- W empik go
Napoleon we własnym domu. Życie codzienne w pałacu Tuileries - ebook
Napoleon we własnym domu. Życie codzienne w pałacu Tuileries - ebook
Napoleon Bonaparte przez wielu uważany jest niemal za półboga. Autor tej pracy dopuszcza do siebie myśl o tym, że cesarz Francuzów dzielił pewne sfery życia ze zwykłymi śmiertelnikami. Masson jest nawet zdania, że pełny obraz Napoleona można uzyskać jedynie patrząc nań przez pryzmat tych właśnie sfer. Stąd takie nagromadzenie anegdot, błahych zdawałoby się szczegółów, a nawet najrozmaitszych przedmiotów związanych z Napoleonem i taka dbałość o detale w ich opisie.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7889-526-8 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zwykle wyobrażamy go sobie w charakterystycznym kapeluszu, stojącego na polu bitwy w chmurze prochowego dymu, z dłonią wetkniętą pod połę szaserskiego płaszcza. Oczyma wyobraźni widzimy, jak jednym gestem rzuca do przełamującego ataku dziesiątki tysięcy swych wiarusów, a po niechybnym zwycięstwie kształtuje na nowo mapę kontynentu. Tymczasem Fryderyk Masson, francuski historyk, a przy tym bonapartysta pełen nieskrywanego uwielbienia dla cesarza, ukazuje Napoleona, by tak rzec, w domowych pieleszach. Zwiedzamy z nim więc cesarskie apartamenty pałacu Tuileries, poznajemy typowy plan dnia władcy i menu jego posiłków, przyglądamy się wreszcie ulubionym rozrywkom, zwyczajom, czy drobnym, powiedzmy, dziwactwom. Dowiadujemy się również, jak pracuje, jak spędza wieczory czy niedziele. A wszystko to w atmosferze nabożnej czci autora dla bohatera swego dzieła i pośród zachwytów nad osobowością i intelektem, a nawet tonem głosu czy przenikliwym wejrzeniem Napoleona.
Jednak pomimo tych oznak niemalże bałwochwalstwa, francuski historyk dopuszcza do siebie myśl o tym, że jego półbóg dzieli pewne sfery życia ze zwykłymi śmiertelnikami, ba! – Masson jest zdania, iż pełny obraz Napoleona uzyskać można jedynie patrząc nań przez pryzmat tych właśnie sfer. Stąd takie nagromadzenie anegdot, błahych zdawałoby się szczegółów, a nawet najrozmaitszych przedmiotów związanych z Napoleonem (patrz „Dodatek”) i taka dbałość o detale w ich opisie. Czy tego rodzaju spojrzenie niejako „zza kulis” rzeczywiście wzbogaca i uzupełnia nasze pojmowanie postaci cesarza i jego poczynań w dziedzinie krajowej i międzynarodowej polityki? Na to pytanie Czytelnik musi odpowiedzieć sobie sam. Niewątpliwie jednak wzbogaca naszą wiedzę o Napoleonie jako człowieku z krwi i kości.
Mając w perspektywie tłumaczenie dzieła Massona z angielskiego przekładu Jamesa E. Matthew, jako napoleonista-hobbysta, a mówiąc ściślej, amator epoki napoleońskiej z całym jej militarnym kolorytem i kalejdoskopem niezwykle barwnych drobnych epizodów i wielkich epopei – acz niekoniecznie wielbiciel samej postaci Napoleona – uznałem jednak, że z pewnością warto dowiedzieć się więcej o codziennym życiu wodza i polityka, którego imieniem – nie bez kozery – nazwano cały ten historyczny okres. Miałem co prawda w rękach niejedną biografię cesarza, od czytywanych w młodości i uważanych wówczas za klasyczne dzieł Tarlego i Manfreda, po będącą niejakim rozczarowaniem zbeletryzowaną opowieść Maxa Gallo (Cronin czeka wciąż na swoją kolej), jak również pamiętniki Constanta czy rozmaite prace dotyczące relacji cesarza z kobietami. Jednak zdecydowana większość tego rodzaju pozycji, wychodząc od kwestii wykształcenia młodego porucznika artylerii rodem z Korsyki, śledzi jego dalsze poczynania i drogę na cesarski tron, skupiając się przy tym na politycznych i militarnych aspektach działalności Napoleona bądź na pewnych cechach jego osobowości, lub też roli kobiet w jego życiu, i poświęcając uwagę różnym doniosłym wydarzeniom, których wszak w tej biografii nie brakuje.
Tymczasem Masson w swej pracy kreśli dosyć plastyczny obraz człowieka – owszem, człowieka żyjącego w pałacu i otoczonego służbą i dworem – w którym jest miejsce na łyk ulubionego wina rozcieńczanego wodą, szczyptę tabaki, najświeższe paryskie ploteczki i żarty ze służbą, napady gniewu wywołane stresem i frustracją, przyjęcia i polowania w wybranym towarzystwie, oraz długie, gorące kąpiele. Nie znajdziemy tutaj opisów rozstrzygających bitew, brzemiennych w skutki traktatów i uroczystych konferencji z udziałem koronowanych głów. Miast tego – zgodnie z tytułem – codzienne życie niejakiego Napoleona Bonapartego, który mieszka w pałacu Tuileries i od czasu do czasu zamawia barchanowe kalesony ze stopami i płaci – choć rzecz jasna za pośrednictwem swych sług – za pranie bielizny i ostrzenie brzytw. A wszystko to w oparciu o zachowane dokumenty (w tym nawet rachunki czy kupieckie noty) i relacje naocznych świadków bądź pamiętnikarzy z epoki. Z pewnością każdy wielbiciel tejże epoki nie omieszka rzucić okiem na ten obraz autorstwa francuskiego historyka, wędrując po galerii batalistycznych głównie płócien, jakie po niej pozostały.
Masson pisze, chyba nie bez racji, że postać jego bohatera po wsze czasy wzbudzać będzie zainteresowanie historyków i Historii. Od momentu ukazania się jego książki Napoléon chez lui: la journée de l’empereur aux Tuileries upływa właśnie 120 lat, a Napoleon nie przestaje wciąż wywoływać kontrowersji i przykuwać uwagi historyków, hobbystów czy polityków, pozostając postacią charakterystyczną i rozpoznawalną, mówiąc krótko – kultową. Tym niemniej od roku 1894 zmieniła się nie tylko historyczna perspektywa i dystans od śmierci cesarza na Świętej Helenie. Zmienił się świat i język (zarówno polski jak i angielski, a zapewne – choć nie mnie to oceniać – także francuski). Zmienił się też styl pisania historii, sam sposób snucia historycznej opowieści. Zabierając się za tłumaczenie niniejszej książki, będące z wielu względów pewnym wyzwaniem nawet dla amatora epoki napoleońskiej, miałem przez krótką chwilę pokusę, by zignorować aż dwie ze wspomnianych trzech zmian i zastosować zabieg w rodzaju stylizacji języka – zarówno w warstwie składni czy gramatyki, jak i pisowni – na polszczyznę jakiegoś historyka mniej więcej z przełomu XIX i XX wieku. Choć mógłbym tutaj odwołać się na przykład do dzieł Askenazego czy Kukiela, oparłem się jednak tej pokusie, doszedłszy do wniosku, że tego rodzaju stylizacja, będąc co prawda ciekawym warsztatowym eksperymentem, utrudniłaby jedynie lekturę przeważającej części dzisiejszych czytelników. Postanowiłem więc poprzestać jedynie na naśladowaniu stylu autora, stylu z jednej strony kwiecistego, pełnego zaangażowania i ocierającego się o patos (co wynika po części z uwielbienia i czci, jaką Masson darzy cesarza), a z drugiej – nie stroniącego od długich, wielokrotnie złożonych zdań. Na ile udało mi się założenie to zrealizować, niechaj Czytelnik sam oceni. Mam jednak nadzieję, że Masson spolszczony via język angielski nie przestaje być lekturą barwną i wciągającą, nawet jeśli nie rozstrzyga ponad wszelką wątpliwość, w jakim właściwie celu Napoleon słynnym gestem wsuwał dłoń pod połę płaszcza…
Tomasz TesznarWSTĘP
Wiernego portretu człowieka pokroju Napoleona nie da się namalować od ręki. Nie wystarczy do tego jeden szkic, ani też jeden obraz. Aby spróbować, po upływie nieomal wieku, przedstawić tak trudnego modela w taki sposób, by portret nosił przynajmniej pewne znamiona podobieństwa, trzeba przesiąknąć do cna jego osobowością, w każdym z aspektów, jakie przybiera ona stosownie do pory dnia i zmian oświetlenia. Nie wolno też zaniedbać żadnej z tych metod postępowania, które przyczyniają się do pozyskania choćby i najmniejszego ziarenka prawdy o pozującym. Należy zatem przestudiować każdy rys, starannie oddać każdą zmarszczkę, sfotografować każdy profil oraz szczegół fizjonomii, i nie przerywać pracy, dopóki nie wyczerpie się wszelkich możliwości, jakie daje nam sztuka, i nie zrobi wszystkiego, co nakazuje nam rzetelność i uwaga. Tyle samo trudu wymaga każdy z przedstawionych na portrecie rekwizytów czy dodatków do stroju. Jeden po drugim muszą one zostać wyizolowane, by można było zbadać znaczenie każdego z osobna. Trzeba poddać je drobiazgowej analizie, ponieważ w każdym z nich nasz model zawarł prawdopodobnie jakąś cząstkę siebie; trzeba zarazem przedstawić je wszystkie, ponieważ niezwykle ważne jest, aby umieścić go w charakterystycznym dlań otoczeniu i pozwolić mu się poruszać w typowej dla siebie atmosferze. Są to szkice, które malarz, dbający o prawdę i wierność swego dzieła, sporządzić musi, zanim jeszcze dotknie pędzlem płótna. Być może przy jakiejś późniejszej okazji spróbuje złączyć w jedną całość wszystkie te drobne i rozproszone dzieła, aby stworzyć portret, o jakim marzy; lecz do tego nie wystarczą mu już skrupulatność i zapał. Daremnie usiłował będzie połączyć na płótnie wszystkie swe studia i szkice, lecz nigdy nie zdoła odmalować tego skończonego arcydzieła, jakie sobie wymyślił, gdy olśnił go blask chwały bijący od obrazu człowieka, któremu spośród wszystkich śmiertelników najbliżej było do tego, by stać się bogiem. Być może nawet nigdy nie podejmie tej próby, w poczuciu, że wszelkie jego wysiłki skazane są na niepowodzenie i nie starcza mu zdolności do wykonania tego zadania. Będzie jednak mógł żywić nadzieję, że wszystkie te studia i szkice, które sporządził z taką starannością, zachowają swoją część prawdy i w oczach odbiorców pozostaną wiernym opisem pozującego, a kiedyś, po latach, posłużą może komuś zdolniejszemu od niego, kto dzięki nim pozna rysy twarzy i cechy charakteru modela. Z tego właśnie powodu, wiedząc, że życie ludzkie jest krótkie, wynosi je ze swej pracowni i wystawia na pokaz.
Taki właśnie cel przyświecał powstawaniu niniejszych tomów. Nie roszczą sobie one pretensji do tego, aby ogłosić ostateczny werdykt w dyskusji o człowieku, którym historia zajmować się będzie bez końca. Mają natomiast za zadanie pozostawić potomnym pewne wskazówki i zwrócić uwagę na niektóre charakterystyczne fakty. Przed podjęciem jakiejkolwiek próby syntezy, konieczne jest przeprowadzenie szeregu żmudnych, starannych i drobiazgowych analiz, i tomy te stanowią jedynie, by posłużyć się używanym w Niemczech określeniem, niewielki przyczynek do historii naszego bohatera.
W jednej ze swych poprzednich książek usiłowałem ustalić znaczenie i charakter zamiłowania oraz nastawienia Napoleona względem kobiet; odpowiedzieć na pytanie, w jakim stopniu wpływały nań jego zmysły, i jak dalece nastawienie to kształtować mogła czy to edukacja, czy też fakt sprawowania przezeń najwyższej władzy w państwie. Jednym słowem, starałem się stwierdzić, jaki wpływ wywierała na jego powierzchowność i wnętrze najsilniejsza z wszystkich ludzkich namiętności: Miłość. Nieco później spróbuję ustalić, jak dalece kierowały nim wyniesione z domu wyobrażenia o więziach rodzinnych, jak je rozwijał i na ile im ulegał lub je odrzucał, bowiem te właśnie uczucia – obok miłości – w najmniejszym bodaj stopniu są wynikiem funkcjonowania pewnych konwencji, będąc czymś, co człowiek przejął wprost od natury. W następnej kolejności prześledzę, w jaki sposób odnosił się do swych bliźnich, a zwłaszcza do kobiet; jaki przeznaczał im los, jakie przydzielał obowiązki i, wreszcie, jakie – oprócz czysto miłosnych – utrzymywał z nimi relacje. To właśnie kobieta stanowi bowiem podstawowe spoiwo wszystkich cywilizowanych wspólnot ludzkich; mężczyzna zaś, jako istota społeczna, staje się zrozumiały i wyrazisty jedynie poprzez swoje relacje z kobietami.
Równolegle zaś – i to właśnie będzie celem kolejnej serii dociekań, których pierwszą część oddaję właśnie w ręce czytelnika – zamierzam szczegółowo omówić zwyczaje Napoleona i życiową dyscyplinę, jaką sobie narzucił. Planuję dokładnie opisać jego mieszkanie i przez cały dzień, od świtu do zmierzchu, śledzić jego kroki w tymże mieszkaniu, aby czytelnik mógł wyrobić sobie klarowny obraz naszego bohatera i umiał wyobrazić go sobie, jeśli nawet nie takim, jakim był w istocie, to przynajmniej takim, jakim po upływie wieku możemy przypuszczać, że był. Opisawszy w ten sposób dzień powszedni Napoleona, trzeba będzie koniecznie przybliżyć wszystkie te przyjemności życia i rozrywki, które cesarz urządzał raczej z myślą o swym dworze, niż o sobie samym – wszystkie te przedstawienia, koncerty i bale – a następnie pozwolić, by przedefilował przed nami cały orszak publicznych postaci oraz ukazać pełen przepych dworskich ceremonii. Trzeba będzie ponadto zająć się najdrobniejszymi szczegółami organizacji cesarskiego dworu, raz jeszcze przywołując do życia istny rój szambelanów, koniuszych, mistrzów ceremonii, łowczych i prefektów pałacu; ukazać, skąd wzięli się wszyscy ci ludzie i jakie były ich losy; w jaki sposób trafiali na służbę u cesarza i jakie wynagrodzenie czy zaszczyty w niej uzyskiwali oraz jak spłacali swój dług wdzięczności. Na koniec wreszcie, opuszczając Paryż, przyjdzie nam podążyć za cesarskim dworem w podróż do miejsc bliskich i dalekich: do Fontainebleau, Compiegne, czy Rambouillet, a później także do tych odległych rezydencji, które, na mocy cesarskich dekretów, powstawały w różnych zakątkach imperium. Trzeba będzie opisać nawyki i charakter Napoleona, jego strój i upodobania, jak również zwrócić uwagę na formy, jakie istnienie imperialnej monarchii nadawało wycieczkom suwerena za miasto.
Tak przedstawia się część planowanej pracy; część, która w chwili obecnej wydaje się autorowi na tyle zaawansowana, że nie uważa on ogłoszenia czytelnikowi swych planów za krok nazbyt śmiały. Nie ukrywa przy tym zarazem ani skali trudności, ani też ogromnego nakładu pracy, jakiego wymaga realizacja jego zamierzeń. Aby należycie wyjaśnić każdą kolejną badaną kwestię, winien on wyraźnie ją odseparować i zbadać niejako pod mikroskopem. Taki sposób postępowania może jednak bez wątpienia prowadzić do nadmiernego wyolbrzymienia jakiegoś szczegółu wizerunku naszego bohatera, co może skłonić czytelnika do tego, by poświęcił mu nieproporcjonalnie wiele uwagi i stworzył sobie własny obraz Napoleona, zanim jeszcze dane mu będzie ujrzeć wszystkie niezbędne do tego elementy. Skrzętnie gromadząc wszystkie fakty, które, rozproszone na przestrzeni całego ludzkiego życia, mają jedynie drugorzędną wagę, przydajemy im bowiem znaczenia, jakiego tak naprawdę nie posiadają. Weźmy na przykład łowy. W jednej z ksiąg usiłuje się przedstawić Napoleona wyłącznie jako myśliwego. Autor musi więc zagłębić się we wszystkie szczegóły organizacji polowań oraz zgromadzić najbłahsze nawet incydenty towarzyszące każdemu pościgowi za zwierzyną i na podstawie drobiazgowych relacji odtworzyć każdy niemal okrzyk naganiaczy. Musi podążać za cesarzem i jego orszakiem na polowania, sporządzając za każdym razem listę obecnych i skrzętnie odnotowując nazwiska gości i liczbę sztuk myśliwskiej broni. Tak właśnie przedstawiałby się poruszony przez naszego autora temat i jego obowiązkiem byłoby temat ten wyczerpać. Wówczas jednakże czytelnik, dobrnąwszy już do końca tego dzieła, mógłby odnieść wrażenie, że Napoleon przez całe swe życie nie robił nic innego, tylko polował, i to nawet w tym czasie, kiedy najwyraźniej zajęty był czymś zupełnie innym.
W tym właśnie tkwi niebezpieczeństwo związane z tego rodzaju monografiami. Same w sobie dają one tylko przybliżone wyobrażenie o modelu, mimo iż każde z przytaczanych przez nie zdarzeń może być prawdą. Zestawiając jednak ze sobą takie opracowania, być może uda nam się odtworzyć zarysy postaci, a zarazem sprawić, że nagromadzenie detali przestanie przesłaniać nam sylwetkę naszego bohatera. Jakiż inny system pracy można by zresztą przyjąć, który pozwoliłby nam stworzyć sobie jasny i wyraźny obraz Napoleona, nie niosąc z sobą zarazem znacznie poważniejszych zagrożeń?
Aby zrozumieć postać Napoleona, nie wystarczy dziś stylistyczny popis wykonany od niechcenia gdzieś w kącie stołu. Owszem, jego biografia stanowi bez wątpienia wyjątkowy wręcz materiał dla twórców poezji. Jednakże w sztuce tej celowało już poprzednie pokolenie – od Byrona po Hugo – które wyczerpało już niemal zakres tematów. Tym niemniej koło jeszcze się nie zamknęło: i w naszych czasach młodzi ludzie lubujący się w okrągłych słowach i spektakularnym obrazowaniu usiłują po swojemu przedstawić tę nieśmiertelną epopeję. Jednakże bez względu na to, jak rozgorączkowana byłaby ich proza, to wszystkie idee, a nawet obrazy, jakimi się posługują, w żaden sposób nie mogą być nowe. Zapisują oni jedynie w naszym dzisiejszym języku i mowie jutra te pieśni o nieścisłej i niemodnej już formie, które przez pół wieku niosły pociechę narodowi francuskiemu, sprawiając zarazem, że jego bohater ani na chwilę nie nikł mu z oczu. Pieśni, które w najstraszniejszych chwilach, jakich naród ten dotychczas doświadczył, podtrzymywały w nim dumę, a których dźwięki wydają się dzisiaj przebrzmiałe tylko dlatego, że przez tak długi czas wydobywały się z gardła każdego Francuza. Czy jednak te dzisiejsze pienia będą równie wzniosłe, i zdołają wzbudzić równie silne echa? Nikt nie pragnie tego bardziej ode mnie. Tym niemniej ich śpiewanie jest domeną młodych. Czyż zatem, ponieważ rząd dusz we Francji wciąż sprawować ma Legenda, nadal będzie się twierdzić, że Historia winna zrezygnować z należnych jej praw?
Niechaj więc obie wspomagają się wzajemnie w rozwoju: przecież dociekania, jakie zainicjuje Historia, nie będą pod żadnym pozorem dążyć do obalenia Legendy, która nie jest wszak niczym innym, jak tylko historyczną prawdą – owszem, przetworzoną w poezję, gdzieniegdzie nadbudowaną czy poddaną uogólnieniu, lecz prawie zawsze w zdumiewający sposób wierną historycznym faktom. Historia wydobędzie na światło dzienne nowe szczegóły, którymi już jutro posłuży się Legenda, wedle uznania dodając im wzniosłości, tonując i cieniując ich kontury i użyczając im tego podniosłego ducha poezji, którym jedynie zbiorowa wyobraźnia narodu otaczać potrafi swego bohatera.
Do tego celu potrzeba nam jednak historii jasnej, dokładnej, opartej wyłącznie na godnych zaufania dokumentach; historii, która sięga aż do najdrobniejszych szczegółów i nie pomija żadnych detali w wybranej przez siebie dziedzinie. Trzeba historii pisanej jedynie z myślą o poszukiwaniu prawdy, wolnej od wszelkiej stronniczości i uprzedzeń, a przy tym zupełnie niezależnej; historii, która będzie sucha i szczegółowa niczym prawniczy dokument, i która, na dowód bezstronności autora, nie będzie nadawać fałszywego blasku żadnej z wad bohatera, ani tuszować skaz na jego wizerunku, a jedynie dążyć stanowczo i niestrudzenie aż do ostatecznych granic, jakie wyznaczają jej zgromadzone informacje. Każda inna metoda postępowania byłaby tutaj bezowocna, nieuczciwa i sprzeczna z wytyczonym celem. Z kart takiej historii winien wyłaniać się pełen obraz naszego bohatera, jaskrawo oświetlony ze wszystkich stron. Żadna zasłona nie powinna przysłaniać nam choćby części jego sylwetki; drapowanie jego kostiumu to zadanie dla innych. W opisie jego czynów również nie może być żadnych przemilczeń, a jedynie „prawda, cała prawda, i tylko prawda”. Nie można go już dłużej wychwalać przy użyciu okrągłych fraz; sama historyczna prawda musi wystarczyć.
Wówczas za jednym zamachem odrzucenia doczekają się złośliwe pamflety i naiwne apologie. Te ostatnie, z uwagi na swą bezdenną głupotę, są nawet gorsze niż paszkwile. Mierzyć cesarza tą samą miarą, co zręcznego człowieka biznesu, prowadzącego swe księgi jak należy i zadowalającego się skromnym dochodem ze sprzedawanych towarów, wygładzać ostre krawędzie jego wizerunku na medalach tak zaciekle, że przypominają one te monety, na których wciąż jeszcze widać podobiznę władcy, choć nie sposób już stwierdzić, o jakiego władcę chodzi, i ujmować jego charakterowi i intelektowi wszystkiego tego, co przekracza miarę przeciętnego człowieka, sprowadzając rysy jego fizycznej i moralnej sylwetki do wymiaru pospolitej uczciwości i otwartej trywialności, oznacza tyle, co rozumieć jego prawdziwą naturę jeszcze mniej, niż wówczas, gdy przypisuje mu się olbrzymie wady, niezmierzoną ambicję, czy nawet niebywałe zbrodnie. W takim wypadku bowiem pozostałby przynajmniej człowiekiem wielkim. Byłby to geniusz zła, lecz niewątpliwie nadal geniusz, nie zaś tego rodzaju wychowanek getta, w którym nie ma już nic prócz lichwiarstwa i liberalizmu.
Wszystkim tym bezstronnym z pozoru osobom, które przy każdej okazji krytykują swych rodaków w obecności obcych, oraz gabinetowym moralistom, zachowującym się tak, jakby chcieli zignorować cały brud ludzkiej egzystencji i zastosować w odniesieniu do Napoleona jakąś filozoficzną zasadę, której z pewnością nie zaczerpnęli od sobie współczesnych, odpowiedzi dostarczą fakty.
Jako człowiek podejrzewany o ślepe zauroczenie postacią Napoleona, powinienem, bardziej nawet niż ktokolwiek inny, powstrzymać się od wszelkich polemik i, na ile to możliwe, nie wyjawiać swych prywatnych opinii. Pragnę jedynie przekazać czytelnikowi to, co znalazłem w dokumentach źródłowych i nie uważam, abym miał prawo do wysuwania własnych wniosków. Choć w jednej z moich poprzednich książek były one nader powściągliwe, wywołały krytyczne uwagi, które, co muszę tutaj przyznać, były słuszne. Przedstawiam wszak czytelnikowi jedynie fragment moich dociekań. Wszelkie sądy można będzie wygłaszać dopiero wtedy, gdy odbiorcy będą mieli wgląd w całokształt badań.
Przyjęty przeze mnie sposób postępowania, polegający na niepodawaniu odnośników do żadnego ze źródeł, z których korzystałem, był zaciekle krytykowany, i to nie tylko we Francji, lecz także zagranicą. Mimo tego zamierzam się go trzymać. Z jednej strony bowiem zmuszanie czytelnika do angażowania się w żmudną i czasochłonną pracę, jakiej ja sam się poświęciłem, wydaje mi się bezcelowe. Z drugiej strony odnośniki, jakie mógłbym zamieścić, nikomu na nic by się nie przydały, gdyż zdecydowana większość dokumentów, na bazie których pracowałem, jest albo moją własnością, albo należy do prywatnych archiwów. Już niebawem będę w stanie opublikować w całości niektóre z tekstów, z których korzystałem, a wtedy będzie można się przekonać, czy są one autentyczne. Oprócz tego, z wyjątkiem tych przypadków, w których zobowiązany jestem zachować milczenie, gotów jestem dostarczyć osobom zainteresowanym tematem wszelkich dowodów, jakich tylko mogą sobie życzyć. Taki właśnie sposób postępowania przyjąłem, i nawet najbardziej wymagający badacze dokumentów są w pełni usatysfakcjonowani moimi wyjaśnieniami.
Spoglądając na niniejszą książkę, która ukazuje się niespełna pół roku po tomie zatytułowanym Napoleon i kobiety, ktoś być może stwierdzi, że chciałem wykorzystać jego sukces i uległem powstałej modzie. Tymczasem tak naprawdę to właśnie obecna książka winna była ukazać się jako pierwsza. W ciągu minionych dwunastu miesięcy, a konkretnie w marcu i kwietniu 1893 roku, jedno z czasopism opublikowało bowiem trzy artykuły, stanowiące jej główną treść. Jeśli czymś je uzupełniłem, to jedynie notatkami zgromadzonymi bardzo dawno temu. Nie miałem przy tym potrzeby korzystać z pewnych kompilacji, jakie od tamtego czasu trafiły do sprzedaży. Podejmuję się zatem, z powodów, które czytelnik sam oceni, dowieść, że studia te mają niekwestionowane pierwszeństwo.
Co do mody natomiast, to nie mam czasu na to, by ją śledzić. Niemożliwością byłoby ponadto napisać na poczekaniu książkę, która, bez względu na to, czy jest zła, czy dobra, stanowi owoc dwudziestu lat badań. W czasach, kiedy głośno twierdziłem, że jestem bonapartystą, deklaracje takie nie były bynajmniej modne. Jeśli zaś „moda” na pisanie o czasach cesarstwa kiedyś przeminie, to ja i tak kontynuował będę swoją pracę. Nie sądzę jednak, aby miała kiedykolwiek minąć, z tego samego powodu, dla którego nie uważam jej wcale za modę.
U schyłku drugiego cesarstwa pojawiła się moda na to, by krytykować Napoleona III za pośrednictwem Napoleona I; kwestionując prawowitość jego władzy, oburzając się na jego politykę w kwestii religii, odmawiając mu wielkości w dziedzinie wojskowości, zwracając powszechną uwagę na jego ostatnie kampanie i szczegółowo rozwodziąc się nad jego druzgocącą klęską. Był to przejaw opozycji podobny do tego, który polegał na strojeniu Napoleona III w kostium Karakalli lub Nerona ku uciesze garstki uczonych z Akademii Francuskiej. Powszechnie wiadomo, do czego doprowadziła nas ta nienawiść do Napoleona, pogarda dla wojennej chwały i dążenie do pokoju za wszelką cenę. Nawet to jednak nie dało do myślenia autorom pamfletów. Gdy zaś cesarstwo już upadło, pozostały jednak podwaliny władzy, zręby ustroju, a nawet podstawy narodowej jedności. Wszystko to zawdzięczaliśmy Napoleonowi. Trzeba było zatem koniecznie raz jeszcze go obalić, za co pamfleciści zabrali się nader ochoczo. Aby tego dokonać, trzeba było pisać o cesarzu źle i stosowne dedykacje tego rodzaju książek były sowicie opłacane. Z drugiej strony barykady nie było żadnego oporu, żadnej reakcji, być może z obawy przed kompromitacją, a może raczej z braku odpowiedniej wiedzy. Gotowi podjąć spór ludzie z kręgów bonapartystów byli przede wszystkim dawnymi urzędnikami, całkowicie nieprzygotowanymi do tego rodzaju dociekań, wymagających specjalistycznego wykształcenia i drobiazgowych badań. Życie przeminęło im niepostrzeżenie w służbie narodu, a wrześniowy przewrót sprawił, że po raz pierwszy mieli więcej wolnego czasu. Nie ulega wątpliwości, że jako osobom obeznanym ze swym zawodem i znającym wszystkie jego możliwości i tajniki, byłoby im łatwiej niż innym rodakom dotrzeć do źródła wspomnianych zasad i stwierdzić, jaką rolę odegrał w ich tworzeniu cesarz. Gdyby wówczas pośród tego grona wyśmienitych doprawdy urzędników znalazło się kilku ludzi dobrej woli w każdej z dziedzin, w jakich rozwija się ludzka aktywność, i w których rząd winien zaznaczyć swą działalność (takich jak mosty i drogi, kopalnie, administracja prefektur, finanse i sprawiedliwość, przemysł, handel, czy dyplomacja); ludzi, którzy ustaliliby na podstawie istniejących dokumentów, kto stworzył tę machinę, kto przewidział i zapewnił jej rozwój, i kto ustanowił zasady jej funkcjonowania najbardziej korzystne zarówno dla osób prywatnych, jak i dla państwa, to ich książki ukazywałyby dobitnie najdoskonalszy i najbardziej pozytywny obraz Napoleona, jaki tylko można sobie wyrobić. Na każdym kroku natrafialibyśmy na jego pomysły i rozporządzenia; na jego uniwersalnego ducha klasyfikacji i nieodłączne wyczucie, które chroniło go jednocześnie przed zaplątaniem się w pokręne tyrady krasomówców, uwikłaniem w nadmiernie drobiazgową politykę fiskalną i uleganiem skłonności do przesady, przejawianej przez literatów.
Jednak ludziom posiadającym zarówno zdolności, jak i wykształcenie i doświadczenie w określonej dziedzinie, nierzadko brak szerszych horyzontów, a jeszcze częściej – chęci do pisania. Zwykli oni robić tylko to, co dla nich osobiście użyteczne, i czego rezultaty widoczne są natychmiast. Przedkładane im papiery sprawiają, że zabierają się do pracy, i nie potrzeba im do tego żadnej innej zachęty, lecz zarazem wzbraniają się przed snuciem teoretycznych rozważań, które nie uzyskały oficjalnej sankcji. Kiedy zaś sugeruje im się, by napisali książkę, pewien rodzaj zawodowej nieśmiałości wstrzymuje im pióro i paraliżuje sięgającą po nie dłoń. Obawiają się mianowicie, że powiedzą zbyt wiele, i z uwagi na swą roztropność i powściągliwość przestają służyć przykładem i kształcić swych następców. Wszystko to nie oznacza bynajmniej, że nie pojawiła się wówczas w druku żadna wartościowa praca. Tych kilka, które powstało, trafiło jednak tylko do wielce specyficznego i bardzo ograniczonego grona odbiorców, pragnących w tych próbach pisania historii doszukiwać się jedynie przejawów polityki partyjnej.
Ponadto żadnemu zawodowemu pisarzowi nie było dane pokierować tym nurtem, który w dniu dzisiejszym wiedzie wszystkie umysły ku postaci Napoleona. Nietrudno to wyjaśnić. Przeważająca większość ludzi zawodowo zajmujących się pisaniem książek wywodzi się spośród profesorów, dziennikarzy i prawników, czyli tych trzech szkół, gdzie uczy się nienawiści do Napoleona i trzech środowisk, których przedstawiciele, niejako z powołania i we własnym interesie, zmuszeni są go nienawidzieć.
Czyż Napoleon nie symbolizuje bowiem wojennej chwały, i czyż to nie dzięki niemu wojskowi uzurpują dla siebie część tej uwagi, jaką zdaniem literatów i uczonych społeczeństwo poświęcać winno tylko i wyłącznie ich dziełom? Poniżanie armii codziennymi zniewagami, czy też rozgłaszanie powtarzanych każdego dnia kalumni, wrzaskliwe domaganie się jej rozwiązania, zwoływanie obrad Kongresu Pokojowego, zachęcanie – poprzez działalność rozmaitych międzynarodowych organizacji – do lekceważenia ojczystego kraju i zapominania o swych korzeniach – czyż nie są to postawy, jakie aktywnie promują czołowi filozofowie i uznani pisarze, i czy to nie za sprawą przyswojenia sobie tych brzemiennych w skutki doktryn współcześni moraliści wychwalają dziś bezpaństwowców i wysuwają rozmaite argumenty w obronie anarchistów?
Napoleon reprezentuje ponadto władzę, a żadna z warstw społecznych w państwie nie chce już cierpliwie znosić żadnych ograniczeń. Tymczasem srogie prawa, mocą których cesarz okiełznał te trzy środowiska, będące głosem rewolucji, nie dają o sobie zapomnieć. Zobowiązał on mianowicie adwokatów do tego, by bronili swych klientów, nie obrażając przy tym czy to rządu, czy też osób prywatnych. Profesorów z kolei przymusił do tego, by wykładali swym uczniom te przedmioty, za których objaśnianie im płacono, nie wpajając im przy tym czy to ateizmu, czy też pogardy dla prawa. Literatów zaś zmusił do tego, by szanowali prawowite władze swego kraju, nie ujawniając nieprzyjacielowi słabych punktów w jego systemie obrony, i nie deprawowali wyobraźni narodu. Dlatego też te trzy środowiska uważają za swojego wroga zarówno osobę Napoleona, jak i wszelkie jego doktryny i twory jego umysłu, a postać cesarza rzeczywiście nie przestaje być ich przeciwnikiem.
W rezultacie nie należy się niczego spodziewać po zawodowych pisarzach, dopóki rekrutują się oni z tych właśnie środowisk. Natomiast ukazać rzecz całą opinii publicznej we właściwym świetle dane było człowiekowi, który nie był ani literatem, ani adwokatem.
Kiedy M. H. Taine dołożył jeszcze do swego wydanego nieco wcześniej pamfletu przeciwko królewskiej i rewolucyjnej Francji słynny skandalizujący portret cesarza, noszący wyraźne znamiona oszczerstwa, przebywający na wygnaniu książę Napoleon Józef Bonaparte odpowiedział opublikowaniem krasomówczego dzieła historycznego pod tytułem Napoleon et ses detracteurs. Wówczas zaś dało się odczuć, jak całą opinią publiczną wstrząsnał swego rodzaju dreszcz. Oto ktoś odważył się nareszcie podnieść głowę i przenieść wojnę na teren wroga, a cesarz znalazł wreszcie w jednym z potomków rodu Bonapartych adwokata godnego swej sprawy. Będąc lepiej przygotowanym do takiego zadania niż ktokolwiek inny, choćby ze względu na to, że kierował publikacją korespondencji Napoleona, a od najwcześniejszego dzieciństwa jego umysł karmił się tradycjami i wspomnieniami o tym wielkim człowieku, i we własnej sylwetce wykazując zdumiewające rysy fizycznego i moralnego podobieństwa do swego przodka, książę należał przy tym do tych ludzi, których głos, gdy tylko go podniosą, pomimo zgiełku tłumu dociera do najdalszych krańców dyskusyjnego forum. Swoim własnym jezykiem, gardzącym retorycznymi sztuczkami i stroniącym od poświęcania najmniejszej choćby cząstki sensu na rzecz okrągłej frazy, wyraził we wspomnianej pracy to, co wiedział i co sądził na temat cesarza; i tych kilka stron, pomijających w ogóle postać profesora retoryki, którego wystąpienie stało się powodem do ich napisania, zdołało obudzić w wielu sercach uśpioną miłość i szacunek dla jego znakomitego przodka.
Nadeszła ku temu również stosowna pora. Dwadzieścia roczników, które począwszy od roku 1871 służyły pod francuskimi sztandarami, dowiedziało się bowiem tego, czego uczy się rekrutów we wszystkich armiach świata: że Napoleon był największym wodzem wszechczasów. Z uwagi na to, że nasi młodzi oficerowie studiowali dzieje wielkich wojen, a ich dowódcy przygotowywali się do tego, aby móc ich uczyć, podziw, szacunek i miłość dla cesarza, który był zarazem naczelnym wodzem armii, przezwyciężyły z czasem wszystkie inne uczucia. Ich narastający entuzjazm rozpalała już nie tyle sama legenda, ile to, co było w niej rzeczywiste i namacalne, gdyż sami starannie ją przestudiowali, badając i analizując każdą kampanię, każdą operację, i każdy organizacyjny szczegół. Korespondencja wojskowa Napoleona stała się ich biblią. Nie poprzestając na opublikowanych źródłach, pragnęli dowiedzieć się z autentycznych dokumentów historycznych, w jaki sposób, przeprowadzając śmiałe manewry i uderzenia, Napoleon w warunkach wojennych szkolił i karmił dowodzoną przez siebie armię. Chcieli wiedzieć, na podstawie jakich informacji podejmował decyzje oraz jak organizował służbę na froncie i na tyłach. Po każdej zaś nowej publikacji byliśmy zmuszeni przyznać, że jeśli Francja została pokonana, to właśnie dlatego, że odstąpiła od zaleceń cesarza, stosując w zamian inne.
Cześć, jaką mieli dla Napoleona oficerowie, udzieliła się także szeregowym żołnierzom. O czyjej bowiem wojennej chwale można było im opowiadać, aby pobudzić ich do czynu, jeśli nie o chwale cesarza? Jaką armię można było wskazywać im jako wzór, jeśli nie armię napoleońską? Jakie zwycięstwa mogli celebrować, jeśli nie zwycięstwa Napoleona? I tak, krok po kroku, mocą samych tylko faktów, bez żadnego skoordynowanego działania, bez uprzedniego porozumienia, we wszystkich jednostkach armii, przez której szeregi przechodzi wszak cały naród, zaczęło pojawiać się światełko nadziei.
Malarze scen batalistycznych, mający bliższy od innych kontakt z armią, jako pierwsi przełożyć mieli tego rodzaju myśli żołnierza na frapujące obrazy. Samemu mając dosyć malowania od siedemnastu lat klęsk owego straszliwego roku, pragnęli oni wreszcie od tego się oderwać, i skierowali się ku tej niewyczerpanej krynicy chwały, pełnej malowniczych epizodów z udziałem ludzi i koni, stanowiących doskonały materiał do interesujących kompozycji. Czy myśleli wówczas o czymś więcej? Nie. Przekonali się jednak, że sumiennie wypełniając swe zawodowe powołanie i wykonując wspaniałe obrazy i świetne rysunki, walnie przyczynili się do nadchodzącego właśnie przełomu. Ich dzieła, reprodukowane w niezliczonych ilościach egzemplarzy, zdołały przemówić do wyobraźni ogromnej rzeszy ludzi, a kiedy w roku 1889 na Esplanadzie Inwalidów otwarto dla publiczności Wystawę Ministerstwa Wojny, prezentowane na niej prace dopełniły dzieła swego rodzaju nawrócenia.
W tym pałacu wspomnień, dzięki inteligentnej inicjatywie kilku członków pewnej komisji, od której minister bez wątpietnia nie oczekiwał tak energicznych działań, zgromadzono bowiem wszystkie pamiątki po generałach i żołnierzach epoki napoleońskiej. Nad nimi zaś unosił się, wszechobecny i aż nadto widoczny, obraz Napoleona. Był to najczęściej odwiedzany pawilon targów paryskich. Wlewając się doń wezbraną falą, nawet najbardziej rozentuzjazmowani i najbardziej hałaśliwi goście już od przedsionka zachowywali milczenie. W ich udręczonych umysłach zagnieżdżał się nabożny szacunek i poczucie świętości. Nieustannie przesuwali się wzdłuż oszklonych gablot, niespieszni, skupieni i milczący. Nad eksponatami pochylał się wciąż badawczo szereg głów, a w miarę upływu kolejnych miesięcy przez pawilon przepływał cały strumień mężczyzn, kobiet i dzieci. Szeroko otwartymi oczyma wszyscy oni chłonęli chwałę, chwałę ludu, prostych chłopów i robotników takich jak oni sami, których zabierano pewnego dnia z ojcowizny lub rodzinnego warsztatu, a po pięciu latach powracali cali w złocie i obwieszeni medalami, lub nawet dzierżąc w dłoniach buławę marszałka cesarstwa, a przy tym dość bogaci, by kupować całe prowincje, i mieniący się nowymi i górnolotnymi imionami, będącymi symbolami zwycięstwa, droższymi im nad imię ich ojców. Odwiedzający wystawę rozpoznawali również tego, który, wyniesiony wysoko ponad wszystkich oficerów i żołnierzy, rozdawał im wedle uznania majątki i zaszczytną sławę; tego, o którym, w ich dzieciństwie, rozprawiali starzy żołnierze, a którego podobiznę od tak dawna oglądać mogli ponad paleniskiem w rodzinnej chacie: Człowieka, Zdobywcę, Męczennika – tę nadprzyrodzoną istotę, której upadek był równie wielki, jak ambicja; której samo imię brzmi niczym powszechnie rozumiane wezwanie do czynu, łącząc wszystkie narody w podziwie i szacunku.
A wówczas, niczym zawezwani z milczenia grobu mocą Bożego dekretu, przemówili wreszcie świadkowie napoleońskiej epopei. Było to zjawisko doprawdy niezwykłe: wszystkie inne głosy, których opowieści publika uwielbiała dotychczas słuchać, delektując się nieprzyzwoitymi smaczkami i z lubością nasłuchując nowych lubieżnych szczegółów, nagle straciły wszelki posłuch.
Wszyscy wsłuchali się natomiast w słowa płynące z ust tych zjaw, które nareszcie ujawniać zaczęły tajemnice, jakich się po nich spodziewano. Były to sekrety naszej minionej wielkości: wiara w człowieka genialnego, gotowego do poświęceń i pełnego samozaparcia. Były to opowieści o zadawanych i otrzymywanych energicznych cięciach szablą, niezwykłych pochodach przez całą Europę, czworobokach rozbijanych w gwałtownych szarżach, rzekach przebywanych wpław, i przygodach o wiele bardziej zdumiewających niż te, które spotkać można w powieściach. Zaś w rozbłyskach artyleryjskich salw, w czarnej od prochu mgle i krwawym pyle, jawił się on, z kapeluszem nasuniętym na oczy, w długim płaszczu – niewzruszony, pogodny i wspaniały.
Wtedy można było mu się przyjrzeć takim, jakim był, podażaając za nim w chwilach słabości i nieszczęściach. Współczuliśmy mu tak samo, jak jego dawni żołnierze. Znów nauczyliśmy się go wielbić. Czy w ostatnich dniach swego życia na Świętej Helenie, zapisując w testamencie nazwisko Marbota, o którym wiedział jedynie, że z pewnością należy do odważnych, lecz którego talent pisarski został wówczas dopiero co odkryty dzięki kilkustronicowej broszurze, i „nakłaniając go, aby nadal pisał w obronie chwały francuskich armii i zamykał usta zdrajcom i oszczercom”, cesarz mógł przeczuwać, że książka tegoż Marbota, zapomniana przez pół wieku i opublikowana niemal przez przypadek, zdoła pewnego pamiętnego dnia obudzić we wszystkich sercach, nawet tych najtwardszych i najbardziej przed nim zamkniętych, współczucie dla żołnierzy, fascynację ich przygodami, szacunek dla ich cierpliwego stoicyzmu, oraz miłość, silną i wielkoduszną jak miłość tychże żołnierzy, dla człowieka, który przez dwadzieścia lat walczył o Francję oraz – na jej czele – przeciwko całemu światu?
Wszystkie wspomniane wydarzenia przygotowały grunt pod ten przełom, lecz przecież to nie one go wywołały. Pod presją okoliczności, z którymi, jak się zdaje, wspomnienie o Napoleonie nie miało żadnego związku, naród francuski nagle znalazł się w takim stanie umysłu, że – jego własnym zdaniem – tylko jakaś forma kultu cesarza mogła przynieść mu pociechę, umocnić go i przywrócić mu wielkość. Imię Napoleona było symbolem, łączącym w sobie wyobrażenia o chwale, władzy, i uczciwości. Naród zaś znużony był klęskami, i pragnął zwycięstw. Miał już dosyć parlamentarnej anarchii i tęsknie spoglądał na człowieka, który przywrócił mu ład i poczucie bezpieczeństwa. Nie chciał już dłużej patrzeć, jak wystawia się na licytację sumienie tych, którzy nim rządzą, i zwracał się ku temu, który, nieugięty, domagał się zwrotu zagrabionego mienia od spekulantów i nie pozwalał dostawcom nielegalnie się bogacić.
Narodowi wyznającemu proste poglądy potrzebne jest jakieś imię, będące ucieleśnieniem jego marzeń. Już niemal od wieku, za każdym razem gdy naród ten, pogrążony w ruchomych piaskach parlamentaryzmu, czuje, że znajduje się o krok od zagłady, ryzykując przyspieszenie tej katastrofy podejmuje rozpaczliwy wysiłek, pomimo tego, że piach oblepia mu wargi, a błoto wypełnia usta, i wydobywa z siebie ostatnie wołanie o ratunek, ostatni krzyk, po którym pozostaje już tylko śmierć. I to właśnie tego człowieka wzywa wówczas na pomoc; to jego imię wypowiada, jako imię nadprzyrodzonego bohatera, który jako jedyny może naród ten ocalić.
W roku 1799, gdy naród francuski pragnął uwolnić się od podłości Dyrektoriatu, jak również w latach 1815, 1830 i 1848, kiedy usiłował wyrwać się z ucisku arystokratów i finansistów, oraz ponownie w roku 1848, kiedy oburzony był republikańską anarchią (czyli już pięć razy w ciągu jednego stulecia), było to jedyne imię, które ucieleśniało wszystkie jego aspiracje. Jednakże przy pierwszych dwóch okazjach dla wszystkich, w roku 1830 dla więszości, i jeszcze nawet w roku 1848 dla szerokich rzesz narodu było to imię żyjącego człowieka, i to do jego geniuszu naród ten się odwoływał. W dniu dzisiejszym nie ma już mowy o wpływie ocalałych świadków epoki; nie wierzy się już w jej dziedzictwo i nie myśli o żadnym potomku cesarza. To właśnie ku martwemu Napoleonowi, a nie żadnemu z żyjących członków jego rodziny wyrywa się dusza narodu. Napoleon jawi się niczym wytwór umysłu, postać z legendy i marzenia, tak dobra, tak potężna i o tyle wspanialsza od całej otaczającej ją ludzkości, że dla tego narodu, który zatracił już resztki wiary w swych dawnych bogów, sama staje się Bogiem.
Nie ma obecnie takiej partii, która zdołałaby przywrócić go naszemu krajowi: jest już zanadto odległy w czasie i nazbyt uwznioślony w chwale. Jednej tylko Francji służyć może Napoleon jako przywódca i przewodnik, gdyż tylko ona może się z nim równać, i jest w stanie niezawodnie udźwignąć ciężar jego imienia.
Daremnie usiłuje się, pod bokiem kultu Napoleona, stworzyć cesarzowi rywala. Mam tu na myśli Joannę d’Arc, ogłoszoną „służebnicą Bożą” przez Kościół po tym, jak ten sam Kościół ją potępił. Joannę d’Arc zagarnęli dla siebie i zmonopolizowali katolicy, okrzyknąwszy ją cudotwóczynią, której zdumiewające dokonania były nie tylko inspirowane, lecz także realizowane przez bóstwo, i od tego czasu utraciła ona swą władzę nad krajem. Ta wizjonerka, kierowana przez świętego Michała i świętą Katarzynę, nie jest już symbolem ducha Francji, tego oburzonego na angielskiego najeźdźcę ducha, który wstąpił w młodą pasterkę z Domremy i aż do chwili jej śmierci ożywiał w niej słodką i szczodrą miłość dla naszego kraju. Jej posąg, który każdy czcić będzie na swój sposób, może jednoczyć wszystkich wierzących we Francję, lecz jej sanktuarium jednoczyć będzie jedynie wyznawców wspomnianej religii.
Ponadto bez względu na to, jak chlubna może być pamięć o niej, Joanna d’Arc symbolizuje jedynie walkę z obcym najeźdźcą i obronę naszej ojczyzny. Jest postacią bardzo odległą w czasie i należy do epoki tak dalece różnej od naszej, że – oprócz dobra naszego kraju – nic z tego, co poruszało ją i pobudzało do czynu nie zdoła nas już dziś poruszyć. Natomiast Napoleon spleciony jest ze wszystkimi włóknami naszego jestestwa i nie ma takiej cząsteczki jego istoty, z której nasza własna natura nie byłaby stworzona. To on zbudował cały nasz system społeczny, wraz z jego prawami i instytucjami. To on nadał mu formę, jaką nadal nosi, mimo iż od tego czasu upłynął już niemal cały wiek. To on znosił wraz z nami wszystkie nasze nieszczęścia i dał nam wszystkie nasze radości. Przez dwadzieścia lat kierował zaciekłym oporem Francji, walczącej w pojedynkę przeciwko całej Europie. Był ucieleśnieniem tego, co najwznioślejsze w Rewolucji, i tego, co najświętsze w naszym kraju, a kiedy już przysporzył Francji chwały, na dobre złączył z nią swój los i związkowi temu kres położyła dopiero wspólna dla nich obojga katastrofa, unicestwiając nasz kraj na pewien czas, a jego, jako suwerennego władcę, już na zawsze.
I niechaj nie mówią nam, że to właśnie Napoleon sprowadził na Francję tę katastrofę. Na taki zarzut odpowiedzieć może z łatwością historia. Walezjusze i Burbonowie, Rewolucja i Cesarstwo, dzisiejszy nasz rząd i przyszłe władze, natrafiały i natrafiać będą zawsze na tych samych nieprzyjaciół, ponieważ reprezentować będą Francję, troszcząc się o jej misję, interes i chwałę. To, iż przeciwko Francji tworzą się koalicje, nie jest spowodowane przyjęciem przez nią jakiejś konkretnej formy ustroju. Wynika to po prostu z politycznego kształtu Europy i z faktu, że kraj nasz zawsze wzbudzać będzie zazdrość, właśnie dlatego, że jest Francją.
Pora wreszcie zrozumieć, że system polityczny, jaki królowie z dynastii Burbonów zmuszeni byli sobie narzucić pod presją okoliczności, a którego budowa zajęła trzy panowania i dwa stulecia, jest tym samym ustrojem, który zmuszony był przyjąć Napoleon, z tą różnicą, że on dokonał tego w piętnaście lat. Aby bronić swych granic, Burbonowie musieli niegdyś sformować Pierwszy Związek Reński, osadzić monarchów ze swej dynastii na tronach Hiszpanii i Neapolu, ustanowić punkt oparcia w północnych Włoszech, i podejmować próby zaanektowania Belgii. Czyż Napoleon nie postępował podobnie?
A czy to on uwikłał się w zmagania z Anglią? Abstrahując nawet od wojny stuletniej i walk o Belgię, przyjrzyjmy się historii dopiero od czasów Ludwika XIV. Któraż z jej stronic nie nosi śladów francuskiej krwi, przelanej przez Anglików? Mamy w niej wojny w latach 1666-1667, 1672-1679, 1688-1697, 1701-1714, 1740-1748, 1755-1763, 1778-1783 i 1793-1800. A zatem tylko w ciągu XVIII wieku widnieje w niej aż czterdzieści jeden lat otwartej, oficjalnie wypowiedzianej wojny. Także i na kontynencie każdy, kto zaatakuje Francję, może liczyć na poparcie Anglii. Napoleon dochodzi do władzy, i dzieje się dokładnie to samo, co w czasach Burbonów. Anglia nie planuje bowiem zniszczyć ani tej dynastii, ani Napoleona: jej celem jest Francja.
Pierwszych piętnaście lat XIX wieku to kondensacja kompletnej historii francuskiego narodu. W osobie swej Napoleon jednoczy zarazem wielkość i upadek całej dynastii Burbonów. Przez niego scalają się i łączą w jedno tryumfy takie jak ten pod Denain i klęski w rodzaju Malplaquet. Ucieleśnia on jednocześnie walkę o wolność mórz i zmagania o naturalne granice kraju. Jak Henryk IV, przynosi pokój sumieniom; jak Ludwik XIV, reorganizuje administrację, i bardziej od wszystkich monarchów przyczynia się do zjednoczenia narodu. Takimi żołnierzami, jakimi w przeszłości byli Kondeusz, Tureniusz, de Luxembourg, de Villars, czy Maurycy Saski, stają się teraz Lannes, Davout i Massena.
To właśnie kompletny brak wiedzy o Napoleonie sprowadził na Francję i jej armię katastrofy z roku 1870, narodowi zaś przyniósł ekscesy parlamentaryzmu: tę bezwstydną korupcję, która z sądu uczyniła miejsce publicznej licytacji. Na rząd naszego kraju sprowadził tak daleko idące obniżenie zasad funkcjonowania władzy, że rozluźniły się wszystkie jej sprężyny, aparat administracyjny legł w gruzach, a brak dyscypliny zagnieździł się na wszystkich szczeblach. W społeczeństwie z kolei wywołał tę moralną anarchię, która spowodowała rozkład i upadek klasy, mieniącej się dotąd sternikiem narodu, i to na długo przed tym, nim zdołała wzbudzić prozelityzm tykającej bomby w klasach nieposiadających, które nie chciały już dłużej być sterowane. Społeczeństwo to drży teraz ze strachu. Powinno było raczej zadrżeć wtedy, gdy obaliło tego, który jako jedyny był w stanie je chronić. Zdumione jest także częstotliwością anarchistycznych zamachów, kiedy to raczej ich rzadkość powinna zdumiewać. Jeśli nawet sklepikarze mają w głowie anarchię, jakże to możliwe, by myśl o niej nie zaświtała w umysłach szerokich rzesz narodu? Czemuż to jedynie sklepikarze mieliby mieć monopol na spełnianiae swoich zachcianek, kiedy te właśnie zachcianki i własny interes stały się jedynym fundamentem społeczeństwa, zasada władzy utraciła już swych zwolenników, a nawet pojęcie ojczyzny jest już tylko figurą retoryczną, służącą do tego, by pokrywać wszelkie koszty i uzasadniać wszelkie malwersacje?
Ojczyzna, władza, społeczeństwo – te właśnie rzeczy symbolizuje Napoleon. On jeden daje nam wspólną nam wszystkim wiarę i nadzieję, wspólną religię i formę kultu. On jeden potrafi ocalić nas przed powszechnymn strachem. To w nim właśnie my, Francuzi – którzy nie jesteśmy ciemięzcami i mamy dosyć bycia ciemiężonymi – możemy i powinniśmy spotkać się na wspólnym gruncie. Inne narody zyskiwały niegdyś wielkość u naszego boku właśnie dlatego, że wiedziały jak czcić swych bohaterów i zachowywać ich w wiernej pamięci. Pewien pedant stwierdził, że zwycięstwo pod Sadową odniósł pruski nauczyciel. Nonsens! Był to sam Fryderyk Wielki. I to on także, wciąż żywy, pokonał martwego już Napoleona pod Sedanem.
Francja, leżąc w swej wojennej zbroi, śpi ciężkim snem, snem trwającym już czterdzieści dwa lata. Wokół niej zaś mrowi się gwarny tłum sprzedawczyków i zdrajców, którzy uważają ją za swą zdobycz. Krzyczą więc i dyskutują, wykłócają się o należne im kwoty, udają oburzenie, gwiżdżą, śmieją się, i bawią w najlepsze. Francja zaś, której snu nie jest w stanie zakłócić cały ten hałas, śpi dalej, śniąc o minionych czasach, i nawet nie zauważa, że ludzie ci skradli jej purpurowy płaszcz, aby przyciąć go na kształt królewskich szat. Niech no tylko jednak heros, bezgranicznie obojętny na te wrzaski, wespnie się na górę, niech tylko się ukaże, a jednym gestem zwali z nóg i rozpędzi tę bandę marionetkowych władców. Wystarczy, by pochylił się nad poduszką dziewicy – wojowniczki i ucałował ją w czoło, a nagle powstanie ona z uniesioną głową, jeszcze bardziej promieniejąca i szlachetna, z kopią w dłoni i przyłbicą opuszczoną na czoło, taka, jaka jawiła się w dawnych czasach, kiedy to, unosząc się na chyżych skrzydłach po błękitnym niebie, wiodła do boju pionierów chwały idących na swe żniwo na polach Jeny.
Jeśli zaś ów heros, którego oczekujemy od tak długiego czasu, zwlekać miałby ze swym przybyciem, jeśli nawet śmierć miałaby nas dosięgnąć, zanim nadejdzie jego godzina, to przynajmniej z szacunku dla tego człowieka, który był zbawcą dla naszych ojców, wychowajmy pokolenie wierne jego pamięci, które wyciągnie wnioski z jego historii i dorastać będzie w oddaniu dla niego. A wówczas, kto wie, może znajdzie się jakieś dziecko, zrodzone dla chwały, które poczuje, że jest godne pójść w jego ślady i, odniósłszy zwycięstwio takie jak to pod Montenotte, pokaże, że zna drogi wiodące pod Marengo.
Fryderyk Masson, marzec 1894 r.