Napoleoński amok Polaków - ebook
Napoleoński amok Polaków - ebook
Poczuj ducha epoki napoleońskiej i przekonaj się, jaką rolę odegrali w niej Polacy
Kim naprawdę był Napoleon: wybitnym i uwielbianym wodzem czy bezwzględnym dyktatorem?
Czy u jego boku Polacy mogli zdobyć trwałą niepodległość?
Chciał hojnie wynagrodzić ich „wierność do końca”, czy tylko cynicznie wykorzystać?
Czy bez „swoich Polaków” odniósłby podobne sukcesy?
Sławomir Leśniewski, popularyzator historii i autor bestsellerowych książek historycznych z właściwą sobie lekkością i bezbłędnym wyczuciem charakteru epoki opisuje tworzenie polskich oddziałów zbrojnych oraz ich burzliwe losy u boku francuskiego wodza. Opierając się m.in. na wspomnieniach i pamiętnikach z lat 1796–1815, zabiera czytelnika na pola najważniejszych bitew podczas kampanii w Prusach, Hiszpanii, Rosji i Francji, kreśli barwne sylwetki dowódców i wojskowych. Pomimo nieukrywanej sympatii do Napoleona, autor nie boi się podkreślać również negatywnych skutków wzajemnej współpracy, błędów w kampaniach, niechęci i nieufności, jaką w niektórych kręgach budził przywódca.
To trzecia po Potopie. Czasie hańby i sławy 1655-1660 i Drapieżnym rodzie Piastów popularyzatorska książka Leśniewskiego, która przybliża klimat jednej z najbardziej fascynujących epok w historii.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-06773-4 |
Rozmiar pliku: | 7,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROK 1809
Zażarty bój pod Falentami zdawał się tracić na intensywności. Polskie armaty, przytłoczone lawiną ognia, cichły jedna po drugiej. Dowodzący baterią kapitan Roman hrabia Sołtyk i jego artylerzyści dokonywali cudów waleczności, ale nie byli w stanie powstrzymać austriackiego natarcia. Na brudnej, zmęczonej twarzy hrabiego wyraz bitewnego uniesienia łączył się z narastającą coraz bardziej obawą, że nie zdoła zatrzymać wroga. Wokół niego padali kolejni kanonierzy, ale on sam podczas trwającego przeszło godzinę pojedynku artyleryjskiego ciągle nie odniósł nawet najmniejszej rany. W końcu jeden z pocisków uderzył niemal w niego. Kapitan poczuł podmuch, a impet żelaznej kuli, która wyżłobiła dziurę w wilgotnej glebie, obsypując go kawałkami darni i piachu, zaraz potem rzucił nim o ziemię. Jak przez mgłę dostrzegł cofających się w nieładzie piechurów Godebskiego i posuwających się za nimi w gęstych szeregach Austriaków. Boże, przełamią nas – pomyślał z rozpaczą, usiłując jednocześnie wstać, ale nogi się pod nim ugięły i osunął się w to samo miejsce. I wtedy u wylotu grobli, w miejscu stanowiącym już ostatnią redutę obrony, zobaczył księcia.
Jego charakterystyczna sylwetka wyraźnie odcinała się na tle zwartego oddziału, który prowadził do kontrnatarcia. To był batalion pierwszego pułku piechoty Małachowskiego wymieszany z piechurami Godebskiego. Z oddali nie mógł tego widzieć, ale z łatwością wyobraził sobie, że książę ma w ustach nieodłączną lulkę, w jego rękach dość wyraźnie dostrzegł natomiast karabin z nasadzonym bagnetem, zapewne należący do jednego z zabitych żołnierzy. Popularny Pepi prowadził oddział jak na paradzie. Rozrywające się wokół pociski armatnie wznosiły kaskady ziemi i fontanny wody, tworząc poruszającą w swej grozie oprawę, pociski karabinowe raziły od czoła polską kolumnę, a książę, jakby zupełnie tego nie dostrzegając, z nieludzkim wręcz spokojem, nie przyspieszając kroku, podążał na jej czele wśród lasu bagnetów. Nic nie mogło ich powstrzymać. Polacy hurmem wpadli do Falent Małych i w walce wręcz opanowali pałac i park, spychając wroga ku Falentom Dużym. Sołtyk patrzył jak urzeczony na rozgrywające się na jego oczach sceny, odczuwając jednocześnie dumę, że może uczestniczyć w tak niezwykłym spektaklu.
Poniatowski i jego żołnierze nie potrzebowali jednak podziwu, ale wsparcia. Hrabia, czując zawrót głowy, chwiejnym krokiem podszedł do najbliższej armaty i niczym prosty kanonier przyłączył się do jej obsługi. Jego podkomendni, pochłonięci walką, nie zwrócili na to większej uwagi. Ogień polskiej artylerii, doskonale kierowanej przez baterię Sołtyka oraz Francuza Pelletiera, w połączeniu z pełnym furii atakiem na bagnety poprowadzonym przez Poniatowskiego, przyniósł powodzenie. Walczący na tym odcinku Węgrzy nie wytrzymali impetu natarcia, dając się zepchnąć ze wszystkich zdobytych wcześniej pozycji. Setki nieprzyjacielskich trupów znaczyły miejsca, gdzie bój był najbardziej zażarty. Ale i Polacy ponieśli bolesne straty. Wszyscy oficerowie, poza jednym, odnieśli rany. Tym jedynym, którego nie dosięgła żadna kula, cios bagnetem ani cięcie szablą, był książę, w największym stopniu wystawiający się na niebezpieczeństwo. Tylko czako przechyliło mu się na głowie bardziej niż zwykle, a jego mundur był od dołu do góry wymazany krwią i błotem. Kiedy walka ustała, pod wpływem wielkiego zmęczenia na chwilę przysiadł na murku, czując jednocześnie, że jego ciało z wolna opuszcza napięcie. Gdyby w tamtej chwili ktoś zapytał go, czy kalkulował ryzyko szaleńczego ataku i szanse na przeżycie, czy raczej jego podjęcie było wynikiem nagłego impulsu, nie potrafiłby odpowiedzieć. W głowie miał pustkę. Czuł jedynie niewymowną dumę i radość.
Miał się czym cieszyć. Po raz pierwszy od piętnastu lat był w boju i wreszcie poczuł się prawdziwym księciem Józefem. Nie zamierzał już niczego w swoim życiu zmarnować.
W roku 1809 Księstwo Warszawskie, jego mieszkańcy i armia, a osobiście również i jej dowódca, książę Józef Poniatowski, postawieni zostali przed wyjątkowo trudną próbą. Stawką było dalsze istnienie młodego państwa. Austria już po raz drugi, odkąd Napoleon został cesarzem, rzuciła wyzwanie Francji. Mogło się wydawać, iż na wiedeńskim dworze stracono poczucie rzeczywistości, że jej władca oraz jego doradcy postanowili na oczach zdumionej Europy popełnić swoiste polityczne i militarne harakiri. Bowiem poza angielskim złotem Austria nie zapewniła sobie wsparcia ze strony żadnej z potęg. W każdym razie takiego wsparcia, które urzeczywistniłoby się aliansem o charakterze wojskowym. Upokorzone przed trzema laty Prusy potęgą być przestały i żaden Prusak nawet nie myślał o odwecie, Rosja zaś, mocno kibicując Austrii, nie była jeszcze gotowa do wystąpienia przeciwko Francji, więc dochowała postanowień pokoju z Tylży. Podczas tajnych rozmów zapewniła jednak o swojej neutralności i pozostawaniu w mocy zobowiązań przyjętych w traktatach rozbiorowych. Więzy krwi zadzierzgnięte nad trupem Rzeczpospolitej były silniejsze od strachu cara przed Napoleonem.
Ale bardzo myliłby się ten, kto by sądził, że decydując się na wojnę, Wiedeń był pozbawiony innych poza opisanymi i znanymi jedynie wąskiemu gronu polityków atutów, które mogły poważnie zaważyć na jej wyniku. Po Austerlitz i militarnej katastrofie w 1805 roku armia austriacka przeszła gruntowną modernizację, a reformy wydatnie zwiększyły zarówno jej liczebność, jak i walory bojowe. Powstała zupełnie nowa formacja, tak zwana landwera (obrona krajowa), bataliony myśliwskie, wprowadzono ponadto wielkie jednostki, brygady i korpusy, liczebność armii wraz z węgierskim pospolitym ruszeniem osiągnęła pół miliona ludzi. Jej głównodowodzącym został minister wojny arcyksiążę Karol, najzdolniejszy z cesarskich braci, urodzony wódz. Poza krociami żołnierzy Austria miała jeszcze jeden atut, na który liczyła w nie mniejszym stopniu niż na własną armię. Spodziewano się jak największego uwikłania cesarza Francuzów w hiszpańską wojnę, w której walczyły jego najlepsze korpusy. Na początku 1809 roku było tam ich już ponad dwieście tysięcy, w tym również kilka doskonałych pułków piechoty Księstwa Warszawskiego. Pozostawione w Niemczech siły, których jądro stanowił wzmocniony korpus Davouta, Austriacy lekceważyli. Poza tym mieli nadzieję, że wsparcie ze strony państw Związku Reńskiego będzie niewielkie, a Niemcy nie zechcą przelewać krwi za Francję. Niedaleka przyszłość miała pokazać, jak bardzo się mylili w swoich rachubach.
Plan arcyksięcia Karola obejmował działania na kilku frontach. Główny atak Austria wyprowadziła w Niemczech, pragnąc zadać Napoleonowi decydujący cios nad Renem. Część sił skierowano do Włoch. Aby zaś odciąć cesarza od pomocy najwierniejszego z aliantów i jego bitnej armii, postanowiła równolegle uderzyć na Księstwo. 15 kwietnia, zaledwie pięć dni po wypowiedzeniu wojny i wkroczeniu Austriaków do Bawarii, granice Księstwa Warszawskiego przekroczyła armia arcyksięcia Ferdynanda d’Este. Był on niezłym dowódcą, ale jednocześnie wielkim pyszałkiem jak wielu innych książąt krwi, przed którymi – o tym był zupełnie przekonany – postawiono zadanie nazbyt łatwe do wykonania w stosunku do ich rangi i ambicji. Rzeczywiście, arcyksiążę obok liczącej sto armat artylerii miał do dyspozycji ponad trzydzieści tysięcy żołnierzy, podczas gdy Polacy mogli mu przeciwstawić siły ponad dwukrotnie słabsze. Po ich szybkim pokonaniu, zdobyciu Warszawy i zlikwidowaniu „bękarta z Tylży” – jak nad Dunajem zwano Księstwo Warszawskie, o sto lat z okładem wyprzedzając modę na podobne epitety pod adresem odrodzonej po pierwszej wojnie światowej Polski – jego armia miała wspomóc wojska walczące na terenie Niemiec. Ferdynand d’Este szedł na wojnę niczym na defiladę na oczach zachwyconej gawiedzi, oczekując po kampanii wyłącznie zwycięskich laurów i nie przewidując żadnych nieprzyjemnych niespodzianek. Ba, liczył, że obędzie się bez poważniejszej walki. Osłabieniu polskiego ducha miała posłużyć wydana przez niego odezwa, która zawierała kilka zdań gorzkiej prawdy: „Walczycie za Napoleona i cóż z tego wam przyjdzie? Dałże wam to, co wam przyrzekł? A dziś czyż to za waszą sprawę przelewacie krew pod murami Madrytu? Cóż ma wspólnego Wisła z Tagiem?”. Pozornie były to celne argumenty. Niejeden Polak musiał się zastanowić nad ich wymową. Całkiem niedawno osiem tysięcy doskonałej polskiej piechoty przeszło na francuski żołd, aby bić się za Pirenejami, wysłany tam również został pułk kawalerii, a kilka innych pułków piechoty skierowano do służby garnizonowej w Szczecinie, Głogowie i Gdańsku. Bardzo wiele, niestety, wskazywało na instrumentalne traktowanie przez Napoleona Polaków i Księstwa jako satelity i wschodniego bastionu cesarstwa. Ale jednocześnie „prawda” zawarta w odezwie arcyksięcia oznaczała demagogię i sofistykę. Gdzie bowiem przez kilka dziesięcioleci poprzedzających powstanie Księstwa Warszawskiego walczył polski rekrut siłą ubrany w austriacki mundur, nad jaką rzeką ginął w służbie obcego cesarza, który dokonał rozbioru jego ojczyzny? Książę Poniatowski udzielił Ferdynandowi błyskotliwej odpowiedzi, pisząc, iż wyłącznie dzięki Bonapartemu Polacy dostąpili zaszczytu stoczenia walki przeciwko austriackiemu arcyksięciu, na dodatek nie pod żadną obcą chorągwią, ale polską. Po tak eleganckiej w formie, ale jednoznacznej w treści i rozwiewającej złudzenia odpowiedzi stało się jasne, że Polacy będą walczyli, zatem na zwycięstwo przyjdzie arcyksięciu zasłużyć sobie w krwawym znoju bitwy. Wymiana listów do niczego nie doprowadziła, musiały przemówić armaty.
Wojska Księstwa Warszawskiego miały się bić niemal w zupełnym osamotnieniu. Około dwóch tysięcy saskich żołnierzy już na początku działań wojennych odmaszerowało do rodzinnego kraju. Kilka tysięcy słabo wyszkolonych rekrutów dopiero w ich trakcie miało zasilić armię. Francuska pomoc ograniczyła się do niewielkiej dotacji finansowej ze strony drezdeńskiego rezydenta Charles’a-François Serryego i jego płomiennych apeli o wytrwanie u boku Napoleona. Marszałek Davout nie zareagował na prośby Poniatowskiego i nie nadesłał mu żadnego wsparcia. Było to nawet zrozumiałe; na barkach marszałka i jego nielicznych wojsk, szumnie nazwanych Armią Nadreńską, ciążyło zadanie powstrzymania głównego uderzenia Austriaków, dlatego trudno było oczekiwać, iż osłabi je jeszcze bardziej. W istniejącej sytuacji atutem Poniatowskiego i jego niewielkiej armii był doborowy korpus oficerski, o jakim Austriacy mogli zamarzyć. Tworzyli go generałowie Jan Henryk Dąbrowski, Michał Sokolnicki, Józef Zajączek, szef sztabu Stanisław Fiszer i duża grupa niższych oficerów, którzy mieli zyskać rozgłos w następnych latach wojen napoleońskich.
Książę Józef Poniatowski, obraz Franciszka Paderewskiego z 1814 roku.
Kampania 1809 roku, która wedle wszelkich oznak powinna przynieść Polakom niechybną klęskę, okazała się najwspanialszym epizodem w krótkich dziejach Księstwa Warszawskiego. Pozwoliła również księciu Poniatowskiemu na dokonanie niezwykłej przemiany – z darzonego nieufnością ministra i wodza narzuconego przez Napoleona, człowieka o upodobaniach fircyka i bawidamka – w niekwestionowanego przywódcę narodu.
Już na samym początku, gdy nieprzyjaciel w błyskawicznym marszu niepowstrzymanie zbliżał się do Warszawy, książę musiał podjąć arcyważną decyzję: bronić stolicy spoza jej murów i szykowanych naprędce umocnień czy wydać mu bitwę na jej przedpolu. Wybrał to drugie rozwiązanie, pomimo że na obronę do upadłego nalegali Serra i stronnictwo polskich jakobinów. To była właściwa decyzja, chociaż w momencie jej podejmowania z pewnością nie była tak oczywista. Warszawa jednak łatwo mogła stać się grobem dla zamkniętej w niej armii; bitwa w otwartym polu, chociażby przegrana, dawała możliwość wycofania ocalonych z niej sił i kontynuowania wojny. Wydaje się, że książę koncepcję rozegrania kampanii nosił w głowie już od dawna. W korespondencji przesłanej marszałkowi Bernadotte, swojemu formalnemu zwierzchnikowi, wyłożył jej zasadnicze punkty: „Przy nadarzonej sposobności zaatakować Austrię przed schronieniem się za wały . W razie udania się ataku korzystać z sukcesów, jakie się nastręczą. W razie zaś przeciwnym – trzymać się jak najdłużej, aby zyskać na czasie, a jeżeli w końcu czas nie przyniesie dla nas nic korzystnego, przejść Wisłę, rzucić piechotę do twierdz Pragi, Serocka, Modlina, z kawalerią zaś przejść do Galicji lub przynajmniej osłaniać tę stronę, aby utrzymać wolną komunikację między tymi twierdzami”. Poza rozważaniami natury taktycznej z korespondencji Poniatowskiego wynikało jasno, iż niezależnie od rozwoju sytuacji nie brał on pod uwagę rozmów ugodowych i kapitulacji w jakiejkolwiek postaci. Wspomnianą w liście sposobność do zaatakowania przeciwnika książę znalazł bardzo szybko.
19 kwietnia doszło do bitwy pod Raszynem, przez który wiodła z południa najkrótsza droga na Warszawę. Wybór miejsca do jej stoczenia z dwukrotnie liczniejszym wrogiem nie mógł być lepszy. Ówczesny Raszyn to było kilkanaście chałup i górujący nad nimi kościółek obok grobli przy rozległym Stawie Raszyńskim. Biegła nią droga do pobliskich Falent, składających się z Falent Małych, posadowionych bliżej Raszyna, i Falent Dużych, wysuniętych w kierunku Nadarzyna. Teren wokół był podmokły i szczególnie wczesną wiosną w praktyce nie do przebycia dla armii. Aby wejść do Warszawy, Austriacy musieli sforsować wąską gardziel grobli przebiegającej po otaczającym ją topielisku albo wybrać inny kierunek ataku. Istniała taka możliwość. Ale arcyksiążę zrezygnował z niej z dwóch głównych powodów: nie zamierzał tracić cennego czasu ani tym bardziej wystawiać na szwank swojej wojennej sławy, a może raczej należałoby powiedzieć – zupełnie mylnego przeświadczenia o niej. Za tę często spotykaną przypadłość wielkich tego świata, jaką jest pycha, zwykle maluczkim przychodzi płacić słoną cenę. Tak miało stać się również i tym razem.
W Falentach, które stały się najbardziej wysuniętą pozycją obronną Polaków, stanęła awangarda dowodzona przez generała Sokolnickiego: trzy bataliony piechoty i sześć armat. Jednym z nich dowodził pułkownik Cyprian Godebski, powszechnie znany i lubiany legionista oraz poeta, który dzięki bitwie raszyńskiej zyskał nieśmiertelność. Główne zadanie awangardy polegało na możliwie jak najdłuższej obronie wejścia na groblę wiodącą ku Raszynowi, wykrwawienie wroga i uwikłanie w walkę jak największej liczby jego żołnierzy. W rejonie wsi książę roztasował siły główne z artylerią liczącą ponad trzydzieści armat, zajmujące front szeroki na sześć kilometrów. Wstępem do bitwy stała się zwycięska szarża jazdy generała Rożnieckiego pod Nadarzynem przeciwko straży przedniej arcyksięcia; polscy ułani z 2. pułku zaatakowali z impetem austriackich huzarów, spędzając ich z pola. Wieść o potyczce rozeszła się błyskawicznie wśród żołnierzy pozostałych jednostek, a pierwsze w wojnie zwycięstwo zostało potraktowane jako zapowiedź przyszłych triumfów.
Bitwa rozpoczęła się po południu 19 kwietnia. Pewny siebie, ufny w posiadaną przewagę Ferdynand d’Este nie silił się na finezyjny plan jej rozegrania. Postawił na czołowe natarcie, bagatelizując niedogodności wynikające z ukształtowania terenu i zamierzając za jednym zamachem unicestwić polską armię. Austriacy zaatakowali w trzech kolumnach od strony Nadarzyna, Tarczyna i Piaseczna. Podkomendni Sokolnickiego walczyli z najwyższą zaciętością, ale po kilkudziesięciu minutach zostali zepchnięci ze stanowisk. Przed 15.00, pomimo nadesłanych posiłków, ariergarda cofała się w nieładzie w kierunku Raszyna, ranni zostali Godebski i Fiszer. Niedługo potem swoje wielkie chwile przeżył Poniatowski, prowadząc opisany w otwarciu rozdziału kontratak na bagnety. Pozwolił on nie tylko odzyskać stracony teren, ale przede wszystkim przeciwdziałać narastającej panice. Lecz książę, idąc pod gradem kul i ryzykując nie tylko własne życie, osiągnął coś o wiele ważniejszego – zaczął odzyskiwać zaufanie żołnierzy, którego dotychczas tak bardzo mu brakowało. Oni zaś, w większości żółtodzioby po raz pierwszy będący w podobnej sytuacji, zdobyli poczucie własnej wartości, które miało im towarzyszyć już do końca epoki napoleońskiej, a w wielu przypadkach do powstania listopadowego.
Pomimo wielokrotnie ponawianych ataków przeciwnik nie zdołał przełamać polskiej obrony. Około godziny 19.00 arcyksiążę dał za wygraną. Jego skrwawione oddziały zaczęły się wycofywać na pozycje wyjściowe. Obie strony poniosły bardzo dotkliwe straty; polskie sięgały tysiąc trzystu pięćdziesięciu żołnierzy, wliczając rannych i jeńców, austriackie były niemal dwa razy większe. W samej końcówce starcia, podczas jednego z ostatnich kontrataków, kolejną już, tym razem śmiertelną ranę odniósł pułkownik Godebski, który zmarł w nocy podczas transportu do stolicy. January Suchodolski umieścił jego sylwetkę w centralnym miejscu na swoim monumentalnym obrazie poświęconym bitwie raszyńskiej. W sferze taktycznej nie została ona rozstrzygnięta, ale już na samym początku wojny – jak celnie stwierdził Marian Kukiel – Polacy pozbawili zadufanego w swoje siły przeciwnika „zuchwałego rozmachu w działaniach wojennych”. Przeciwnik utracił nie tylko inicjatywę, ale i pewność siebie, jedno i drugie na rzecz armii Księstwa Warszawskiego. Krwawy kapitał zdobyty przez nią na grobli falenckiej miał zaowocować w dalszej części kampanii. Takiego bagażu przyszłych skutków batalii raszyńskiej chyba nikt się nie spodziewał. Arcyksiążę był bardziej zaskoczony niż wstrząśnięty przebiegiem walki i postawą Polaków, natomiast oni sami jeszcze nie do końca potrafili ocenić to, co się wydarzyło.
Noc po bitwie wprawiła wielu żołnierzy oraz mieszkańców Warszawy w minorowe nastroje. Sasi szykowali się do powrotu do ojczyzny, zwołana pospiesznie rada wojenna optowała za opuszczeniem miasta, nie widząc szans na jego skuteczną obronę. Wieści te przedostały się za obwałowania, wywołując panikę. Ranek trochę ostudził nastroje. Jak przystało na zwyczaje epoki, walczący jeszcze niedawno z takim zacietrzewieniem przeciwnicy spotkali się ze sobą dla omówienia warunków ewakuacji miasta. Nazajutrz Poniatowski i arcyksiążę Ferdynand podpisali stosowną konwencję, zgodnie z którą wojsko miało opuścić Warszawę w ciągu dwóch dób, a władze cywilne otrzymały na to pięć dni. Austriacy zobowiązali się nie nakładać na miasto kontrybucji wojennej i respektować prawa obywateli. Na tyle arcyksiążę mógł sobie pozwolić, bo takie zobowiązanie nie miało większego znaczenia dla losów kampanii. Ale popełnił jednocześnie pozornie trudny do zrozumienia, w istocie niewybaczalny błąd, którego skutki były bardzo doniosłe. Oto, wypełniony pychą i nie do końca zdający sobie sprawy z tego, co zaszło i co zajść wkrótce może, Ferdynand d’Este zgodził się na pozostawienie w polskich rękach umocnień praskich jedynego warszawskiego mostu. W praktyce oznaczało to tyle, że osłonięte Wisłą wojska Księstwa mogły w sposób niezagrożony rozwinąć działania na jej prawym brzegu, a szybki sukces Austriaków, stanowiący strategiczny cel kampanii, przestał być osiągalny. Na usprawiedliwienie austriackiego wodza przemawia to, że podczas rokowań Poniatowski kilkakrotnie zachował się jak podczas niedawnej bitwy – blefował i ryzykował, stawiając wszystko na szalę. Wykazał się nieustępliwością i zagroził, że w przypadku braku zgody na zaproponowane warunki zbombarduje lewostronną część Warszawy z armat ustawionych po praskiej stronie. Aby wywrzeć tym większe wrażenie, nakazał nawet wycelować je w swój ukochany pałac Pod Blachą, usytuowany w bezpośrednim pobliżu Zamku Królewskiego. Arcyksiążę zdał sobie sprawę, że w przypadku spełnienia pogróżki miasto zostanie zburzone, a w konsekwencji może dojść do niekontrolowanych rozruchów i zbrojnego wystąpienia mieszkańców przeciwko jego żołnierzom. Dobrze przy tym wiedział, jaki los spotkał rosyjską załogę podczas powstania w 1794 roku, atakowaną zewsząd również przez rozjuszony tłum, i wolał nie prowokować losu.
Podpisanie konwencji spotkało się niemal z powszechnym oburzeniem i niezrozumieniem. Postawiło Poniatowskiego pod pręgierzem padających niemal zewsząd zarzutów. Jednym z nielicznych oficerów, którzy go rozumieli i w pełni podzielali jego decyzję, był służący od niedawna w wojsku Księstwa doskonały artylerzysta, Francuz Jean-Baptiste Pelletier. Najbardziej spontanicznie i nieprzyjaźnie zareagowała ludność stolicy oraz prości żołnierze. Czyli ci wszyscy, dla których polityka, strategia, taktyka były w tym momencie pustymi, nic nie znaczącymi dźwiękami w zestawieniu z poczuciem honoru i najprościej rozumianej przyzwoitości. Oddajmy jeszcze raz głos Marianowi Kukielowi: „Gorycz zalewała serca. Burzyły się umysły. Gwardya narodowa zbuntowała się, strzelanina w powietrze wypełniła ulice i okrzyki: «zdrada!». Kamieniami rzucano na generałów. Wrogimi okrzykami żegnano księcia. Żołnierz liniowy sarkał, miotał obelgi i przekleństwa i także mówił o zdradzie. Raz jeszcze przeszedł książę Józef przez czyściec podejrzeń i zniewag ”. Pretensje mieli także członkowie Rady Stanu, zarzucający księciu samowolne zawarcie konwencji i nieodpowiednie zabezpieczenie działalności rządu. Potraktował ich butnie, obcesowo radząc w terminie opuścić miasto bądź zostać w nim na prawach prywatnych osób i w ten sposób uniknąć represji. W powstałym rozgardiaszu nie zamierzał poświęcać władzom cywilnym zbyt wiele uwagi. Najważniejsze było uratowanie armii i kontynuowanie kampanii. Nie dał nawet eskorty członkom rządu, którzy postanowili przenieść się do Torunia.
Bitwa pod Raszynem, obraz Wojciecha Kossaka, 1913 rok.
Nie tylko w pierwszych godzinach, ale także w pierwszych dniach po bitwie raszyńskiej niemal nikt po obu stronach nie zdawał sobie sprawy z jej możliwych następstw. Unaoczniły się one później, pokazując, kto i w jak dużym stopniu wyciągnął z niej korzyści. Niezależnie od wszystkich innych konsekwencji batalia pod Raszynem przewartościowała relacje pomiędzy grupą legionowych oficerów a księciem Józefem i jego nagrodzonymi epoletami przyjaciółmi z pałacu Pod Blachą. Faworyzowani przez Poniatowskiego młodzi sztabowcy odwagą i własną krwią potwierdzili walory bojowe i zjednali sobie weteranów, co było niezbędnym krokiem do skonsolidowania armii. Do tej pory starzy, zasłużeni wojacy patrzyli na nich z pogardą, widząc w nich jedynie wymuskanych paniczyków o świetnych manierach i wyglądzie. Po Raszynie ich niedbała elegancja oraz nonszalancja już tak nie raziły.
Świadomości skali błędu popełnionego przez arcyksięcia, która ujawniła się w pełni w ciągu następnych dni i tygodni wojny, na początku nie mieli chyba nawet Poniatowski i jego sztabowcy. Raczej nikt jej nie mógł przewidzieć, dlatego armia opuszczała Warszawę w grobowym nastroju. Właściwie wymykała się z niej nocą. Książę nie bez słuszności obawiał się, że pospólstwo wylegnie na ulice i dojdzie do zamieszek. Być może ma rację Gabriel Zych, uznając za rzeczywisty powód ewakuacji miasta sytuację wewnętrzną, w której Poniatowskiemu i kołom rządzącym uzbrojony lud stolicy wydawał się groźniejszy od wkraczającego do niej przeciwnika. Z Pragi, wzmocnione liczną rzeszą ochotników, polskie oddziały pomaszerowały w kierunku Modlina, Nowego Dworu i Serocka. Nastroje wśród żołnierzy były ciągle złe. Nie poprawiły ich nominacje dla dwóch najpopularniejszych generałów, Zajączka i Dąbrowskiego, mianowanych odpowiednio na dowódców całej piechoty i jazdy. Atmosferze, jaka panowała, dał wyraz Antoni Białkowski we Wspomnieniach starego żołnierza: „Po opuszczeniu Warszawy umysły wojska naszego były mocno oburzone przeciw księciu Poniatowskiemu. Twierdzono jakoby on się miał porozumieć z nieprzyjacielem”. Tego rodzaju szemrane plotki mogą doprowadzić do rozkładu armii, jeśli w porę nie położy się im tamy. Książę zdołał skutecznie zaradzić niebezpieczeństwu. Ujął wojsko w żelazne karby i nie pozwolił, aby przygnębienie, widoczny upadek morale i bałamutne komentarze rozluźniły dyscyplinę w oddziałach. Zapowiedział surowe kary za jej złamanie, a rozkaz dzienny wydany w Modlinie 24 kwietnia zakończył twardymi, dla każdego zrozumiałymi słowami, które należy albo bez sprzeciwu przyjąć, albo podnieść bunt i zapłacić głową w razie niepowodzenia: „do wodza należy radzić i rozkazywać, a do podkomendnych słuchać i wykonywać”. To nie były słowa roztańczonego arystokraty spod Blachy, za jakiego wciąż go wielu miało, ale świadomego swej pozycji i roli dowódcy.
Początkowo Poniatowski nie miał szczegółowego planu dalszych działań. Myślał o akcji na terenie Galicji, ale obawiał się sprowokowania nieprzyjaznej reakcji ze strony korpusu rosyjskiego. Jego oficerowie byli podzieleni. Ku ofensywie skłaniali się Dąbrowski, Pelletier i Sokolnicki, Fiszer proponował przerzucenie armii w okolice Gdańska, natomiast Zajączek zalecał opuszczenie terytorium Księstwa i wycofanie się do Saksonii. Poniatowski nie potrafił opowiedzieć się za żadnym z planów. Odwlekał decyzję, ale jednocześnie wzmacniał armię, reorganizując bataliony i kompanie, wcielając rekrutów i dokonując ujednolicenia uzbrojenia w ramach poszczególnych pułków. Do działania sprowokowali go Austriacy. Zaraz po upływie zawieszenia broni generał Mohr na czele około pięciu tysięcy ludzi przeprawił się na łodziach przez Wisłę na wysokości Karczewa i zaatakował umocnienia Pragi. Bronił ich major Józef Hornowski, mający pod swoimi rozkazami sześciuset żołnierzy i dysponujący ponad czterdziestoma armatami fortecznymi. Nowoczesne szańce przedmostowe z łatwością oparły się wstępnemu atakowi, a zanim Mohr przystąpił do generalnego szturmu, z odsieczą Pradze nadeszły trzy kolumny o mieszanym składzie pod dowództwem generałów Sokolnickiego, Kamieńskiego i Dąbrowskiego. Mohr, który zbyt opieszale zabrał się do wykonania zadania, utracił atut zaskoczenia i z myśliwego stał się zwierzyną. Dwudniowe walki z brygadą Mohra, których widownią stały się Bródno, Targówek, Grochów i okolice Radzymina, przyniosły zdecydowany sukces Polakom, a potężnie poszarpany Mohr musiał się cofnąć w kierunku Karczewa. Jedynie wadliwemu współdziałaniu pomiędzy poszczególnymi polskimi kolumnami zawdzięczał uratowanie części sił. Bardzo niewiele zabrakło, aby jego korpus został całkowicie unicestwiony. Ale nie to miało zasadnicze znaczenie. Lewobrzeżna Warszawa z radością przyjęła wynik bitwy, na wieść o niej zniknęła dotychczasowa niechęć do Poniatowskiego. Zastąpiły ją podziw i nadzieja na dalsze zwycięstwa. Teraz dopiero zrozumiano sens przeprowadzonej przez księcia ewakuacji stolicy i wynikające z niej strategiczne korzyści.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------