- W empik go
Nalewka na wilczych jagodach - ebook
Nalewka na wilczych jagodach - ebook
Intymne zbliżenie z żoną wyzwala w mężu wspomnienia o początkach wspólnego życia. Historia początkowo toczy się niespiesznie, z każdą stroną coraz silniej wciągając czytelnika w świat, którego już nie ma. Doskonale prowadzona gawęda o wiejskim życiu, domu z dzieciństwa i marzeniach o karierze. To także powrót do czasów sprzed XX wieku i ludzkich losach na tle wojennej zawieruchy.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-269-5090-8 |
Rozmiar pliku: | 569 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszedłem w nią więc, ale dosyć niemrawo i niezdecydowanie i zamiast wykonywać ruchy solenne i skupić się należycie, czyniłem to jakoś nijako, ślamazarnie, bez przekonania. I ona to zauważyła natychmiast i choć nie powiedziała ani słowa, wyczułem to w jej ciele, które tracić poczęło swą ciepłą uległość i miękką gotowość współdziałania.
Zawstydziłem się i zabrałem ostro do roboty.
Spodobało się jej, bo już nie była sztywniejąca i nieobecna, ale na nowo stała się uległa i współdziałająca, czujnie dostosowana do mych poczynań, do kapryśnej, powichrowanej linii narastającego stopniowo rytmu.
I mnie się też ta zabawa spodobała. Począłem wkładać w nią nie tylko kunszt nabyty w drodze wieloletniej praktyki, ale także sporo serca. Zapamiętałem się w końcu do tego stopnia, że prawie zapomniałem o zmianach rytmu i niuansach techniki. Ale ona nie lubiła, żeby się to odbywało zwyczajnie i po prostu, bez tych wszystkich smaczków i udziwnień, znowu więc poczęła sztywnieć, wyłączać z gry, a jej oddech stał się wolniejszy i cichszy. Przed laty pewnie bym tego w ogóle nie zauważył, zajęty tylko sobą i swymi odczuciami, ale teraz natychmiast zareagowałem jak należy, tak jak powinien zareagować mąż doświadczony w sztuce kochania, kształcony na Van de Veldzie i doktorze Imielińskim. W garść się wziąłem i czym prędzej powróciłem do taktyki poprzedniej, do zmyślnych figlików, do przekornych wszelkiej aktywności zawierzeń i ponownych jej wznowień w tempie już innym, odmiennym od poprzedniego. I znowu było dobrze, to znaczy jej było dobrze, czemu wyraz dawała niedwuznacznie. Jeżeli o mnie chodzi, to poczułem się znużony, stary i zużyty. I już myślałem tylko o tym, żeby dotrwać dzielnie do końca i rzecz całą zakończyć sprawnie i bez blamażu. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło, a kiedy jasne się stało, że już zaznała wszystkich należnych jej przyjemności, gdy z nagłym westchnieniem rozluźniła się i rozpłynęła w sobie, zdecydowałem i ja kończyć rzecz ostatecznie. Teraz już nie miała nic przeciwko i biernie poddała się temu, obojętna w swym nasyceniu. Finiszowałem więc usilnie i jak zawsze wzbudziła się we mnie nadzieja, że tym razem się uda i przeżyję to cudowne zapadanie, ów moment całkowitego zatracenia, chwilę, która na zawsze wryła mi się w pamięć od czasu, kiedy robiłem to z nią po raz pierwszy i świat się wtedy na mnie zawalił. Ale już po kilku sekundach zrozumiałem, że to już się nie powtórzy, że się nigdy powtórzyć nie może...
I rzeczywiście. Skończyło się wszystko nijako. Zwyczajnie. Oparłem twarz na jej gorących, miękkich piersiach, na wargach poczułem smak jej potu, a w gardle skurcz i ogarniającą zewsząd falę znużonego zniechęcenia.
Leżałem nieruchomo i niemo przez jakiś czas, aż nagle poczułem we włosach jej palce i usłyszałem szept:
— Postarałeś się, kochanie. Dobrze było. Bardzo dobrze.
Nie odpowiedziałem, bo nic nie miałem do powiedzenia. Nie mogłem przecież się przyznać, że wcale mi dobrze nie było, że to, co dziś zaszło między nami, było tylko żałosną karykaturą tamtego, co zdarzyło się przed laty dwudziestu, gdy po raz pierwszy wyłuskiwałem jej piersi spod zetempowskiej koszuli, gdy podwijałem jej spódnicę i wgniatałem jej ciało w wonne siano, dopiero co na słońcu przesuszone. Leżeliśmy w nagrzanej upałem stodole. Było ciemno, a ta ciemność była pełna szelestów i woni, i cichutkich popiskiwań polnych myszy, harcujących odważnie wokół nas, po tym sianie. Byłem jej spragniony. Oszalały z pragnienia i okropnie niezgrabny. Broniła się słabo, niemrawo, a ja nie mogłem sobie dać rady z guzikami jej zetempowskiej koszuli, z haftką spinającą stanik, z gumką ściągającą majteczki. W końcu z tą gumką sama mi pomogła, nie przerywając jednocześnie nieśmiałego oporu, i wreszcie po minutach, po cholernie wydłużonych w nieskończoność minutach, za jej nie wyrażonym nigdy do końca przyzwoleniem, wszedłem w nią i w chwilę potem świat się zawalił.
Od tej pory kochaliśmy się często. Początkowo ukradkiem, cichaczem, tak żeby się nikt nie domyślił (za takie zabawy w czasie turnusu ochotniczej zetempowskiej brygady żniwnej można było z trzaskiem wylecieć z ZMP i z uczelni), potem już legalnie jako świeżo upieczeni małżonkowie.
Ślubu udzielił nam facet w granatowym garniturze w białe prążki. Był mocno zakatarzony i nie wymawiał litery „r”. Dobrze go sobie zapamiętałem. Braliśmy ślub w strojach organizacyjnych. W zielonych koszulach z wielkimi emblematami na rękawach i w czerwonych, perkalikowych krawatach. Oczywiście obecni byli wszyscy koledzy i koleżanki z grupy, Witek, odęty i naburmuszony, no i rodzice Ewy. Matka była wyraźnie wzruszona, od czasu do czasu pochlipywała. Tata też. Ewa była ich jedyną córką. Na weselu — skromnie było bardzo — nie było nikogo z mojej rodziny. W ogóle ich o ślubie nie zawiadomiłem.
— Powinien ktoś od ciebie przyjechać — wydziwiał teść — to tak jakoś nie po ludzku, żeby ich nie zawiadomić:
— Nie zna ich ojciec — przerwałem twardo — i to ojca szczęście.
Wzruszał ramionami nie przekonany, ale się nie sprzeczał, a mnie się w duchu śmiać chciało na myśl o jego minie, gdyby zobaczył kogoś z mojej rodziny, i na myśl o ich minach, gdyby poznali mojego teścia. Taki na przykład stryj Kwiryn albo-kuzynka Elwira, albo ciocia Róża... Choć nie, ciocia Róża mimo wszystko pewnie potrafiłaby się odpowiednio znaleźć. Ciotka była wyjątkiem, ale to niczego nie zmieniało. Wszelkie nietypowości są dziełem czystego przypadku, statystycznego rozrzutu. Nie można ich uwzględniać, bo zamazują jasny i słuszny obraz całości.
Po ślubie zamieszkaliśmy u teściów. Ojciec Ewy był murarzem, przodownikiem pracy. Stosował nowe metody, był organizatorem jednej z pierwszych „trójek murarskich”. Wyrabiał cztery normy w ciągu dniówki. Jego fotografie widniały w gazetach. W lipcu 1949 roku wręczono mu w nagrodę klucze do nowego mieszkania. Z nory piwniczej zrujnowanego budynku na Woli przeprowadzili się na Mariensztat. Okna wychodziły na rynek, na którym co sobotę wieczorem przewalały się gęste tłumy, rżnęły orkiestry taneczne i ludowe kapele, a chóry zetempowskie zawodziły: — „Szła dzieweczka do laseczka, do zielonego...” i „Tańczymy labada, labada, labada, małego walczyka, walczyka, walczyka. Tańczymy taniec ten, taniec ten, taniec ten, tańczy go ZMP, ZMP — Siup!”
Mieszkanie składało się z niewielkiego pokoju, kuchni i łazienki. Teściowie kładli się spać w wielkim małżeńskim łożu, ozdobionym mosiężnymi gałkami. Ewa na zielonej otomanie, ja na materacu rozścielanym na podłodze. Materac był przysunięty do otomany, a od posłania teściów dzieliła mnie odległość metra. Kładliśmy się wcześnie, bo teść już na szóstą musiał być w robocie. Ostatni kładłem się ja i gasiłem światło. Przez kilka minut niecierpliwie oczekiwałem, aż teściowie przestaną się wiercić, a potem spiesznie sięgałem w kierunku otomany i wsuwałem rękę pod kołdrę. Ewa chwytała ją w swoje dłonie i przekornie przetrzymywała w należytej odległości. Ale tylko chwileczkę. Potem przybliżała się do mnie i pomagała mi uporać się ze strasznie długą nocną koszulą. Nosiła zabawną flanelową koszulę niebieskiego koloru, na której wydrukowane były jakieś śmieszne kotki czy pieski. A potem po kilku, czasem nawet kilkunastu, boleśnie długich minutach, gdy już nabrała przekonania, że rodzice naprawdę usnęli, zsuwała się do mnie na materac i kochaliśmy się długo, zajadle, nasłuchując, czy się teściowie nie budzą. Spali mocno. Nigdy się jakoś nie obudzili. Teść stękał od czasu do czasu, poświstywał przez nos i sapał jak miech kowalski, a my kochaliśmy się zapamiętale.
I było mi dobrze; bardzo dobrze, choć już nigdy tak jak wtedy, na tym sianie pachnącym, kiedy spełnił się cud i eksplodowałem w tysiącach naładowanych szczęściem kawałków.
— Nieźle się spisałeś, kochanie — powtórzyła — jak na swoje lata — zaśmiała się i jeszcze mocniej poczochrała mi sklejone potem włosy. — A wiesz — dodała — kiedyś, na początku, to już się bałam, że się nigdy tego nie nauczysz. Nie masz pojęcia, jaki byłeś śmieszny i niezgrabny. Myślałeś tylko o sobie i strasznie drapałeś. Byłam zawsze taka podrapana, jakbym sypiała z kotem. Widzisz — dodała — wszystkiego można się w końcu nauczyć. Nawet niedźwiedzia tańczyć.
Delikatnie uniosła moją głowę i przyjrzała mi się z czułością. Musiałem mieć nieźle głupią minę, bo jeszcze raz się roześmiała. Potem zsunęła mnie z siebie i sprężystym ruchem wyskoczyła na podłogę. W świetle stojącej lampy przykrytej złocistym, jedwabnym abażurem (od czasu, gdy mieliśmy własne, samodzielne mieszkanie, zawsze robiliśmy to przy świetle) wyglądała nieprawdopodobnie młodo. Miała silną, ale smukłą sylwetkę, a jej opalona w solarium skóra była jędrna i elastyczna. Gdyby ją ktoś teraz zobaczył, jak naga i miedziano złocista stoi na puszystym dywanie, nie uwierzyłby z pewnością, że ukończyła już lat czterdzieści i jest matką dwojga prawie dorosłych dzieci.
Poszła do łazienki. Usłyszałem szum prysznica i chlupotanie wody, delikatny brzęk jakiegoś szkła i metalu. Miałem ochotę zapalić papierosa, ale nie zrobiłem tego. Przysunąłem się do ściany i nakryłem włochatym kocem, kupionym w enerdowskim ośrodku przy ulicy Świętokrzyskiej. Głowę mocno wtuliłem w poduszkę i znieruchomiałem, a kiedy zjawiła się po dziesięciu minutach otulona w chiński szlafrok, oddychałem spokojnie i głęboko. Udawałem, że śpię. Słyszałem, jak się krząta po pokoju, jak porusza jakimiś puzderkami na toaletce, słyszałem delikatne klapnięcia jej palców, wtłaczających w skórę szyi i twarzy codzienną porcję odpowiednich kremów. Okropnie mi się chciało palić, ale oddychałem równo, głośno i udawałem, że śpię. Zdarzało się, choć rzadko, ale zdarzało i pamiętałem o tym dobrze, że Ewa dawała do zrozumienia, że nie byłoby źle, gdyby nasze igraszki powtórzyć. I dlatego nie mogłem ryzykować. Nie chciałem przeżyć dziś raz jeszcze oczekiwania na cud, który się na pewno nie wydarzy.
Położyła się obok, powierciła chwileczkę i szybko usnęła, a ja jak co wieczór mogłem powrócić do świata, z którego kiedyś dobrowolnie odszedłem. Do świata jabłek dojrzewających na nagrzanym i pełnym kurzu stryszku, puszystych kotów przemykających lekko między pelargoniami, na klombie przed gankiem, zziajanych psów galopujących obok bryczki wznoszącej na polnej drodze pióropusze wyschniętego pyłu. Do świata ciotki Róży, kuzynki Elwiry, stryja Kwiryna, pradziadka Januarego, ciotki Natalii — rezydentki i przerażającego pana Rogalińskiego, który mieszkał w spichrzu. Ten spichrz nie był właściwie spichrzem. To znaczy był nim ponoć kiedyś, przed laty, ale potem przekształcił się w lamus, w którym gromadzono różne, nikomu niepotrzebne przedmioty, których szkoda jednak wyrzucić. I mieszkał tam pan Rogaliński. Spichrz był pokracznym murowanym budyneczkiem o dwóch kondygnacjach, zadziwiająco nieforemnych proporcjach i spadzistym, krytym dachówką dachu. Osobliwością spichrza było to, że jedyne doń wejście znajdowało się dwa metry nad ziemią. Były to drzwi omszałe i zamknięte na wielką, zardzewiałą kłódkę. Prowadziły do nich sklecone ze zmurszałych desek ni to schody, ni drabina zakończona drewnianym pomostem, wspartym na czterech pokrzywionych słupach. Cały budynek przycupnął przy dębie, którego rozrośnięte gałęzie okrywały go szerokim i zielonym parasolem. I w tym spichrzu mieszkał pan Rogaliński.
Obok był kurnik. Solidny, z cegieł murowany, zawsze pełen ptasiego jazgotu, gdakania i metalicznie czystych hejnałów wyśpiewywanych przez zakochanego w swym głosie koguta. Przechadzał się tam też indor wielki i napuszony, gulgoczący groźnie w tych częstych chwilach, gdy jego ogon rozpościerał się w sztywny i rozłożysty wachlarz, a korale i grzebień purpurowiały. Z tyłu rozciągał się niewielki warzywnik, otoczony zewsząd parkanem z brzozowych kołków, pełen wesołych jarzyn, kolorowy i zielony, przepełniony blaskiem słonecznym i rozedrganym w upale powietrzem. A tuż obok, w wiecznym półmroku dębowego cienia, pokryty liszajami odpadającego tynku, stał ów spichrz tajemniczy i mieszkały w nim nietoperze, myszy i szczury, i oczywiście pan Rogaliński.
W dzień biegaliśmy wokół spichrza razem z psami i nikt się panem Rogalińskim nie przejmował. Wbiegaliśmy nawet na te schody prowadzące do spichrzowych drzwi — choć było to surowo zakazane (bo się mogły zawalić) — drażniliśmy się z indorem i obrzucaliśmy nawzajem żołędziami. Ale gdy się mroczyć zaczynało, staraliśmy się raczej już do spichrza nie zbliżać, a gdy na niebie rodziły się gwiazdy, nawet wolałem w tamtą stronę nie spoglądać, aby przypadkiem nie zobaczyć pana Rogalińskiego...
Ale i tak wiedziałem, jak wygląda. Nikt mi tego nie opowiadał, nikt go nie opisywał. A jednak wiedziałem.
Pewnego dnia przyszedł do mnie. To mu się nigdy nie zdarzało, bo w spichrzu tylko siedział i nosa na zewnątrz nie wychylał. Dla mnie zrobił wyjątek.
To było tak. Leżałem w łóżku ciotki Róży, na jej miękkiej poduszce, w którą człowiek zagłębiał się jak w otchłań, na sienniku wypchanym sianem (ciotka Róża nie uznawała materacy i piernatów) i zapadałem w sen, w którym było wiele ulęgałek strąconych z przysadzistej dzikiej gruszy, zapachu traw i rozchodnika, chudej jak patyk Elwirki i tekturowych łusek od naboi do dubeltówki, ofiarowanych mi przez stryja Kwiryna. W sąsiednim pokoju siedział ojciec i ciotka Róża. Nie wiem, gdzie była matka i dlaczego właściwie spałem w łóżku ciotki. Może matka wyjechała do Warszawy? A może gdzieś z wizytą do sąsiadów? Nie wiem, nie pamiętam.
Ciotka i ojciec rozmawiali. Nie rozróżniałem słów, ale poznawałem głosy i było mi dobrze. Wtem posłyszałem stukot własnego serca. Szybki i roztrzepotany, pełen trwogi. Bo On za mną się pojawił, tuż przy moim łóżku, tuż za mymi plecami. Pan Rogaliński. Wychynął ze swego spichrza i sterczał teraz obok mnie, straszny, bezszelestny i milczący. Nie odwróciłem się. Oczywiście, że się nie odwróciłem. Nie chciałem ujrzeć ciemnej, pokrytej gęstym, skołtunionym włosem postaci ani zielonego, wyszywanego złotą nicią kaftana. Bo pan Rogaliński był kudłaty i nosił zielony, haftowany kaftan. Wiedziałem o tym, ale nie chciałem zobaczyć. Więc tylko wtuliłem się w ciociną poduszkę, spotniały jak mysz w połogu, i dygocząc z nieopisanego przerażenia, wsłuchiwałem się w łomotanie serca i spokojne głosy ojca i ciotki, wypływające zza uchylonych drzwi sąsiedniego pokoju. A pan Rogaliński stał za mną i czekał. Długo i cierpliwie. Miał czas. Pan Rogaliński nie potrzebował się spieszyć.
Obudziła mnie, energicznie potrząsając za ramię.
— Wstawaj, leniu! — zawołała. — Już siódma!
Popatrzyłem na nią wzrokiem niezbyt przytomnym i niewiele rozumiejącym, bo jeszcze nie wyplątałem się ze snu, z pajęczyny odrętwienia, a ona już hasała po pokoju. Rozwarła szeroko okno i bosa, w seledynowej, cieniutkiej piżamce poczęła czynić najrozmaitsze wygibasy: skłony tułowia, wyrzuty ramion i nóg, przysiady i kontr przysiady, wymachy, hopki i prysiudy. Wodziłem za nią wzrokiem sennym i zaczynałem mieć głupią nadzieję, że o mnie zapomni, że mi daruje, że będzie mi pofolgowane. Ale nic z tego. Nie pofolgowano.
I już po chwili stałem obok niej i wyczyniałem różne gimnastyczne łamańce, bo mnie raz jeszcze przekonała, że tak robić należy, że w moim wieku ruch jest absolutnie niezbędny, że droga do zawału wysmarowana jest gnuśnością i lenistwem i żebym się nie wygłupiał, bo jestem człowiekiem światłym, nowoczesnym i wykształconym. W duchu pragnąłem być nieoświeconym, jaskiniowym analfabetą, ale język trzymałem za zębami, bo wiedziałem, że na nic zda się opór i co ważniejsze, że to ona ma rację, a nie ja.
Potem było śniadanie. Usiedliśmy w kuchni przy białym stole o laminatowym blacie i z glinianych miseczek chłeptaliśmy mleko z kukurydzianymi prażynkami. Kaśka wyjechała już na obóz, więc było nas tylko troje. Ja, Ewa i Piotr. Piotr był zaspany i wcale nie widać było, żeby dziś rano uprawiał jakąkolwiek gimnastykę. Ewa jakoś nie zwróciła na to uwagi. Ja za to postanowiłem nie przepuścić okazji.
— Jesteś rozmazany jak, za przeproszeniem, jakaś wiekowa ciotka. Jak to wygląda? Ja w twoim wieku...
Podniósł znad miseczki zaspane oczy i uśmiechnął się cierpko tym uśmiechem, który go tak bardzo do matki upodabniał.
— Ty w moim wieku — powiedział — nie tylko uprawiałeś fizkulturę i budowałeś socjalizm. W młodym ciele zdrowy duch, jeśliś mazgaj, szczerze wstydź się... i tak dalej, i tak dalej. Znam to, tato, na pamięć. Zmień płytę.
Już chciałem odpowiednio zareagować, ale Ewa się wtrąciła:
— Daj chłopakowi spokój — powiedziała cierpko — uczy się po nocach, przecież wiesz, że ma egzaminy.
Oczywiście, że wiedziałem. Pomyślałem jednak, że nie jest to wystarczającym powodem, by odzywał się do mnie w taki sposób, ale dałem spokój. Zawsze dawałem spokój. W milczeniu jedliśmy rozmoknięte prażynki. Potem były jeszcze przypalone grzanki, przyrządzone w specjalnym zapiekaczu, który Ewa przywiozła w zeszłym roku ze Sztokholmu, i mus z jabłek, a wreszcie na samo zakończenie po kubeczku aromatycznej neski, ale bez cukru, bo cukier to kalorie, te piekielne kalorie, które w pewnym wieku trzeba liczyć, dodawać i odejmować.
W Zofininie nikt kalorii nie liczył. Jadało się dużo, tłusto i smacznie. Nikt nawet nie słyszał o prażynkach z kukurydzy, a kawa bywała zawsze wspaniale słodka, wypełniająca usta cierpkawym ulepkiem. Kawę w Zofininie pijało się zresztą rzadko. Od święta. Na co dzień królowała na stole herbata słomkowego koloru, którą też słodziło się do woli i bez ograniczeń. No i był twaróg. Kwintesencja twarogu: ciapkowata, gęsta od śmietany połyskująca masa, w której można było gmerać łyżeczką. I dużo było tego twarogu, tej zawiesistej wspaniałości, do której współczesne pełnotłuste, homogenizowane twarożki w srebrzystych cyn foliowych wanienkach mają się tak jak zabiedzona chłopska szkapina do wypasionego perszerona z dworskiej stajni. I w Zofininie nie jadało się w kuchni, to znaczy jadała tam służba. My, dzieci, lubiłyśmy w niej przebywać, choć w zasadzie nie było wolno, a jak się człowiek zbytnio w kuchni kręcił, to i mógł oberwać ścierką od wiecznie naburmuszonej Zburczyny, kucharki, która potrafiła nieźle trzepnąć niesfornego „panicza” czy „panienkę”, jeśli zbytnio podłazili jej pod rękę.
Kuchnia była obszerna i mroczna. Dwa niewielkie okienka podzielone na niewielkie kwadraciki obrastało pełne ptasiego świergotu dzikie wino. Sufit był niski, belczasty i niemiłosiernie okopcony. W ogromnym piecu kuchennym huczał ogień, mosiężne rondle bulgotały smakowitą zawartością, a unoszące się z nich pary ginęły pod kloszem pobielonego okapu. Na półkach stały wypucowane i błyszczące rondle, garnuszki i rondelki, a na ścianie wisiały białe, węźlaste warkocze czosnku i pęczki tajemniczych, uschniętych ziół i przypraw, wydzielających oszałamiające wonie.
Nie tylko dzieci, ale także psy oraz koty uwielbiały kuchnię. Koty bywały niemiłosiernie gonione ścierką albo miotłą, bo były „szkódne”. Psy raczej tolerowano, jeżeli tylko leżały spokojnie i nie kręciły się zbytnio. Przycupnięte do podłogi, leniwe i rozprężone, przymykały ślepia wdychając ponętne zapachy.
Piotr wypił kawę i pierwszy podniósł się od stołu, zebrał swoje naczynia i wrzucił je do zlewozmywaka. Miał zamiar na tym poprzestać, ale Ewa była czujna.
— Ej, Piotruś, Piotruś, zapomniałeś, że nie mamy służącej?
Egzaminy egzaminami, ale tak dalece tolerancja Ewy nie sięgała. Każdy musiał pozmywać po sobie. Tak było od lat i tylko ciężka choroba połączona z leżeniem w łóżku mogła uwolnić od tych obowiązków. Piotr dobrze o tym wiedział, więc się nawet nie próbował wykręcać, tylko się zabrał do zmywania. A kiedy skończył i poszedł sobie, ja się wziąłem do roboty. Byłem już ubrany, więc żeby się nie pochlapać, założyłem niebieski nylonowy fartuszek.
Nasza kuchnia jest dwukolorowa. Biała i niebieska. Stół, ściany, sufit, taborety i lodówka — białe. Garnki, podłoga, szafki, ściereczki i nylonowy fartuszek, który zawsze wisi na haczyku koło zlewozmywaka — niebieskie. Żadna inna barwa nie śmiała psuć kolorystycznej harmonii. Ewa, gdyby tylko mogła, nawet nasze twarze i dłonie z przyjemnością malowałaby na progu kuchni bielą i błękitem.
Inne pokoje i pomieszczenia były także dwukolorowe. Sypialnia złocista i biała, living room (tak ochrzciła Ewa nasz największy pokój), w którym stoi telewizor — brązowo-szary, pokój Piotrka złoto-pomarańczowy, Kasi — żółty i zielony, łazienka z ustępem srebrzystobiała. Wszystko, co nie mieściło się w tej kolorystycznej gamie, było u nas bezlitośnie tępione. Wyjątkiem były obrazy. Trudno było po prostu dobrać takie, w których istniałyby tylko dwa kolory. Plastycy są nieobliczalni i nie chcą podporządkować się bez reszty gustom mojej żony. Ale i obrazy były dobierane tak, by choć w ogólnej tonacji zgadzały się z kolorystyczną koncepcją wnętrza. I tak na przykład w naszej złocisto-białej sypialni, na ścianie nad tapczanem, pokrytym kocem koloru starego złota, królowała abstrakcyjna kompozycja, której centralnym punktem był obły, nerkowaty kształt nieokreślonego koloru, spod którego delikatnie przebijała złocista poświata. Obraz był obrzydliwy. Było w nim coś odpychającego, wiało od niego chłodem i pustką matematycznego równania. I nawet owa jasna poświata nie ratowała sytuacji. Nie było w niej ciepła i nastroju. Przywodziła na myśl połysk dentystycznego złota.
W Zofininie też były obrazy. Wiele obrazów. Zapełniały ściany prawie wszystkich pokoi i pomieszczeń. Więc przede wszystkim święte obrazy i najważniejszy wśród nich — poczerniała ze starości Madonna z Częstochowy, sztywna i surowa, o twarzy skamieniałej, z wyrazistymi oczami, które miały tę właściwość, że wodziły za człowiekiem. Na jej sztywno ułożonej sukni malarz umieścił mnóstwo drogich kamieni, pereł i ozdób. Kiedyś, kiedy obraz ten był malowany, wszystkie te precjoza musiały lśnić wszelkimi barwami. Potem farby wyblakły, werniks pokrywający malowidło spękał w drobniutką siateczkę, drogie kamienie straciły swój pierwotny blask i wtopiły się prawie bez reszty w miedziano ciemne malowidło. Madonna z Częstochowy, oprawna w strojne ciemno złociste ramy, wisiała nad łóżkiem ciotki Róży. Za róg obrazu zatknięte były wielkanocne palemki, a u dołu zawieszano miniaturowe wianki z ziół i rozchodnika, które plecie się zawsze we wrześniu dla uczczenia Matki Boskiej Zielnej.
W pokoju pradziadka Januarego obrazki były zupełnie inne; niewielkie, oprawione w ciemne, cieniutkie ramki, nieefektowne i niekolorowe. Przykuwały jednak zawsze moją uwagę. Na jednym Naczelnik w sukmanie wiódł do natarcia na moskiewskie armaty krzepkich kosynierów w fantazyjnych krakowskich czapkach z pawimi piórami, na drugim — książę Józef Poniatowski w wysokim ułańskim czaku dawał właśnie ostatniego susa w nurty Elstery, na jeszcze innym — wsparty o koło staroświeckiej armaty, siwowłosy i jednonogi generał Sowiński w galowym mundurze ginął przebijany bagnetami przez żołnierzy w wysokich, cylindrycznych czapkach.
Na dole, w świetlicy, bo największy, paradny pokój w Zofininie, gdzie się jadało, gdzie stał zadziwiający kredens, uwieńczony kunsztownymi galeryjkami z setek drewnianych balasków, nazywany był świetlicą, obrazy były jeszcze inne. Siedem popstrzonych przez muchy portretów, przedstawiających panów i panie o wyłupiastych oczach, czerwonych nochalach i pucołowatych, rumianych policzkach. Nigdy nie mogłem się nauczyć, kogo konkretnie te wizerunki przedstawiały, choć nie raz i nie dwa kładziono mi to do głowy. Podobno na portretach reprezentowanych było wiele pokoleń naszych przodków. Wierzyłem w to święcie i nie wnikałem w szczegóły. Wątpliwości wzbudziły się o wiele później. Kiedyś, już po wojnie, uświadomiłem sobie, że wszystkie te postacie były do siebie bliźniaczo podobne i to nie tylko podobieństwem rodzinnym, ale przede wszystkim tożsamością malarskiego stylu, tak że wątpliwości chyba nie było, iż w jednym czasie spod jednego wyszły pędzla.
Zmyłem naczynia, ściągnąłem niebieski nylonowy fartuszek, powiesiłem go na haczyku przylepionym do glazury pneumatyczną przyssawką, wytarłem ręce w błękitną ściereczkę z wchłaniającego wodę gąbczastego tworzywa i powiedziałem do Ewy:
— Dziś wrócę późno.
— Ja też — odpowiedziała — mam dziś ważne zebranie, kolację zrobicie sobie sami.
Ewa miała stale ważne zebrania i kolacje najczęściej robiliśmy sobie sami. Miało to nawet swoje dobre strony, bo gdy jej nie było, nie potrzeba było liczyć kalorii i można było solidnie pojeść. Gdy Ewa przyrządzała kolację, otrzymywałem tylko coś w rodzaju sucharka czy podpłomyka, zwanego szwedzkim chlebkiem, szklankę mleka z lodówki, dwa jabłka i dwie łyżeczki podejrzanego niskocukrowego dżemu ze słoiczka zamykanego systemem „twist off”.
— Zabieram samochód — powiedziała Ewa na odchodnym — musisz sobie jakoś poradzić.
Nie zmartwiło mnie to. Świetnie sobie daję radę bez samochodu. Mamy polskiego fiata 125 o ekskluzywnej barwie yellow bahama. Żeby kolor ten mógł w pełni jaśnieć i przykuwać oczy zazdrośników, trzeba mechanicznego potwora ustawicznie przecierać, czyścić, zmywać pienistym szamponem o nieprzyjemnym zapachu, smarować odpowiednimi kremami i glansować irchową ściereczką. Szyby oczywiście należy przemywać specjalnym płynem, a wszystkie chromy i niklowane części wymagają odrębnego potraktowania. Wiele godzin spędziłem w niedzielne przedpołudnie, wykonując te kosmetyczne zabiegi. Trzeba jednak przyznać, że o wiele częściej zajmowała się tym Ewa. Ubrana w opięty kombinezon, w chusteczce na głowie z czułością pieściła samochodową karoserię ruchami pewnymi i delikatnymi, podobnymi do tych, jakie wykonywała przed laty, gdy w niewielkiej emaliowanej wanience kąpała co wieczór świeżo narodzonego Piotrka.
Do pracy pojechałem autobusem. Oczywiście, że się spóźniłem, ale to nie stanowiło żadnego problemu. Od lat byłem już na takim stanowisku, że mogłem się spóźniać bezkarnie każdego dnia tygodnia. Listę do podpisu przynosiła mi do gabinetu sekretarka działu personalnego. Nie lubiłem się jednak spóźniać. Po prostu dla zasady. Moja sekretarka już dawno była na stanowisku. Jak zwykle wysztafirowana, wypiękniona, uczesana i pachnąca. Powieki miała niebieskie, a paznokcie perłowe. Długie, wygięte, najprawdopodobniej dolepione rzęsy mrugały szybciutko i zabawnie. Panna Basia w pełnym bojowym rynsztunku wdzięczyła się do mnie:
— Panie inżynierze. Znowu są.
— Kto? — zapytałem niecierpliwie, ale już wiedziałem o kogo chodzi. — Trzeba było powiedzieć, że mnie nie ma i nie będzie.
— Powiedziałam, panie inżynierze — sumitowała się panna Basia — oczywiście, że powiedziałam, ale oni, panie inżynierze, mówią, że się stąd nie ruszą i będą na pana inżyniera czekać choćby do sądnego dnia.
Panna Basia co chwila tytułowała mnie inżynierem. Uwielbiała tytuły. Lubowała się w dźwięku słów: dyrektor, inżynier, magister. Podejrzewam, że w ten sposób podnosiła się na duchu, utwierdzając w mniemaniu, że przyszło jej obcować z intelektualną elitą. Mnie początkowo usiłowała tytułować dyrektorem. W końcu ją przekonałem, nie bez oporów, aby z tego zrezygnowała. Nie lubię tego tytułu. Jestem przede wszystkim architektem, a pełniona od kilku lat funkcja administracyjna jest tylko pochodną tego podstawowego faktu.
— No trudno — zrezygnowałem — niech ich pani do mnie poprosi, powiedzmy za jakieś dziesięć minut.
W swoim gabinecie wyciągnąłem z regału plany Nowego Osiedla i rozpostarłem je na biurku. Nowe Osiedle miano zbudować na peryferiach dotychczasowej miejskiej zabudowy. Piętnaście bloków z elementów prefabrykowanych. Około dziesięciu tysięcy mieszkańców. Zaprojektowaliśmy także ośrodek — usługowy drugiego stopnia, szkołę, przedszkole i temu podobne instytucje. Znalazło się nawet miejsce na ośrodek sportowy z odkrytym basenem. Oczywiście basen miał mieć kształt nieregularny. Gdybyśmy zbudowali go w wymiarach olimpijskich, w mig zawładnęliby nim sportowcy, a nam chodziło o zwyczajnych mieszkańców osiedla, o robotników, urzędników, gospodynie domowe i dzieciarnię.
Włożyliśmy w ten projekt wiele pracy, kłóciliśmy się zajadle o każdy szczegół, o każdy detal. I rezultat był chyba niezły. Byłem dumny z tego osiedla. Wszyscy byliśmy dumni. To była naprawdę nowoczesna architektura. Lekka i strzelista, doskonale wkomponowana w pofalowany teren, zgrana widokowo z pobliską linią lasu, wtopiona w zieleń i krajobraz. To nie była kamienna pustynia, monotonna i nie ludzka, do której jakże często sprowadzają się nowe osiedla zbudowane z wielkich płyt, ale miejsce, w którym można żyć.
Teren, choć peryferyjny, nie był zupełnie dziewiczy. Przed wojną, w okresie kryzysu, powstały tu budy, w których zamieszkali ci, dla których nie starczyło już miejsca w przeludnionych slumsach robotniczej Woli. Koszmarne to było budownictwo. Oczywiście, zanim zabraliśmy się do projektowania, kilkakrotnie oglądaliśmy teren. W nieregularnej kotlince, obok wypiętrzonego wysypiska śmieci i żużlu, porosłego wszelakim chwastem i rachitycznymi brzózkami — śmieci od iluś tam lat nie można już tu było wywozić — w pobliżu cuchnących glinianek, pokrytych kożuchem rzęsy, gęstych od szlamu i nieczystości, przycupnęło kilkanaście domków otoczonych malutkimi ogródkami. W ogródkach nieprawdopodobnie gęsto i splątanie rosły pomidory, warzywa i kępy najrozmaitszego zielska. Sporo też było kwiatów, posadzonych na grządkach bez żadnego ładu i składu. Na ścieżkach i na udeptanych klepiskach przed wejściami do domków poniewierały się rozmaite narzędzia, beczki, skrzynki, stosy butelek po winie patykiem pisanym, puszki po konserwach, szczapy nałupanego drewna, stosiki węgla i żużlu. Ogródki pełne były dzieci, rozgdakanych kur, sparszywiałych kotów i zajadle szczekających kundli. Przeważały łaciate, czarno-białe, z wyłupiastymi oczami.
Domki stojące w tych ogródkach były tworami wołającymi o pomstę do nieba. Krzywe, odrapane, obrosłe gołębnikami, przybudówkami, komóreczkami, szopkami, klatkami na króliki i skrzyniami, podparte co niektóre jakimiś zmurszałymi belkami, uwieńczone były co do jednego prętami anten telewizyjnych. Z małych okienek zerkały na nas kobiety. Kilku mężczyzn w podkoszulkach i z tatuowanymi ramionami, stojących przy progu jednego z domków, lustrowało nas niechętnymi spojrzeniami, z tyłu, z jakiejś szopy, dolatywał warkot i zgrzyt pracującej maszyny, najprawdopodobniej szlifierki.
— Straszne — powiedział kolega — ci ludzie żyją tu jak przed wiekami.
— Nasze osiedle stwarza im szansę — odpowiedziałem. — Już za kilka miesięcy przeprowadzą się do bloków i będą żyć jak ludzie.
W tym sęk jednak, że okazało się, że wcale nie chcą ze swojej szansy skorzystać.
Weszli do gabinetu. Trzech mężczyzn i jedna kobieta. Znowu ci sami. Skład delegacji był od początku niezmienny. Nachodzili mnie już od dwóch miesięcy. Znałem ich twarze, brzmienie głosów, umiałem na pamięć ich wszystkie argumenty. Przywitałem się, wskazałem krzesełka. Usiedli trochę zażenowani, jak zawsze na początku. Najstarszy z delegatów, siwy kolejarz w wyszarzałym mundurze, przemówił pierwszy. Z miejsca zgubił gdzieś nieśmiałość i zaatakował agresywnie:
— No i jak będzie, panie dyrektorze?
— Z czym, panie Maciejak?
— No, z tym wysiedleniem. Będziecie burzyć?
— Będziemy. Za miesiąc na ten teren wchodzą spychacze. Do tego czasu zostaniecie przekwaterowani...
Nie dali mi dokończyć. Poderwali się z miejsc i wybuchnęli nieustępliwym jazgotem. Tylko kobieta milczała. Ona zawsze milczała. Gadali tylko oni. Oglądała swoje czerwone, spracowane dłonie, paznokcie z ciemnymi otoczkami „kociej żałoby”, nie podnosiła oczu. Miała zniszczoną twarz, gładko zaczesane jasne włosy i choć wyglądała niemiłosiernie staro, była chyba młodsza od mojej Ewy.
— Po naszych trupach! — ryczał facet z ciemnym wąsikiem krótko przystrzyżonym i pokaźnymi bakami zarastającymi policzki. — Po naszych trupach zburzycie! Nie damy, cholera...
— To jest bezprawie, to jest łamanie praworządności, czy czytał pan konstytucję? — wtórował mu osobnik łysy i tłustawy. — Za takie numery niejeden zleciał już ze stołka. Wygodni, psiakrew! Chcecie budować, budujcie! Ile chcecie, budujcie! Dookoła wolne pola, ale nas zostawcie w spokoju! Mało to macie miejsca?
Kolejarz nie krzyczał, wpatrywał się tylko we mnie i spokojnym, acz nabrzmiałym emocjami głosem mówił:
— Będziemy się odwoływać dalej, do KC, do Komitetu Warszawskiego, pójdziemy do naszych posłów!
Wiedziałem, że już się odwoływali. Nie raz i nie dwa. Do wszystkich możliwych, kompetentnych i zupełnie niekompetentnych instancji i ze wszystkich otrzymali jednoznaczne odpowiedzi. Sprawa była oczywista. Nie mogli niczego wygrać.
Przeczekałem spokojnie, aż się wykrzyczą, a gdy wreszcie tchu im zabrakło, poczęstowałem ich papierosami. Popatrzyli na mnie trochę niepewnie, jakby nieco zawstydzeni swoimi wrzaskami, i przyjęli poczęstunek. Przypaliłem im papierosy gazową zapalniczką, którą w zeszłym roku otrzymałem na gwiazdkę od Ewy. Zapalniczka była japońska, fikuśna i niezawodna.
— Ładna maszynka — zauważył łysy, wskazując na moje cacuszko. — Gdzieżeś ją pan nabył?
— Dostałem w prezencie — wyjaśniłem.
Wymienili porozumiewawcze spojrzenia, a potem ten, który krzyczał, że spychacze przejdą po jego trupie, zauważył ostrożnie:
— Jeśli się rozchodzi o te prezenta, to pan dyrektor nie będzie stratny, już my się jakoś postaramy...
Nie dałem mu dokończyć:
— Nie słyszałem tego, panie Kozłowski. Panowie, bądźcie poważni. Nic się nie da już zrobić, dajcie wreszcie spokój sobie i mnie.
— Nic się nie da zrobić?
— Nic. Plany są gotowe i zatwierdzone. Za miesiąc zaczynamy.
— Plany można zawsze trochę poprawić...
— Można nas ominąć, tak jakoś bokiem...
— Zrozumcie położenie — tłumaczyłem — nie bądźcie tak okropnymi egoistami. Tysiące ludzi czeka na mieszkania, liczą dni, które ich jeszcze dzielą od chwili, gdy wreszcie dostaną klucze, a wy chcecie, byśmy to wszystko opóźnili, zmienili plany, przesuwali o miesiące termin realizacji. Tak nie można! Ludzie chcą mieszkać, i to jak najprędzej, czy tego nie rozumiecie?
— Tak — bąknął kolejarz — wszystko rozumiemy, panie dyrektorze, ale dlaczego to się ma stać naszym kosztem? Dlaczego chcecie naszej krzywdy?
— Nikt was nie krzywdzi! — krzyknąłem już porządnie zdenerwowany. — Kto tu mówi o krzywdzie? Mieszkacie w nędznych psich budach, w wilgoci i zaduchu, kąpiecie się w baliach i zimą biegacie do podszytych wiatrem wygódek. Dostaniecie nowe mieszkania z centralnym ogrzewaniem, z łazienkami, z gorącą wodą. Inni latami czekają na takie coś, a wy mi tu zasuwacie o krzywdzie...
Wcale nie wydali się przekonani. Patrzyli tępo i bez śladów zrozumienia. Mogłem się zresztą tego spodziewać, byli już u mnie sześć razy i za każdym mówiłem im to samo. Moje argumenty spływały z nich jak woda z nylonowej koszuli.
Podniosłem się zza biurka i bezradnie rozłożyłem ręce.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.