Narzeczona rewolucjonisty. Saga warszawska. Tom 5 - ebook
Narzeczona rewolucjonisty. Saga warszawska. Tom 5 - ebook
Saga warszawska – powieści, w których codzienność i życie towarzysko-rodzinne toczą się na tle wielkich wydarzeń XIX i XX wieku.
Panna Haneczka Żarska poszukuje szlachetnej idei, której mogłaby poświęcić swoje życie. Pewnego razu na wykładzie Uniwersytetu Latającego słyszy o socjalizmie i od tego momentu pragnie nieść pomoc ciemiężonym robotnikom. W ten sposób poznaje Ignacego Piecyka, ślusarza w zakładach Lilpopa, niezwykle przystojnego, choć ostatniego drania, w którym zakochuje się bez pamięci. W sekrecie przed wszystkimi zaręczają się i marzą o szczęśliwym życiu, które dla każdego z nich oznacza coś innego.
A w Warszawie sporo się dzieje! Prezydent Sokrat Starynkiewicz planuje budowę nowoczesnych wodociągów i kanalizacji, Międzynarodowe Towarzystwo Telefonów Bella zakłada pierwsze linie telefoniczne, swoją działalność rozpoczyna Dworzec Kolei Petersburskiej, po ulicach miasta, które oświetlają latarnie gazowe, jeździ pierwszy konny tramwaj, a wszystko to uwiecznia na swoich zdjęciach prekursor warszawskiej fotografii i wynalazca rewolweru fotograficznego, Konrad Brandel.
Autorka brawurowo prowadzi czytelnika poprzez meandry polskiej historii, łamiąc przy tym stereotypy. Błyskotliwa fabuła oraz wspaniale nakreślony obraz społeczeństwa i panujących w nim relacji to największe atuty tej sagi. Polecam z całego serca.
Edyta Świętek, autorka sag:
Spacer Aleją Róż, Sandomierskie wzgórza, Saga krynickawzgórza, Saga krynicka
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68560-33-6 |
| Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jej pierwszy bal! Blask niedawnej bożonarodzeniowej gwiazdki gasł przy nim całkowicie. Już same przygotowania do tego wielkiego wydarzenia były ekscytujące. Dlatego jednego z ostatnich dni roku Haneczka Żarska wędrowała w towarzystwie swojej matki ulicą Niecałą ciągnącą się wzdłuż sztachet ogrodu przynależnego do pałacu Brühla. Przeszły na drugą stronę, przemykając przed nadjeżdżającą dorożką, i wmieszały się w rozgorączkowany tłum podobnych im pań i panien. Tu co krok na parterach niskich kamieniczek sklepowe wystawy migotały swoim bogactwem przed oczami zachwyconej dziewczyny. Światełka choinki blakły pod tęczowymi falami tiulów, batystów, zwojami cięższych materii, takich jak mora, tafta, aksamit. Wszystko to przepasane było pasmami wstążek, koronek, pasmanterii, taśm wyszywanych perłami, srebrem, złotem, błyszczącymi pajetami.
Bal panny Żarskiej to nie miał być byle jaki taneczny wieczorek urządzany w prywatnych mieszkaniach, na których zwykła się bawić Warszawa podczas karnawału, ale prawdziwy, wielki bal urządzony w Resursie Kupieckiej, w dawnym pałacu Mniszchów przy Senatorskiej. Jej matka, Zofia, wdowa po inżynierze Felicjanie Żarskim, od dawna współpracowała z przedsiębiorstwem pod nazwą „Handel Koronek i Towarów Białych oraz Dom Mód Bogusław Herse”, który miał swoją siedzibę na tej samej ulicy. Haneczka uważała, że rosnąca popularność tego sklepu i działającej przy nim pracowni krawieckiej była w dużej części zasługą jej rodzicielki, która projektowała dla niego suknie i dbała o estetykę reklam. Na bal miały pójść obie w towarzystwie najzacniejszych pracowników firmy i samego pryncypała z małżonką.
Z tego więc powodu znalazły się na ulicy Niecałej, a tam, oprócz materiałów na suknie, wystawy wabiły takimi cudownościami jak wachlarze ze strusich piór albo z białej lub czarnej wykrochmalonej na sztywno gazy, albo maleńkie balowe torebeczki zwane ridicules, bogato haftowane chusteczki, kapturki, szale, atłasowe pantofelki wszystkich możliwych kolorów. Za szybami sklepowych okien leżały strojne i kosztowne grzebienie do wpinania we włosy, egrety, diademy, wianuszki sztucznych kwiatów.
Właśnie sztuczne kwiaty były specjalnością ulicy Niecałej, bo wiele tu było zakładów produkujących te ozdoby, ale największą mistrzynią w tym zakresie była panna Siwińska. Jej pracownia mieściła się nieopodal skrzyżowania z ulicą Kotzebuego, która do niedawna nosiła nazwę Brühlowskiej i nadal tak była nazywana przez warszawiaków.
Nowa nazwa na moment zwarzyła radość panny Żarskiej. Znowu w oczy zaczęły ją razić szyldy sklepów, gdzie obok polskich nazw panoszyły się rosyjskie, wypisane obcymi bukwami. Haneczka nienawidziła wszystkiego co rosyjskie.
Ale humor popsuł jej się tylko na moment. Zły nastrój minął, kiedy weszły do bramy, a stamtąd na klatkę schodową, bo pracownia panny Siwińskiej mieściła się na pierwszym piętrze. Sztuczne róże czy fiołki można było kupić w każdym sklepie, ale tu rozkwitły wszystkie kwiaty na raz. Obok egzotycznych orchidei widniały skromniutkie stokrotki, kwiaty pomarańczy sąsiadowały ze swojską gałązką jabłoni. Pachniało to tajemniczo jak angielskie pot-pourri.
Pierwsza balowa suknia panny Żarskiej miała być przybrana fiołkowymi kwiatami irysów z ciemnymi żyłkowanymi płatkami rozjaśniającymi się do środka. Irys pasował do urody Haneczki jak żadna inna roślina. Podkreślał fioletowy blask jej oczu skontrastowany z długimi ciemnymi rzęsami i brwiami prostymi i stanowczymi jak liście tego kwiatu. Jego środek koloru kremu śmietankowego harmonizował z cerą dziewczyny, a niezwykły kształt z nastrojami zamyślenia, co często nadawało jej twarzy wyrazu powagi, a czasem nawet cierpienia. Ale kiedy Haneczka się uśmiechała, jaśniał cały świat. Niestety nie robiła tego zbyt często.
Uśmiechnęła się jednak, kiedy mateczka zaprezentowała jej suknię, w której miała wystąpić. Widziała, co prawda, jak matka nad nią pracuje, lecz końcowy efekt przeszedł jej oczekiwania. Uszyta była z jedwabnej tafty w kolorze écru i była zadziwiająco skromna. Tylko dekolt odsłaniający ramiona obszyty był delikatną koronką, a spódnica ułożona w trzy fałdy. Przez to wszystko ciągnęła się piękna girlanda z kwiatów irysów. Tren ułożony na niewielkiej turniurze też był przyozdobiony w podobny sposób. I tyle. Nie było niezliczonej ilości kokardek, koronek, falbanek, riuszek, którymi przystrajano modne suknie. Pani Żarska była jednak przekonana, że właśnie dlatego wszystkie oczy skierują się na jej córkę, a kwiaty irysa uwypuklą jej urodę. Panna Siwińska zrobiła je prześlicznie. Nie była tylko zwykłą rzemieślniczką, lecz artystką.
Sama pani Zofia zamierzała wystąpić na balu tak, jak chadzała ubrana na co dzień, w czarnej żałobnej sukni rozjaśnionej jedynie białym kołnierzykiem przy szyi. Zresztą w jej wieku nie wypadało nosić niczego innego. Nie wypadało też pokazywać się na balu. Zastanawiała się, czy ona, osoba bądź co bądź już prawie sześćdziesięcioletnia, wytrzyma, siedząc na kanapce aż do świtu. Czy nie zdrzemnie się na niej i nie okryje śmiesznością. Ale cóż winne było to dziewczę, że ma taką wiekową matkę? Nic! A bywać w wielkim świecie musiała, bo to jedyna okazja, by znaleźć męża. Co prawda Haneczka była jeszcze bardzo młoda, ale pani Zofia nie zamierzała oddawać jej pierwszemu lepszemu, więc znalezienie odpowiedniego kandydata mogło potrwać. Poza tym, czy trafi im się jeszcze okazja uczestniczenia w takim wielkim balu? Ona może już za rok nie mieć siły na takie ekscesy, a co to za życie bez wspomnień o takim wydarzeniu! Pani Zofia nie mogła przecież pozbawić tego własnej, jedynej córki.
Bal miał się odbyć w pierwszy dzień karnawału. Zwyczajowo urządzano go w Święto Trzech Króli. Pierwszy raz Haneczka nie wyglądała w tym roku kolędników. Zawsze czekała na nich z bijącym sercem. Nadsłuchiwała odgłosów tupania topornych dziecięcych butów, czyjegoś karcącego basu, chichotów na klatce schodowej, potem szarpanego nieśmiałą ręką dzwonka. Wtedy wreszcie Rozalka Jurgawkówna, ich panna służąca, otwierała przebierańcom drzwi, a oni wtaczali się do przedpokoju, przynosząc ze sobą woń mrozu, wiatru, lekko zbutwiałej tektury i zapalonej świeczki. Ten jedyny na świecie zapach kojarzył się Haneczce ze świętami tak samo mocno, jak aromat makowca i kompotu z suszonych owoców. Potem całe towarzystwo rozkładało w saloniku magię. Świeczka paliła się w środku wielkiej kręcącej się gwiazdy umieszczonej na długim kiju, furkotały wstążki umocowane do jej ramion. Rozstawiała się maleńka scena na razie zasłonięta miniaturową kotarą. Zanim te śmieszne kulisy miały się odsłonić, któryś z dorosłych przebrany za diabła huczał basem:
– Królu Herodzie, zła cię nowina dochodzi: w Betlejem miasteczku nowy król się rodzi! – Przewracał przy tym oczami, szczerzył niekompletne zęby i straszył gębą umazaną na czarno sadzami.
Śmierć z wielką kosą przyodziana w szarą kapę zwykle stała grzecznie koło szopki, bo widziała, że dziewczynka stanowiąca najistotniejszą część widowni jest już dostatecznie przestraszona. Zaciekawiona przyglądała się całemu przedstawieniu zza spódnicy matki.
Dziś jednak Haneczkę to nie obchodziło. Dziś już czuła się zbyt dorosła, by bać się Śmierci, od której unosił się lekki smrodek gorzałki, i nawet Turonia, co ośmielił się kłapnąć w jej stronę drewnianą i oklejoną baranią skórką paszczęką. Dziś obie panie Żarskie szybko podziękowały kolędnikom, dały im stosowną zapłatę, specjalnie na tę okazję upieczone ciastko, i zabrały się za przygotowanie Haneczki do balu.
To wszystko było pierwszy raz! Pierwszy raz wolno jej było nałożyć na twarz krem ogórkowy, pierwszy raz smarowała ręce oliwą, w której macerowały się płatki róży, pierwszy raz zamówiony fryzjer upiął jej włosy wysoko w formie luźnego koka, używając do tego miliona szpilek i sztucznych kwiatów irysa. W uszy mogła włożyć niewielkie kolczyki i opasała szyję czarną aksamitką z przyczepioną do niej kameą. Siedziała przed lustrem jak zaczarowana, podziwiając nigdy do tej pory nieodsłaniany kark, nowy zarys policzków, wokół których nie spadały jak zwykle warkocze. Ze zwierciadła toaletki patrzyła się na nią dorosła panna i zachwycało ją, że to była ona, Haneczka. Na dodatek podeszła do niej mama i delikatnie prysnęła na jej szyję w okolicy ucha trochę swoich perfum z pięknego flakonika ze złotym napisem Guerlain. Dziewczyna kochała ten zapach.
Potem już musiały się spieszyć. Rozalka wpadła do pokoju z ponagleniem, że sanie czekają. Przyniosła im też cieplutkie salopki. Ubrały się więc pospiesznie, bo na dworze panował mróz, i zbiegły na ulicę. Niedaleko tętniły życiem Aleje Jerozolimskie, ale tutaj, na Nowogrodzkiej, było cicho i spokojnie. Mieszkały w piętrowym drewniaku ze skrzypiącymi schodami wychodzącymi prosto na bramę wjazdową, przez którą można się było dostać na obszerne podwórze. Na przeciwko był duży skwer, pozostałość po dawnym Cmentarzu Świętokrzyskim. Od ponad pięćdziesięciu lat nikogo tu już nie chowano. Zaraz obok był Ogród Pomologiczny przypominający wiejski sad. Najpiękniej prezentował się wiosną i to z jego powodu pani Zofia, wtedy świeża wdowa, zdecydowała się na zamieszkanie właśnie w tym miejscu.
Dziś jednak wszystko pokryte było grubą warstwą śniegu. Czekające na nich sanki wyłożono baranicą, a stojący obok nich furman ubrany w sięgający do ziemi kożuch próbował się rozgrzać, zabijając po dorożkarsku ramiona. Ciemno się już robiło i mróz chwytał coraz mocniejszy.
Ulica Nowogrodzka była jeszcze nieoświetlona, ale kiedy tylko wyjechały na Aleje, zrobiło się jasno od świateł gazowych latarni. Koło Dworca Wiedeńskiego skręcili w Marszałkowską, a sanki z chrzęstem ślizgały się po ubitym śniegu. Przed dworcem na podróżnych czekał z pewnie ostatnim dziś kursem konny tramwaj. Haneczka nie miała pojęcia, dlaczego warszawiacy nazywają go ropuchą. Nie tak dawno z ciekawości przejechały się nim z mateczką. Trasa wiodła od Marszałkowskiej przez Królewską, a potem Krakowskim Przedmieściem przez plac Zamkowy na most Kierbedzia, a po drugiej stronie Wisły, na Pradze, ulicą Targową dojeżdżał do Dworca Petersburskiego. Przejażdżka ta kosztowała piętnaście kopiejek, chyba że ktoś godził się na podróż na imperiale. Tam było taniej, ale pani Zofia nigdy nie zdecydowałaby się na tak niewygodną i niebezpieczną podróż.
Mijając inne sanie wiozące podekscytowanych warszawiaków przez Królewską, plac Saski i Wierzbową dotarły do Senatorskiej. Dawny pałac Mniszcha otoczony był metalowym ogrodzeniem zawieszonym na przęsłach między grubymi wysokimi słupami ozdobionymi u góry posągami jakichś bóstw, sfinksów, a może personifikacji. Czego? Nie wiedziała tego nawet dawna przyjaciółka pani Zofii, Ewa Majewska, która znała każdy kamień Warszawy. I już się nie dowie, bo zmarła kilka lat temu.
– Tak ciężko mateczka wzdycha. Nic mateczce nie dolega? – zatroszczyła się Hania.
– To tylko wspomnienia – odpowiedziała pani Żarska. Czuła jakiś trudny do określenia niepokój, ale za nic w świecie nie chciała swojej córce psuć nastroju tego wieczoru. Nie przyznała się do tego, co ją gnębi.
Sanie zajechały przed wejście osłonięte przez majestatyczną kolumnadę zwieńczoną klasycznym tympanonem. Kiedy znalazły się już w ciepłym wnętrzu, pryncypał pani Zofii, Bogusław Herse, natychmiast je odnalazł. Rozebrane z podbitych futrem szub, w balowych pantofelkach, w które przebrały się w garderobie, ściągając zimowe botki, w towarzystwie szefa coraz bardziej słynnego warszawskiego domu mody weszły na salę balową. Rozemocjonowany szmer rozmów, zapach perfum i pudru, szelest sukien i wachlarzy, dźwięki orkiestry umieszczonej w wysoko pod sufitem zawieszonej loży i strojącej instrumenty – to wszystko napawało panią Zofię niewytłumaczalnym niepokojem. Miała narastające przeczucie, że ten świat, który z takim trudem odbudowała po śmierci ukochanego męża, zaraz runie. Popatrzyła z niepokojem na córkę. Haneczka rozglądała się po sali roziskrzonym wzrokiem i też czegoś oczekiwała. Spodziewała się po tym miejscu śmiechu, radości, tańca, może miłości. Miała wrażenie, że to tu rozpoczynało się dla niej nowe, dorosłe życie i wchodziła w nie pełna nadziei, że będzie szczęśliwe.
Cekinami.
Ozdoba do wpinania we włosy lub przyczepiana do nakrycia głowy w formie rozłożystego pióropusza wymyślona przez Marię Antoninę, a szczególnie popularna w latach 20. XX wieku.
Dziś to ulica Aleksandra Fredry.
Rosyjskie litery.
Pięknie pachnące suszone kwiaty lub inne fragmenty roślin często dekoracyjnie ułożone w szklanych pojemnikach lub na porcelanowych tacach.
Uderzając ramionami po plecach.
Most zniszczony dwukrotnie w 1915 i w 1944 r. Dziś na jego miejscu wybudowano most Śląsko-Dąbrowski.
Miejsca na dachu wagonu.2
Kryształowe żyrandole żarzyły się setkami świec, choć głównym oświetleniem były zawieszone na ścianach lampy gazowe. Wygodne sofy czekały ustawione w niszach pod lożami. Po wielkiej balowej sali przechadzały się grupki ludzi. Dookoła pani Filipiny Hersowej zebrał się wianuszek pań zainteresowanych akcją wspierania szwaczek, które znalazły się w trudnej sytuacji życiowej. Hersowie chcieli urządzić charytatywną loterię fantową. Ze swojej strony ofiarowywali piękny zimowy kostium obszywany futrem popielic i komplet złożony z rękawiczek, ciepłego kapelusza i mufki. Teraz pani Filipina przy każdej okazji szukała chętnych, którzy zechcieliby ofiarować jakieś fanty na tę loterię.
Zofia zgodziła się zaprojektować strój dopasowany do urody pani, która złoży największy datek na biedne szwaczki. Potem rozejrzała się i zwróciła baczniejszą uwagę na swojego szefa. On jeden w sali pełnej poruszonych wspaniałością tego wieczoru ludzi wydawał jej się gnębiony jakimś niepokojem. Czyżby tak samo jak ona miał niedobre przeczucia?
– Coś cię gryzie? – spytała.
– Nie czas i nie miejsce o tym mówić – burknął prawie niegrzecznie, ale potem zreflektował się, a może po prostu koniecznie musiał podzielić się z kimś swoim kłopotem, bo dodał: – Ona ciągle nie zapłaciła za to futro.
Pani Zofia doskonale wiedziała, o czym mówi. Firma Bogusława Hersego stawała się coraz bardziej znana w Warszawie. Sama pani Lucyna Ćwierczakiewiczowa w wielu swoich cotygodniowych felietonach, jakie pisała do „Bluszcza”, polecała ich kreacje, a była ona absolutnym warszawskim autorytetem we wszystkich sprawach dotyczących prowadzenia domu i świata kobiet. Sklep i szwalnia rozwijały się świetnie, a mimo to zawisło nad nim niebezpieczeństwo. Futro było niezwykle kosztowne. Tak kosztowne, że Hersów nie było stać na jego kupno. Wypożyczyli je tylko z Wiednia i wystawili w swoim sklepie. Pech chciał, że odwiedziła ich wtedy żona warszawskiego generała-gubernatora Piotra Albedyńskiego, księżniczka Aleksandra Dołgoruka. Kazała sobie przysłać to futro do pałacu i do tej pory nie zapłaciła za nie ani grosza.
– Sama rozumiesz, że nie mogłem jej odmówić. To groziło zsyłką na Sybir.
– Tak, tak – przytakiwała mu trochę bezwiednie, wspominając swoje zesłanie do Omska. W zasadzie nie było jej tam źle. Może to błąd, że wrócili? Tam, w Omsku, jej Felicjan nigdy nie spotkałby…
– Może masz ochotę się czegoś napić? Obawiam się, że wyglądamy jak dwa ponure gawrony w tym rozbawionym towarzystwie.
– Masz rację. Lampka wina dobrze mi zrobi – zgodziła się pani Zofia.
– Medam et mesje! – pokrzykiwał fatalną francuszczyzną wodzirej i ustawiał długi korowód tancerzy do poloneza.
Bal się rozpoczynał. Haneczka stała w jednej z dalszych par z głównym krojczym firmy, Stanisławem Hoplickim, człowiekiem na tyle poważnym, że jej matka poczuła się zwolniona na chwilę od bacznego śledzenia poczynań córki.
– Więc co zrobisz? – wróciła do tematu nieszczęsnego futra.
Utkwił w niej wzrok, ale pani Zofia miała wrażenie, że jej nie widzi. Patrzył raczej w głąb siebie i to, co tam zobaczył, chyba nie napawało go optymizmem.
– Twoje zdrowie – powiedział, stukając się z nią kieliszkiem pełnym koniaku i ignorując jej pytanie.
Tymczasem Haneczka kroczyła majestatycznie w polonezowym rytmie i pilnie rozglądała się wokół. Nigdy w życiu nie czuła się tak wspaniale. Ten blask, ten szum, ten zapach! Wszystko to ją upajało i wprawiało w ekstazę. Właśnie pary łączyły się w czwórki zgodnie z wykrzykiwanymi przez wodzireja poleceniami. Miała podać rękę jakiemuś młodzianowi, który tanecznym krokiem nadchodził z drugiego końca sali, prowadząc swoją partnerkę. Wyciągnął do niej dłoń w białej rękawiczce. Podała swoją, spojrzała na niego oczami pełnymi euforii i uśmiechnęła się promiennie. Zrobiło to na młodym człowieku wrażenie. Haneczka zauważyła jego lekki rumieniec i błysk zainteresowania w oku. Ach, jak lekka była, jak płynęła w tańcu, jak muzyka podpowiadała jej każdy gest, każde skinienie głowy! Ach, jakie piękne było życie!
Mecenas Florian Walewski nie był takim młodzieniaszkiem, jakim wydał się na pierwszy rzut oka Haneczce Żarskiej. Trafił na bal w Resursie Kupieckiej trochę przez przypadek, przyciągnięty tu przez inżyniera Tadeusza Majewskiego. Tadeusz był człowiekiem poważnym, zajmującym wysokie stanowisko w dyrekcji Drogi Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej. Florian współpracował z nim, bo stan prawny wszelkich inwestycji w kolejnictwie był szalenie skomplikowany. Całe przedsięwzięcie było spółką opartą na prywatnym kapitale, ale miało tak ważne znaczenie dla rozwoju, a nawet obronności kraju, że musiało podlegać państwowemu nadzorowi.
Pani Tadeuszowa była znacznie młodsza od męża i zapatrzona w niego jak w obrazek. Florian już zdążył na tym balu z nią porozmawiać i usłyszał, że jej mąż jest nie tylko doskonałym fachowcem, ale także człowiekiem niezwykle mądrym, znającym się na historii, filozofii, literaturze, geografii itede, itepe. Mecenas doskonale o tym wiedział. Znał i cenił Tadeusza od lat. Teraz, kiedy w polonezie zetknął się z pełnym radości spojrzeniem Haneczki, kiedy się do niego uśmiechnęła, pomyślał sobie, że taka dziewczyna jest zdolna do zachwytu, i nagle ni z tego, ni z owego zapragnął być jego przyczyną. Zamarzyło mu się, by ktoś o nim opowiadał z taką miłością i dumą, z jaką przed chwilą o swoim mężu mówiła młoda pani Majewska.
Narcyz – zganił siebie w duchu, ale krążąc po sali, wypatrywał ciemnych włosów ozdobionych kwiatami irysów. Gdzieś mu zniknęła wśród tego tłumu różnobarwnych falbanek, kokardek i koronek przetykanego czarnymi smokingami. Wreszcie ją zauważył. Rozmawiała z kimś z klanu Hersów. Tę rodzinę znały wszystkie warszawianki. Panowie raczej mieli z nią styczność tylko wtedy, kiedy przychodziło płacić całkiem niemałe rachunki. Jemu, choć nie miał żony ani córki, to nazwisko nie było obce za sprawą afery z futrem. Florian nie orientował się dokładnie, o co chodzi, ale wiedział, że sprawa mocno śmierdzi i będzie miała bardzo nieprzyjemne konsekwencje. Znana wiedeńska firma poprosiła go o zorientowanie się, jakie są szanse na uzyskanie zapłaty za drogocenne okrycie. Miał się tym zająć jutro.
Na razie jednak stał za filarem podtrzymującym lożę dla orkiestry i patrzył z rosnącym zachwytem na tę panienkę, która teraz z pociemniałymi od skupienia oczami z uwagą słuchała wywodów jakiejś starszej matrony. To też wydało mu się niezwykłe. Panienki w jej wieku są zwykle lekkomyślne, puste, zajęte tylko strojami i pozbawionymi znaczenia ploteczkami. Nie słuchają nikogo z takim zaciekawieniem. Znowu zapragnął, żeby ta dziewczyna tak głęboko i gruntownie była zainteresowana tym, co on do niej mówi, by jej oczy zmieniały się ze świetlistofiołkowych w niemal granatowe.
– No, narcyz – szepnął sobie po cichutku, by skuteczniej się zganić. Ale nic to nie dało. Coraz bardziej pragnął, by ta śliczna panienka zwróciła na niego uwagę.
Kiedy tak stał i na nią patrzył, ona na moment podniosła głowę i ich spojrzenia się spotkały. Ukłonił się z daleka, a potem zebrał na odwagę, by podejść i zapytać, czy ma jeszcze jakiś wolny taniec. Miała. Na dodatek walca.
– Mecenas Florian Walewski – przedstawił się przy okazji ubranej na czarno starszej damie. Sądząc po podobieństwie, musiała to być matka dziewczyny.
– Walewski? – uśmiechnęła się trochę zdziwiona. – Zofia Felicjanowa Żarska.
Spojrzał na nią z lekka skonfundowany, bo gdzieś z tyłu głowy tłukła mu się myśl, że to nazwisko jest mu znane, ale nie mógł sobie przypomnieć skąd.
– Czyżbyśmy byli spokrewnieni? – spytała. – Pan z Francji?
Wkrótce oboje pogrążyli się w rodzinnych zawiłościach genealogicznych. Tak, niedawno przyjechał z Francji i jest wnukiem Heleny z Żarskich Walewskiej. A ona z kolei wywodzi się z drugiego małżeństwa hrabiego Hieronima Żarskiego z Florentyną z domu Glińską, a raczej jej mąż się wywodził, niestety już nieżyjący. Z matką tej dziewczyny, Haneczki, rozmawiało się Florianowi bardzo dobrze i zbaczali co chwila na inny temat. A to mówili, że Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych strasznie gniecie się w Hotelu Europejskim i najwyższy czas, by znalazło własną siedzibę, a to że Dwadzieścia tysięcy mil podwodnej żeglugi pana Jules’a Verne’a to niesamowicie ciekawa książka, a to szeptali o zamachach na życie cara Aleksandra II.
Tymczasem bal trwał. Zagrali mazura. Florian przyglądał się stającym do niego parom z przyjemnością. Sam raczej nie lubił tańczyć. A tu najpierw każda z par po kolei w podskokach wbiegała na środek sali. Partner prowadził swoją panią przodem, sam zostając trochę z tyłu, jakby chciał ją chronić. Potem ona zataczała kręgi wokół niego w takt ludowego rytmu, do którego chciałoby się huknąć: już dziś, dziś! Ten taniec bardziej pasował do chłopskiej karczmy czy ziemiańskiego dworu w zapadłej wsi niż do eleganckiej sali balowej. Kontrastowały z nim niemożebnie zdobne w koronki, falbanki i riuszki suknie panien i sztywne fraki panów. Ten i ów, chcąc się popisać tanecznym kunsztem, próbował wywinąć hołubca, co pasowało do chłopskich butów pod kolana, lnianych portków i haftowanych sukman, ale na salonach wyglądało śmiesznie. Przynajmniej zdaniem Floriana.
Wreszcie doczekał się na Haneczkę. Wbiegła ze swoim partnerem. Raczej wfrunęła. Leciutko na paluszkach okrążyła swojego tancerza i oboje zatrzymali się w oczekiwaniu na innych. Potem buchnął mazur! Furczały ozdobne spódnice, drobiły kroczki nóżki w pantofelkach do tańca raz po raz wychylające się spod zwojów materii, pląsały ramiona pań i panien, a obok nich ruchami zadziornego koguta tańczyli panowie.
W końcu nadszedł walc. Florian skłonił się przed Haneczką, zastanawiając się, czy już jest zakochany, czy to tylko odurzenie tym wieczorem, zapachem perfum, jej urodą i wdziękiem. Ruszyli do tańca. Raz, dwa, trzy – liczył sobie w myślach, by nie zgubić rytmu, ale oszołomienie narastało. Czuł przez rękawiczkę ciepło jej dłoni, położył rękę na jej plecach i kontemplował to doznanie, bo wiedział, że w żadnej innej okazji nie będzie mu wolno tego zrobić. Pachniała delikatnie jaśminem i to wydawało mu się cudownym znakiem, bo jaśmin!... ach jaśmin!... Pachniał mu każdej wiosny pod oknem sypialni w rodzinnym domu niedaleko Lyonu u stóp Alp.
Krzewy jaśminu zakwitające wiosną tysiącem słodko pachnących śnieżnobiałych gwiazdek rosły w wielkich donicach. Kiedy wiał mistral, służba wnosiła je do sieni, by nie zmarzły. Ta dziewczyna też taka była. Cudowna, delikatna, a jednak silna i odurzająca jak zapach kwiatów tego krzewu. Wymagająca ochrony przed zimnym wiatrem. W tej chwili Florian gotów był poświęcić życie, by o nią dbać, by jej bronić.
Pod wpływem tych myśli miał ochotę przycisnąć ją do piersi i walcować do utraty tchu, lecz dobre wychowanie nakazywało mu zachować przyzwoitą odległość i nie psuć szyku w tańcu. Raz, dwa, trzy – odliczał w myślach raczej dla uspokojenia wyobraźni niż dla zachowania rytmu. Może to tylko wino – próbował się nie dać temu zawrotowi głowy i szaleństwu serca, ale pojęcia nie miał, na ile jego wysiłki będą skuteczne.
– Medam et mesje! – krzyczał swoje wodzirej, bo walc niestety się kończył.
A Haneczka? Haneczka tak była odurzona wspaniałością tego wieczoru, tak rozkochana w tańcu i muzyce, tak szczęśliwa, że wszyscy wokół zamienili jej się w jeden pełen szczęścia majak. Gdyby następnego dnia spotkała Floriana na ulicy, nie poznałaby go i jego ukłon mocno by ją zdziwił. Dziś kochała wszystkich. Wróciła, odprowadzana przez partnera, do mateczki i zerknęła do karnetu przypiętego do paska sukni, by sprawdzić, jaki czeka ją następny taniec i kto będzie jej w nim towarzyszył.
Nie zdążyła odczytać. Miły gwar, jaki ją dotychczas otaczał, ucichł. W niezwykłej jak na bal martwocie słychać było tylko twarde kroki po wywoskowanym parkiecie. Ręka jej matki znalazła jej dłoń i ścisnęła mocno, bardzo mocno. Ból współgrał z rosnącym niepokojem.
– Wasin – usłyszały szept. – Pułkownik Jegor Wasin.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Autorka najsławniejszej XIX-wiecznej książki kucharskiej pt.: 365 obiadów.
Ilustrowany tygodnik kobiecy.
Piotr Pawłowicz Albedyński – w latach 1880–1883 generał-gubernator Królestwa Polskiego i dowódca wojsk Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Przez warszawiaków wspominany stosunkowo dobrze, ale zdarzały mu się wpadki, bo historia z futrem jest autentyczna.
Opowiadam o tym w tomie pt. „Małżeńskie więzi”.
Suchy, zimny, porywisty wiatr wiejący w południowej Francji.