedziała po minucie. – Sępy pewnie już się zleciały. Mam nadzieję, że się nie podziobią. Ja tam niczego nie obiecuję.
Spojrzała w górę, szukając jakiegoś kosmicznego sygnału, że Miles słucha. Nic nie zobaczyła, niebo było zachmurzone i szarawe, a gwiazdy jeszcze się nie pojawiły. Uniosła więc papierosa w kierunku, gdzie jej zdaniem mógłby się znajdować, i wydmuchała nieśpiesznie dym.
– Mam nadzieję, że jesteś ze mnie dumny, gościu – powiedziała po minucie. – Bo naprawdę próbuję to wszystko ogarnąć, jasne?
Jakimś cudem żyła bez niego już od dwóch lat. Zapaliła drugiego papierosa.
– Szkoda, że nie mogę cię teraz pocałować w zgięcie łokcia – wyszeptała prawie niesłyszalnie, ponieważ sąsiedzi mieli otwarte okna. – Ale może znajdę dziś dziedzica greckiego armatora i pozwolę mu się trochę zniewolić. Tylko trochę. Przysięgam. Pieprzyć to, kochanie. Ależ ja za tobą tęsknię, gościu.
Zaciągnęła się jeszcze kilka razy, opowiedziała mu w myślach o wszystkim, co dziś robiła, a potem, kiedy z papierosa prawie nic już nie zostało, odprawiła rytuał: zaciągnęła się najmocniej, jak mogła, i wydmuchiwała „Kocham cię” raz po raz, dopóki nie straciła tchu.
Kilka godzin później mężczyzna w smokingu trzymał rękę na jej lewej piersi. Wcisnęła mu kolano między uda, a on odskoczył i wpadł na stół, burząc kompozycję z kalii.
– Uważaj – ostrzegła.
– Moja wina – odparł.
Po bliższych oględzinach okazał się bardziej chłopcem niż mężczyzną. Powiedział jej, że ma na imię Carson, a ona się zaśmiała, ale kiedy zauważyła, że poczuł się urażony, udała, że to z nerwów, i pociągnęła go przez ukwiecony hol.
Spocona ręka mężczyzny-chłopca przyciskała jej sutek w mało przyjemny sposób. Pocałował ją w kark. Nieco mocniej potarła nogą jego krocze. Może dwadzieścia parę lat. Wydawał się dość pewny siebie.
– Nie usłyszałem, jak masz na imię – powiedział.
Wendy lekko zesztywniała, pomyślała o Jonahu, który dziś po południu podczas lunchu siedział z nią przy stoliku, o jego czystej, niewinnej twarzy, szczerym zaskoczeniu, kiedy oboje zauważyli, że Violet ucieka. A co, jeśli ten facet nie jest nawet pełnoletni?
– Ile masz lat? – spytała, a on odsunął się od niej i uśmiechnął.
– Dwadzieścia dwa.
Kiwnęła głową i wsunęła mu rękę w spodnie. Czyli postawił kropkę nad i, zdaje się, że nie tylko kropkę… Może to dziedzic kogoś, kto wynalazł coś, co wygląda na wynalezione już przez kogoś innego. Może syn szefa wytwórni płytowej albo wysprejowanego samoopalaczem korespondenta Fox News. Chłopak, który żyje chaotycznie i który, jak wszyscy mają nadzieję, nie rozjedzie nikogo samochodem i nie wymiga się od kary. Całował okropnie.
– A ty ile masz lat? – zagadnął.
– Siedemdziesiąt osiem – odpowiedziała niewzruszona.
– Zabawna jesteś.
Wendy nagle odczuła irytację.
– Co robi twój ojciec? – zapytała, wyjmując rękę z jego bokserek.
– Co?
– Twój ojciec. Czym się zajmuje? Dlaczego tu dziś jesteście?
– Czemu zakładasz, że jestem tu z… – przerwał, przewracając oczami. – Jest inżynierem. Oprogramowania medyczne. Robotyka.
– Aha.
Wczoraj sprawdziła listę gości, liczyła na pokaźne datki. Czasem najbardziej niepozorni faceci próbowali się wykręcić wyłącznie kupieniem biletów.
– Jak masz na imię? – spytał, tym razem bardziej wrogo.
Westchnęła.
– Wendy.
– Jak z _Piotrusia Pana_ – zauważył przenikliwie Carson i tym razem to ona przewróciła oczami.
– Nie wiem, skąd się wzięło.
Mama i tata zwykle przezywali ją Wednesday, Środa, a kiedy zapytała o to matkę – zaledwie kilka lat temu – odpowiedź okazała się rozczarowująca.
– To nie było miłe – powiedziała. – Chodziło o Wednesday Addams? Byłam chuda jak szkielet, mamo. To taki żart?
– Kochanie, urodziłaś się w środę. Kilka minut po północy. Nie wiedziałam, jaki jest dzień, i twój ojciec… No i tak jakoś wyszło…
Oto historia jej imienia.
Zrujnowaliście moją koncepcję kontinuum czasoprzestrzeni, Pierwszej Porażki Antykoncepcji.
Szarpnęła Carsona za rękaw.
– Chodź, wyjdźmy na zewnątrz.
– Wendy – powiedział. – Czekaj. Czy to… ta Wendy?
Odwróciła się i spojrzała, chociaż wiedziała, co zobaczy: plakat zbiórki, uzupełniony zdjęciem niemowlęcia z nowotworem, a pod nim napis: „PROWADZI WENDY EISENBERG Z DOBROCZYNNEGO STOWARZYSZENIA KOBIET W CHICAGO”. Szanse na darowiznę zmaleją w postępie geometrycznym, kiedy inżynier od robotyki dowie się, że organizatorka w średnim wieku przeleciała jego dwudziestodwuletniego syna o pretensjonalnym imieniu. Ale tak naprawdę to poruszył ją widok nazwiska „Eisenberg”, z ogromną pętlą przy g. Nadal z trudem łączyła to nazwisko ze sobą. Odwróciła się plecami do swojego malutkiego podopiecznego i spróbowała się uśmiechnąć.
– Masz na myśli gospodynię wydarzenia? – spytała.
– Jak brzmi twoje nazwisko, co?
– Sorenson – powiedziała gładko.
– O, czy mogę… czy mogę wysłać ci esemesa?
– Bardzo bym chciała – odparła chłodno. – Ale muszę już iść.
– Myślałem, że wychodzimy.
– Niestety, nie mam czasu. Jestem stara. Muszę iść. Karety. Dynie. Życie wzywa.
– E… okej. Było… hm… było miło.
Ach, był taki słodki: jej nagroda za etyczną decyzję.
– I tak na przyszłość… – dodała, nadal trochę speszona, obracając się na obcasie lewego buta. – Następnym razem, kiedy pomyślisz, że kobieta jest zabawna, nie mów jej tego.
– A co mam zrobić?
Sposób, w jaki ta idealna twarz zmarszczyła się z zakłopotania, wywołał ukłucie gdzieś głęboko w brzuchu i już nie mogła powstrzymać uśmiechu.
– Zaśmiać się – stwierdziła i zanim uświadomiła sobie, co robi, wyciągnęła rękę i odgarnęła mu kosmyk włosów z czoła. – Następnym razem, kiedy poznasz zabawną kobietę, śmiej się z jej żartów, dobra, Conrad?
– Carson.
– Carson. Powodzenia, mały.
Świat znów zawirował. Mały. To słowo znów przywołało nagle myśl o rodzicach, jak na ślubie Wendy ojciec teatralnie kłania się przed matką na pierwsze dźwięki piosenki Otisa Reddinga – _win a little, lose a little_ – i mówi: „To nasza piosenka, mała”. Wydawało się, że każda piosenka była ich, każda napisana przez ostatnie sześćdziesiąt lat miała coś wspólnego z Davidem i Marilyn, dwojgiem zupełnie niepojętych ludzi, którzy powołali ją do życia. Kiedy poznała Milesa, myślała, że wreszcie spotkała na swojej drodze mężczyznę, jakiego miała jej matka.
Nagle oczy zaszły jej łzami, poczuła znajomy ucisk w piersi. Nie planowała wyjść tak wcześnie, ale wiedziała, że jeśli zostanie, wszystko się posypie. Zostawiła płaszcz w szatni i wypadła na ulicę.
Jedni mówią, że po roku wszystko wraca do normalności. Inni twierdzą, że po roku jest jeszcze gorzej. Wendy należała do tego drugiego obozu; Miles umarł w dwa tysiące czternastym, a ona jeszcze nie posprzątała jego nocnej szafki; w sklepie kupowała jego ulubione rzeczy, nie swoje; ciągle funkcjonowała dokładnie tak samo jak kiedyś, jako członek zespołu, ktoś, kto swoje postępowanie uzależnia od postępowania drugiej osoby. Tego się nie da oduczyć. Próbowała. Przeprowadziła się do mieszkania w River North, ale urządziła je prawie tak samo jak ich dom w Hyde Park, zakleiła taśmą wszystkie jego szuflady – w biurku, w szafie, w szafce nocnej – żeby podczas przeprowadzki nic nie zginęło, żeby wszystkie rzeczy przejechały nietknięte.
Niektórzy ludzie potrzebują roku; zapewne istnieli też tacy, którzy po dwóch latach nadal byli kompletnymi wrakami. Jak Wendy.
Nadszedł z wiosną, jak odwilż. Wewnętrzny spokój, rodzaj pociechy, jakiej Marilyn nie doświadczyła od… bądźmy szczerzy, nigdy. W macicy może, ale pewnie nawet tam nie, jeśli wziąć pod uwagę słabość jej matki do dżinu, jeśli wziąć pod uwagę rozwiązłość lat pięćdziesiątych, cokolwiek się chce obwinić. Życie było dobre. Jej życie było dobre. Sklep żelazny prosperował, spała lepiej niż kiedykolwiek, jej nogi prawie powróciły do dziewczęcej smukłości, ponieważ do pracy jeździła rowerem, fiołki kwitły, a kliwia po prostu wystrzeliła z donicy na werandzie.
Po raz pierwszy w życiu mogła odnosić sukcesy niekrępowana przez rodzinę. Marilyn Connolly – kto by pomyślał? Właścicielka firmy, certyfikowana niepaląca od prawie piętnastu lat, czasem praktykująca wierna, posiadaczka najpiękniejszych krzewów różanych przy Fair Oaks. Zastanawiała się, czy to jej najlepszy czas, chociaż nie była do końca przekonana, czy matka czwórki dzieci w ogóle może mieć coś takiego jak najlepszy czas. Zamiast podbijać świat, była jak ten nadmuchiwany ludzik unoszący się nad stacją benzynową przy Ridgeland Avenue, ogromna winylowa postać kołysząca się na wietrze, przymocowana do ziemi grubym sznurem, jak pępowiną. Kilka minut szczęścia i nagle irytujące pobrzękiwanie telefonu i „O Boże, mamo…!” albo pukanie w kuchenne okno i bezgłośne pytanie: „Kochanie, gdzie są grabie?”.
Odstawiła rower na werandzie i zatrzymała się, by usunąć kilka suchych liści z kwiatów doniczkowych. W środku czekał na nią Loomis.
– Cześć, malutki – powiedziała, drapiąc go mocno za uszami. Należeli do tych stereotypowych rodziców, którzy syndrom pustego gniazda leczyli rozpaczliwie, przelewając uczucia na labradora, drugiego, odkąd ostatnie dziecko wyjechało do college’u.
– Cześć, kochanie! – zawołał David z holu.
Poszła z Loomisem do gabinetu i zatrzymała się na chwilę, zanim weszła. Patrzyła na plecy męża, bezbronny meszek na jego karku, ślad łysiny rozpełzający się od czubka głowy, jak galaktyka.
Nie potrzebowała go: zabrzmiało jej w umyśle jak szczypta niewierności. Dotarło to do niej w tej chwili, melancholijnie, gdy patrzyła, jak siedzi przy biurku przed kilkoma klaserami z rzadkimi dwudziestopięciocentówkami i stosem skorupek po orzeszkach pistacjowych. Stał się flejtuchowaty, znienacka, po latach pasywno-agresywnego ścierania okruszków z blatu wilgotną gąbką, ciężkiego wzdychania przy wybieraniu kosmyków włosów blond i brązowych z odpływu prysznica. Stał się flejtuchowaty i nieruchawy, i nad wyraz chutliwy, a kiedy wstał, żeby ją pocałować, strząsając resztki skorupek z koszuli, ta myśl się zmaterializowała: Nie potrzebuję cię. Przymierzyła się do cmoknięcia w czoło, ale on poszedł na całość, zanurzył rękę w jej włosach, objął ją w talii i musnął jej usta swoimi.
– Mm – wymamrotała, odsuwając się. – Chyba mnie bierze przeziębienie, skarbie.
Było to oczywiste kłamstwo. Nigdy nie martwili się o zarazki. Wymieniali się florą bakteryjną w tę i nazad, pili kawę z jednego kubka, gryźli ten sam tost, a czasem nawet używali tej samej szczoteczki do zębów, kiedy nie chciało im się zapalić światła, żeby odróżnić zieloną od niebieskiej. David miał układ odpornościowy aligatora, a Marilyn w dawnych czasach rzadko chorowała i nie zarażała się od dziewczynek przez ich lepkie rączki i brudne chusteczki, przez resztki makaronu dojadane z misek po obiedzie. Nie bali się drobnoustrojów. Stojący przed nią David wyglądał na zranionego.
Oczywiście, potrzebowała go, na poziomie molekularnym, najgłębszą formą ludzkiej potrzeby. Ale nie potrzebowała jego pomocy. I nie chciała jego ciała, nie za bardzo, tak jak w czasach po narodzinach dzieci; czasach, kiedy trzy najstarsze dziewczynki były małe wszystkie naraz; czasach, kiedy trzy najstarsze dziewczyny były nastolatkami wszystkie naraz, a ona była zbyt zmęczona, by pragnąć czegokolwiek, co wymagało choćby cienia świadomego cielesnego zainteresowania.
To było to uczucie, tyle że nie była zmęczona.
– Jak ci minął dzień? – spytała, idąc do kuchni.
– No wiesz – odpowiedział. – Skosiłem trawę. Wyszedłem z psem. Dwa razy. – Milczał przez minutę. – A jak u ciebie? – spytał wreszcie, a Marilyn się zawahała.
Zaczynało być niezręcznie, przerywanie jego monologu Kłapouchego radosnym komunikatem o rosnących zyskach sklepu żelaznego, zabawnych nastolatkach, których zatrudniała, rozkosznych chwilach egzystencjalnej introspekcji, jakich ostatnio doświadczała między klientami. Nie można na „Jestem przygnębiony i wynajduję sobie różne prace domowe, aby zwalczyć to przygnębienie” odpowiedzieć „Nigdy nie byłam szczęśliwsza”.
– Nic nadzwyczajnego – odpowiedziała. – Pomożesz mi przy kolacji?
Na początku ich małżeństwa, gdy mieszkali w tym chaotycznym zielonym domu w Iowa City, kiedy David studiował medycynę, cieszyli się z każdej szansy na wspólne zjedzenie kolacji, chodzili po kuchni krok w krok jedno za drugim, obściskiwali się oparci o blat, czekając na zagotowanie wody, czasem całkiem zapominali o jedzeniu i musieli wachlować czujkę dymu zrzuconymi pospiesznie ubraniami. Teraz coś w jego zachowaniu szarpnęło jakieś włókno w jej sercu; coś w bezbronnie opadających siwych włosach sprawiło, że podeszła do niego, objęła go rękami w pasie i pocałowała. Potrzeba i pragnienie to dwa zupełnie różne stworzenia.
– Myślałem, że cię bierze przeziębienie – powiedział, odsuwając się na sekundę.
– Fałszywy alarm – odparła i włożyła ręce do tylnych kieszeni jego spodni, po czym swoim językiem zmusiła jego język do działania.
– Mogę coś ugotować – powiedział David, łapiąc oddech.
Pocałowała go mocniej i poczuła drgnienie tam, na południu, delikatne przypomnienie faktu, że kocha tego człowieka bardziej niż samotność. Przycisnęła się do niego biodrami, próbując pochwycić to uczucie, sprawić, żeby trwało, ale ono zniknęło tak szybko, jak przyszło, i został tylko spokój oraz lekki ból szczęki.1975
Budynek Wydziału Nauk Behawioralnych należał do tych miejsc, gdzie ludzie błądzili stale i absurdalnie. Plan pięter przypominał genom – z zewnątrz gmach wyglądał jak zrobiony z piernika; w środku snuli się studenci, z szeroko otwartymi oczami, przytępieni brakiem okien, szukający sali, szukający łazienki. Wszyscy ci ludzie krążyli po budynku, zmyleni podwójną helisą schodów, ale Marilyn Connolly już się tam odnalazła. Drugi semestr dojeżdżała do kampusu Circle Uniwersytetu Illinois i chociaż co wieczór wracała do domu w Fair Oaks, gdzie mieszkała spokojnie z owdowiałym ojcem, za dnia mogła robić, co chciała.
Szybko opanowała rozkład siedziby wydziału i miała ulubione schody, które wiodły do zamkniętej sali między drugim i trzecim piętrem – zimne w dotyku, nawet przez kilka warstw odzieży, zabójcze dla pleców, akustycznie ryzykowne. Na zajęciach była wygadana, ceniona i szanowana w sposób, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyła. Wykładowcy śmiali się z jej żartów, inni studenci szeptali do niej poufale na wykładach. Nagle stała się atrakcyjna dla otoczenia nie dlatego, że potrafiła przetrzymać z podniesioną głową domowe kryzysy, kiedy to jej ojciec nadużywał szkockiej, lub prasować jego oksfordzkie kołnierzyki, ale z uwagi na jej umysł oraz – w ciemnych kątach tego szkaradnego budynku – jej ciało.
Właśnie w ten sposób trafiła na te schody. Mężczyźni patrzyli teraz na nią jak na dorosłą, dojrzałą do wszystkiego, a to ją jednocześnie przerażało i intrygowało. Lubiła fizyczny wymiar – zróżnicowanie, kanciastość betonowych stopni pod plecami, przyjemne poczucie wypełnienia między nogami, którego doświadczała ze studentami anglistyki, z ich ustami na szyi, na piersiach; nudny wielbiciel Joyce’a, Dean McGillis, nauczył ją, w dość nieprzyjemny sposób, robić loda. Może była to forma zachłanności czy kompensacji: od tak dawna – śmierć matki, załamany ojciec, silnie przeciwstawiający się jej kontaktom z płcią przeciwną – pozbawiona była miłości, swobody, elektryzującej przyjemności dotyku drugiej osoby na swoim ciele, że nie miała nic przeciwko korzystaniu z zastępów chętnych studentów, których miała pod ręką.
Niespodziewana komplikacja pojawiła się pewnego marcowego dnia, komplikacja w okularach i płaszczu przeciwdeszczowym, która wkroczyła do budynku, kiedy Marilyn czekała, by złapać któregoś z asystentów od teorii osobowości. Znała tylko ich charaktery pisma z uwag zostawianych na pracach pisemnych: był więc Ledwo Czytelny Niebieski Długopis, Pochylony w Lewo Ołówek nr 2 i – najmniej lubiany – Czerwone Pióro Dużego Nacisku, którego komentarze czasem zostawiały dziurę w papierze. Przyjrzała się mężczyźnie. Był wątły i spięty, prawie przepraszający, pomimo wzrostu – ponad sześć stóp – szczupły, ale o szerokich ramionach. Zastanawiała się, który charakter pisma należał do niego.
– Przepraszam?
Wstała ze schodów; wątpliwy, ale dający dobre efekty chwyt, który dziś miał służyć uczciwym celom. Mężczyzna spojrzał na nią zdumiony.
– Dzień dobry, czy pan… Ja… nazywam się Marilyn Connolly.
Jego twarz drgnęła, złagodniała w okolicy oczu.
– Aaa, dzień dobry.
– Mam nadzieję, że ma pan chwilkę, żeby porozmawiać.
Nagle uświadomiła sobie, jak jest ubrana: miękki sweter z głębokim dekoltem w serek, zamszowa trapezowa spódnica i, przede wszystkim, brązowe skórzane kozaki za kolano i na obcasie. Ale mężczyzna patrzył jej w twarz; jego wzrok ani razu nie ześlizgnął się w dół, na dekolt. Nie mogła się zdecydować, czy czuje się z tego powodu podbudowana, czy urażona.
– Może tu usiądziemy? – spytała. – Albo u pana w gabinecie? – Zanim zdążył odpowiedzieć, dodała: – W sumie i tu, i tu nie ma okien.
Uśmiechnął się do niej.
– Zastanawiam się, czy pani… – przerwał. – Może być tutaj.
Usiedli obok siebie, dostrzegła wreszcie cień zainteresowania wyeksponowaną krągłością kolana. Oczy miał ciemne, prawie czarne. W sposobie, w jaki jego szyja łączyła się z plecami, była jakaś łagodność. Ze zdumieniem poczuła na skórze głowy ciarki z nerwów.
– Proszę mi przypomnieć, jak pan się nazywa – zaczęła.
– Tak właściwie ja chyba nie… David. David Sorenson.
– Doktor Sorenson?
– Niezupełnie. Zostańmy przy Davidzie.
– Davidzie, miło mi pana poznać. Chciałabym porozmawiać o mojej ocenie z pracy semestralnej. – Wyciągnęła ją niczym pozew. – Zauważyłam, że nawet mała wzmianka o seksualności najwyraźniej sprawia, że wszyscy mężczyźni na wydziale palą się ze wstydu, ale _Zachowania seksualne_ są na liście lektur do tego przedmiotu, prawda?
Zanim zdążył odpowiedzieć, Marilyn podjęła na nowo:
– Nie wybrałam tej pozycji prowokacyjnie, Davidzie. Chcę, żeby to było jasne. Wybrałam ją z powodu osobistych zainteresowań, do czego zresztą nas namawiano. Moim głównym przedmiotem jest angielski. Wybrałam te zajęcia, ponieważ interesuje mnie dynamika ludzkich zachowań. Ich złożoność psychologiczna. Proszę więc zrozumieć, że uznałam komentarz do mojej pracy oraz idącą za nim ocenę za wysoce problematyczne.
– Yyy, przykro mi to słyszeć.
– I zastanawiam się, czy praca studenta płci męskiej zostałaby poddana równie skrupulatnej analizie.
– Trudno mi powiedzieć.
– Bardzo ciężko pracuję na tych zajęciach – ciągnęła. – Jestem piątkową studentką.
Najbardziej bała się, że podczas tej przemowy zacznie płakać. Z przerażeniem poczuła ucisk za zatokami. Była, wiedziała o tym, jedną z najmądrzejszych osób na zajęciach, a czuła, że ciągle pracuje dwa razy ciężej od innych, by zapewnić wszystkich wokół, że jest w tym chociaż cień prawdy. Czwórka z przedmiotu fakultatywnego nie byłaby końcem świata, ale mogłaby przeszkodzić w przyjęciu do niektórych programów studiów doktoranckich, zamknąć drogę, którą z tak wielkim trudem musiała sobie utorować. Przełknęła ślinę.
– Jeden z komentarzy zarzucał mi „niepotrzebny wulgaryzm”.
– Nie był mój.
– W każdym razie… Czuję, że stawia mi się zupełnie inne wymagania, doktorze. Nie zasłużyłam na czwórkę z minusem z tej pracy. Jest dobrze udokumentowana, nawet jeśli komuś nie podoba się charakter cytowanych tekstów.
– Nie jestem doktorem – przypomniał, a ona aż pochyliła się w jego stronę ze zdumieniem.
– To wszystko, co chce mi pan powiedzieć?
– Sytuacja jest… niezręczna.
– Jest, i to cholernie. Boże. Chce pan uczyć studentów? Zapewniam, że nie wszystko da się podporządkować tym samym idealnym, sztywnym normom, ponieważ…
– Nie to miałem na myśli – powiedział David.
– Jezu, chce pan… och, jeśli to wszystko ma doprowadzić do jakiejś dwuznacznej sprawy seksualnej, to naprawdę nie mogę…
– Myślę, że pomyliła mnie pani… z kimś innym.
– Jak to?
– Ja… Marilyn, tak? Ja nie jestem… Przygotowuję się na medycynę. Przyszedłem tu porozmawiać z moim profesorem psychiatrii klinicznej.
Poczuła, że robi jej się zimno z zażenowania i wściekłości.
– Słucham?
– Przepraszam. Bardzo przepraszam. Ja tylko… Pani się tak zdenerwowała, a ja…
– No co?
– Nie chciałem przerywać. – Wzruszył ramionami.
Zaśmiała się teatralnie – jednym zaakcentowanym ha.
– Ile razy miałeś szansę powiedzieć mi, że robię z siebie żałosną idiotkę? Że tracę czas?
– Właściwie to niewiele. Szłaś jak burza.
Włożył ręce do kieszeni i po raz drugi popatrzył jej prosto w oczy. Wyzierająca z nich dobroć rozzłościła ją, ciepła bezcelowość.
– A tak szczerze, to… – zamilkł i spuścił wzrok.
– Jak na kogoś zbyt delikatnego, żeby przerwać, masz dziwny defekt, który nie pozwala ci kończyć własnych zdań.
– Z przyjemnością słuchałem, jak mówisz – powiedział. Musiał dostrzec wyraz oburzenia na jej twarzy, bo się zaczerwienił. – Nie chodzi mi o głos. To znaczy… głos masz też miły. Nie chcę wyjść na jakiegoś pochlebcę… Chodzi mi o to, że spodobał mi się sposób, w jaki budujesz zdania. Brzmiały jakoś tak melodyjnie. Nigdy wcześniej u nikogo tego nie słyszałem.
– To jest moment, w którym ta rozmowa nie może być już dziwniejsza.
– Naprawdę bardzo przepraszam. A tak na marginesie, moim zdaniem to śmieszne, że odjęli ci punkty z pracy, ponieważ napisałaś w niej coś potencjalnie… erotycznego. – Teraz zarumienił się jeszcze bardziej. – Idąc tym tropem, wszyscy powinniśmy dostawać czwórki z minusem z anatomii.
Podniosła rękę i zakryła usta – poczuła, że zaczyna się mimowolnie uśmiechać – i zaskoczyło ją, jak gorąca jest jej skóra.
– Ach, w porządku. Myślę, że świat potrzebuje więcej niezręcznych lekarzy.
Posmutniał.
– Żartowałam – powiedziała Marilyn. – Tak myślę. Po prostu dalej nie mogę uwierzyć, że to zrobiłeś. Mogłeś bez trudu odmówić, kiedy poprosiłam, żebyśmy usiedli.
– Nie sądzę, żebym mógł to zrobić bez trudu. – Spuścił wzrok, potem szybko podniósł na nią oczy. – Nie co dzień piękna kobieta zaprasza mnie, żebym przy niej usiadł.
Dziwna rzecz, to zdanie wypłynęło z niego bez cienia sztuczności. Nie zabrzmiało jak wyuczone i sprawiło, że jej twarz znowu oblała się gorącem.
– Ale to nieistotne. Jestem szarlatanem. Przepraszam, Marilyn. Naprawdę. – Odchrząknął. – A może wiesz przypadkiem, gdzie jest gabinet doktora Bartletta?
– Wiem tyle samo co ty – odparła. – Ten budynek to labirynt.
Nie było w nim nic, co sprawiłoby, że mógł się jej wydać czarujący – ta powaga, ta cholerna bierność. Nic nie mogło jej zaintrygować w tym samozwańczym szarlatanie. Oceniła, że jest starszy, niewiele, ale starszy; na tyle, że może dostrzec w niej coś więcej niż pobudzoną studentkę, która niecnie opanowała topografię najbardziej zagmatwanego budynku w kampusie.
– No to ruszam na poszukiwania – stwierdził. – I jeszcze raz, Marilyn, jest mi tak przykro, że nie potrafię tego wyrazić. Nigdy wcześniej nie zrobiłem nic podobnego.
– No to może sprawdź, gdzie werbują do CIA, bo udało ci się mnie nabrać.
W tej chwili – niech to wszyscy diabli wezmą – wyobraziła sobie, że wsuwa się pod rękaw tego szarlatańskiego płaszcza i odchodzi razem z nim; wyobraziła sobie, że jest z nim w jakimś zupełnie innym miejscu albo też pozwala mu się zabrać w jakieś zupełnie inne miejsce.
– Zawrzyjmy układ – powiedziała. – Znajdziesz tego nieuchwytnego doktora Bartletta przed zachodem słońca. I postarasz się nie omamić innej biednej skromnej kobiety. – Poczuła, że serce staje jej w gardle i pulsuje tak, że widać to na zewnątrz. – Jeśli ci się uda, to może pozwolę zabrać się na kolację.
– Ja… Dobrze – odparł. – Umowa stoi.
I wyciągnął rękę.
Zauważyła, że ten mikroskopijny akt potwierdzenia przyszedł mu z wielkim trudem. Miała odkryć, że jego roztropność jest cudownie czarująca, z wyjątkiem chwil, kiedy sądziła inaczej. Kiedy uścisnęła tę wyciągniętą rękę, nie poczuła wstrząsu, filmowego impulsu elektrostatycznego, ale miłe ciepło, delikatny uścisk palców. Zawrotnie szybki puls pod cienką skórą jego nadgarstka; swoją rękę idealnie pasującą do cudzej ręki.