- W empik go
Największy lęk - ebook
Największy lęk - ebook
Najgorszy dzień w życiu Tima Blake'a zaczął się od śniadania. Robił je dla siedemnastoletniej córki Sydney, która pracowała dorywczo w pewnym hotelu. Gdy po pracy nie wróciła do domu i nie odpowiadała na jego telefony, Tim zgłosił zaginięcie córki, a jednocześnie postanowił sam jej szukać.
Tylko jedno utrzymuje go w przekonaniu, że do najgorszego jeszcze nie doszło: to, że podobnie jak on, szukają jej jacyś ludzie - ludzie gotowi zabić, by ją odnaleźć.
Pytanie tylko: kto będzie pierwszy?
„Jeden z najlepszych thrillerów roku! Przykuwa uwagę od pierwszej strony do oszałamiającego zakończenia.” – Tess Gerritsen
„Fantastyczna lektura, trzymająca w napięciu do ostatniej strony. Jeśli lubicie Harlana Cohena, zakochacie się w Linwoodzie Barclayu.” – Peter Robinson
Linwood Barclay jest jednym z największych współczesnych autorów literatury sensacyjnej, według wielu opinii jedynym, który może równać się z Harlanem Cobenem. Jego poprzednie powieści jak „Bez śladu” czy „Za blisko domu” okazały się światowymi bestsellerami.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9789979643340 |
Rozmiar pliku: | 761 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rano, w dniu, kiedy straciłem córkę, poprosiła mnie, żebym zrobił dla niej jajecznicę.
— Z boczkiem? — krzyknąłem, spoglądając w stronę schodów na piętro, gdzie wciąż szykowała się do wyjścia.
— Nie! — odkrzyknęła z łazienki.
— Z grzanką?
— Nie. — Usłyszałem cichy klekot. Prostownica do włosów. Zwykle oznaczało to, że koniec porannych ablucji jest bliski.
— Z żółtym serem?
— Nie — odparła. I po chwili dodała: — Może z odrobinką?
Poszedłem do kuchni, otworzyłem lodówkę, wyjąłem jajka, kawałek cheddara i sok pomarańczowy. Włożyłem filtr do ekspresu, wsypałem kawę, wlałem cztery szklanki wody i nacisnąłem guzik.
Susanne, moja eks, matka Syd, która przeprowadziła się ostatnio do domu swego nowego absztyfikanta Boba na drugim brzegu rzeki w Stratfordzie, powiedziałaby pewnie, że ją rozpuszczam, że córka ma już siedemnaście lat i może zrobić sobie śniadanie sama. Ale to, że przyjechała do mnie na całe lato, sprawiło mi tak wielką radość, że chętnie ją rozpieszczałem. Poprzedniego roku znalazłem dla niej pracę w moim salonie, tu, w Milford, po tej stronie rzeki. I chociaż były takie chwile, kiedy mieliśmy ochotę wzajemnie się pozabijać, mieszkanie pod jednym dachem było w sumie fajnym doświadczeniem. W tym roku jednak Sydney postanowiła poszukać czegoś innego. Wystarczyło, że ze mną mieszkała. Tego, że miałem ją na oku także w pracy, nie mogła już najwyraźniej znieść.
— Zauważyłeś — spytała mnie w poprzednie wakacje — że mówisz mi coś złego o każdym facecie, z którym za mienię więcej niż dwa słowa?
— Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
— A Dwayne z serwisu? Jego szmata była za bardzo uwalana olejem?
— To oznaka złego charakteru.
— A Andy?
— Nie żartuj. Dwadzieścia kilka lat? O wiele za stary.
Więc w tym roku znalazła inną pracę, ale też tutaj, w Milford, tak jak poprzednio, żeby mogła mieszkać ze mną od czerwca aż do Święta Pracy, czyli do pierwszego poniedziałku września. Załapała się do Just Inn Time, hotelu, w którym zatrzymywali się zwykle biznesmeni w podróży służbowej. Milford to ładne miasto, ale niekoniecznie turystyczna mekka. W swoim poprzednim życiu hotel nazywał się Days Inn, a może Comfort Inn, lecz konglomerat czy spółka, do której należał, wycofała się i sprzedała go niezależnemu właścicielowi.
Nie zdziwiłem się, kiedy Sydney powiedziała, że posadzili ją w recepcji.
— Jesteś bystra, czarująca, uprzejma...
— I jako jedna z nielicznych pracowników mówię po angielsku — odparowała, pokazując dumnemu ojcu, gdzie jego miejsce.
Rozmowa o nowej pracy była jak wyrywanie zębów.
— Praca jak praca — powtarzała.
Pojechała tam pierwszy raz i trzy dni później słyszałem, jak rozmawiając ze swoją przyjaciółką Patty Swain, mówi, że rzuci to w cholerę, chociaż nieźle zarabia, bo nie płaci podatku dochodowego.
— Bez podatku? — spytałem, kiedy odłożyła słuchawkę. — To fucha na czarno?
— Zawsze mnie podsłuchujesz?
No to się wycofałem. Niech sama rozwiązuje swoje problemy.
Zaczekałem, aż wyjdzie z łazienki i na wysmarowaną masłem patelnię wrzuciłem dwa rozbełtane jajka z odrobiną startego cheddara. Pomyślałem, że zrobię dla niej coś, czego nie robiłem, odkąd przestała być małą dziewczynką. Z szuflady na sztućce wyjąłem miękki ołówek i na połówce skorupki jajka, które chwilę przedtem rozbiłem, narysowałem małą buźkę. Taką uśmiechniętą, szczerbatą, z półokręgiem zamiast nosa i dwojgiem złowrogich oczu. Od ust na drugą stronę skorupki poprowadziłem linię, na której końcu napisałem: „Uśmiechnij się, do cholery”.
Weszła do kuchni, powłócząc nogami jak skazaniec, ze spuszczoną głową, bezwładnie zwisającymi rękami i opadła na krzesło. Na czubku głowy miała wielkie okulary przeciwsłoneczne, których nigdy przedtem u niej nie widziałem.
Jajka ścięły się w kilka sekund. Przełożyłem je na talerz, talerz podetknąłem jej pod nos.
— Służę Waszej Wysokości — powiedziałem, przekrzykując jazgot małego telewizora pod szafką.
Sydney powoli podniosła głowę i najpierw popatrzyła na jajecznicę, ale sekundę później zobaczyła, że gapi się na nią mój mały Humpty — Dumpty.
— Ojejku! — Odsunęła solniczkę, żeby przeczytać napis po drugiej stronie skorupki. — Sam się uśmiechnij — mruknęła, ale w jej głosie zabrzmiała nutka stłumionej wesołości.
— Nowe okulary? — spytałem.
Z roztargnieniem, jakby zapomniała, że je ma, dotknęła ręką zausznika i lekko je poprawiła.
— Tak.
Zauważyłem słowo „Versace” wypisane malutkimi literami na oprawkach.
— Bardzo ładne.
Syd ze znużeniem kiwnęła głową.
— Późno wróciłaś?
— Nie tak późno.
— Północ to późno.
Wiedziała, że nie ma sensu kłamać. Nigdy nie kładłem się spać, dopóki nie usłyszałem, że wróciła, zamknęła drzwi i trzasnęła zasuwą. Pewnie była z Patty Swain, która też miała siedemnaście lat, ale wysyłała już wyraźne sygnały, że bije Syd doświadczeniem w sprawach, które nie pozwalają ojcom zasnąć. Byłbym naiwny, myśląc, że Patty nie słyszała jeszcze o alkoholu, seksie i narkotykach.
Ale Syd też nie była aniołem. Raz przyłapałem ją na paleniu trawki, a kiedyś — miała chyba piętnaście lat — pojechała do sklepu Abercrombiego i Fitcha w Stamfordzie, wróciła z nowym podkoszulkiem i nie potrafiła wyjaśnić matce, dlaczego nie ma rachunku. Była wielka awantura.
Może właśnie dlatego przyczepiłem się tak do tych okularów.
— Ile cię kosztowały? — spytałem.
— Nie tak dużo — odparła.
— Jak tam Patty? — Nie interesowało mnie, jak się czuje, chciałem tylko potwierdzić moje przypuszczenia, że Syd z nią była. Przyjaźniły się ledwie od roku, ale spędzały razem tyle czasu, jakby znały się od przedszkola. Lubiłem ją — była odświeżająco bezpośrednia — ale czasem wołałem, żeby Syd się z nią nie zadawała. Albo zadawała się trochę mniej.
— Spoko.
Matt Lauer ostrzegał w telewizji przed radioaktywnymi blatami kuchennymi. Nowy dzień, nowe zmartwienie.
Syd spróbowała jajecznicy.
— Mmm... — Zerknęła na ekran. — Bob.
Poszedłem za jej wzrokiem. Leciała reklama lokalnej stacji telewizyjnej. Wysoki, łysiejący facet o szerokim uśmiechu i idealnych zębach stał z szeroko rozłożonymi rękami na tle morza samochodów. Wyglądał jak Mojżesz przed rozstępującymi się falami.
— Biegnij! Do mojego komisu się biegnie! Nie masz samochodu na wymianę? Nie musisz. Nie masz zadatku? Nie szkodzi. Nie masz prawa jazdy? Zgoda, to pewien problem. Ale jeśli szukasz samochodu i chcesz zrobić dobry interes, wpadnij do jednego z moich trzech...
Wyłączyłem głos.
— To idiota. — Oto słowa mojej córki o mężczyźnie, z którym mieszkała jej matka, a moja była żona. — Ale w tych reklamach wygląda jak idiota do kwadratu. Co dzisiaj jemy? — Śniadanie bez rozmowy na temat wieczornych planów kulinarnych nie było pełnym śniadaniem. — Może C.N.T.?
Coś na telefon, znajomy kod.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, spytała:
— Może pizzę?
— Spróbuję coś upichcić — odparłem.
Syd nawet nie próbowała ukryć rozczarowania.
Poprzedniego roku, kiedy pracowaliśmy razem w tym samym salonie i kiedy co rano ją tam zawoziłem, postanowiliśmy z Susanne kupić jej samochód, żeby mogła jeździć po Milford i Stratfordzie. Złapałem okazję, siedmioletnią hondę civic z niskim przebiegiem, i wziąłem ją za parę tysięcy, zanim trafiła na plac. Miała trochę rdzy pod zderzakami, ale poza tym była zdatna do jazdy.
— Bez spojlera? — zażartowała Syd na jej widok.
— Zamknij się. — Dałem jej kluczyki.
Od tamtej pory tylko raz podrzuciłem ją do pracy. W hondzie trzeba było wymienić przerdzewiałą rurę wydechową. Więc wsiadła do mojego samochodu i drogą nr 1 — którą wciąż nazywałem Boston Post Road — pojechaliśmy w kierunku majaczącego na horyzoncie hotelu, bezkształtnego, szarego gmaszydła przypominającego blok mieszkalny w którymś z satelickich państw radzieckich.
Chciałem podwieźć ją pod same drzwi, ale wysiadła na chodniku, niedaleko przystanku autobusowego.
— Będę czekała tu wieczorem — powiedziała.
Kiedy skończyła się reklama, znowu włączyłem dźwięk. Al Roker stał przed Rockefeller Center w tłumie ludzi, z których większość machała tablicami z życzeniami urodzinowymi dla swoich krewnych.
Patrzyłem, jak córka je śniadanie. Bycie ojcem — przynajmniej dla mnie — polega częściowo na tym, że jest się bezustannie dumnym ze swego dziecka. Syd wyrastała na piękną kobietę. Długie do ramion blond włosy, łabędzia szyja, porcelanowa skóra, wyraziste rysy twarzy. Przodkowie jej matki pochodzili z Norwegii, co tłumaczyło jej skandynawską urodę.
Jakby wyczuwając, że ją obserwuję, spytała:
— Myślisz, że mogłabym zostać modelką?
— Modelką? — Aż drgnąłem.
— Nie bądź taki przerażony.
— Nie jestem. Po prostu nigdy o tym nie wspominałaś.
— Bo o tym nie myślałam. To pomysł Boba.
Zrobiło mi się gorąco. Bob zachęcał ją, żeby została modelką? Niedawno przekroczył czterdziestkę, tak jak ja. Miał już moją żonę, częściej, niżbym chciał, w jego domu — pięć pokojów, basen plus garaż na trzy samochody — mieszkała moja córka, a teraz zachciało mu się modelki? Jakiej, kurwa, modelki? Takiej do rozbieranych fotek? Do internetowego porno na zamówienie? Może jeszcze sam chciał robić jej zdjęcia?
— Boba? — powtórzyłem.
— Mówi, że mam to we krwi. Że powinnam występować w jego reklamach.
Nie wiedziałem, co jest bardziej poniżające, rozbierana sesja w „Penthousie” czy wciskanie klientom używanych samochodów Boba.
— Co? Uważasz, że nie?
— Bob trochę się zapomina — odparłem.
— Nie jest zboczkiem ani nic takiego. Idiotą tak, ale nie zboczeńcem. Mama i Evan też tak uważają.
— Evan?
Teraz zagotowało się we mnie na potęgę. Evan był dziewiętnastoletnim synem Boba. Przez większość czasu mieszkał z matką, jedną z dwóch byłych żon swego ojca, ale ponieważ matka wyjechała na trzy miesiące do Europy, od jakiegoś czasu spał drzwi w drzwi z Syd, która — nawiasem mówiąc — polubiła swój nowy pokój do tego stopnia, że nie omieszkała mi wytknąć, że jej obecna sypialnia jest dwa razy większa od tej w moim domu.
Mieliśmy większy dom. Kiedyś.
Myśl, że moja córka mieszka pod jednym dachem z napalonym nastolatkiem, wkurzała mnie od samego początku. Zdziwiło mnie, że Susanne na to poszła, ale wyprowadzając się z własnego domu i wprowadzając do cudzego, tracisz przewagę. Bo niby co miała zrobić? Kazać swemu kochasiowi wyrzucić na bruk rodzonego syna?
— Evan — odparła Sydney. — Tylko tak powiedział, to wszystko.
— On w ogóle nie powinien tam mieszkać.
— Jezu, tato, naprawdę musimy o tym gadać? Znowu?
— Dziewiętnastoletni chłopak mógłby mieszkać z tobą tylko wtedy, gdyby był twoim prawdziwym bratem.
Syd lekko się zaczerwieniła, a może tylko mi się zdawało.
— A mama co, nie protestuje? Bob i jego syn chcą zrobić z ciebie drugą Cindy Crawford, a ona nic?
— Cindy kto?
— Crawford. Była... Nieważne. Mamie się to podoba?
— Przynajmniej nie dostaje szału — odparła Sydney, łypiąc na mnie spode łba. — Poza tym, odkąd to się stało, Evan bardzo jej pomaga.
„To”. Parasailing, loty ze spadochronem na uwięzi. Susanne miała wypadek na Long Island. Za szybko wylądowała, coś pękło jej w biodrze i skręciła nogę w kolanie. Bob, który siedział za kierownicą motorówki, wlókł ją ze sto metrów, zanim się zorientował, że coś jest nie tak. Głupi kutas. Kiedy byliśmy razem, Susanne nie musiała bać się takich wypadków. Nie miałem motorówki.
— Nie odpowiedziałaś na pytanie. Ile zapłaciłaś za okulary?
Syd westchnęła.
— Nie tak dużo. — Patrzyła na zaklejone koperty przy telefonie. — Powinieneś zajrzeć do rachunków. Leżą tam od trzech dni.
— O rachunki się nie martw. Jeszcze sobie radzę.
— Mama mówi, że nie chodzi o pieniądze, tylko o to, że jesteś niezorganizowany i zawsze spóźniasz się z...
— Okulary. Skąd je masz?
— Chryste, co cię napadło? To zwykłe okulary.
— Pytam z ciekawości. Kupiłaś je w centrum handlowym?
— Tak, w centrum. Z pięćdziesięcioprocentowym rabatem.
— Masz rachunek? Mogą się zepsuć.
Przeszyła mnie wzrokiem.
— Dlaczego po prostu nie każesz mi go pokazać?
— Po co?
— Bo myślisz, że je ukradłam.
— Tego nie powiedziałem.
— Tato, to było dwa lata temu. Nie wierzę ci. — Odepchnęła talerz z niedojedzoną jajecznicą.
— Schodzisz na dół w okularach od Versace i myślisz, że o nic cię nie spytam?
Sydney wstała i pomaszerowała na górę.
— Niech to szlag — mruknąłem.
Ładnie to rozegrałem, nie ma co.
Ja też musiałem przygotować się do wyjścia i kiedy byłem w łazience, usłyszałem, jak zbiega ze schodów. Popędziłem za nią, chcąc się pożegnać i złapałem ją, kiedy wychodziła z kuchni z butelką wody.
— Jeśli nie przestaniesz się mnie czepiać — powiedziała — zepsujemy sobie wakacje. To nie moja wina, że mieszkam w Evanem. Myślisz, że co, że co pięć minut mnie gwałci?
Aż się skrzywiłem.
— Nie, ale...
— Muszę iść. — Wyszła i wsiadła do samochodu. Odjeżdżając, patrzyła przed siebie i nie widziała, że pomachałem jej na do widzenia.
W kuchni, tuż obok zmiażdżonego pięścią skorupkowego ludzika, leżał rachunek za okulary.
Wsiadłem do swojej hondy i pojechałem do pracy. Nasz salon — Riverside Honda — mieścił się tuż przed mostem prowadzącym do Stratfordu, tuż koło miejsca, gdzie Housatonic wpada do zatoki Long Island. Rano prawie nic się nie działo, ale kilka minut po dwunastej wpadło do mnie małżeństwo emerytów po sześćdziesiątce, żeby obejrzeć podstawowy model czterodrzwiowego accorda.
Zastanawiali się i wahali, wahali się i zastanawiali — dzieliła nas różnica siedmiuset dolarów. Przeprosiłem ich, powiedziałem, że przedstawię ich ofertę kierownikowi działu sprzedaży, poszedłem do serwisu, zjadłem czekoladowy batonik z pudełka przy ekspresie do kawy, wróciłem i oświadczyłem, że mogę spuścić tylko setkę, ale że za parę dni dostaniemy firmowe naklejki i jeśli zgodzą się na naszą cenę, dorzucę je za friko. Facetowi zaświeciły się oczy i połknęli haczyk. Potem zajrzałem do działu części zamiennych, wziąłem komplet naklejek za dziesięć dolców i dołączyłem go do rachunku.
Po południu przyszedł gość, który chciał zamienić swoją dziesięcioletnią odyseję na nową, i ciekawiło go, ile będzie musiał dopłacić. Żaden sprzedawca nie odpowie na to pytanie bez kilku pytań.
— Jest pan pierwszym właścicielem? — Był. — Wóz jest regularnie serwisowany? — Odparł, że zgodnie z zaleceniami producenta. — Bezwypadkowy?
— Nie bardzo — przyznał. — Trzy lata temu wjechałem komuś w kufer i musieli mi wymienić cały przód.
Wytłumaczyłem mu, że wypadek przekłada się na dużo niższą cenę. Na to on, że przecież części, które mu zamontowali, są nowsze, więc cena powinna być wyższa. Ta, którą mu zaproponowałem, najwyraźniej go nie usatysfakcjonowała, bo wstał i wyszedł.
Dwa razy dzwoniłem do mojej byłej, do Stratfordu, gdzie pracowała w jednym z komisów Boba, i dwa razy nagrałem się na pocztę głosową, pytając ją, czy naprawdę popiera jego genialny plan, żeby uwiecznić naszą córkę na pierwszej stronie łazienkowego kalendarza w miejscowym sklepie z oponami Goodyeara.
Po drugim telefonie trochę otrzeźwiałem i zdałem sobie sprawę, że nie chodzi tylko o Sydney. Chodziło o Susanne, o Boba, o to, że z nim żyje się jej dużo lepiej, że po prostu nawaliłem.
Sprzedawałem samochody od dwudziestego roku życia i byłem w tym dobry, ale Susanne uważała, że stać mnie na więcej. Powinieneś pracować na swoim, powtarzała. Powinieneś być panem samego siebie. Powinieneś założyć własną firmę. Moglibyśmy odmienić swoje życie. Posłać Syd do najlepszej szkoły. Zapewnić sobie lepszą przyszłość.
Mój tato umarł, kiedy miałem dziewiętnaście lat, zostawiając mamie sporo pieniędzy. Kilka lat później, kiedy mama zmarła na atak serca, wykorzystałem spadek, by udowodnić Susanne, że mogę być tym, kogo sobie wymarzyła. Otworzyłem własny salon.
I wszystko spieprzyłem.
Nigdy nie byłem wielkim biznesmenem. Sprzedawanie wozów, indywidualne rozmowy w cztery oczy — w tym czułem się najlepiej. I kiedy zwaliła mi się na głowę cała firma, często wymykałem się z biura do salonu, żeby pogadać z klientami. Nie nadawałem się na szefa, więc pozwoliłem, żeby decyzje podejmowali za mnie inni. Decyzje, jak się okazało, bardzo złe. Dopuściłem nawet do tego, że mnie okradano.
W końcu wszystko straciłem.
Nie tylko firmę, nie tylko nasz duży dom z widokiem na zatokę. Straciłem rodzinę.
Susanne zarzucała mi, że nie trzymałem ręki na pulsie. Ja, że wpuściła mnie w coś, co mi zupełnie nie leżało.
Natomiast Syd obwiniała samą siebie. Doszła do wniosku, że gdybyśmy naprawdę ją kochali, zostalibyśmy razem bez względu na wszystko. Nasze rozstanie nie miało z tym absolutnie nic wspólnego, ale ona nie chciała w to uwierzyć.
W Bobie Susanne znalazła to, czego brakowało jej we mnie. Bob zawsze sięgał wyżej. Bob doszedł do wniosku, że skoro umie sprzedawać samochody, to dlaczego nie miałby otworzyć własnego komisu, a skoro udało mu się otworzyć jeden, to dlaczego nie dwa albo trzy?
Kiedy chodziłem z Susanne, nie kupiłem jej corvetty, tak jak on. Miałem przynajmniej trochę satysfakcji, kiedy niedługo potem w nowiutkiej corvetce pękł tłok i skończyło się na tym, że musieli ją sprzedać, bo Susanne nie lubiła samochodów z ręczną skrzynią biegów.
Tego dnia, rad nierad, wyszedłem z pracy koło szóstej. Rad nierad, bo kiedy jesteś na prowizji, niechętnie wychodzisz przed zamknięciem salonu. Wiesz, że ledwie wsiądziesz do samochodu i odjedziesz, przyjdzie klient i z książeczką czekową w ręku spyta akurat o ciebie. Ale cóż, nie można tam mieszkać. Czasem trzeba wrócić do domu.
Zamierzałem zrobić spaghetti, ale pomyślałem, a co tam, i zamówiłem pizzę, jak chciała Sydney. Miało to być coś w rodzaju gałązki oliwnej po scenie z okularami.
Minęła siódma, a ona nie pojawiła się ani nie zadzwoniła, by uprzedzić, że się spóźni.
Może ktoś zachorował, myślałem, i kazali jej zostać na następną zmianę. Kiedy wiedziała, że nie zdąży na kolację, zazwyczaj dzwoniła. Ale po naszej porannej rozmowie nie zdziwiłbym się, gdyby darowała sobie uprzejmości i grzeczności.
Mimo to o ósmej zacząłem się martwić.
Stałem w kuchni, oglądając CNN, najnowsze doniesienia z jakiegoś trzęsienia ziemi w Azji, ale nie mogłem się skupić, bo przez cały czas myślałem, gdzie się, do diabła, podziała.
Czasem spotykała się po pracy z Patty i jakimiś koleżankami i jechały do centrum coś zjeść.
Zadzwoniłem na jej komórkę. Jeden sygnał, drugi, trzeci — włączyła się poczta głosowa.
— Zadzwoń do mnie, skarbie — powiedziałem. — Pomyślałem, że zjemy jednak pizzę. Powiedz tylko z czym.
Odczekałem dziesięć minut i postanowiłem przekręcić do hotelu. Szukałem właśnie numeru, kiedy zaterkotał telefon. Podniosłem słuchawkę, nie zerknąwszy nawet na wyświetlacz.
— Cześć — rzuciłem. — To jak? Piszesz się na tę pizzę czy nie?
— Tak, ale bez anchois.
To nie była Syd. To była Susanne.
— A, to ty. Cześć.
— Znowu cię nosi?
Wziąłem głęboki oddech.
— Nie rozumiem, dlaczego nie nosi ciebie. Nie wkurza cię, że Bob i Evan chcą wystawić ją na pokaz? Zrobić z niej modelkę?
— To nie tak, Tim — odparła Susanne. — Oni byli po prostu mili.
— Kiedy się tam przeprowadzałyście, wiedziałaś, że Bob chce ściągnąć do siebie syna? I co? I nic? To według ciebie okej?
— Oni są jak brat i siostra...
— Przestań. Pamiętam, jak miałem dziewiętnaście lat i... — W słuchawce cicho zapipczało. — Przepraszam, ktoś dzwoni. Pogadamy później, dobrze?
— Dobrze. — Odłożyła słuchawkę.
Przełączyłem się na drugą linię.
— Halo?
— Pan Blake? — Jakaś kobieta.
— Tak?
— Pan Timothy Blake?
— Tak?
— Dzwonię z firmy Świat Okien i Drzwi. W tym tygodniu będziemy w pańskiej okolicy i...
Odłożyłem słuchawkę. Znalazłem numer hotelu i zadzwoniłem. Po dwudziestu sygnałach zrezygnowałem.
Wziąłem kurtkę i kluczyki, przejechałem przez miasto, zaparkowałem pod zadaszeniem nad głównym wejściem i wszedłem do środka pierwszy raz, odkąd Syd zaczęła tam pracować. Zanim otworzyły się drzwi, powiodłem wzrokiem po parkingu. Kilka razy tamtędy przejeżdżałem i widziałem jej hondę, ale teraz jej tam nie było. Może zaparkowała za hotelem.
Wszedłem do holu. Miałem nadzieję, że za ladą w recepcji zobaczę Syd, ale siedział tam jakiś mężczyzna. Młody szatyn, pod trzydziestkę, z twarzą zrytą śladami po trądziku sprzed dziesięciu lat.
— Mogę w czymś pomóc? — spytał; na piersi miał identyfikator z nazwiskiem „Owen”.
— Tak, szukam Syd.
— Można prosić o nazwisko?
— Sydney. Sydney Blake. To moja córka.
— Wie pan, w którym mieszka pokoju?
— Nie, nie. — Pokręciłem głową. — Ona tu pracuje. Tu, w recepcji. Miała wrócić do domu na kolagę, więc pomyślałem, że wpadnę i spytam, co się stało. Może została na drugą zmianę czy coś.
— Rozumiem.
— Sydney Blake — powtórzyłem. — Musi pan ją znać.
Owen pokręcił głową.
— Chyba nie.
— Jest pan tu nowy?
— Nie — odparł. — No, może — dodał z uśmiechem. — Pracuję tu od pół roku, więc chyba jestem nowy.
— Sydney Blake — powtórzyłem po raz trzeci. — Pracuje tu od dwóch tygodni. Siedemnaście lat, blondynka.
Owen znowu pokręcił głową.
— Może w tym tygodniu pracuje gdzie indziej? — zasugerowałem. — Macie tu jakiś grafik czy coś, żeby to sprawdzić? A może zostawię dla niej wiadomość?
— Może pan zaczekać? — odparł Owen. — Poproszę kierownika zmiany.
Wyszedł drzwiami za ladą i chwilę później wrócił ze szczupłym, ciemnowłosym mężczyzną po czterdziestce. „Carter” — takie nazwisko miał na identyfikatorze — mówił z akcentem, którego nie mogłem umiejscowić, chyba z południowym, ale nie wiedziałem, z jakiego stanu.
— Słucham. Jakiś problem?
— Tak, szukam córki — odparłem. — Pracuje tutaj.
— Jak się nazywa?
— Sydney Blake. Syd.
— Sydney Blake? Nic mi to nie mówi, zupełnie.
Potrząsnąłem głową.
— Pracuje tu dopiero od paru tygodni, chciała dorobić w wakacje.
Carter westchnął.
— Przykro mi.
Moje serce drgnęło i przyspieszyło.
— Niech pan sprawdzi listę pracowników — zażądałem.
— Nie muszę — odparł. — Wiem, kto u nas pracuje i nie ma tu nikogo o tym nazwisku.
— Chwileczkę. — Wyjąłem portfel, sięgnąłem palcami pod karty kredytowe i wyciągnąłem stamtąd zdjęcie Sydney. Podałem je przez ladę Carterowi.
— Sprzed trzech lat, ale to ona.
Obejrzeli je, on i Owen. Owen, pewnie pod wrażeniem jej urody, lekko uniósł brwi. Carter oddał mi zdjęcie.
— Naprawdę bardzo mi przykro, panie...
— Blake. Tim Blake.
— Może pańska córka pracuje u Howarda Johnsona? To kawałek dalej, w tamtą stronę. — Ruchem głowy wskazał w prawo.
— Nie — odparłem. — Mówiła, że tutaj. — Myślałem o stu rzeczach naraz. — Macie tu kierownika dziennej zmiany?
— Tak, to Weronika.
— Niech pan do niej zadzwoni. Zadzwońcie do niej.
Carter niechętnie przysunął bliżej telefon, wybrał numer, przeprosił, że przeszkadza i podał mi słuchawkę.
Weronika jakaś tam. Wyjaśniłem jej sytuację.
— Może pomyliła nazwę hotelu? — spytała, powtarzając za Carterem.
— Nie — odparłem stanowczo.
Poprosiła mnie o numer i obiecała zadzwonić, gdyby się czegoś dowiedziała. Było po rozmowie.
W drodze do domu dwa razy przejechałem przez skrzyżowanie na czerwonym świetle i omal nie wpadłem na jakiegoś faceta w yarisce. Przez cały czas ściskałem w ręku komórkę, wydzwaniając do Syd, do domu i znowu do Syd.
Nie było jej, kiedy wreszcie dojechałem.
Nie wróciła na noc.
Ani tego dnia, ani następnego.
Ani dwa dni później.