Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Napiętnowany - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lutego 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Napiętnowany - ebook

Uznany sportowiec przyłapany na dopingu!
Co z jego złotym medalem olimpijskim? Czy będzie miało to wpływ na jego rodzinę i dalszą karierę?

„Napiętnowany” to opowieść prowadzona z perspektywy olimpijczyka uwikłanego w trudną sytuację moralną. Sam opowiada o swoim życiu i o tym, co się naprawdę dla niego liczy. Czy będzie umiał poradzić sobie ze statusem osoby napiętnowanej?

Książka porusza problem dopingu w sporcie, ale jest również portretem psychologicznym sportowca, który pragnie wieść normalne życie. Ciekawa narracja będąca zapisem myśli głównego bohatera, jego nadzieje, rozterki, przemiana – to wszystko skłania, żeby sięgnąć po tę nietypową na polskim rynku pozycję.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7942-455-9
Rozmiar pliku: 901 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ 1

Wspominam ją, bo mam do podjęcia trudną decyzję. Zawsze pomagała mi w trudnych chwilach, nie mówiąc jednak dokładnie, co robić, a dodając mi otuchy i po prostu będąc przy moim boku.

Uprawiała pływanie w czasach, gdy sport był prawdziwą alternatywą spędzania czasu wolnego. Zdobyła medale mistrzostw Polski, choć bez złota, z tego, co mi wiadomo. Pochodzimy z małego miasteczka i jedyny basen, jaki tam był, doczekał się całego pokolenia pływaków. Na arenie międzynarodowej się nie liczyli. Cóż, zimą basen zamieniał się w lodowisko i trzeba było zaprzestać treningów przynajmniej do marca. Za to od przełomu marca i kwietnia hartowała się Marzanna jak stal. Tak naprawdę na imię ma Danuta. Moja matka, najwybitniejszy sportowiec w rodzinie do czasu, aż pojawiłem się ja. Ja nie powinienem być jednak brany pod uwagę.

Ojciec też uprawiał sport, grywając w piłkę ręczną w szkole. Wtedy wszyscy coś uprawiali, ojciec jednak sukcesów sportowych nie osiągnął. Natura obdarzyła go za to zmysłem organizacyjnym i szczególnym talentem do wyszukiwania ludzi, którzy coś znaczą i utrzymywania z nimi przyjacielskich stosunków. Ten dryg do podtrzymywania zażyłości z ważniakami należy chyba przypisać, bo ja wiem, powściągliwości jego języka. Ojciec nigdy nie śpieszył się z ocenami, przynajmniej nie poza rodzinnym gronem, i gdy miał coś powiedzieć, odnosiłem wrażenie, że ma już kilka wersji przerobionych i na końcu języka tę najstosowniejszą na daną okazję. Zresztą ciągle taki jest, nic a nic się nie zmienił. Dzięki, a może raczej przez konszachty z działaczami związkowymi musieliśmy się wyprowadzić do miasta wojewódzkiego, gdy ojciec otrzymał długo oczekiwany (przez niego, ale nie przez nas) awans. Potem nie raz mi powtarzał, jakie to miałem szczęście dzięki jego układom. Ostatnio chyba nieco zmienił zdanie, szczególnie jeśli idzie o moje szczęście. Prawda, że dla matki zawsze był dobry. Ona mówiła, że zapracowała na jego szacunek, ale nie jestem pewien, co miała na myśli. Z pewnością jego błyskotliwa kariera była tylko bladym, subiektywnym odbiciem bardziej wymiernej matczynej kariery sportowej. W końcu znajomości nie mierzy się stoperem czy centymetrami. W każdym razie ojciec załatwił dla mnie wstęp na basen i matula nauczyła mnie porządnie pływać. W efekcie pływałem i pływam znacznie lepiej niż moi nietrenujący pływania rówieśnicy. Nie pamiętam dokładnie, ile razy tam byliśmy, ale efektem końcowym jest to, iż opanowałem cztery pływackie style, choć klasyczny i motylek pozostawiają „technicznie” wiele do życzenia. Nauczyła mnie pływać, ale nie pchała w tym kierunku. W ogóle była osobą skromną i nie wspominała, szczególnie w obecności ojca, kariery zawodniczej. Krótko po moich dwunastych urodzinach pojawił się w szkole nauczyciel entuzjasta i rodzice uznali, iż klasa sportowa będzie dobrym uzupełnieniem mojej ścieżki edukacyjnej. Tak oto pierwszy raz wyszedłem na bieżnię, założyłem pierwsze kolce, które dzieliłem z kolegami o tym samym numerze stopy (i jedną wielkostopą koleżanką Beatą, przezywaliśmy ją Yeti i bardzo ją to wkurzało). Wkrótce okazało się, że mam predyspozycje do biegów długich i przełajów. W trakcie mojego dorastania – chociaż obiektywnie te same dystanse (600–1500 m) – okazało się, że skarlały do kategorii biegów średniodystansowych i tak już pozostało. Dobrze, bo lubiłem urozmaicenie w treningu. Monotonne wybiegania przeplatane treningiem ogólnym i szybkością, a na wyższym poziomie treningiem siłowym. Ojciec czasem, gdy nie był zajęty, przychodził na szkolne zawody, ale to matka była i jest moim najwierniejszym kibicem. Dlatego też jej zadedykowałem moje największe zwycięstwo. Tu też zaczęły się moje kłopoty. Jakieś doniesienia do prasy o „nieczystych sztuczkach”, a potem wpadka kolegi z grupy doprowadziły do ponownego zbadania próbek krwi. Resztę już wiecie. Siedzę zasępiony i składam ręce do Boga, pytając matulę, co ona by zrobiła na moim miejscu. Wiem jednak doskonale, że nigdy nie znalazłaby się na mym miejscu. Za to na pewno, stojąc przy mnie jak ten anioł stróż, ulżyłaby mej doli. Zresztą teraz jest pewnie jeszcze lepszym strażnikiem duszy niż dawniej. Już ponad pięć lat, jak zeszła z tego świata.

Zdecydowałem się przyznać. Poszedłem za radą, bo człowiek potrzebuje czasem wsparcia, choć rady te często podszyte są zawiścią i niekompetencją, to mimo wszystko są łącznikiem pomiędzy indywidualnościami. Przyznam się więc do tego, co jest nie do obrony, a co i tak zostanie udowodnione, gdy otworzą próbkę B. Reszta okryta będzie zasłoną milczenia. Stracę ten tytuł, ale tych kilkunastu minut, gdy cały świat miał sens i każde trywialne zdarzenie prowadziło prostą drogą do mojego sukcesu, już mi nie odbiorą. Po prostu już na to za późno. Nie będę musiał się niczego wypierać, a oni zgodnie z umową nie będą drążyć przeszłości. Moja matka nie może przy mnie być – i co by pomyślała? Że nikt nie jest idealny, ja to wiem najlepiej.

Grekowi wpadnie w ręce znienacka medal, przypuszczalnie już się go spodziewa. Zresztą Mikos zasługuje na niego swoją pocieszną osobowością. Zawsze był w centrum imprez, zawsze zagubiony gdzieś po czwartej nad ranem, lecz na igrzyska przygotował formę jak należy. Nawet spać chodził o przyzwoitej porze i podobno sam, ale tylko do finałowego biegu. Teraz przekona się, że warto było wyrzec się tych kilku przyjemności. To poniekąd normalne w życiu, nienormalne w sporcie, iż największe osiągnięcia widzimy z perspektywy czasu. Nagrodami nie są puchary czy wypchane konto bankowe, ale zdolność do wyrzeczeń i ponadludzkiego wysiłku, o którym normalne jednostki nie mają pojęcia. Mikos wie dobrze, jak to jest i zasłużył na nagrodę. Ciekawe, co się z nim teraz dzieje? Największym przegranym nie będę ja, ale pochodzący z Ruandy reprezentant Kenii Emil K. Murowany faworyt, który wkrótce po igrzyskach olimpijskich zrezygnował z nieznanych powodów, otrzyma to, co obstawiali bukmacherzy. Zarówno dla niego, jak i dla nich i wszystkich obstawiających, jest już jednak za późno. Po tylu latach co najwyżej będzie mógł go oddać w zastaw albo gapić się bezsensownie w trofeum powieszone na tęczowej wstędze. Nie dane mu będzie ujrzeć błysków tysięcy fleszy. Czy w ogóle będzie zdolny się cieszyć? Wątpię; co to za tytuł, wygrany, siedząc na kanapie czy zmywając gary w luksusowej restauracji? Może zresztą się oszukuję, ale tak naprawdę to nie chciałbym być w jego skórze. To ja jestem prawdziwym zwycięzcą i dopiero, gdy ostatni naoczni świadkowie wymrą, on nim będzie zapisany na kartach historii, pośmiertnie.

No, nic. Czas już przestać się zadręczać. Gdy już się zdecydowało, trzeba rzutem na taśmę przerwać wszelkie spekulacje, które pojawiły się w mediach.

Dzisiaj spotkałem trenera kadry. S. (zgodnie z niepisaną umową żadnych nazwisk) był bardzo oficjalny i traktował zdawkowo moje wszelkie pytania. Nie mogłem się powstrzymać, by zapytać go, co się stało, iż z opiekuna, który przejmował się najdrobniejszymi szczegółami życia podopiecznych, przedzierzgnął się w zdystansowanego znajomego. Dałeś się złapać, odpowiedział mi. Co prawda, to prawda. Ale to było 11 lat temu!

Trenowałem w WKS-ie już ładnych parę lat i mogłem poszczycić się kilkoma dobrymi wynikami. Nawet wysyłano mnie na zgrupowania kadry juniorów. Kadra B, czyli zaplecze dla najlepszych. Szczupły, o długim swobodnym kroku wyglądałem przy moich kolegach jak młodzik, a nie rówieśnik. Wpadłem w oko jednemu trenerowi – kładłem to na karb plotek, iż jest homoseksualistą – który, zdawało się, poświęcał mi więcej czasu niż kolegom. Nieobrobiony klejnot, mawiał. To ja. I starałem się, by się nie zbliżał zanadto, więc wszystkie instrukcje wypełniałem bez zarzutu. Młody człowiek był naiwny. Gdy wróciłem z obozu, okazało się, że mój trener Eryk G. (w tym wypadku nazwisko powinno być dumne z siebie), który należał do grona zapaleńców pamiętających chyba jeszcze czasy, kiedy dinozaury stąpały po lekkoatletycznej bieżni, myśli o przejściu na emeryturę. Była jakaś umowa, której byłem przedmiotem, ale nie podmiotem, że przejmie mnie Sławek. Tak kazał się nazywać i przypominał nam starszego kumpla z podwórka. Ułożył nowy program treningowy, mający zapewnić „wielkie postępy” i zabraliśmy się do roboty. Pracować trzeba było ciężko, ale mając w perspektywie medale mistrzostw kraju, motywacja była zapewniona. – Daj mi dwa lata – zażądał tonem, w którym było zapewnienie przyszłych zwycięstw. Dałem mu. I wcześniej trenowaliśmy ciężko, ale to dopiero teraz nasz (mój i moich kolegów z grupy) potencjał miał się uwidocznić. Po roku byłem już najlepszy, prześcigając wychowanków Sławka z dłuższym stażem. Trener zaprosił moich rodziców na kolację i ojciec skwapliwie skorzystał. Sławek roztoczył przed nimi obraz moich zwycięstw i ojciec uwierzył w niego jak w zbawiciela, nie omieszkując wspomnieć, ile to mu zawdzięczam. „Mu”, czyli komu? Jemu i jemu, oczywiście. Symptomatyczne, iż matka nie wspomniała nawet o kolacji. Musiałem się dopytywać. – Śpij! Wierzę w ciebie – rzekła niewinnie.

Niedługo potem trener zaprosił i mnie na obiad, żeby pogadać. Cieszyłem się na samą myśl darmowego posiłku w kasynie, jedzenie było wyśmienite. Nawet pamiętam, że zamówiłem eskalopki, lecz już mi się tak dobrze nie kojarzą. Po obiedzie zaproponował, że odwiezie mnie do domu, co było bardzo miłym gestem z jego strony. W aucie nie mógł powstrzymać się przed gadaniem, co stanowiło kontrast z jego zachowaniem w czasie posiłku, kiedy to był milczący. – Przy jedzeniu się nie gada – mawiała matula. Teraz więc, po skończonym posiłku, mógł dać upust fantazji. Zapytał mnie, czy wiem jak dochodzi się do wyników. Wiem, ciężką pracą. Ale nie tylko. Czym jeszcze? Odpowiednim zapleczem. Zaplecze mieliśmy niby dobre: gabinet odnowy biologicznej, sauna, masażysta. Ale jest jeszcze coś. Co? Nie domyślam się? Nie. Jaki niedomyślny jestem. Odpowiednie wspomaganie farmakologiczne. Odżywki. Tak, ale jeszcze coś w formie tabletek i zastrzyków. To nie jest zabronione?! Jaki naiwny, jaki niewinny jestem. Mam talent, niepośledni talent, ale bez tego nie ma mowy o sukcesie. Przegoniłem innych kolegów, gdyż oni wcześniej się rozwinęli, używając lub nie dodatkowego wspomagania. Akceleracja, powiedział. Mam potencjał (oni nie) i stopniowo mogę dojść do wielkich rezultatów, tu wymienił kilka powszechnie znanych z mediów nazwisk, ale wspomaganie jest niezbędne. Zresztą wszyscy to robią. Działa to tak: trenowałeś już tyle lat, ile? W moim wypadku 7. I nie masz szans, bo inni korzystają z dodatkowego wspomagania. Doping? Co też za terminologia! Pomoc fizjologiczna odpowiadała mu bardziej. Zatrzymał samochód. Popatrz. Patrzyłem i widziałem ciemność – on mi ją rozjaśnił. Nie wystarczy łykać i leżeć na kanapie. Trzeba jeszcze ciężej pracować. Jeszcze ciężej niż teraz? No, właśnie. I środki te pomagają znosić większe obciążenia i zregenerować się organizmowi. Przemyśl to. Przemyślałem. Nie podejmuj pochopnej decyzji. Nie podjąłem. A jeśli… A jeśli nie wezmę, wyrzuci mnie trener (w tym wypadku „Sławku” nie przeszło mi przez gardło). Nie wyrzuci. Ale nastąpi stagnacja wyników, zatrzymamy się gdzieś koło 1:50.00, może 1:48.00, jeśli dobrze pójdzie. To znaczy, że mogę być szybszy? Oczywiście. I jeśli się nie zdecyduję, nie zdobędę medali mistrzostw kraju? Może i zdobędziesz, ale ciebie stać na znacznie więcej. Tu stanęła mi przed oczyma ceremonia wręczenia medali olimpijskich, którą widziałem ledwie przed rokiem. Wzruszające. Każdy marzy, że będzie mistrzem: świata, olimpijskim, rekordzistą świata, kraju. Realnie patrząc, nie widziałem się jednak poza mistrzostwami kraju, może na jakimś międzynarodowym mityngu drugiej kategorii. To dlatego, że szanse są nierówne… i nie wolno zmarnować takiego talentu. Wszystko w moich rękach, a raczej w głowie. Jakie to niesprawiedliwe. Taki jest świat, czy nam się to podoba, czy nie. A rodzice wiedzą? Już jesteś dorosły. To prawda, ledwo co. To znaczy, że oni wszyscy? To znaczy. Ale system kontroli? Sam je przechodziłem. Są na nie sposoby. Ale przecież łapią dopingowiczów. Tylko niektórych, otworzył okno (elektrycznie otwierane szyby) i doszły nas dźwięki ulicy, jakaś para rozmawiała podekscytowanymi głosami, zamknął okno na wszelki wypadek. Więc łapią tylko niewielu. Boisz się? Nie. Tak naprawdę poczułem obawę, że zawsze będę pod obstrzałem, pod ciśnieniem i chociaż wszyscy biorą, to nie wszyscy wiedzą. Nie jestem tchórzem, nie boję się, zapewniłem siebie. No, to idę. To idź. Zobaczymy się na treningu. Ile mam czasu? Czas nie jest ograniczony. – Im szybciej się zdecydujesz – dodał po pauzie – tym szybciej zobaczysz rezultaty. Do widzenia, poszedłem, żegnając się ze złudzeniami.

Pojechałem do rodzinnej miejscowości, żeby przemyśleć. Basen, na którym trenowała kiedyś matka, był opuszczony przez lata, przy słupku startowym zakorzeniła się brzózka, chaszcze zarastały brzegi. Siąpiło, to moja dusza płakała nad sobą. Nie ma się co rozczulać, trzeba podjąć decyzję i iść jak czołg do przodu. W niecce basenu deszczówka po kostki, na płytkiej wodzie zadomowiły się algi i para krzyżówek. Basen był nawadniany wodą z pobliskiego rozlewiska-kąpieliska utworzonego przez ziemną zaporę wyłożoną betonowymi płytami niczym wielkimi kafelkami. Przypomniał mi się głos pana Sławomira. Z daleka rozpoznałbym jego grzmienie. Jak burza poprzez stadion: „teraz przyśpiesz!”. Jego donośność była na pewno przydatna w tym zawodzie, nie wiedziałem tylko, czy była wrodzoną cechą, czy doszedł do tego treningiem, czy też musiał stosować wspomaganie. Śpiewacy, piosenkarze to mają szczęście! Nikt nie bada, czy są pod wpływem środków dopingujących, liczy się dzieło. Artyści. Nigdy nie spodziewałbym się, że mogę im czegoś zazdrościć, a jednak.

A jednak już zdecydowałem. Nie chciałem zawieść ojca, dla matki i tak zawsze byłem w porządku, ale przede wszystkim nie chciałem porzucić pragnienia bycia lepszym od innych, a zwłaszcza od siebie; siebie sprzed lat, jednego sezonu, każdego kolejnego sezonu. Uzależnienie od samodoskonalenia to specyficzny rodzaj narkotyku i w tym wypadku wymierny. Tylko matka zauważyła, że coś się zmieniło. Ten jej uśmiech dodawał mi otuchy, pamiętam go jak dodawał mi skrzydeł, gdy wydawało się, że wypluwam płuca. Nie, nie tylko ona. Pan Sławomir zauważył, że zmieniła się forma, w jakiej się do niego zwracałem. Nic sobie z tego nie robił, bylebym wypełniał ściśle wskazówki, a wyniki przyjdą. Ten to idzie jak czołg przez życie. Zrobię z ciebie mistrza. Już zrobił mistrza z jednego z moich starszych kolegów, który w roku olimpijskim przeszedł na sportową emeryturę. Do niedawna nie zdawałem sobie sprawy z tego, co się z tym wiązało, ale mniejsza o to. Postęp był zastanawiający. Z 1:54.60 na 1:48.36. Wygrałem, dosłownie, wszystkie biegi sezonu, włączając w to starty z seniorami. Na krajowe mistrzostwa mnie jeszcze nie puścił. – Zaczekaj, głód zwycięstw jest najlepszym dopingiem. – Jeszcze nie byłem gotowy. Za rok już będę.

Na zgrupowaniu kadry A jeden z trenerów wziął mnie na bok i powiedział, że o wszystkim wie, że to norma i teraz zmienimy nieco program przygotowań. Trzeba się bardzo pilnować i wytłumaczył mi, jak ważna jest precyzja pobierania środków farmakologicznych. Potem miałem wykład dotyczący tego, czego się obawiać i kiedy, i jak możemy monitorować, czy sportowiec jest zagrożony ewentualną wpadką. Zapewnił mnie, skrzecząc jak sroka, że jemu wpadki się nie zdarzają i że się mną zajmie, gdyż są ze Sławk., panem Sławomirem dobrymi przyjaciółmi.

Teraz dopiero zauważyłem dziwne prawidłowości, gdy niektórzy sportowcy znikali na kilkadziesiąt minut, grupami. Na przykład miotacze czy sprinterzy. Sam zresztą w tym uczestniczyłem. Inni znowu byli kontuzjowani, choć widziałem ich ciężko trenujących i będących w takim gazie, iż życiówki pękały na treningach. Zdarzało się też, że ciężko chorowali, a po chorobie wracali w życiowej formie. Mnie, na szczęście, ta przypadłość nie dopadła. Wszystkim innym zarzutom byłem winny. Poniekąd utwierdziłem się w przekonaniu, że dobrze wybrałem. Sytuacja rzeczywiście była taka, jaką przedstawił ją trener. Tym łatwiej było pozbyć się skrupułów. Skoro inni tak robią, czułem się rozgrzeszony, dlaczego mam być gorszy, mając większy talent?

Kolejny rok, pierwszy w gronie seniorskim, i postęp. Cztery rekordy życiowe na trzech dystansach. Pierwszy błysk złota w mistrzostwach open. Złamałem 1:46.00 i zostałem zaproszony na zagraniczne mityngi. Tam kontrola jest wyrywkowa. Za to wyniki mają wymiar finansowy. W kraju mogłem utrzymać się z biegania, ale nie mogłem zapewnić sobie przyszłości. Tę miały zagwarantować mi starty zagraniczne. – Poczekaj do następnego roku. – Warto było. Czekając, poznałem Małgorzatę. Nie była atletką, ale świetnie tańczyła i była najśliczniejszą dziewczyną, jaką do tej pory widziałem. – Mistrz i Małgorzata – mówiła o nas i tak po prawdzie dopiero niedawno odkryłem, co miała na myśli. Tamtemu mistrzowi mogę tylko pozazdrościć. Nasze czyny spłonęły na stosie, ale tylko jego dzieło zostało wskrzeszone. Mnie wykreślą z historii jak jakiegoś przeniewiercę, którego przyszłe pokolenia mają nie poznać, a dzisiejsze ma wykreślić z pamięci. Tak, artystom mogłem jedynie pozazdrościć. Moje dzieło jest tylko chwilowe i zapisane zajmie zaledwie kilka linijek. Częściowo wymazane, jeden wiersz mniej – żałosne.

Wracając do Małgośki… Gdy patrzyła na mnie tymi wielkimi oczami, w których było coś, zapominałem o całym świecie. W ramionach trzymałem jej smukłe ciało i nic więcej nie potrzeba mi było. Przyciągnęła mnie kocimi ruchami i mimo że to ja jestem atletą, to na tanecznym parkiecie wyglądałem przy niej całkiem niezdarnie, jak mały kotek z dopiero co otwartymi oczami. Na nic moje wrodzone poczucie rytmu. Zdopingowała mnie w najlepszy, dozwolony sposób i na lekcjach tańca, potajemnych kompletach – jak mawialiśmy – zawsze lądowaliśmy w swoich objęciach, znacznie bliżej i mniej przyzwoicie niż ma to miejsce zazwyczaj. Nie ma to jak lekcja we dwoje! Tylko dwoje? Przyzwoitki nam nie trzeba. Nikt się nie czepiał, nikt nie mógł powiedzieć, że marnowałem czas i siły, tylko ty i ja. I w nowy sezon wkroczyłem podwójnie zmotywowany. To miał być mój pierwszy, nie tyle zawodniczy, co zawodowy, sezon. Kontuzja pod koniec okresu przygotowawczego zdawała się pokrzyżować plany. Miałem więcej czasu dla niej; Gosi, Małgosi, Gosieńki – nie kontuzji, oczywiście. Pan trener przekonał mnie, żebym robił wszystko zgodnie z planem, tylko tu i ówdzie odpuścił. Forma przyjdzie wcześniej, wcześniej skończymy sezon. Przyszła. Tymczasem miałem więcej formy w grach zmysłowych, a w tańcu osiągnąłem poziom, który przed rokiem wydawał się nierealny. Jakie to dziwne, jak zmieniają się ambicje człowieka, gdy osiągnie pierwsze cele i zacznie w siebie wierzyć. Wtedy już całkiem realnie, choć ciągle pod groźbą kontuzji, myślałem o wielkich zwycięstwach, może nawet tym największym, olimpijskim laurze, Świętym Graalu każdego sportowca. Miałem szczęście, moja dyscyplina była podstawową na igrzyskach. Ale nawet jeśli nie, jeśli nie wyjdzie, to może medal mistrzostw świata lub kontynentu? Z moją Małgosią przy boku wszystko wydawało się prostsze, nawet szybkie paso doble nie stanowiło problemu. We dwójkę raźniej, obiecałem, że zabiorę ją na któryś z zagranicznych wojaży.

Sezon zacząłem z małym opóźnieniem z wysokiego C. 1:44.35, stać cię na więcej. Oczywiście, to czwarty rok olimpiady, rok igrzysk, rok Małgorzaty i Mistrza, miałem nadzieję. Byłem przygotowany na każdą ewentualność, na wywiady, zaczepki, po wielokroć przekręcone nazwisko. Tylko jedno mi umknęło. W tej pogoni za rekordem i tytułem, gdzieś ją zgubiłem. Wyglądałem jej na trybunach, może przyjdzie, ale nie. Luksusowe butiki były konkurencją nie do przebicia, nawet dla świetnie zapowiadającego się lekkoatlety. Poprawiłem rekord życiowy jeszcze raz, ale zgubiłem formę. Na igrzyskach wypadłem blado, wszystko bladło w obliczu tropikalnego olbrzyma prażącego niemiłosiernie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: